Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego
MAGAZYN BEZPŁATNY grudzień '21 / styczeń '22 ISSN 1739 -1688
s.1
Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego „Suplement” Rektorat Uniwersytetu Śląskiego, ul. Bankowa 12, 40-007 Katowice Nakład: 1000 egzemplarzy Redaktor Naczelny: Robert Jakubczak (r.jakubczak97@gmail.com) Zastępca Redaktora Naczelnego: Natalia Kubicius (n.kubicius@gmail.com) Sekretarz redakcji: Natalia Sukiennik (natalia.sukiennik22@gmail.com) Skład graficzny: Grzegorz Izdebski (izdebski.grzegorz@wp.pl) Zespół korektorski: Natalia Bartnik, Magdalena Faryniak, Anita Głowacka, Agata Gołąbek, Aleksandra Konewka, Natalia Kubicius, Adam Pęczek, Anna Wach Ilustracje: Martyna „TishBlack” Brzóska Grafika na okładce: Krzysztof Włodarczyk Zdjęcia wizerunkowe: Kacper Trzeciak (kacper.s.trzeciak@gmail.com) Wykorzystane zdjęcia: www.pexels.com, www.pixabay.com, unsplash.com, domena publiczna
Zespół redakcyjny:
Robert Jakubczak
Natalia Kubicius
Natalia Sukiennik
Paweł Zberecki
Natalia Lizurej
Dawid Hornik
Martyna Grysla
Patrycja Grzebyk
Martyna Brzóska
Natalia Bartnik
Magdalena Faryniak
Anita Głowacka
Agata Gołąbek
Aleksandra Konewka
Adam Pęczek
Anna Wach
Michał Denysenko
Patryk Jarmuła
Katarzyna Jonkisz
Dawid Jureczko
Kamil Kołacz
Katarzyna Kulyk
Emilia Nowak
Małgorzata Otorowska
Anna Porada
Karolina Rutkowska
Iwona Smyrak
Emilia Sorota
Julia Walczak
Barbara Węglarska
6
Artyści w niewidzialnych kajdanach | Paweł Zberecki
8
Krótki poradnik o tym, jak reagować na krzywdę mniejszych | Martyna Grysla
Historyczne i współczesne próby ograniczania wolności twórczej
O tym, jakie czynności możesz podjąć, aby reagować na krzywdę zwierząt
10
Nie taki diabeł straszny | Dawid Hornik
12
W obawie przed męskością | Patryk Jarmuła
14
O kulturze retropowielania | Kamil Kołacz
16
Wypisz to z siebie | Emilia Nowak
18
Szlakiem gwiazd | Adam Pęczek
20
Czy nasz mózg jest sprytniejszy od nas? | Anna Porada
22
„Znowu mi nie wyszło…”. O sztuce bycia nieidealnym | Karolina Rutkowska
24
Rymuje i głowy reperuje | Iwona Smyrak
28
Pokolenie Z a fast fashion | Emilia Sorota
30
Każdy kiedyś o nich słyszał, ale mało kto wie coś więcej. Diabły tasmańskie – intrygujący mieszkańcy Tasmanii
O toksycznej męskości i jej wpływie na otaczający nas świat
Jakie trendy przenikają do współczesnej kultury? Co mają wspólnego lata sześćdziesiąte z dwutysięcznymi?
O pisaniu ekspresywnym słów kilka – jak na nas wpływa, czy ma działanie terapeutyczne i dlaczego warto je stosować
Miejsca związane z filmem, które warto odwiedzić
O tym, jak nasz mózg idzie na skróty, podejmując decyzje i wydając sądy
O sztuce dostrzegania u siebie dobrych rzeczy
Płaczemy, śmiejemy się, a absurd goni absurd. Wszyscy jesteśmy Marysią – rozmowa z Mery Spolsky
O młodych aktywistach, modzie vintage i wielkich odzieżowych koncernach
Spanko jest ważniejsze od kawusi! | Barbara Węglarska Czy opłaca się „marnować” czas na sen i dlaczego nocne marki mają trudniej w życiu?
32
Kiedyś to było – o życiu w PRL-u | Natalia Bartnik
34
Włącz myślenie – czas na łamigłówki! | Robert Jakubczak, Natalia Kubicius, Kamil Kołacz, Michał Denysenko
Krótki przegląd absurdów PRL-u
Zmierz się z wyzwaniami, które dla Ciebie przygotowaliśmy!
Odwiedź nas: www.magazynsuplement.us.edu.pl www.facebook.com/magazynsuplement www.instagram.com/magazynsuplement
Projekt współfinansowany ze środków przyznanych przez Uczelnianą Radę Samorządu Studenckiego Uniwersytetu Śląskiego
Bez większych inspiracji Za każdym razem, gdy siadam, by napisać kilka słów do kolejnego wydania „Suplementu”, zastanawiam się nad motywem przewodnim bieżącego numeru. Lubię znajdywać główną myśl, kwintesencję zawartą w artykułach. Tutaj, we wstępie, mogę podzielić się swoimi przemyśleniami dotyczącymi tej idei. Staram się zawsze stworzyć jakiś inteligentnie ujęty morał – grę słów, która wywoła u czytelnika efekt „wow”. Coś, co nie tylko zachęci do przeczytania całego Magazynu, ale również uruchomi bliżej niedookreślone refleksje i wnioski. Pewnie szybko znalazłbym w artykułach, które znalazły się w bieżącym numerze (i które są naprawdę świetne!), główną myśl przewodnią. Niemniej od początku pisania jedno pytanie kłębi się w mojej głowie – ale właściwie po co? Każdy młody człowiek, każdy z nas, studentów, stoi obecnie przed taką mnogością przemyśleń i niepodjętych decyzji, że nie chciałbym dokładać do tego pieca kolejnych kawałków drewna. Dbanie o naszą planetę, o inne żyjące stworzenia, o swoją przyszłość, pracę i finanse, o zdrowie, relacje i życie w zgodzie z własnymi przekonaniami… Możesz dopisać swoje „dbanie” do tej ogólnikowej listy. Chcemy żyć dobrze, chcemy sprawiać, że świat będzie lepszy, chcemy widzieć szczęśliwe zwierzęta, chcemy budować głębokie relacje. W obrębie naszych potrzeb podejmujemy – czasem mniejszej, a czasem większej rangi – decyzje. Zdarza się, że popełniamy błędy, a niekiedy odnosimy sukcesy. Zazwyczaj jesteśmy szczęśliwi, ale mamy również gorsze dni – jak każdy. Pędzimy do przodu, bo mkną wszyscy, ale okazjonalnie zatrzymujemy się na chwilę, żeby nabrać kilka wdechów i pobyć w swojej głowie. Właśnie taką chwilę dla siebie i dla refleksji chcemy Ci zafundować w nowym numerze naszego Magazynu. Nierzadko to literatura pomaga nam zmieniać punkt widzenia na otaczającą rzeczywistość. Nie inaczej będzie w przypadku tekstów naszych redaktorów. Natalia Bartnik w artykule Kiedyś to było – o życiu w PRL-u opowiada o kuriozalności, która miała miejsce kilkadziesiąt lat temu. Niektóre rzeczy przemijają bezpamiętnie (na całe szczęście), a inne do nas wracają, co komentuje w swoim tekście Kamil Kołacz. Nie zabraknie tematów, które przedstawiają ważne społeczne problemy. Dla przykładu Martyna Grysla napisała o ochronie praw zwierząt, a Emilia Sorota o pokoleniu Z, które odczuwa potrzebę dbania o naszą planetę. To, jak postrzegamy te wszystkie najważniejsze społeczne problemy i dylematy, często może być wypaczone przez błędy poznawcze. Te ostatnie opisuje Anna Porada. Jako ludzie popełniamy i będziemy popełniać wiele błędów. Ważne, by mieć do nich odpowiedni stosunek i zdawać sobie sprawę, że nikt nie jest idealny. A jeśli chcesz przeczytać o nieidealności, to odsyłam do tekstu Karoliny Rutkowskiej. Nie ważne, ile decyzji przed nami. Ważne, że ta jedna została już podjęta i trzymasz w rękach Magazyn, który – w co głęboko wierzę – dostarczy Ci wspaniałej rozrywki i wielu wartościowych przemyśleń.
Redaktor Naczelny
Paweł Zberecki pawel.zberecki@gmail.com
Artyści w niewidzialnych kajdanach Autorzy kultury podczas procesu tworzenia muszą mierzyć się z wieloma niedogodnościami. Nierzadko wyzwania, z którymi spotykają się na swojej drodze, znacznie utrudniają powstanie dzieła sztuki. Największym problemem może okazać się zinstytucjonalizowana ingerencja w treść przygotowywanego utworu. Naturalne dla artystów – potrzeba uznania, chęć trafienia do szerokiego grona odbiorców i zdobycie popularności – to częste cele, które przedstawiciele utalentowanego środowiska przed sobą stawiają. Niejednokrotnie wielu wyjątkowo uzdolnionych ludzi nie osiąga takiego komercyjnego sukcesu jak twórcy sprytniejsi od nich, ale niezbyt wyróżniający się warsztatem artystycznym. Frustracja związana z niesprawiedliwym odbiorem dotychczasowego dorobku może zostać spotęgowana przez nastawienie instytucji uprawnionych do interweniowania w sprawach treści nieprzychylnych władzy. Ponadto działalność artystów w krajach Trzeciego Świata jest utrudniona nie tylko ze względu na niebezpieczeństwo wystąpienia politycznych represji, ale również z powodu pozostawania w skrajnym ubóstwie. Państwa niedemokratyczne, których mieszkańcy żyją wniehumanitarnych warunkach, nie są miejscami sprzyjającymi rozwojowi kolektywnego artystycznego oporu. Specjaliści od uciszania Historycznie, zwłaszcza w drugiej połowie XX wieku, popularnym narzędziem umożliwiającym ograniczanie odbiorcom dostępu do dzieł kultury były urzędy zajmujące się cenzurą. W tym celu tworzono specjalną komórkę aparatu urzędniczego, który miał uprawnienia do kontrolowania publicznego przepływu informacji. Rażąco naruszało to nie tylko wolność słowa (zwłaszcza w sensie politycznym), ale znacznie ograniczało także możliwość ukazywania fragmentów rzeczywistości przez ludzi związanych ze sztuką. Pojęcie cenzury kojarzy się głównie z państwami niedemokratycznymi, rządzonymi przez totalitarne reżimy. W istocie, prowadzenie działalności twórczej w krajach, gdzie prawa człowieka są nagminnie naruszane, a nawet łamane, jest praktycznie niemożliwe. W skrajnych przypadkach bycie artystą może stać się najbardziej niebezpiecznym zawodem, którego wykonywanie nie tylko okazuje się całkowicie nieopłacalne, ale również może być przyczyną systemowych represji. My opowiemy to lepiej Cenzurowanie działalności artystycznej ma na celu kreowanie rzeczywistości zgodnej z oficjalnymi politycznymi postulatami, realizowanymi przez władze, które ograniczają poszczególne wolności. Organizuje się w tym celu instytucje państwowe – urzędy z upartyjnionym personelem. Ścisłe polityczne powiązanie organu kontrolującego działalność artystyczną z partią rządzącą pozwala na skuteczne tłumienie potencjału twórców kultury. Przykładem takiej działalności był polski, istniejący w latach 1946–1990 Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
s.6
Badał on wszelkie formy oficjalnego przekazu informacji w celu sprawdzenia ich zgodności z wytycznymi dyktatury monopartyjnej. Weryfikowano różne formy działalności, tj. publikacje prasowe, wydawnictwa książkowe, spektakle teatralne, widowiska, wystawy i filmy. W wyniku przeprowadzanych postępowań w okresie funkcjonowania tej instytucji wycofano z obiegu ponad pięć tysięcy książek i nie dopuszczono do dystrybucji kilkudziesięciu filmów. Inną metodą kontrolowania przepływu informacji i ograniczania wolności artystycznej była ingerencja w treść dzieła. Przykładowo, w przypadku filmów usuwano lub zastępowano poszczególne sceny, natomiast fragmenty utworów literackich i czasopism zastępowano „białymi plamami”, czyli pustymi miejscami na poszczególnych stronach. Tego nie wolno pokazać Nie tylko w Polsce istniał system kontroli artystycznej. W epoce początków trwającej do dziś ery amerykańskiego kina dźwiękowego sporządzono kodeks produkcji filmowej, zwany później Kodeksem Haysa. Celem powstania tego zbioru ścisłych wytycznych dla producentów filmowych było wyeliminowanie występujących w kinie lat dwudziestych tematów uznawanych przez konserwatywną purytańską amerykańską społeczność za skandalizujące. Wśród tematów zabronionych przez kodeks należy wyróżnić: aborcję, homoseksualizm, nagość, zażywanie narkotyków, niewierność, prostytucję czy brutalną przemoc. Pierwsze lata obowiązywania tego zbioru przepisów nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Szczególnie widoczne było to w gatunku kina gangsterskiego. Twórcy tych filmów ignorowali istnienie kodeksu. W ich produkcjach ukazywano bohaterów-przestępców w pozytywnym świetle, dzięki czemu wielu widzów przyjęło z entuzjazmem filmowe produkty o niespotykanej dotąd tematyce. Niestety, w dobie ogólnopaństwowej prohibicji (nazywanej przez jej pomysłodawców i zwolenników „Szlachetnym Eksperymentem”) i Wielkiego Kryzysu filmowi gangsterzy znajdowali nie tylko sojuszników, ale i naśladowców. Była to jedna z przyczyn ściślejszego kontrolowania treści filmowych. W wyniku protestów z lat 1933–1934, w których uczestniczyli amerykańscy katolicy, władze zobowiązały się do skrupulatnego monitorowania poszczególnych dzieł filmowych pod kątem występowania kontrowersyjnych scen. Sztuczna idylla nie trwa wiecznie Wymienione dwa historyczne przykłady kontrolowania przepływu treści, które artyści generowali na rzecz społeczeństwa, przetrwały kilka dekad. Przemiany społeczne lat sześćdzie-
znanych tytułów przeznaczonych tylko dla dorosłych, tj. serie Call of Duty, Grand Theft Auto, Left 4 Dead, Mortal Kombat, Resident Evil czy Saints Row. Niektóre z wymienionych pozycji zostały później wydane w wersji ocenzurowanej, wybrakowanej względem tych wydanych m.in. w Polsce. Z kolei spora część produkcji o tematyce II wojny światowej pozbawiona została symboliki nawiązującej do czasów nazistowskich. Istnieją także szczególnie kontrowersyjne projekty z branży gier komputerowych, napiętnowane przez cenzorów z wielu krajów świata z uwagi na obrazoburczą i skandalizującą wizję świata przedstawionego. Do takich tytułów należy zaliczyć przede wszystkim serie Manhunt i Postal, zakazane m.in. w krajach arabskich oraz podległych Wielkiej Brytanii państwach należących do Wspólnoty Narodów.
siątych skutecznie wykluczyły dalsze stosowanie Kodeksu Haysa. Filmowe produkcje z okresów późniejszych podlegały innym, mniej restrykcyjnym regulacjom, dzięki czemu reżyserzy oraz producenci mogli bez ograniczeń korzystać z rozmaitych gatunków i bogactwa treści. W większości krajów postkomunistycznych w wyniku procesu demokratyzacji zrezygnowano z instytucjonalnej cenzury. Pojedyncze przypadki ograniczania wolności artystycznej związane z niechęcią władzy do twórcy lub polityczną poprawnością są, w dobie swobodnego przepływu informacji, natychmiastowo nagłaśniane. Czasem jednak, mimo zniesienia cenzury instytucjonalnej, obrazy o szczególnej brutalności eliminowano z dystrybucji w poszczególnych krajach. Przykładem takich działań była oparta na brytyjskiej Ustawie o gorszących publikacjach z 1959 roku obława na wypożyczalnie kaset VHS w celu usunięcia tzw. video nasties, czyli głównie niskobudżetowych filmów przedstawiających sceny ze szczególnym okrucieństwem. Elektroniczne szaleństwo na cenzurowanym To wydarzenie z lat osiemdziesiątych XX wieku ma swoje odbicie na współczesnym rynku gier komputerowych. Niemcy uznawane są za kraj najsurowowiej egzekwujący prawo do ograniczania dostępu do produktów interaktywnej rozrywki. Regulacje zabraniające sprzedaży tzw. killerspiele, czyli zabójczych gier, wprowadzono w odpowiedzi na dwa akty terroru, masowe strzelaniny w szkołach (w Erfurt – 2002 rok – i w Emsdetten – 2006 rok). Ich sprawcy podejrzewani byli o inspirację swoich czynów programami komputerowymi, które cechuje wyjątkowa brutalność. Na listę zakazanych gier trafiła zdecydowana większość najbardziej
Umarł cenzor – niech żyje artysta? Obecnie instytucjonalna cenzura stanowi najczęściej margines działalności artystycznej. Pojedyncze kontrowersyjne przypadki ingerencji demokratycznych władz w proces twórczy zwykle spotykają się z szybką reakcją opinii publicznej. Próby uciszania twórców sztuki przez polityków wciąż jednak należą do słabości państw o krótkiej historii demokratycznej. Przejawia się to np. w ograniczaniu dostępu do publicznych środków pomocowych lub finansowanych z budżetu inicjatyw dla artystów nieprzychylnych władzy. Podobnym problemem jest nieobecność twórców w mediach publicznych – spotyka się to najczęściej z ich bojkotowaniem przez środowiska artystyczne. Z drugiej strony ludzie sztuki mają związane ręce w obliczu niepisanych zasad politycznej poprawności oraz kultury wygaszania. Oba terminy, używane w wielu politycznych dyskusjach, nacechowane w tym kontekście skrajnie negatywnie, są przestrogą dla uzdolnionych osób chcących głośno wyrazić swoje poglądy. Niebezpieczeństwo bycia wykluczonym ze środowiska celebrytów lub napiętnowania przez współpracowników jest szczególnie widoczne w przypadku ujawnienia niekorzystnych dla danej osoby faktów z przeszłości, np. skandali obyczajowych czy budzących skrajne odczucia zachowań. Przedstawione tu problemy dotyczące niebezpieczeństw czekających na artystów niestety wciąż nie należą do rzadkości. Miejmy nadzieję, że przyszłość pomoże nam znacznie ograniczyć zasięg tych przeszkód i pozwoli na całkowite oddzielenie ich od samych artystów oraz dzieł. Źródła: T. Strzyżewski: Wielka księga cenzury PRL w dokumentach; M. Bernstein: Kontrolowanie Hollywood: cenzura i regulacja w erze studia.
s.7
Martyna Grysla gryslamartyna@gmail.com
Krótki poradnik o tym, jak reagować na krzywdę mniejszych Każdy z nas zapewne co najmniej raz w życiu był świadkiem zadawania zwierzętom bólu lub cierpienia. Być może nawet nie jesteśmy tego świadomi. Warto więc wiedzieć, jak reagować na krzywdę zwierząt i dlaczego zadawanie bólu i cierpienia to nie pojęcia tożsame. Ustawa o ochronie zwierząt z 21 sierpnia 1997 roku dokonuje podziału na zwierzęta kręgowe i bezkręgowe. W myśl jej przepisów tylko zwierzęta kręgowe są objęte ochroną na mocy prawa. W praktyce oznacza to, że bezkręgowce tej ochronie nie podlegają. Rzecz czy nie rzecz? Ustawa wprost wskazuje, że zwierzę – jako istota żyjąca – może odczuwać cierpienie, a co za tym idzie: nie jest rzeczą. Jednak problem pojawia się w momencie, kiedy przepisy powołanej ustawy nie są wystarczające – odsyła nas ona wtedy do odpowiedniego stosowania przepisów o rzeczach. Mylne przekonanie o zadawaniu bólu i cierpienia Wielu ludzi traktuje zadawanie bólu i cierpienia jako pojęcia tożsame. Jest to szczególnie ważne w kontekście ustawowej definicji znęcania się nad zwierzęciem, którą za chwilę przytoczę. Skupmy się jednak na przedmiotowej różnicy pomiędzy bólem a cierpieniem. Jak podkreśla prof. Wojciech Radecki w komentarzu do ustawy o ochronie zwierząt, ból odnosi się jedynie do sfery odczuć fizycznych, czyli będzie to np. już samo uderzenie psa. Cierpienie natomiast odnosi się do sfery odczuć psychicznych – i tak np. do katalogu cierpień można zaliczyć strach zwierzęcia czy też odczuwanie głodu, które wprawia je w dyskomfort. Istotne jest zapamiętanie, że ból zawsze będzie łączył się z cierpieniem jako związek przyczynowo-skutkowy – jeśli uderzy się zwierzę, siłą rzeczy wprowadzi się je w stan lękowy. Jest to o tyle ważne, że odczuwanie przez nie cierpienia nie jest nierozerwalnie związane z bólem natury fizycznej. #niekrzywdź – czyli o znęcaniu się słów kilka Czym jest znęcanie się nad zwierzętami? Zgodnie z ustawą to zadawanie bólu lub cierpienia albo świadome dopuszczanie do tego czynu. W ustawie został zawarty przykładowy katalog sytuacji wskazujących na to, czym w szczególności jest znęcanie się nad zwierzęciem. Wymienię tylko kilka z nich: umyślne zranienie lub okaleczenie zwierzęcia, a także zabiegi mające na celu zmianę wyglądu zwierzęcia wykonywane w celu innym niż ratowanie jego zdrowia lub życia (przycinanie psom uszu i ogonów – tzw. kopiowanie); organizowanie walk zwierząt (w Polsce w szczególności zabronione są walki psów, kogutów i byków); transport żywych ryb lub ich przetrzymywanie w celu sprzedaży bez dostatecznej ilości wody umożliwiającej oddychanie. Jest to katalog otwarty, co oznacza, że to jedynie przykładowe
s.8
sytuacje, które bez wątpienia można uznać za przejawy znęcania się nad zwierzęciem. Brak działania jako podstawa do wymierzenia kary Ważne jest zapamiętanie kilku kwestii – znęcać można się nie tylko poprzez działanie, ale także zaniechanie. Chodzi tu np. o zaniechanie zapewnienia zwierzęciu właściwych warunków i pozostawienie go w nagrzanym samochodzie. Za znęcanie się odpowiada prawnie nie tylko sprawca, który dokonał czynu karalnego, ale także osoba, która mając pełną świadomość dokonywanych czynów, dopuściła do zadania bólu lub cierpienia zwierzęciu. W obecnym stanie prawnym osoba, która zarówno dopuszcza się zabicia, uśmiercenia lub dokonania uboju z naruszeniem przepisów ustawy o ochronie zwierząt, jak i znęca nad zwierzęciem, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. Jeśli okoliczności sprawy wykażą, że sprawca działał ze szczególnym okrucieństwem, podlega on karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu. Brak rozróżnienia wymiaru kary dla sprawcy, który zabił zwierzę, od tego, który się nad nim znęcał, jest ewidentnie nieprzemyślaną kwestią, która powinna ulec zmianie. W istocie bardzo często znęcanie się ostatecznie doprowadza do zabicia, jednak są też sytuacje, które rozgraniczają dokonanie tych czynów. Wydaje się zasadne przekonanie, że zabicie zwierzęcia powinno być bardziej represjonowane i zagrożone surowszą karą. Obecnie najwyższy wymiar kary, którą potencjalny sprawca może ponieść, wynosi, jak wspomniałam, jedynie pięć lat – w moim przekonaniu to nadal zbyt łagodny wyrok. Istotne jest jeszcze jedno – zamiarowi sprawcy nie musi towarzyszyć chęć zadania zwierzęciu bólu lub cierpienia ani dążenie do tego. Aby zaistniały przesłanki znęcania się, istotne są czynności sprawcze, czyli np. jeśli zamiar sprawcy obejmie taką czynność jak zaniechanie dostarczenia stałego dostępu do wody – jest to już znęcanie się, niezależnie od tego, czy sprawca chciał zadać ból lub cierpienie zwierzęciu. Czy nam pomożesz? Pamiętajmy, że niezależnie od tego, w jakim wieku jesteśmy, czy znamy się na przepisach prawnych, w jakim zawodzie pracujemy– pomóc zwierzętom możemy zawsze. Jeśli jesteś świadkiem tego, że ktoś bije zwierzę lub też przetrzymuje je w niewłaściwych warunkach – możesz pomóc! Zgodnie z obowiązującymi przepisami zwierząt domowych nie wolno trzymać na uwięzi powyżej 12 godzin na dobę, a długość samej uwięzi nie może być krótsza niż 3 metry (słynna „Piątka dla zwierząt” miała zmienić
długość na min. 6 metrów – niestety nie została ona przyjęta). Obowiązkiem jest także zapewnienie stałego dostępu do wody, odpowiedniej karmy i pomieszczenia chroniącego. Porzucony pies/kot Jeśli widzisz porzuconego psa lub kota (tutaj zwracam na nie szczególną uwagę, ponieważ są zwierzętami domowymi), zwłaszcza jeśli jest do czegoś przywiązany – twoim obowiązkiem jest poinformowanie o tym najbliższego schroniska dla zwierząt, straży gminnej lub policji. Jeśli straż gminna i policja nie będą uznawać się za właściwy organ – wskaż podstawę prawną art. 9a ustawy o ochronie zwierząt. Nawet jeżeli policja sama nie odłowi bezdomnego zwierzęcia, powinna poinformować o takiej konieczności odpowiednią służbę. Możesz również zadzwonić do urzędu miasta lub gminy – do Referatu Ochrony Środowiska – i poprosić o pomoc. Ważne jest, aby odpowiednio zabezpieczyć zwierzę i poczekać do przyjazdu właściwych organów. Bezdomne zwierzę Jeśli zauważasz od dłuższego czasu zwierzę, które błąka się przed twoim domem, i nie widzisz jego właściciela – prawdopodobnie jest ono bezdomne. Zapobieganie bezdomności zwierząt i zapewnianie im opieki należy do zadań gmin. Wystarczy zatem skontaktować się z urzędem gminy z prośbą o odłowienie danego zwierzęcia, wskazując jego lokalizację i wygląd. Zgodnie z przyjmowanym każdego roku programem opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz zapobieganiem bezdomności zwierząt gmina jest zobowiązana do odłowienia bezpańskiego zwierzęcia, umieszczenia go w schronisku oraz poddania obowiązkowej sterylizacji lub kastracji. W razie konieczności wskazania podstawy prawnej powołaj się na art. 11 (szczegółowe wskazanie obowiązków wynikających z przyjętego programu – art. 11a). Jestem świadkiem znęcania się Zgodnie z art. 7 powoływanej ustawy zwierzę, nad którym znęca się właściciel lub opiekun, może zostać mu tymczasowo odebrane na podstawie decyzji wójta/burmistrza/prezydenta miasta. Decyzja ta podejmowana jest po uzyskaniu informacji od policji, straży gminnej, lekarza weterynarii lub upoważnionego przedstawiciela organizacji społecznej, której statutowy cel działania to ochrona zwierząt. To właśnie te podmioty są uprawnione do odebrania zwierzęcia i to z nimi powinieneś się kontaktować, jeśli jesteś świadkiem znęcania się nad zwierzęciem. W praktyce niestety najaktywniejszą postawę przyjmują organizacje społeczne, które reagują niemalże natychmiastowo. Pamiętajmy też, że w sytuacji, gdy zwierzę jest w bardzo poważnym stanie, a dalsze pozostawanie go u dotychczasowego właściciela lub opiekuna zagraża jego życiu lub zdrowiu, policjant, strażnik gminny lub upoważniony przedstawiciel organizacji społecznej odbiera mu zwierzę, zawiadamiając o tym niezwłocznie wójta/burmistrza/prezydenta miasta celem podjęcia decyzji w przedmiocie odebrania zwierzęcia. Odbiór następuje jeszcze tego samego dnia – natychmiast po stwierdzeniu aktualnego stanu zwierzęcia.
weterynarii, członek Polskiego Związku Łowieckiego, inspektor organizacji społecznej, funkcjonariusz policji, straży ochrony kolei, straży gminnej czy straży granicznej, pracownik Służby Leśnej lub Służby Parków Narodowych, strażnik łowiecki, Państwowej Straży Łowieckiej lub Państwowej Straży Rybackiej. Obowiązek ten wynika z art. 25 wspomnianej ustawy, a za nieprzestrzeganie go może grozić kara grzywny lub aresztu. Pamiętajmy natomiast, że jeśli jesteśmy świadkiem takiego zdarzenia, warto zapisać numer rejestracyjny samochodu, który spowodował wypadek, i przekazać go poinformowanej o zdarzeniu służbie. Jeżeli nie udzielimy zwierzęciu pomocy – będzie to traktowane jako przejaw znęcania się przez zaniechanie udzielenia pomocy rannej zwierzynie. Razem możemy więcej! Pamiętaj, że zawsze o pomoc możesz zwrócić się do najbliższej organizacji społecznej, która z pewnością chętnie poinstruuje cię o tym, jakie kroki powinieneś podjąć, gdy widzisz porzucone, ranne lub bezdomne zwierzę albo jesteś świadkiem znęcania się nad nim. Ukaranie sprawcy stanie się łatwiejsze, kiedy będą dowody popełnienia przestępstwa – czy to filmik, czy też zdjęcia dokumentujące zajście zdarzenia. Na każdym etapie jako osobie zawiadamiającej przysługuje ci prawo do uzyskania informacji o stanie zwierzęcia, gdzie zostało ono przewiezione, jaki jest aktualny status sprawy i czy poczyniono w niej postępy. Najważniejsze to nie odpuszczać i być wytrwałym. Jeśli jesteś dopiero początkujący w tym temacie, a bardzo cię on zainteresował, możesz dołączyć do Naukowego Koła Praw Zwierząt na Wydziale Prawa i Administracji UŚ lub wziąć udział w rekrutacji do studenckiej poradni prawnej – sekcji ochrony praw zwierząt. Możesz też zacząć działać w różnych fundacjach lub stowarzyszeniach, które zajmują się pomocą prawną zwierzętom. Szczególnie zachęcam do dołączenia do stowarzyszenia Prawnicy na Rzecz Zwierząt, którego jestem członkiem. Razem możemy więcej! Źródła: Ustawa z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ochronie zwierząt (tj. Dz. U. z 2020 r. poz. 638); K. Topczewska, Ustawa o ochronie zwierząt informator prawny dla praktyków; W. Radecki, Komentarz do ustawy o ochronie zwierząt; Wyrok Sądu Najwyższego z dnia 16 listopada 2009 r., sygn. V KK 187/09.
Potrącone dzikie zwierzę Jeśli potrąciłeś zwierzę – twoim obowiązkiem jest zapewnienie mu pomocy lub powiadomienie jednej ze służb, takich jak: lekarz
ilustracje: Martyna „Tishblack” Brzoska
s.9
Dawid Hornik dawidhornik@yahoo.pl
Nie taki diabeł straszny Jeśli pamiętasz serię animacji Zwariowane Melodie, to z pewnością obok królika Bugsa czy kaczora Daffy’ego kojarzysz również diabła tasmańskiego o wdzięcznym imieniu Taz. Czy jednak dokładnie tak wygląda ten zagrożony wyginięciem mięsożerny ssak? Pora przyjrzeć się bliżej niezwykłemu mieszkańcowi Tasmanii. Chyba wszyscy słyszeliśmy coś o diabłach tasmańskich. Moje, prawdopodobnie nieodwzajemnione, zauroczenie nimi trwa stosunkowo niedługo i doprowadziło do lepszego ich poznania. Zdecydowanie więcej wiemy o misiach koala, kangurach czy innych zwierzętach zamieszkujących Australię. Dlaczego? Czy diabły tasmańskie rzeczywiście nie zasługują na naszą uwagę? A może jest coś, czego możemy się od nich nauczyć? Poznajmy się Jednym z powodów słabszej znajomości diabłów tasmańskich może być fakt, że nie cieszyły się one do pewnego momentu dużym zainteresowaniem badaczy, w dodatku ludzie postrzegali je jako przerażające i odrażające. To przełożyło się na ich zły PR i częstsze wykorzystywanie w filmach, reklamach czy bajkach dla dzieci zwierząt kojarzących się przyjemniej. Mimo że diabły tasmańskie nie są jeszcze tak uwielbiane, to dzięki swojemu kreskówkowemu przedstawicielowi, jakim jest Taz – brązowy stwór z animacji Warner Bros, który kręci się w kółko, przypominając tornado demolujące wszystko na swojej drodze – stały się znane na całym świecie. Pierwowzory filmowej postaci znacząco jednak różnią się od wizji twórców. Ten mięsożerny ssak, torbacz z rodziny niełazowatych wielkości średniego psa, zamieszkiwał przed trzema tysiącami lat całą Australię. Około XIV wieku ostatecznie wyparł go z niej pies dingo, przez co obecnie środowiskiem naturalnym diabłów jest Tasmania. Co ciekawe, jedna z pierwszych nazw tego zwierzęcia to „szczenię Belzebuba”, a kolejne, nawet te naukowe, również nawiązywały do postaci diabła. W przeciwieństwie do animowanego Taza, diabeł tasmański chodzi na czterech łapach, a jego sierść jest czarna, choć
s.10
często ma białą pręgę na piersi. Nie sposób nie wspomnieć o silnych zębach, którymi może przegryźć niemal wszystko, i o pazurach umożliwiających obronę czy wspinaczkę na drzewa. Jego cechą charakterystyczną, tłumaczącą też skądinąd nazwę, jest dźwięk, który z siebie wydaje. Przypomina on pisk połączony z warkotem. Diabły tasmańskie są łagodne, ale wpadają w furię podczas walki o pożywienie i samice. Ponadto gdy czują się zagrożone, wydzielają nieprzyjemny zapach, który ma na celu odstraszyć potencjalnego wroga. Prowadzą samotniczy i nocny tryb życia. Na wolności dożywają około pięciu lat, choć dręczący je i dziesiątkujący rak pyska znacząco skraca ten czas. Wbrew powyższej charakterystyce diabły tasmańskie nie są tak straszne czy nieprzyjazne. Trzeba tylko spojrzeć na nie z innej perspektywy. Let’s get ready to rumble! Nie bez powodu pozwoliłem sobie użyć wypowiedzianego przez Michaela Buffera zwrotu, który stał się znakiem rozpoznawczym każdej walki bokserskiej. Diabły tasmańskie właściwie już od urodzenia muszą ze sobą walczyć. Samica rodzi zazwyczaj 20–30 młodych, ale ponieważ ma tylko cztery sutki, może wykarmić tylko cztery szczenięta. Gdy te dorastają, konkurują ze sobą o partnerki i pożywienie. Diabły walczą o pokarm, zadając sobie często dość dotkliwe rany. To tłumaczy też ich sposób jedzenia – szybki, łapczywy i nerwowy. Trzeba jednak przyznać, że wspólne ucztowanie stanowi nieliczny wyjątek, kiedy można zaobserwować ich integrację. Podobnie zaciekle samce konkurują o samice, a gdy wygrają starcie, łapią wybrankę za kark i zaciągają do swojej nory. Samiec będzie jej pilnował do zakończenia rui, czyli przez około tydzień. W tym czasie oboje będą głodowali, a jeżeli
samica spróbuje ucieczki, ten dogoni ją i zaciągnie z powrotem do nory. Choć takie zachowanie może wydawać się co najmniej dziwne, wynika z faktu, że ów gatunek nie jest monogamiczny i w walce o przetrwanie czy względy wygrywa silniejszy. Diabły tasmańskie musiały przez dziesięciolecia toczyć trudną walkę również ze swoim największym wrogiem – człowiekiem. Miejscowe obyczaje czy niesprawdzone i fałszywe pogłoski o tym, jakoby miały pożerać ludzi oraz atakować zwierzęta hodowlane, sprawiły, że diabły stały się celem myśliwskich polowań. W konsekwencji doprowadziło to do prawie całkowitego wymarcia tego gatunku. Patrząc więc na diabły jak na odwiecznych wojowników, łatwiej zrozumieć ich sposób zachowania. Nie wynika ono z ich złośliwości czy zdziczenia, ale jest ich naturalnym uzbrojeniem, z którym idą przez świat. Z piekła do nieba W 1941 roku rząd Australii uznał diabły tasmańskie za gatunek chroniony. Ludzie zaczęli dostrzegać, że mogą po raz kolejny stracić coś bardzo cennego. Wcześniej wyginęły już m.in. psy dingo, a także wilki workowate. Zaczęto więc inicjować badania nad diabłami. W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku profesor Guiler zebrał zespół badaczy i rozpoczął dekadę systematycznych prac terenowych, co uznaje się za początek współczesnych badań poświęconych temu zwierzęciu. Mimo że populacja diabła tasmańskiego nadal malała, udało się spopularyzować wiedzę na jego temat. Niewątpliwe przyczynił się do tego wspomniany już Taz, który po raz pierwszy pojawił się w kreskówce z 1954 roku Co nagle, to po diable. Potem zniknął na kilka dekad, by z wielkim sukcesem pojawić się ponownie w latach dziewięćdziesiątych. Co ciekawe, rząd
Tasmanii wystąpił z prośbą do wytwórni Warner Bros, która zastrzegła jako swój znak towarowy wizerunek i nazwę „Diabeł tasmański”, by mogli za coroczną opłatą używać go do celów promocyjnych. Tak też się stało i ów torbacz niejako powrócił „zza światów”, stając się ikoną Tasmanii oraz atrakcją turystyczną. Ostatnio nawet, dzięki staraniom człowieka, po trzech tysiącach lat powrócił do Australii, gdzie urodziło się siedem małych diabłów! Teraz kluczowym pozostaje to, czy zaczną się one tam rozmnażać i czy cały trud badaczy nie pójdzie na marne. Ucz się od diabła Czy od diabłów tasmańskich możemy się czegoś nauczyć? Na pewno tego, aby nie demonizować wszystkiego, czego nie znamy, i od razu tego nie odrzucać. Początkowo zapewne nie wzbudziły one u wielu osób większej sympatii. Ich zwyczaje godowe, dźwięki, które z siebie wydają, oraz napady furii z pewnością nie czynią im dobrej reklamy. Gdy jednak poznamy genezę tych zachowań, a także spojrzymy na te urocze pyszczki, sądzę, że wszyscy się pod nosem uśmiechniemy i zapragniemy je pogłaskać. Czasami wśród ludzi, na
przykład na uczelni, spotykamy kogoś, kto wydaje się typem samotnika, który nie okazuje emocji i raczej unika działania w grupie. Może warto wtedy chociaż spróbować go poznać? Na pewno nie należy takiej osoby od razu skreślać ani tym bardziej piętnować. Z taką reakcją spotykały się przecież przez wiele lat diabły tasmańskie. Od tych zwierząt możemy nauczyć się jeszcze jednej ważnej rzeczy. Podobnie jak one, niekiedy i my z różnych przyczyn jesteśmy wojownikami, którzy muszą walczyć o swoje. Może też mierzymy się z nieprzychylnością innych. Diabły tasmańskie pokazują, że da się wygrać, choć może nie w każdej konkurencji przyznalibyśmy im punkty za styl. Liczy się jednak gotowość do podjęcia walki. Te ewoluujące na naszych oczach ssaki wciąż dostosowują się do aktualnych warunków i robią wszystko, aby przetrwać. Diabły tasmańskie, chociaż można je udomowić, zdaniem badaczy nie nadają się na zwierzątka domowe. Podobno nie okazują i nie odwzajemniają uczuć. Nie wiem, czy jest to prawda, mogę opierać się tylko na zdaniu osób, które obserwują te ssaki. Myślę jednak, że ów diabeł nie
jest wcale tak straszny, jak go malują ani na jakiego sam się mimowolnie kreuje. Kto wie, może kiedyś będziemy mogli zobaczyć te zwierzęta gdzieś bliżej niż w Tasmanii i przekonać się, jak to z nimi naprawdę jest? Źródła: Diabeł tasmański – fascynujące fakty o mięsożernym torbaczu (www.topflop.pl); Diabeł tasmański (www.wikipedia.org); Diabeł tasmański – ssak ewoluujący na naszych oczach (www.youtube.com); Jaki Odgłos Wydaje Diabeł? (www.youtube .com).
s.11
Patryk Jarmuła jarmula.patryk@gmail.com
W obawie przed męskością „Przestań płakać, przecież chłopaki nie płaczą” – jak często słyszeliście to zdanie? Potencjalnie męskie standardy są nam wpajane właściwie od momentu narodzin. Chłopców ubiera się w niebieskie ubrania, natomiast dziewczynki w różowe. Kiedy jesteśmy dorośli, sami oceniamy różowe przedmioty jako te dla kobiet, mimo że nie różnią się niczym od tych „dla mężczyzn”. Toksyczna męskość wpędza nas w pułapkę stereotypowych myśli. Gruntownie zmienia nasze zachowania oraz postrzeganie świata w sposób, który wcześniej był dla nas obcy. Stwarza problemy nie tylko mężczyznom, ale i całemu społeczeństwu.
posiadanie nie sprawia, że żyjemy w bańce toksycznej męskości. Zaczyna się ona w momencie, kiedy cechy te postrzegane są jako przymusowe i nie pozwalamy sobie na okazywanie emocji uznawanych za mniej męskie lub kobiece.
Pojęcie toksycznej męskości Męskość to zbiór cech, pewnych zachowań oraz ról społecznych, które przypisywane są chłopcom i mężczyznom. Jest to jednak jedynie płynny konstrukt społeczny, zależny od konkretnego miejsca na świecie oraz kultury. Pojęcie to jest również niezależne od płci biologicznej, bowiem zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą wykazywać męskie cechy. Czym jest jednak toksyczna męskość? Z ang. toxic masculinity to uznawanie cech typowo męskich za nadrzędną wartość. Normalizowanie agresji, wyrażanie złości czy strach przed zachowaniami przypisywanymi kobietom, gdzie najmniejsze podważenie męskości jest pogardą. Tradycyjne cechy kojarzone z mężczyznami to między innymi: odwaga, gotowość do stosowania siły, dominacja, ale też zdolności techniczne wraz z myśleniem abstrakcyjnym. Ich
Wpływ na zdrowie Toksyczna męskość może wpływać na zdrowie psychiczne młodych mężczyzn. Według danych WHO to właśnie mężczyźni popełniają siedmiokrotnie więcej samobójstw niż kobiety. Wynika to z wywieranej na płeć męską dużej presji, przez którą mówienie o swoich problemach czy uczuciach uznawane jest za słabość. Skutkuje to brakiem szukania pomocy psychologicznej przez mężczyzn. W ten sposób powstaje temat tabu, który doprowadza jedynie do powiększenia istniejącego problemu. Chłopcy są uczeni samodzielnego radzenia sobie z własnymi problemami, jednak nikt nie pokazuje im, co robić, kiedy nie dają rady. Ukrywanie emocji i trzymanie ich w sobie wywołuje w nich agresję i sprawia, że nie potrafią poradzić sobie z nazywaniem i okazywaniem emocji w dorosłym życiu.
s.12
Różowy czy niebieski? Wybierane przez nas kolory mają ogromny wpływ na rozróżnianie płci już nawet przed narodzinami dziecka. W naszej kulturze utrwaliło się przekonanie, że wybór koloru ubrania motywowany jest płcią dziecka. I tak różowy przypisuje się dziewczynom, a niebieski chłopcom. Przez wieki dzieci nosiły neutralne białe ubrania. Ten kolor był przede wszystkim ekonomiczny ze względu na łatwość w praniu, idealnie nadawał się bowiem do intensywnego wybielania. Stan neutralności kolorystycznej trwał do lat 20. ubiegłego wieku, kiedy to zaczęto produkować pierwsze różowe i niebieskie ubrania. W tamtym czasie to jednak różowy był uznawany za męski kolor. Przyjmowano, że jest łagodniejszą wersją czerwonego. Dziewczynkom natomiast przypisywano niebieski. Było to powiązane z kulturą chrześcijańską, w której kolor ten jest silnie związany z postacią Maryi. Postrzeganie barw zmieniło się w latach 50. Wpływ na to mieli projektanci mody, którzy uznali kolor różowy za delikatny w odbiorze, a więc pasujący do ubrań damskich. Problem interpretacji barw i cech przypisywanych konkretnym płciom zauważyła Hollie McNish, angielska poetka, w swoim wierszu Pink or Blue. McNish wskazuje w nim różnice w postrzeganiu tych samych czynności wykonywanych przez chłopców i dziewczynki. Dostrzega też, w jaki sposób wciąż dążymy do utrwalania różnic płciowych, tworząc przestrzeń dla toksycznej męskości. Przeciwko toksyczności Wiersz Hollie McNish to nie jedyny protest przeciwko toksycznej męskości. Grupa islandzkich mężczyzn rozpoczęła kampanię pod przewodnictwem Þorsteinna V. Einarssona. Korzystając z hasztagu #karlmennskan, mężczyźni mogą dzielić się swoimi historiami o tym, jak toksyczna męskość oraz szkodliwe wzorce męskości były dla nich raniące, ograniczające, a nawet destrukcyjne. Znalazły się historie, w których ludzie wstydzili się płakać po śmierci swoich dzieci czy matek. Historie przemocy i zastraszania, których ludzie doświadczyli w dzieciństwie z powodu zachowania lub (nie)wyglądania w określony sposób. Celem inicjatywy jest rzucenie światła na konserwatywne, dominujące męskie idee, poruszenie ich, stworzenie miejsca dla pozytywnej męskości i wspieranie równości w islandzkim społeczeństwie. Na Spotify znajduje się również podcast z wykładami twórców, jednak można go posłuchać tylko w języku islandzkim. Artystycznym ukazaniem męskości zarówno toksycznej, jak i pozytywnej, czy nawet bardzo delikatnej, zajął się malarz Paul Richmond w serii obrazów pod tytułem The Naked Eye. Jak sam mówi: „Przez całe moje życie czułem się w sprzeczności z tradycyjnymi pojęciami męskości. To, co to znaczy być mężczyzną w 2018 roku, różni się od tego, czego uczono mnie we wczesnych latach osiemdziesiątych (…)”. Organizacja The Representation Project również rozpoczęła dwie niezwykle ciekawe inicjatywy. Pierwszą z nich jest film dokumentalny The Mask You Live In, który pokazuje wpływ i presję wywieraną przez społeczeństwo na chłopcach, aby zachowywać się w męski sposób. Druga to akcja Dear Masculinity, czyli listy mężczyzn pisane do męskości. Autorzy dzielą się w nich swoimi uczuciami związanymi z męskością oraz opowiadają o tym, jak się z nią czują i jak ją traktują.
Jak ratować prawdziwą męskość? Wspomniane inicjatywy pokazują, jak wielkie znaczenie ma pojęcie męskości nie tylko dla mężczyzn, ale i dla całego społeczeństwa. To protest przeciw zachowaniom i myślom, które są nam narzucane, a których nie rozumiemy. Aby uniknąć powielania krzywdzących norm płciowych, musimy zdać sobie sprawę z tego, że męskie zachowania to nie tylko agresja i oschłość. To również empatia i wyrażanie emocji. Pozwalanie chłopcom i mężczyznom na pokazywanie siebie w taki sposób, w jaki sami mają ochotę. Nie zwracając uwagi na to, jakie kolory i ubrania noszą dzieci i dorośli. Źródła: A. Mróz: Inność a Tożsamość: Estetyka mężczyzn w obliczu toksycznej męskości. „Kultura i Historia”. Nr 35/2019; D. Haak: Toksyczna męskość – jak obsesja męskości wpływa na chłopców i mężczyzn (www.dominikhaak.pl); P. Richmond: The Naked Eye; H. McNish: Pink or Blue.
s.13
Kamil Kołacz smok7a@interia.pl
O kulturze retropowielania Czy zastanawialiście się kiedyś, skąd biorą się korzenie kulturowe? Z jakich gałęzi wyrastają trendy oraz co czyni je popularnymi w danej dekadzie? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Z jednej strony od kilku lat wiemy, że młodsze pokolenia mają tendencję do tzw. retrorestoracji – powielania wzorców z dawnych pokoleń. Opisywane zjawisko nie jest jednak niczym nowym. Wystarczy spojrzeć na klasyczną zasadę rządzącą epokami literackimi, wedle której zainspirowana romantyzmem uczuciowa Młoda Polska zastąpiła racjonalny pozytywizm.
W pewnym okresie stare trendy stają się dla odbiorcy tak odległe, że pachną świeżością. Wówczas nalepiamy im etykietkę oldschoolowej mody. Dawniej każda dekada miała swoją unikatową cechę. Dziś świat mainstreamu nie próbuje wymyślić siebie na nowo, w zamian niejako odwzorowując starą formę żerującą na nostalgii. W pewnych dekadach reprodukcja dawnego emanowała w znaczący sposób, w innych przebijała się w tle. Dzisiaj osiągnęliśmy apogeum tego zjawiska – klasyczne syntezatorowe dźwięki zalały internet, a nowoczesny design świeci neonowymi blaskami dziesięciolecia futurystycznego kiczu. Dekada poszarpanych spodni Lata 90. rozpoczynają współczesny cykl retromanii. Zacznijmy od pierwszej wspólnej linii, jaką jest muzyka – jeden z największych nośników pamięci kulturowej. Jej istota kształtuje się wówczas na nowo, nie zatracając przy tym starych dźwięków, czego dowodem jest powstanie grunge’u, będącego powrotem do korzeni po syntezatorowym boomie lat 80. Gatunek swoją stylistyką przypominał brudne, surowe brzmienia lat 70., ciągnąc za sobą modę inspirowaną ubiorem irlandzkiego muzyka Rory’ego Gallaghera, którego wizerunek (wytarte spodnie, naciągnięta kraciasta koszula, starty lakier z gitary) przeszedł do mainstreamu. Prawie każdy chciał wyglądać tak modnie jak zainspirowana nim Nirvana, będąca synonimem trendu. W dekadzie grunge’u znalazło się miejsce dla kilku aluzji do lat 50., czego przykładem może być nagła popularność remiksów
s.14
piosenek Elvisa Presleya (Junkie XL, Elvis Presley – A Little Less Conversation) oraz wzrost sprzedaży czarnych skórzanych kurtek charakterystycznych dla subkultury rock’n’rolla. Wraz z kolejnymi latami karuzela retromanii rozpędzała się coraz bardziej, serwując silniej emanującą retromodę. Przesterowane retro W latach 2000. nastąpiła nagła fascynacja klasycznymi przesterowanymi brzmieniami. Zespoły takie jak: The White Stripes, The Strokes, The Hives, The Vines, Arctic Monkeys czy Franz Ferdinand przetarły szlaki nieco prostszej formule rocka. W okresie tym, nazywanym post-punk revival, fala starego, surowego przesteru przeniknęła do mainstreamu, czerpiąc inspirację z brzmienia i estetyki lat 60. Wizerunki muzyków często oscylowały wokół chudych krawatów, białych pasów oraz fryzur dopasowanych do wspomnianej dekady. Nurt ten stał się szczególnie popularny w Wielkiej Brytanii i USA. Retro vibes W latach dziesiątych ponownie zachwycaliśmy się winylami oraz fotografią analogową. Instaxy i polaroidy – stanowiące niejako powrót do czasów, kiedy fotografia cyfrowa raczkowała, ustępując tradycyjnej formie utrwalania wspomnień na papierze – stały się popularne. Moda na pozór nowa, luźna i elegancka, jak można się domyślić, również czerpała z innych dziesięcioleci. Wystarczy przytoczyć dżinsy dzwony, suknie z cekinami oraz
popularność palety odcieni zbliżonych do brązu, czyli styl ubioru czerpiący z lat 70. Wspomniana dekada nie była aż tak głęboko zakorzeniona w muzyce poprzednich dziesięcioleci, wciąż jednak mogliśmy odnaleźć pokaźną sumę nawiązań. Wystarczy spojrzeć na twórczość Bruno Marsa (Treasure, Uptown Funk, Locked Out Heaven), Blurred Lines autorstwa Robina Thicke’a czy fascynację Johna Legenda i Aloe Blacca afroamerykańskim R&B. A to tylko wierzchołek góry lodowej, jaką była minireinkarnacja lat 70. Kicz action Dziś, kiedy nostalgia za latami 80. rozkwita, zjawisko retrorestoracji osiągnęło apogeum. Początek inspiracji dawnymi trendami obserwowaliśmy już w drugiej połowie poprzedniej dekady, kiedy na popularności zaczęły zyskiwać nawiązujące do spaceoperowych hitów filmy Marvela (Thor: Ragnarok, Strażnicy Galaktyki 2) czy seriale pokroju Stranger Things. Również muzyka zatoczyła koło, serwując reinkarnację synthwave’u oraz new wave’u. Odwołania te są silniejsze niż w poprzednich latach. Nie wierzycie? Posłuchajcie kompozycji Darii Zawiałow czy Krzysztofa Zalewskiego. Warto również zerknąć na nowy hymn Męskiego Grania czy twórczość popularnego w ostatnich latach białoruskiego zespołu Molchat Doma (który ewidentnie inspirował się The Cure i Joy Division). Kicz zakorzenił się w naszej kulturze i nawet jeżeli mamy świadomość jego niezbyt wysokiej wartości artystycznej – jest on pożądany, lubimy go. Stał się czymś dualistycznym, tzw. syntezą trendu i zarazem jego przeciwieństwem.
Patrzymy na kicz jak na coś zabawnego, ale również modnego. W designie nie obeszło się bez kontekstu dekadowego, czego dowodem są kontrastowe, gradientowe zestawienia kolorów, przywracające wysokie miejsce różowi, fioletowi i błękitowi. Dziesięć lat temu w modzie obecne były minimalizm, oszczędność kolorów oparta na bieli i czerni oraz loga vintage. Summa summarum Reinkarnacje trendów to bardzo ciekawy i niezwykle rozległy temat, który zasługuje na poświęcenie mu większej uwagi. Być może kiedyś doświadczymy czegoś na wzór szybkiego rozwoju kulturowego i różnorodności XX wieku. Jednakże dziś żerujemy na fali retro. Źródła: Post-punk revival (pl.wikipedia.org/wiki/Post-punk_revival); L. Guber: The ‚80s are back – for real this time (www.thestar.com); M. Połowianiuk: Polaroid wraca do korzeni za sprawą… Polaków. Nowa linia produktów zapowiada się kapitalnie (www.spidersweb.pl); Dlaczego płyty winylowe wracają do łask? (www.audio4home.pl).
s.15
Emilia Nowak emilia.now14@gmail.com
Wypisz to z siebie Trudno mówi się o przykrych doświadczeniach, głęboko skrywanych uczuciach, emocjach, które nam towarzyszą. Tłumimy je w sobie, a przez to zaczynamy źle się czuć. Czy możemy coś z tym zrobić? Wyobraź sobie, że piszesz o tym, co sprawiło ci ból i przykrość. O tym, czego nie powiedziałbyś nikomu. Czujesz ulgę. Osoby, które odpychają trudne myśli i emocje, ostatecznie i tak poświęcają im więcej energii. Są bardziej zestresowane i przygnębione, a ponadto mają niższe poczucie własnej wartości. Samo myślenie o złych doświadczeniach i trudnościach jest nieuporządkowane. Dlatego pisanie ekspresywne – bo tak nazywa się technika, o której mowa – pozwala na usystematyzowanie myśli, przeanalizowanie i lepsze zrozumienie swoich przeżyć, a także odnalezienie w nich sensu. Czym jest pisanie ekspresywne? To przelewanie na papier swoich myśli, uczuć i emocji, mające wartość terapeutyczną. Pisząc o trudnościach lub skrywanych sekretach, zrzucamy z siebie pewien ciężar, ponieważ kiedy tłumimy przeżycia i nie rozmawiamy o myślach związanych z jakimś przykrym wydarzeniem czy traumą, wzrasta nasz poziom stresu. Jest to forma autoterapii – piszemy dla siebie, nie dla innych. To narzędzie, które z powodzeniem możemy wcielić do naszej codzienności i które prowadzi do uzdrowienia duszy i ciała. Pozwala nam pracować nad postanowieniami czy celami. Dzięki pisaniu jesteśmy w stanie usystematyzować myśli, oczyścić się z nagromadzonych emocji czy uspokoić umysł. To skuteczna technika, ponieważ uwalnia nas od wysiłku wkładanego w aktywne tłumienie uczuć. Celem pisania ekspresywnego jest sam proces tworzenia i to, co w jego trakcie zachodzi w wewnętrznym świecie piszącego. Od tego wszystko się zaczęło W latach 90. amerykański profesor psychologii James W. Pennebaker opublikował wyniki badania, które przeprowadził wśród części studentów z Southern Methodist University. Zaproszeni zostali podzieleni na grupy. W pierwszej studenci przez trzy kolejne dni, po 20 minut dziennie, pisali o najtrudniejszych doświadczeniach ze swojego życia. Teksty zawierały ich głęboko skrywane myśli, uczucia i emocje. Druga grupa, kontrolna, mogła z kolei pisać o czymkolwiek innym, lekkim i codziennym. Wyniki przerosły oczekiwania profesora. Od tamtego czasu podobne badania przeprowadzał wśród tysięcy ludzi na całym świecie. U wszystkich dawały zbliżone efekty. Dowiodły, że pisanie o trudnych i traumatycznych doświadczeniach wpływa pozytywnie nie tylko na stan psychiczny i fizyczny, ale przede wszystkim na układ odpornościowy. Skuteczność tej metody była sprawdzana przy takich schorzeniach jak AIDS, zespół jelita drażliwego, astma, nowotwory, zaburzenia psychiczne, cukrzyca czy bezsenność.
s.16
Warto jednak dodać, że nie każdemu pisanie ekspresywne pomoże. Wciąż jest wiele niewiadomych i często trudno przewidzieć, czy technika ta przyniesie danej osobie poprawę zdrowia. Dla kogo? Badania pokazują, że rewelacyjne efekty pisania uzyskują osoby, które zmagają się z trudnymi doświadczeniami z przeszłości i to właśnie je opisują. Jednak każdy z nas na co dzień doświadcza wielu stresujących chwil. Poszukujemy odpowiedzi na przeróżne pytania, które kłębią nam się w głowie. Dlatego z powodzeniem możemy wykorzystać pisanie ekspresywne do pracy nad lepszą jakością życia. Jest to technika dla każdego, kto chce jak najlepiej radzić sobie ze stresem dnia codziennego i zrozumieć swoje emocje. Jak pisać? Wystarczy swobodnie przelewać myśli na papier przez 15–20 minut, codziennie przez kilka dni. Jednak żeby uzyskać oczekiwane efekty, należy opisywać trudne przeżycia, emocje, traumy czy negatywne doświadczenia, a jednocześnie zbytnio się nad tym nie zastanawiać. Warto być regularnym i skupiać się na faktach. Bazową technikę pisania ekspresywnego upowszechnił wspomniany już profesor Pennebaker. W Polsce nie jest to jeszcze popularne narzędzie, jednak za granicą, np. w USA, można znaleźć wielu specjalistów, którzy uczą tego rodzaju kontaktowania się ze sobą. Ale czy to naprawdę działa? Jak wspomniałam, badania naukowe dowodzą, że tak. Korzyści wynikających z pisania jest wiele. Przede wszystkim redukuje ono stres i napięcie oraz wynikające z nich dolegliwości. Wpływa na poprawę zdrowia fizycznego, sprzyja rozwiązywaniu problemów, pozwala na lepsze rozumienie siebie i swoich zachowań. Dodatkowo pomaga w nauce i rozwoju kreatywności, wpływa na wzrost akceptacji siebie, jak również umożliwia lepsze radzenie sobie z trudnymi doświadczeniami. Źródła: M. Kliber: Zacznij pisać i sprawdź, co się zmieni. O pisaniu ekspresywnym słów kilka. (www.obcasypodlasia.pl); M. Kliber: Pisanie ekspresywne. (www.monikakliber.com); J. W. Pennebaker, J. M. Smyth: Terapia przez pisanie.
s.17
Adam Pęczek adampeczek89@gmail.com
Szlakiem gwiazd Turystyka filmowa to dziś jedna z najpopularniejszych form zwiedzania. O jej potencjale już dawno przekonano się za granicą, a ostatnio podążanie filmowym szlakiem zaczęło cieszyć się coraz większym powodzeniem także w Polsce. Chyba każdy kinoman marzył kiedyś o odwiedzeniu miejsc, w których toczyła się akcja jego ulubionych filmów. Fani Gwiezdnych wojen z pewnością chcieliby zobaczyć pustynną planetę Tatooine, miłośnicy Harry’ego Pottera bez zbędnego zachęcania udaliby się w podróż do Hogwartu, a wielbiciele Igrzysk śmierci nie pogardziliby wycieczką do państwa Panem. Okazuje się, że zrealizowanie tych planów jest możliwe. No, prawie możliwe. Bo choć wymienione krainy są oczywiście fikcyjne, to plenery, w których kręcono powyższe filmy, istnieją naprawdę. Ich zwiedzanie jest możliwe dzięki coraz prężniej rozwijającej się turystyce filmowej. Wzrastające znaczenie Turystyka filmowa, zwana także set-jettingiem, obejmuje wszystkie podróże szlakiem gwiazd kina i ich dzieł. Dzieli się ją zwykle na dwa rodzaje: turystykę biograficzną, której głównym celem jest zwiedzanie muzeów biograficznych znanych postaci dużego i małego ekranu, miejsc ich narodzin, życia, pracy czy pochówku, oraz turystykę fikcji filmowej, polegającą na poszukiwaniu plenerów filmowych, udziale w plenerowych inscenizacjach czy wypoczynku w filmowych parkach rozrywki. Trudno powiedzieć, kiedy tak naprawdę rozpoczęła się moda na tego typu podróże. Świat fikcji zawsze inspirował turystów, czego najlepszym przykładem są nadal popularne „pielgrzymki” fanów Romea i Julii do Werony. Z wiadomych względów turystyka filmowa musiała powstać znacznie później. Jej rozwój był jednak bardzo dynamiczny. Już w okresie początków kinematografii, w 1923 r., w Czechach otwarto pierwsze na świecie muzeum filmowe. Z kolei pierwszym filmem, który znacząco przyczynił się do napływu zwiedzających, był powstały w 1935 r. Bunt na Bounty. Od tego czasu turystyka filmowa stale się rozwija i już dawno przestano ją postrzegać jako niezbyt istotną gałąź turystyki kulturowej. O jej znaczeniu świadczą przede wszystkim statystyki. Z badań wynika, że prawie 40 milionów turystów za cel podróży obiera lokalizacje znane z filmów. Ponadto do takich miejsc udaje się aż 45 procent Brytyjczyków w wieku od 16 do 24 lat. Obok tak imponujących liczb nie mogli przejść obojętnie włodarze miast, którzy szybko dostrzegli w set-jettingu spory potencjał marketingowy i zaczęli zabiegać o to, by produkcje filmowe były realizowane właśnie w ich regionie. Dobrym przykładem współpracy pomiędzy miastem a reżyserem jest obraz Vicky Cristina Barcelona, którego reżyser, Woody Allen, otrzymał subwencję od władz lokalnych na realizację filmu w stolicy Katalonii. W ten sposób piękne ulice Barcelony stały się jednym z jego głównych bohaterów.
s.18
Przedsiębiorczy farmer Za europejską stolicę set-jettingu zwykle uznaje się Londyn, ponieważ to właśnie tam rozgrywa się akcja wielu znanych filmów, takich jak Notting Hill, Dziennik Bridget Jones czy niektórych części przygód Jamesa Bonda. Oprócz tego mekką każdego kinomana są Paryż i Rzym – miasta znane choćby z dzieł Agnès Vardy i Federico Felliniego. Do najczęściej odwiedzanych krajów należy Nowa Zelandia, a to za sprawą superprodukcji Władca Pierścieni. Interesująca jest historia powstania filmu właśnie w tym miejscu. Farmer Ian Alexander pewnego razu spotkał się przed swoim domem z reżyserem Peterem Jacksonem. Jackson zapytał, czy może na jego terenie nakręcić sceny do swojego najnowszego dzieła. Zgoda Alexandra przyniosła ze sobą niespodziewane skutki – wkrótce po premierze do jego posiadłości zaczęli tłumnie przybywać fani trylogii Tolkiena. Przedsiębiorczy farmer szybko odpowiedział na potrzeby rynku – założył hotel i zaczął organizować wycieczki, które przyniosły mu spore dochody. Na Władcy Pierścieni dobrze zarobiła też cała Nowa Zelandia. Według szacunków liczba zwiedzających wzrosła tam o około 30 procent w stosunku do okresu sprzed powstania filmu. Kolejnym ważnym miejscem na mapie set-jettingu jest Karolina Północna, gdzie kręcono Igrzyska śmierci. Okoliczni mieszkańcy wręcz modelowo wykorzystali popularność tej produkcji. Zaczęli organizować wycieczki, które pozwalają turystom poznać przestrzenie wykorzystane w filmie. Plan zwiedzania obejmuje między innymi treningi łucznictwa, strzelania z procy oraz symulację igrzysk. Liczne atrakcje sprawiły, że do Karoliny Północnej zaczęli zjeżdżać goście z całego świata. Twórczyni wycieczek, Tammy Hopkins, mówiła: „Mój telefon się urywał. Bez przerwy dzwonili ludzie, którzy chcieli obejrzeć lokacje, w których kręcono film’’.
Innych ciekawych lokalizacji związanych z turystyką filmową jest na świecie mnóstwo. Warto wspomnieć choćby o tunezyjskiej Matmacie, imitującej w Gwiezdnych wojnach planetę Tatooine, czy o wyspie Kauai na Hawajach, gdzie kręcono sceny do Parku Jurajskiego. Hobbit w Polsce Nasza rodzima turystyka filmowa nie rozwinęła się dotąd na taką skalę jak w innych europejskich krajach. Jedną z najważniejszych przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że polskie produkcje rzadko bywają nagradzane, a jeszcze rzadziej cieszą się światową popularnością – toteż brakuje u nas zagranicznych turystów-kinomanów. Mimo to na filmowej mapie Polski da się wskazać kilka miejsc wartych odwiedzenia. Za dobry przykład posłużyć może Lubomierz, nazywany czasem „polskim Hollywood’’. Kręcono w nim zdjęcia do Krzyża walecznych, Kocham kino i – przede wszystkim – Samych swoich. Sukces komedii Sylwestra Chęcińskiego sprawił, że w Lubomierzu powstało Muzeum Kargula i Pawlaka, gdzie na zwiedzających czeka wiele rekwizytów, między innymi słynny płot, przy którym spotykali się bohaterowie. Oprócz tego nie brak tam też innych atrakcji, takich jak coroczny Festiwal Filmów Komediowych. Niezwykle oryginalnym miejscem związanym z turystyką filmową mogą pochwalić się także mieszkańcy Sierakowa Sławieńskiego w powiecie koszalińskim. Właśnie tam powstała wioska tematyczna Hobbitowo, nawiązująca do prozy Tolkiena i jej ekranizacji. O wyborze tego miejsca zadecydowała bogata przeszłość Sierakowa Sławińskiego, w którym mieszały się niegdyś wpływy skandynawskie, germańskie i słowiańskie. Na zwiedzających czeka tam Domek Hobbita, a także pełna przygód trasa, na której co rusz spotkać można elfy, krasnoludy i inne postaci występujące w Śródziemiu. Warto dodać, że oprócz zapewnienia gościom rozrywki Wioska Hobbitów spełniła także jeszcze jedno ważne zadanie: zatrzymała proces wyludniania się wsi.
Najbardziej znanym z set-jettingu miastem w Polsce jest Sandomierz, w którym, jak wiemy, wszystkich przestępców zawsze znajduje ojciec Mateusz, tytułowy bohater serialu TVP. W mieście otwarto wystawę „Świat Ojca Mateusza”, gdzie znaleźć można między innymi figury woskowe postaci oraz kupić pamiątki związane z serialem. Ojciec Mateusz znacząco wpłynął na popularyzację Sandomierza. Według badań przeprowadzonych w 2014 r. połowa respondentów jako główne skojarzenie z miastem podała właśnie kręcony w tym miejscu serial. Trzeba poszukać Chociaż polska turystyka filmowa nadal znajduje się w powijakach, to jednak znawcy tematu zwracają uwagę, że w naszym kraju nie brak atrakcji związanych z filmem. Można ruszyć w podróż śladami ulubionych aktorów, oglądać poświęcone im tablice pamiątkowe, bywać w ich ulubionych kawiarniach, uczestniczyć w różnorodnych festiwalach tematycznych, zwiedzać muzea i wystawy – każdy kinoman znajdzie coś dla siebie. Trzeba tylko poszukać. Bo kto wie, może gdzieś tam, za rogiem twojego domu, nakręcono kiedyś jakieś arcydzieło? Wybrane źródła: A. Stasiak: Turystyka literacka i filmowa; S. Bernat: Film i turystyka filmowa a krajobraz. „Prace Komisji Krajobrazu Kulturowego’’. Nr 34/2016; A. Nizioł: Turystyka filmowa szansą rozwoju nowych produktów turystycznych na Podkarpaciu; R. Faracik, W. Kurek, M. Mika, R. Pawlusiński: „Stare’’ i „nowe’’ wartości w turystyce miejskiej. Zarys problematyki. S. Sachno, A. Sijka: Podróże z filmem. (www.wprost.pl); Filmowe igrzyska: bliskość kina i turystyki. (www.dziennikturystyczny.pl).
s.19
Anna Porada anka.advice@gmail.com
Czy nasz mózg jest sprytniejszy od nas? W ciągu ewolucji ludzki mózg musiał dostosować się do realizacji coraz trudniejszych zadań, aby nasz gatunek przetrwał. Heurystyka, czyli szybkie wyciąganie wniosków i na ich podstawie wydawanie uproszczonych sądów, stała się jednym z narzędzi nabytych przez mózg w trakcie rozwoju. Jak się okazuje, obecnie mogą one jednak wprowadzać nas w błąd i nie zawsze sugerować najlepsze rozwiązania.
Wyobraź sobie, że jest październik, zaczyna się nowy rok akademicki, a ty siedzisz na auli pełnej studentów. Akurat nie ma nikogo z twoich znajomych, więc zajmujesz miejsce w ostatnim rzędzie, wśród osób, których nie znasz. Jest jeszcze chwila do rozpoczęcia wykładu, prowadzącego nie ma w auli, więc powoli się rozpakowujesz, a następnie zerkasz w prawą stronę. Siedzi tam chłopak, lekko przygarbiony, kojarzysz go z widzenia, kiedyś mijał cię na korytarzu. Koszulę ma zapiętą na ostatni guzik, jest starannie uczesany, co chwilę nerwowo poprawia okulary. Kiedy zaczynacie rozmawiać, okazuje się, że gra na gitarze elektrycznej w założonym przez siebie zespole rockowym. Zaskoczenie? Pewnie tak, raczej po wstępnej analizie jego wyglądu wyciągnąłeś/ wyciągnęłaś odmienne wnioski. Heurystyka reprezentatywności Ten przykład dobrze obrazuje heurystykę reprezentatywności, która mówi o tym, że z łatwością przypisujemy element do danej grupy, jeżeli jest podobny do przypadku typowego. Wracając do opisanej wyżej sytuacji – okulary i koszula raczej nieprzychodzą nam na myśl, gdy słyszymy o członku zespołu rockowego. Gdy prześledzimy nasze myśli, okazuje się, że używamy tej heurystyki stosunkowo często w ciągu dnia, szczególnie gdy poznajemy kogoś nowego. Niewątpliwie jest to sposób na sprawniejsze funkcjonowanie i szybsze wydawanie sądów, jednak należy uważać, żeby nikogo takim pochopnym osądem nie skrzywdzić.
s.20
Paradoks hazardzisty Heurystyka reprezentatywności prowadzi do wielu błędów poznawczych, m.in. do paradoksu hazardzisty. Kiedy rzucamy kostką kilka razy pod rząd i co rusz otrzymujemy wartości niskie, może nam do głowy przyjść następująca myśl: „No, teraz jak rzucę, to już musi wypaść wartość powyżej trzech!”. To oczywiście błąd, ponieważ prawdopodobieństwo wyrzucenia wartości wysokiej czy niskiej jest cały czas takie samo, a ponadto poprzednie rzuty nie mają żadnego wpływu na wynik kolejnych. Podobnie wygląda to w innych grach, w których decyduje traf – nie powinniśmy opierać swoich sądów na wcześniejszych wynikach losowania, ponieważ jest to zwyczajna pułapka myślowa. Heurystyka dostępności Aby przedstawić kolejną heurystykę, przeprowadźmy krótkie doświadczenie. Weź kartkę i napisz na niej wszystkie miejsca, które zaczynają się na literę „a”. Jeśli jednym z wyrazów, które napisałeś, jest słowo „aula”, prawdopodobnie zadziałała heurystyka dostępności. Dlaczego? Dlatego, że to słowo znajdowało się w twojej pamięci krótkotrwałej, mimowolnie zapamiętałeś(-aś) je z pierwszej części artykułu. Heurystyka dostępności działa właśnie w ten sposób, że najpierw przywołujemy przykłady dobrze nam znane, np. coś, co przed chwilą usłyszeliśmy albo coś bardzo popularnego. Kiedy myślimy o aktorce – bardzo możliwe, że jest to Meryl Streep, kiedy mówimy o fast foodzie – nasuwa nam się McDonald’s. Z drugiej strony mamy tendencję do prze-
ceniania prawdopodobieństwa wystąpienia zdarzeń szczególnie nacechowanych emocjonalnie. Śmierć w wyniku ataku rekina ponosi średnio jedna osoba rocznie, jednak budzi to większy lęk w społeczeństwie niż choroby układu krążenia, w wyniku których codziennie umiera ok. 48 tysięcy osób. Efekt pewności wstecznej Ciekawym błędem poznawczym, będącym konsekwencją heurystyki dostępności, jest efekt pewności wstecznej. Polega on na tym, że przeceniamy nasze możliwości przewidzenia obecnych wydarzeń w przeszłości. W celu wyjaśnienia tego zjawiska przytoczę kolejny przykład. Wyobraź sobie, że kupujesz telefon. Masz do wyboru dwa modele w podobnej cenie, z podobnymi funkcjami. Decyzja jest trudna, dlatego przeszukujesz internet w celu sprawdzenia wszystkich możliwych opinii – tych pozytywnych i tych krytycznych. Niestety nie przynosi to zamierzonego skutku, ponieważ utwierdzasz się w przekonaniu, że telefony są do siebie bardzo zbliżone zarówno pod względem wad, jak i zalet. Wreszcie decydujesz się na jeden z nich. Po miesiącu telefon się psuje, a gdy zanosisz go do serwisu, myślisz sobie: „Wiedziałem, że tak będzie, mogłem kupić ten drugi”. I tu pojawia się efekt pewności wstecznej – przy zachowaniu takiej staranności w czasie dokonywania wyboru nie można było przewidzieć, że ten telefon się zepsuje. Dopiero teraz bardziej widoczne są jego wady, a więc wybór byłby prostszy po wystąpieniu awarii. Heurystyka zakotwiczenia i dostosowania Ostatnią z trzech najbardziej znanych heurystyk jest heurystyka zakotwiczenia i dostosowania. Najłatwiej wytłumaczyć ją poprzez błąd, który wywołuje – czyli przez efekt pierwszeństwa. Okazuje
się, że najlepiej zapamiętujemy to, co występuje jako pierwsze, a ponadto stosujemy ten element jako odniesienie do tego, co nastąpi później. Najbardziej popularnym zobrazowaniem tego zjawiska jest wywarcie pierwszego wrażenia. Kiedy poznajemy nową osobę, intensywnie zapamiętujemy to spotkanie (już nie aż tak jak drugie, trzecie i kolejne) oraz wrażenie, jakie wywarła na nas dana osoba. Jeśli będzie ono pozytywne, prawdopodobnie następne, niejasne sytuacje będziemy interpretować na jej korzyść. Analogicznie, jeśli przy pierwszym spotkaniu uznamy kogoś za nieuprzejmego, raczej będziemy przekonani o tym, że ten ktoś jest dla nas niemiły, nawet gdy z perspektywy osoby trzeciej zachowuje się w sposób neutralny. Warto więc pamiętać o efekcie pierwszeństwa w każdej sytuacji, w której poznajemy kogoś nowego, zwłaszcza że według badań nie da się tak łatwo zmodyfikować tego efektu. Podsumowanie Heurystyki służą przede wszystkim do odciążenia mózgu ze zbytniego analizowania sytuacji nieskomplikowanych i typowych. Można powiedzieć, że w ten sposób nasz umysł idzie trochę „na skróty” i w większości przypadków rzeczywiście trafia do celu szybciej i sprawniej. Niewątpliwie jest to osiągnięcie ewolucyjne, które pozwoliło nam poświęcić energię mentalną na inne zadania czy szybciej rozwiązywać problemy, które stawia przed nami świat. Wydaje się jednak, że świadomość istnienia tego typu zjawisk pomaga zrozumieć nasze decyzje w przyszłości i ułatwia nieuleganie zbyt pochopnym sądom. Źródło: E. Nęcka, J. Orzechowski, B. Szymura: Psychologia poznawcza.
s.21
Karolina Rutkowska karolinarutkowska46@gmail.com
„Znowu mi nie wyszło…”. O sztuce bycia nieidealnym Trudno jest ukryć, w jak wielu dziedzinach życia pandemia dała nam się we znaki. Nagle okazało się, że cały świat został zredukowany do rozmiarów małego pokoju, co też niechybnie odbiło się na naszym samopoczuciu i systemie wartości. Nowy rok akademicki zapewne również postawi przed nami wiele wyzwań. Jak więc w obliczu tych wydarzeń zachować równowagę psychiczną i po prostu wybaczyć sobie mniejsze bądź większe potknięcia? W okresie zdalnego nauczania stanęliśmy przed wieloma trudnościami związanymi z adaptacją do nowych warunków. Podejrzewam, że w wielu z nas szybko opadła chęć do codziennego uczestniczenia w zajęciach, a kontakty z rówieśnikami ograniczyły się wyłącznie do ikonek w komunikatorach. To oraz wiele innych czynników przyczyniło się do zmian w postrzeganiu samych siebie. Istnieje jednak kilka sposobów, by zapanować nad tym chaosem. Wróg publiczny nr 1: niska samoocena Stefanie Stahl, psycholożka i autorka książki Jak myśleć o sobie dobrze? O sztuce akceptacji i życiu bez lęku, bazując na
s.22
wieloletnim doświadczeniu pracy w gabinecie, za podstawowy problem związany z akceptacją siebie uznaje niską samoocenę. Jej kształtowanie zaczyna się już we wczesnym dzieciństwie poprzez nasze relacje z rodzicami. Tym samym to właśnie oni oraz przebyte doświadczenia tworzą w naszej głowie swego rodzaju „oprogramowanie”, na podstawie którego postrzegamy świat. Jak pisze autorka, osoby z niską samooceną często widzą siebie w roli ofiary, bywają podporządkowane i uległe wobec otoczenia. Swoją wartość często budują na podstawie opinii innych osób, potrafią być kłótliwe, częstokroć nawet agresywne. Bywają też bierne wobec stawianych im wyzwań. Popełnienie błędu jest przecież, zgodnie z ich myśleniem, jedną z najgorszych
Poskromienie złośnicy Zatem w jaki sposób poradzić sobie z lękiem przed popełnieniem błędu i co zrobić, gdy ten już się pojawi? Odpowiedź zapewne wielu nie usatysfakcjonuje: nie ma jednego, uniwersalnego sposobu. Stahl w swojej książce wspomina o tym, że najważniejszym, a zarazem jednym z najtrudniejszych kroków jest uświadomienie sobie istnienia samego problemu i przyjęcie faktu, że wszyscy posiadamy pewne niedoskonałości. Jak więc to zrobić? Oto kilka przydatnych ćwiczeń: ❶ Trening wdzięczności. Każdego dnia postaraj się zapisać trzy rzeczy, za które danego dnia jesteś wdzięczny-a. Nie muszą to być wielkie rzeczy. Dobrze ugotowany obiad, brak wybuchu gniewu w stresującej sytuacji, nieodłożenie zadania na później – każda z tych rzeczy może okazać się ważna, zwłaszcza w miarę systematycznego wykonywania ćwiczenia. ❷ Słabość vs. rzeczywistość. Nie jest tajemnicą, że wiele osób zbyt ostro ocenia swoje słabe strony. Dlatego też warto spojrzeć na nie z innej perspektywy. Pomocna może okazać się rozmowa z przyjacielem lub skonkretyzowanie, czym w zasadzie jest twoja słabość. Przykładowo – sądzisz, że jesteś nieudacznikiem/nieudaczniczką. Zadaj sobie więc kilka pytań. Kiedy i w jaki sposób poniosłeś(-aś) porażkę? Kiedy i gdzie nie poniosłeś(-aś) porażki? Kiedy udało ci się odnieść sukces? Czy każde niepowodzenie wpływa na postrzeganie twojej osoby? Co dana porażka ma wspólnego z rzeczywistością, w której jesteś teraz?
możliwych kar. Gdy zaś do tego dojdzie, pojawia się tendencja do jego przetwarzania, co – jak podkreśla dr hab. Jarosław Michałowski z oddziału Uniwersytetu SWPS w Poznaniu – jest tym intensywniejsze, im poważniej oceniamy skutki popełnienia danego błędu np. na płaszczyźnie zawodowej lub społecznej. Dlatego też wielu osobom może być trudno zabierać głos podczas zajęć, gdyż strach przed oceną bądź popełnieniem błędu bywa po prostu silniejszy. Lęk ten często prowadzi do tego, co jest znane wielu studentom, czyli prokrastynacji – irracjonalnego odkładania niezbędnych lub istotnych dla nas zadań, których niewykonanie wiąże się z negatywnymi konsekwencjami. Nieodłącznym elementem związanym z niską samooceną jest czekająca na nas pułapka perfekcjonizmu. Robiąc coś idealnie, zapewniamy sobie poczucie bezpieczeństwa. Jednak co tak w zasadzie oznacza „perfekcyjnie”? Perfekcyjnie, czyli bezbłędnie. Osoby o niskiej samoocenie często odczuwają bliżej nieokreślony lęk przed tym, że mogą zostać skrytykowane lub komuś podpaść. Dlatego też ich działania nigdy nie mogą zostać uznane za wystarczające. Prowadzi to między innymi do rozwinięcia się tzw. syndromu oszusta. Jest to przekonanie o tym, że nasza wiedza nigdy nie będzie wystarczająca, że zawsze będzie ktoś lepszy. I nawet jeśli zostaniemy nagrodzeni za trudną pracę, z tyłu głowy wciąż pozostanie pytanie, czy na pewno sobie na tę nagrodę zasłużyliśmy. Przecież koleżanka z grupy pracowała nad danym projektem znacznie intensywniej niż my, dlaczego więc dostaliśmy tak wysoką ocenę? Najczęściej dlatego, że po prostu na nią zasłużyliśmy.
❸ Ćwiczenia oddechowe. Zamknij oczy i połóż ręce na brzuchu. Przy wdechu brzuch powinien się unosić, a przy wydechu opadać. Kontrolowanie oddechu korzystnie wpływa na przepływ krwi w naszym organizmie, w mózgu zaś uaktywniają się neuroprzekaźniki, które aktywują przywspółczulny układ nerwowy odpowiedzialny za regenerację i odpoczynek. ❹ Rozpoznawanie automatycznych myśli. Do wykonania tego ćwiczenia potrzebna będzie tabelka z pięcioma kolumnami, podpisanymi kolejno: data/godzina, wydarzenie, skala odczucia (0–100), co myślę?, co czuję?. Za każdym razem, kiedy w naszym życiu wydarzy się coś znaczącego, warto wziąć pod lupę nasze subiektywne odczucia z nimi związane. W ten sposób możemy dostrzec schematy myślowe, których ofiarą padamy. Nie jesteśmy mimozami Warto tutaj zaznaczyć, że żaden przeczytany artykuł czy książka nie zastąpi wizyty u specjalisty. Proszenie o pomoc w trudnych sytuacjach jest rzeczą naturalną i jak najbardziej potrzebną. Podobnie jak brak energii do działania i potknięcia. W końcu jesteśmy tylko, a może aż ludźmi. Źródła: S. Stahl: Jak myśleć o sobie dobrze? O sztuce akceptacji i życiu bez lęku; Jak mózg radzi sobie z niepewnością i popełnianiem błędów? (www .swps.pl).
s.23
Iwona Smyrak iwona.bialaflaga@gmail.comm
Rymuje i głowy reperuje Mery Spolsky niedawno zadebiutowała jako pisarka, wydając książkę Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj. Na koncertach emanuje nieskończonymi pokładami energii i nie waha dzielić się nią z publicznością. Ale bywa też krukiem, czasem tonie w absurdach, by innym razem zamknąć się w pochłaniających ją do reszty czarnych myślach. Mówi, że świat miał tego nigdy nie zobaczyć, ale nie trzeba było długo czekać, by książka przybrała funkcję terapeutyczną nie tylko dla samej autorki, ale i czytelników. Czy wszyscy jesteśmy Marysią? Byłam na Twoim koncercie w Katowicach. Stwierdziłaś, że niektórych z ludzi zgromadzonych pod sceną kojarzysz z poprzednich występów. Jak to jest stanąć przed nimi, wiedząc, że w Twojej książce w pewnym sensie obnażyłaś się, pokazując to, co wielu z nas na co dzień skrywa? Dziękuję, że byłaś na koncercie! Po wydaniu książki zdałam sobie sprawę, jak wiele osób wzięło ją sobie do serca przez pryzmat swoich problemów i smutków. Nie czułam, że z czymś się obnażam i że to coś wstydliwego, ale że wszyscy jesteśmy w tym razem. Podczas spotkań po koncertach ludzie mówią mi, że książka im pomogła, poprawiła humor. Wczoraj napisała do mnie dziewczyna, która leży w szpitalu psychiatrycznym, bo pogorszył jej się stan depresji. Twierdzi, że książka pozytywnie ją nakręca. Myślę więc, że się otwarłam, ale w dobrej intencji.
s.24
Mam wrażenie, że jest to jeden z najlepszych sposobów na poszukiwanie dialogu. Odpowiedziałaś na pytania, którymi wszyscy zadręczamy się każdego dnia. Zazwyczaj istnieje taka iluzja bycia idealnym, wrzucania na Instagrama tylko najlepszych momentów. Oczywiście jest to fajne i każdy z nas chce się pochwalić tym, co mu się przydarzyło, widzieć siebie tylko z tej najlepszej strony. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach wartościowe jest móc przed samym sobą przyznać się do błędów i kompleksów. Nie jest to proste i pisząc książkę, dostrzegłam, że Marysia to nie postać, z której na co dzień byłabym dumna, bo wstydzę się niektórych emocji i przemyśleń. Na scenie jestem zupełnie kimś innym niż w tej książce. Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że możesz być książkową Marysią. Bardzo mnie ten kontrast inspiruje, bo widzę po moich znajomych, że można być na zewnątrz wesołym i energetycznym, ale kiedy zostaje się sam na sam ze sobą, to otwierają się wszystkie puszki Pandory. Ja też tak mam i myślę, że wiele osób, które na co dzień są propagatorami wesołego humoru, również płaczą. Fajnie się do tego przyznać, bo wtedy jest lżej na sercu. Pamiętam, że kiedyś Rianne Meijer,
która dzieli się na Instagramie zabawnymi treściami obnażającymi jej kompleksy, dodała zdjęcie, na którym płacze. Napisała, że po prostu ma zły dzień, i to mnie oczyściło. Na co dzień widzę ją wesołą, szaloną, bezkompromisową, wrzucającą zdjęcie swojego trzeciego podbródka, a jednak też ma zły dzień. (śmiech) I to jest w sumie oczywiste, ale nie myśli się o tym. W kontekście mojej osoby emocje mogą być podobne. Prowadzisz pamiętnik czy historie, które znalazły się w Marysi, przywoływałaś z pamięci? Było to bardziej procesem, jak rozpoczynanie kolejnego projektu, bo za każdym razem, kiedy zaczynam pracę nad chociażby płytą, podchodzę do tego koncepcyjnie. Bardzo chciałam, aby ta książka miała charakter pamiętnikowy, więc nie były to zapiski, które wyjęłam po latach z szuflady, ale wspomnienia z roku poprzedniego. Jest to spotkanie z osobą, która napisała coś, czego świat miał nigdy nie zobaczyć. Pamiętam, że moją inspiracją był Dziennik Anny Frank, mimo że jest to zupełnie inny
kaliber i odmienna forma literatury. To, co mnie uderzyło i wzruszyło, to fakt, że w całej tragedii wojennej i jej wspomnieniach jest też miejsce na codzienność, proste ludzkie emocje, jak miłość czy nawet to, co ma na siebie włożyć. Chciałam, żeby moja książka też miała taki charakter. Czy pisanie książki miało dla Ciebie wymiar terapeutyczny? Trzeba jednocześnie podkreślić, że jej treść pomaga innym. Dopiero po jej napisaniu, gdy zaczęłam udzielać wielu wywiadów, to ludzie mówili, że na terapiach dostają za zadanie pisanie pamiętnika, więc wydaje mi się, że trochę intuicyjnie i nieco przez przypadek sama sobie to zafundowałam. Pisząc, czułam się lżej, uwolniona od różnych niewygodnych myśli. Napisanie czegoś, co się czuje, pomaga bardziej się z tym skonfrontować. Jak najbardziej polecam tę formę terapii, zwłaszcza że w książce również znalazło się coś na ten temat – zdrowie psychiczne jest ważne, ale każdy szuka rozwiązań i pomocy na swój własny sposób. Nie zawsze standardowe ścieżki są skuteczne. O tym jest rozdział Kanapowiec, który pokazuje chodzenie do psychologa przez pryzmat krzywego zwierciadła i krzywych myśli Marysi, na którą to nie zadziałało. Z pewnością nie neguje przez to terapii, tylko mówi, że każdy ma swoje drogi, którymi musi podążać, by sobie pomóc. Odpowiadam równocześnie na różne opinie, że mój tekst obśmiewa terapię – nie taka jest jego intencja. Kanapowiec razem z Trybem Demo są moimi ulubionymi rozdziałami. Wspomniałaś także o niezrozumieniu niektórych tekstów przez czytelników. To samo dotyczy tytułu – Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj. Czy taki był zamysł, by budził kontrowersje? Wiedziałam, że tytuł wywoła duże kontrowersje. Wymyśliłam go, bo kiedyś moja mama napisała wierszyk, w którym był właśnie ten slogan. Stwierdziłam, że doskonale opisuje stan Marysi, która jest dziewczyną o wielu skrajnościach, ma czarne myśli,
czasem rzuca słowa na wiatr, a innym razem nie docenia tego, co ma, i jest infantylna. Myślę, że tytuł książki jest natomiast zrozumiały dla ludzi, którzy znają moje płyty i byli na koncercie. Ci, którzy wcześniej mnie nie znali, mogą uznać go za obraźliwy, dlatego zachęcam ich do przeczytania chociażby pierwszego tekstu, który wyjaśnia, o co chodzi. Generalnie uważam, że tytuł musi być mocny, i z tego założenia wychodzę też wtedy, gdy wybieram się do kina lub sięgam po inną książkę. Czy zrezygnowałaś z podjęcia jakiegoś tematu, bo uznałaś, że będzie to przekroczenie Twojej granicy? Pamiętam, że gdy pisałam o fałdce na brzuchu, to sama się z siebie śmiałam, skąd ten absurd w mojej głowie. Ale nic nie wykreślałam, bo mój styl pisania był taki, że na jakiś czas dawałam sobie chwilę oddechu, więc wracając do pracy, potrafiłam spojrzeć na to z innej perspektywy. Niektóre przemyślenia może i są mocne i głupkowate, ale chodzi właśnie o to, by wydobyć z Marysi również brudne i dziwne rzeczy. Wykreślanie tych fragmentów byłoby cenzurą moich myśli. Nie chciałam sobie tego zrobić. Oczywiście później przyszła praca redakcyjna i korekta, ale nie były to poprawki merytoryczne. Na przykład tekst Absurdy mówi właśnie o tym, jak dużo absurdów mam czasem w głowie. Z jednej strony chcesz być eko i ratować świat, a z drugiej pijesz wodę z plastikowej butelki. No i trudno, tak właśnie jest. Nie jesteśmy ideałami. Myślę, że Marysia też nim nie jest. Sprawy, o których piszesz, obracasz w żart, by następnie rzucić nimi prosto z mostu. Czy mistrzowska zabawa słowem ułatwia Ci poruszanie trudnych tematów? Chowanie się za żartem i metaforą jest dla mnie pewnego rodzaju płachtą czy płaszczykiem – tak jak napisała Kayah z tyłu książki, że chowam się pod płaszczykiem Mery Spolsky, a w środku jestem taką dziewczyną jak inni. Ten język też ma taki być. Kiedy pojawia się trudny temat, ‖→
fot. Piotr Porębski
s.25
‖↘
to nie chcę pisać o tym wprost, bo zwyczajnie tego nie czuję. Wiem też, że niektórzy mogą czuć przesyt rymów i długich zdań, ale właśnie o to mi chodziło. Jeden z pierwszych tekstów jest trudny w odbiorze, bo miał to być słowny eksperyment, który trzeba przeczytać już na samym początku książki, aby wejść w ten strumień świadomości i różnych dziwnych skojarzeń. Styl językowy to coś, co lubię w sobie nieustannie odnajdywać i rozwijać. W książce znajduje się także kilka wierszy. Zastanawia mnie, czy pewnego dnia powstaną z nich piosenki. Nie wiem, nie wiem, to byłoby cudowne. (śmiech) Na pewno pisanie wierszy jest świetnym początkiem do powstania piosenki. Często tak robię, nagrywając płytę. Najpierw jest biały wiersz, bez podziału na zwrotki i bez refrenu, a dopiero potem zastanawiam się, które słowa czy wersy są najmocniejsze i nadają się na refren. Czy zastanawiałaś się, jak mama zareagowałaby na Marysię? Wiele razy wyobrażałam sobie spotkanie z moją mamą albo śni mi się, że widzimy się w kawiarni, zamawiam sobie herbatę Earl Grey, a mama espresso i mówi: „Boże, Mery, to jest genialne! Jesteś najlepsza!”.
Mama zawsze mnie komplementowała, a to utrzymywało we mnie siłę. Miałam niskie poczucie wartości, a ona pchała mnie do przodu, mówiąc, żebym pisała i śpiewała. Piszę o tym też w książce, że chciałabym się z nią spotkać. Mówię jej „do zobaczenia”, bo wierzę, że się spotkamy. Poznając losy Marysi, targały mną podobne emocje jak podczas lektury Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy. Przedmioty po zmarłej osobie mają niesamowitą moc. Mam wrażenie, że Twoja mama ciągle jest niewidzialną ręką na Twoim ramieniu. Też to odczuwam. Na płycie Dekalog Spolsky jest piosenka na ten temat. Ubrania, szafa, buty, perfumy – wszystko to przypomina o mamie, ale w dobrym znaczeniu. Nie wywołują złych emocji, tylko spokój, że ta osoba jest, czuwa i wspiera mnie mimo wszystko. Uważam, że sztuka jest miejscem, które sprawia, że człowiek staje się nieśmiertelny. Moja mama zostawiła po sobie mnóstwo grafik i wierszy, ubrań, które zaprojektowała. Ludzie do dziś w nich chodzą, bo czasem zdarza mi się ich spotkać. Możemy słuchać Michaela Jacksona czy Amy Winehouse, dzięki temu oni ciągle w nas żyją. Bardzo lubię tworzyć, bo wtedy wiem, że nie będę kimś, kto przeminie.
Wiem, że jakiś czas temu wróciłaś do Francji. Czy będąc tam, brzęczały Ci w głowie rytuały zapisane w książce związane z tym miejscem? Wyjazd wyglądał dokładnie tak samo jak ten za dzieciaka opisany w książce – co rano obowiązkowo odbywał się spacer do bagieciarni. W mojej audycji w newonce. radio specjalnie na tę okazję nagrałam odcinek o tym, że gdy idę do owej bagieciarni, w mojej głowie natychmiast odpala się zwrot po francusku un baguette s’il vous plaît, tylko specjalnie wypowiadany spolszczonym akcentem, bo gdy byłam mała, moja mama nauczyła mnie tych pierwszych trzech słów, żebym szła do sklepu i kupowała bagietki. W tym roku było identycznie – rano bagietka, potem plaża, a wieczorem jakiś kurort, bransoletki, croissanty.
fot. Piotr Porębski
s.26
s.27
Emilia Sorota esorota@us.edu.pl
Pokolenie Z a fast fashion W ostatnich latach zaobserwowaliśmy nowy trend – modę na ubrania vintage. Noszenie odzieży z szaf rodziców stało się sposobem na przeciwstawienie się fast fashion i zyskanie uznania wśród rówieśników.
Młodzi ludzie zwracają szczególną uwagę na ochronę środowiska, które jest zanieczyszczane przez przemysł tekstylny. Jednak wielkie koncerny znalazły metodę na zatrzymanie klientów. Po co godzinami szukać używanego podkoszulka, skoro można iść do sieciówki i kupić nowy, specjalnie postarzany T-shirt? Kup i wyrzuć Fast fashion zostało zapoczątkowane w latach 80. ubiegłego wieku. Miała to być modna odzież w niskich cenach, wzorowana na projektach luksusowych marek. Aktualnie nowe kolekcje pojawiają się kilkanaście razy w roku, a nowe ubrania w obrębie jednej kolekcji – nawet kilka razy w miesiącu. Cały system opiera się na prostej zasadzie: kup – załóż kilka razy – wyrzuć. Jednak nie mogłoby to działać, gdyby nie ulokowanie fabryk w uboższych rejonach takich krajów azjatyckich, jak Bangladesz lub Chiny. Tania produkcja możliwa jest za sprawą braku konieczności spełniania norm BHP, słabej jakości materiałów oraz niskich wynagrodzeń dla pracowników. Jednymi z najbardziej znanych firm produkujących w duchu fast fashion są: H&M, Inditex – hiszpański holding z 1985 r., w którego skład wchodzą marki takie jak Zara, Zara Home, Pull&Bear i Bershka – oraz nasz rodzimy akcent, czyli LPP SA. Polska firma została założona w 1991 r. przez Marka Piechockiego i Jerzego Lubiańca, należą do niej m.in. Reserved, Cropp, House, Mohito oraz Sinsay. Ale ja dbam o środowisko! Z pozoru wydaje się, że kupienie przez nas jednej bluzki nie będzie wpływało w żaden sposób na ekosystem, zwłaszcza jeśli na co dzień segregujemy śmieci, nie marnujemy jedzenia, pamiętamy o gaszeniu światła i wybieramy rower zamiast samochodu. Warto jednak zauważyć, że to my, konsumenci, generujemy popyt, a co za tym idzie – podaż takich produktów. Problemem dla środowiska są nie tylko ogromne ilości śmieci (ubrania niskiej jakości szybko się niszczą, dlatego często wolimy
s.28
coś wyrzucić i kupić nową rzecz, niż naprawić starą), ale również surowce wykorzystane w procesie produkcji ubrań, znaczna emisja dwutlenku węgla do atmosfery, ogromne zużycie wody (według WWF produkcja jednego, bawełnianego podkoszulka zużywa 2700 litrów wody, czyli tyle, ile przeciętny człowiek powinien wypić w ciągu niemalże trzech lat życia), stosowanie w procesie produkcji toksycznych chemikaliów powodujących zanieczyszczenie wód, a także transport towarów do miejsca ich sprzedaży. W tym wszystkim ważny okazuje się nie tylko aspekt ochrony środowiska. Nie jest tajemnicą, że osoby zatrudnione na poszczególnych etapach produkcji często dostają wynagrodzenie nieadekwatne do wykonanej pracy. Szwaczki, za pracę od 12 do 16 godzin dziennie w warunkach zagrażających życiu i zdrowiu, zarabiają około trzy dolary. ONZ podaje, że zarobki te plasują się na granicach ubóstwa. Osoby pracujące przy tzw. spieraniu dżinsu za pomocą piaskarki wdychają pył krzemionkowy, który powoduje krzemicę, czyli chorobę płuc, nierzadko prowadzącą do śmierci. Z kolei na polach bawełny pracownikami często są dzieci, które pracują nawet 12 godzin dziennie za zawrotne wynagrodzenie… w postaci jednej złotówki. Są one do tej pracy przymuszane, wykonują ją zamiast uczęszczać na zajęcia szkolne, a jeśli nie wyrobią dziennej normy, zostają surowo ukarane lub muszą z własnej wypłaty pokryć straty firmy. Warto o tym pamiętać na szybkich zakupach w galerii, wkładając do koszyka kolejną rzecz, którą założymy dwa lub trzy razy. Boję się odrzucenia Mimo że wiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo produkcja odzieży jest szkodliwa dla środowiska, wciąż decyduje się na zakupy w sieciówkach. Wielogodzinne poszukiwania ubrań w second-handach są męczące, niewiele z nich faktycznie nadaje się do noszenia, trudno też trafić na rzecz w dobrym stanie i naszym rozmiarze. Z kolei kupowanie ubrań z drugiej ręki, np.
przez OLX lub Vinted, wiążę się z niemożnością przymierzenia stroju, obawą o to, że można zostać oszukanym, brakiem możliwości zwrotu towaru oraz, doliczając koszty wysyłki, podobną ceną jak w przypadku ubrania z sieciówki. Do tego w sklepach z odzieżą używaną często można znaleźć fasony, które wyszły z mody dawno temu. W badaniu przeprowadzonym na potrzeby tego artykułu wśród grupy nastolatków aż 81,3 procent osób zaznaczyło, że czuje się pewniej, kiedy ma na sobie modne ubranie. Co ciekawe, tylko 56,3 procent z nich woli kupić ubrania w galerii, a nie w sklepie z używaną odzieżą. Jednak już w kolejnym pytaniu ponad 70 procent badanych zaznaczyło, że częściej kupuje ubrania w sieciówkach, tłumacząc, że jest to prostsze i szybsze, ale tylko dla 31,3 procent logo marki stanowi istotny element stroju. Warto jednak zwrócić tutaj uwagę, że na wybory konsumenckie nastolatków najbardziej wpływa to, czy ich ubiór wpisuje się w obecne trendy panujące na rynku. Aż 68,8 procent przyznało, że rówieśnicy zwracają uwagę na wygląd innych i są zdolni do wyśmiewania, oceniania lub wykluczenia kogoś z grupy tylko dlatego, że ubiera się inaczej niż pozostali. Wywołuje to ogromną presję związaną z tym, aby jak najbardziej upodobnić się do otoczenia. Co jednak z osobami, które celowo modyfikują swój wygląd, żeby jak najbardziej wyróżniać się z tłumu? Nie chcę być taki sam jak inni Statystycznie młodzież z mniejszych miast i wsi częściej stara się zunifikować swój wygląd z rówieśnikami. Z kolei w większych miejscowościach dużo częściej mijamy na ulicy młodych ludzi znacznie wyróżniających się wyglądem na tle innych. Wśród nich znalazło się najwięcej osób, które zaczęły podejmować świadome decyzje konsumenckie. Pokolenie Z, bo o nim mowa, jest szczególnie uwrażliwione na problemy dzisiejszego świata, a poprzez aktywizm chce zmieniać go na lepsze. To ono rozpoczęło wielogodzinne wędrówki po sklepach vintage w poszukiwaniu
ubraniowych perełek i pokazało, że moda to pojęcie względne. Początkowo niewielka grupa osób zapoczątkowała nową generację – generację Z, której motywem przewodnim jest autentyzm. Nie ograniczają się oni do jednego stylu, lecz miksują ubrania z lat 80. z tymi z początku XXI wieku. Jednak tę bezkompromisowość i otwartość szybko podchwyciły wielkie koncerny. Marka Reserved wraz z projektantami wywodzącymi się z Pokolenia Z stworzyła limitowaną kolekcję Re.Design, w której możemy odnaleźć charakterystyczne dla tej generacji bucket haty, luźne kroje, unisexy i patchworki. W ten sposób koło na nowo się zamyka. Wielogodzinne poszukiwania zakończone kupnem tylko jednej lub dwóch rzeczy nadających się do noszenia nie są już konieczne, aby identyfikować się ze swoim pokoleniem. Wystarczy iść do sieciówki, gdzie na wyciągnięcie ręki mamy całe naręcza ubrań w naszym stylu. Wcale nie musimy podzielać wartości rówieśników, żeby zyskać ich akceptację. Wystarczy parę razy założyć charakterystyczny kapelusz, udostępnić relację o płonących „zielonych płucach ziemi” i już jesteśmy zaliczeni do grona aktywistów i aktywistek nowego pokolenia. Czy to jednak oznacza, że świadomym konsumentem będzie tylko ten, kto nigdy nie robi zakupów w sieciówkach? Zdecydowanie nie. Jeżeli jednak zwracamy uwagę na to, aby żyć jak najbardziej w przyjaźni z naturą, a do tego istotne jest dla nas respektowanie podstawowych praw drugiego człowieka, to zgodnie z naszymi finansami, możemy podejmować racjonalniejsze i korzystniejsze dla środowiska decyzje zakupowe. Zamiast kupić trzy bluzki, które będziemy musieli wyrzucić po kilku praniach, możemy zainwestować w jedną porządniejszą, od mniejszego, sprawdzonego dostawcy, a tym samym wesprzeć lokalne biznesy i sprzeciwić się modzie na „kup i wyrzuć”.
s.29
Barbara Węglarska barbara.weglarska13@gmail.com
Spanko jest ważniejsze od kawusi! Dzień studenta jest tak krótki, a czasu na spanie tak mało… Po co w ogóle marnować dobę na sen? Co się z nami dzieje po zamknięciu oczu? Czy osiem godzin snu to jedyna słuszna długość, a bycie nocnym markiem to tak naprawdę wymówka leniwych? Wstawanie z łóżka dla większości osób nie jest niczym przyjemnym. Powstaje na ten temat mnóstwo memów. Z ich przekazu wynika, że wszyscy chodzą ciągle niewyspani, nienawidzą wczesnych pobudek, by mieć siłę pracować, wypijają tysiące litrów kawy, a w nocy zamiast położyć się wcześnie, wolą przeglądać social media. Kwestia spania bywa częstym obiektem żartów. Zapominamy, jak ważny jest to element doby, wpływający zarówno na nasze codzienne funkcjonowanie, jak i stan zdrowia. Wysypianie się uznajemy za zbędny luksus i śmiejemy się, że „popijemy kawę energetykiem i jakoś to będzie”. Będzie, ale marnie.
s.30
Czy sen to tylko przyjemny odpoczynek? Sen to nie tylko przerywnik między kolejnymi dniami czy zaledwie odpoczynek. Podczas spania, choć sami jesteśmy wtedy nieświadomi, regeneruje się organizm, reguluje się funkcjonowanie narządów wewnętrznych i wydzielane są niezbędne hormony. Co ciekawe, jeśli śpimy bardzo długo (np. powyżej 11 godzin), a wciąż czujemy się niewyspani, może to być oznaka choroby, którą organizm próbuje sam zwalczyć właśnie poprzez dłuższy sen. Isnieje parę teorii na temat tego, co dzieje się w mózgu podczas snu. Według niektórych naukowców usuwane są wtedy niepo-
trzebne informacje. Inni natomiast twierdzą, że w tym czasie utrwalają się najważniejsze dane, które dotarły do nas w ciągu ostatniej doby, dzięki czemu jesteśmy zdolni się uczyć i zapamiętywać. Wyśpię się na emeryturze Spanie jest ważną potrzebą fizjologiczną, niezbędną do funkcjonowania obok jedzenia czy picia. Dużo częściej jednak słyszy się: „szkoda czasu na spanie” niż „szkoda czasu na jedzenie”. Bagatelizowanie odpowiedniego wysypiania się prowadzi do możliwości niekontrolowanego zapadnięcia w sen, czyli tzw. mikrosnu, trwającego kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund. Sza-
cuje się, że to gwałtowne opadanie głowy, które jest nieszkodliwe na mniej ciekawym wykładzie, może być przyczyną aż do 30 procent wypadków samochodowych. Bez odpowiednio długiego wypoczynku jesteśmy zmęczeni (a to niespodzianka!), ale też mniej kreatywni, niezdolni do nauki czy właściwej oceny sytuacji, bardziej nerwowi i zestresowani. Wiąże się to z szeregiem tych wszystkich znanych chorób, jak otyłość, cukrzyca czy nowotwór, ale też z trudnościami w wypełnianiu zwykłych, codziennych obowiązków i problemami w kontaktach z innymi. Krótsze spanie nie zaoszczędzi czasu, ale wydłuży robienie tego, co chcielibyśmy zrobić jak najszybciej. Ile cennych minut należy w takim razie poświęcić na sen każdego dnia? „8 godzin snu to konieczność!” – bzdura Przyjęło się, że absolutnie konieczna długość snu w ciągu doby wynosi osiem godzin – nie więcej, nie mniej. To nieprawda. Każdy człowiek jest inny i potrzebuje przespać inną ilość czasu. Niektórzy po ośmiu godzinach będą w pełni zregenerowani, innym może wystarczyć zaledwie pięć godzin snu, jeszcze inni potrzebują przeznaczyć na to dziesięć godzin każdego dnia. Nie ma dowodów na to, że nieco krótszy sen skraca życie. Spanie przez zbyt wiele godzin też nie jest gwarancją zdrowia. Skąd w takim razie wiedzieć, że nasz organizm jest już odpowiednio wypoczęty? W tym celu należy przyjrzeć się swoim potrzebom, naturalnym odruchom. Jedna z metod to sprawdzenie, czy mniej więcej do godzin popołudniowych wytrzymujemy bez mimowolnego zamykania oczu i czy potrafimy być w miarę aktywni. Jeśli tak, to znaczy, że prawdopodobnie przespaliśmy odpowiednią liczbę godzin. Kiedy już zauważyliśmy, że najlepiej czujemy się po, powiedzmy, dziewięciu godzinach snu, pozostaje wciąż jeszcze jeden problem. Pory dnia przeznaczone na spanie, które nie zawsze idą w zgodzie z narzuconym harmonogramem. Ranne ptaszki vs. nocne marki Pewnie znacie osoby, które chętnie wstają tuż po świcie, ale stają się niedostępne już po dziesiątej. Albo takie, które odpisują natychmiast w środku nocy, ale nie potrafią wytrzymać na wykładzie o ósmej bez zamykania oczu. Czym te dwa typy osób się od siebie różnią? W powszechnej opinii panuje przeświadczenie, że „ludzie
sukcesu wstają wcześnie…”, opierające się na przysłowiach typu „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, mających także swoje obcojęzyczne odpowiedniki. Stawiają one nocnych marków w złym świetle, ukazując ich jako leni, którzy lubią spać do późna. Nic bardziej mylnego. Wstający skoro świt różnią się od bardziej produktywnych w nocy chronotypem – naturalną skłonnością do kładzenia się spać i budzenia w danych porach dnia. Chronotyp wyznacza również czas, w którym wykazujemy się największą efektywnością. Jest on nieco inny u każdej osoby i uwarunkowany genetycznie. Choć większość ludzi swój chronotyp mogłaby uplasować gdzieś pomiędzy tym rannym a nocnym, to godziny pracy i szkoły dostosowane są do rannych ptaszków, ponieważ to właśnie te osoby najlepiej pracują czy uczą się w godzinach krótko po wschodzie słońca. Coraz częściej mówi się więc o uelastycznieniu godzin pracy w taki sposób, by ci, którzy są bardziej produktywni w późniejszych godzinach, nie musieli zrywać się rano i być aktywnymi wtedy, kiedy ich organizm nie pracuje w pełni możliwości. To naturalne, że do szkoły nikt nie lubił wstawać Szczególną grupą są nastolatkowie, u których chronotyp zmienia się na ten wieczorny wraz z rozpoczęciem dojrzewania. Melatonina (hormon powodujący senność) zaczyna wytwarzać się w późniejszych godzinach niż w wieku dziecięcym. W związku z tym eksperci sądzą, że nauka w szkole nie powinna rozpoczynać się przed godziną 8:30, ponieważ pora ta nie jest zgodna z trybem funkcjonowania organizmów nastolatków. W pewnych grupach wiekowych zalecana godzina rozpoczęcia nauki to dopiero 10:00. Badania wykazały, że w wyniku przesunięcia godzin funkcjonowania szkół więcej uczniów zdało egzaminy, a średnia uzyskanych punktów wzrosła. Młodzież miała nie tylko lepsze wyniki w nauce, ale też spała dłużej i miała wyższą frekwencję.
to być sygnał, że poprzedniej nocy nie spaliśmy wystarczająco długo. Drzemka powinna trwać około 10–30 minut. Przynosi ona wiele korzyści – udowodniono, że łagodzi stres, pozytywnie wpływa na samopoczucie, pobudza, a nawet przyczynia się do większej kreatywności. Wyśpij się tu i teraz Na życie studenckie składają się niezliczone godziny nie tylko nauki, ale też zabawy. Próbujemy połączyć obowiązki z przyjemnościami i jakoś to wszystko ująć w jednej dobie. Wtedy najłatwiej zrezygnować z tych paru godzin snu, bo „są ciekawsze rzeczy do roboty”. Tylko że niewyspani i ledwo utrzymujący otwarte powieki nie będziemy w stanie ani czerpać przyjemności z rozrywek, ani uczyć się efektywnie (co wiąże się z koniecznością czytania każdego zdania po pięć razy), a nasze znajomości zrujnują się, gdy będziemy ciągle spięci i nerwowi. Może warto przynajmniej spróbować przez jakiś czas spać tak długo, by faktycznie czuć się pełnym energii i sprawdzić na własnym ciele, czy to wszystko, co mówią specjaliści, jest prawdą? Postarajmy się przeznaczać tyle godzin na sen, ile faktycznie ich potrzebujemy. I pamiętajmy, że nigdy nie są one stracone, lecz poprawiają każdy nasz dzień. Wybrane źródła: I. Iskra-Golec: Chronotyp, czyli „ranne ptaszki” i „nocne marki”. „Psychologia w praktyce”. Nr 14/marzec 2019 (www.psychologiawpraktyce.pl); E. Konarowska: Drzemka: dlaczego warto ją sobie uciąć i ile powinna trwać? (www .poradnikzdrowie.pl); Polskieradio.pl: Dlaczego śpimy? Nauka nie wie. (www.polskieradio.pl); TEDxTalks: Okradzeni – rzecz o nocnych markach|Magdalena Komsta |TEDxKoszalin. (www.youtube.com); Polimaty: Ile godzin snu tak naprawdę potrzebujesz? (www.youtube.com).
Zdrzemnij się czasem Jeśli czujemy się senni w środku dnia, nie wypijajmy kolejnej dawki kofeiny. Gdy tylko mamy taką możliwość, pozwólmy sobie na najlepszy sposób na przerwę, czyli drzemkę. Jeśli położyliśmy się z zamiarem przespania kilkunastu minut, a obudziliśmy zaskoczeni po trzech godzinach, może
s.31
Natalia Bartnik bartnikn418@gmail.com
Kiedyś to było ‒ o życiu w PRL-u Z irytacją, a zarazem fascynacją i przyjemnością śledzimy absurdy dnia codziennego. Zostawmy je jednak na chwilę i sprawdźmy, czy w PRL-u również działy się „rzeczy, o których się fizjologom nie śniło”.
O czym myślimy, kiedy słyszymy o PRL-u? Ciasne mieszkania, meblościanki obecne w każdym salonie, kolejki, do których mogłyby się ustawiać osobne kolejki. Jak wyglądała rzeczywistość, o której trudno jest nie pisać pół żartem, pół serio? Po pierwsze: nie szkodzić Pacjenci narzekali na służbę zdrowia i warunki leczenia, służba zdrowia – na pacjentów i warunki pracy. Jednak wbrew powszechnemu niezadowoleniu do lekarza każdy musiał się udać prędzej czy później i lepiej nie za późno. W 1965 roku w Szczecinie doktor Zapała podczas operowania pacjenta przetoczył mu własną krew i bez problemów dokończył zabieg. Zachowanie zdecydowanie godne podziwu, ale oprócz umiejętności i postawy chirurga można tu dostrzec problem z… brakiem krwi (i nie tylko). Rozwiązania bywały rozmaite. Do stacji krwiodawstwa w Lesznie nie walono drzwiami, a oknami tym bardziej. Aby znaleźć dawców, w 1981 roku w zamian za oddanie krwi proponowano tam paczkę papierosów. Kłopoty bywały także z samymi medykami. W Zielonej Górze do kobiety, która zemdlała, wezwano pogotowie. Cóż z tego, że przyjechało, skoro nie zabrało ze sobą lekarza? Kobiety do niego też nie zabrało, choć cel podróży był ten sam. Jednak wbrew pozorom poziom troski o zdrowie chorych był naprawdę wysoki. Wystawiano możliwie precyzyjne diagnozy, jak choćby
s.32
podchmielenie drugiego stopnia. W czasie pandemii ankiety w szpitalach i przychodniach są rutyną, tak też było w tamtych czasach. Mimo to pewnego chorego mężczyznę udało się zaskoczyć niezwykle drobiazgowym formularzem. Miał w nim podać… datę swojej śmierci oraz cmentarz, na którym go pochowano. Na szczęście pozwolono mu zostawić te rubryki puste. Restauracja bez gwiazdek Bez zarzutów dbała o swoich gości restauracja Lux z Białegostoku. Spokój gości i reputację lokalu skutecznie psuli tzw. zjadacze zakąsek. Ich celem były przystawki, które klienci musieli zamówić do wódki i których nie zjadali. Z tego powodu do drzwi wejściowych przymocowano drut kolczasty – miał dawać poczucie bezpieczeństwa i zapewne był także oryginalnym elementem dekoracyjnym. W lokalach gastronomicznych bardzo ważny był szacunek. Do samego siebie. I tak wrocławska kelnerka odmówiła przyjęcia zamówienia na drugą kawę, bo „nie jest gońcem”. Bardzo często za karygodne zachowanie krytykowano studentów, którzy nie dość, że podczas picia herbaty czytali notatki z wykładów, to jeszcze ze sobą żartowali. Teraz zapoznajmy się z perspektywą osób zza drugiej strony lady. Gość restauracji z Białegostoku dał wyraz swemu niezadowoleniu w księdze skarg i zażaleń. Do gustu nie przypadł mu
rosół: „zawartość soli w tej potrawie przekraczała przyjęte przez konsumentów normy. Ponadto należy dodać, że umakaronowienie rosołu było zbyt wysokie”. Na szczęście dla właścicieli były to czasy, gdy z niepochlebną opinią mogli zapoznać się tylko oni sami, chyba że wybitnie zbulwersowany smakosz podjął radykalne kroki i zamieścił swoją opinię w gazecie. Na artykuł zasłużyło jednak inne zdarzenie. „Przekrój” informował czytelników, że restauracja w Kuźnicach wyciągnie poważne konsekwencje po wydarzeniach z „Czarnej Niedzieli”. Pod tą złowrogą nazwą kryje się historia mrożąca krew w żyłach wszystkich skąpców. Tamtego dnia w ciągu zaledwie kilku godzin z lokalu zabrano… dwieście noży. Aby zapobiec kolejnym kradzieżom, zaczęto je wypożyczać za kaucję w wysokości 700 złotych. Piątek… czarczasu początek? W 1973 roku zaczęto wprowadzać wolne soboty. Najpierw były tylko dwie w roku, potem sześć, jeszcze później – 12. Dopiero po dłuższym czasie zaczęły dotyczyć też uczniów, dlatego warto docenić fakt, że my w każdym tygodniu mamy dwa dni wolnego. „Sztandar Młodych” postanowił uczcić to „najczęstsze święto w roku” i ogłosił konkurs na polski odpowiednik dla angielskiego słowa „weekend”. Na szczęście przysyłane propozycje były o wiele zgrabniejsze niż znacznie późniejsza próba zastąpienia
nazwy myszy komputerowej określeniem „manipulator stołokulotoczny”. Pomysłowi czytelnicy dzielili się takimi pomysłami jak: beztroszcze, bezwładnik, chwilowczasy, czarczas, łonna, waltrawka, ziewka, zmiastka. Najładniejszym określeniem wydaje się jednak „sobotynka”, ale najadekwatniejszym – „nierobię”. Komu nie udało się w pełni wykorzystać potencjału weekendu, temu zawsze pozostawały wakacje. Wiesław Kot, autor książki PRL – jak cudnie się żyło!, rozdział o nich opatrzył bardzo ciekawym opisem: „Pobyt na wczasach wymagał solidnego wypoczynku. Po powrocie”. Czy naprawdę było aż tak źle? Pewien wczasowicz skarżył się na usługi, które są, ale z których nie da się korzystać. W czytelni nie było książek, była za to gazeta – tak, gazeta, jedna. Sprzed trzech dni. Kawiarnia przedstawiała się nieco lepiej – podawano w niej kawę (szok dla wczasowiczów), ale tylko czarną (żeby nie przytłoczyć ich nadmiarem wrażeń), a także piwo i wino. Nie prosto z lodówki i w ogóle nie z lodówki, bo jej zakup najwyraźniej uznano za zbędną fanaberię. Pomijając te drobne nieporozumienia, właściciele domów wczasowych starali się sprostać oczekiwaniom gości. Kiedy jeden z nich zgłosił, że w jego pokoju nie działa radio, zagwarantowano jego naprawę za dwa tygodnie. Ostatecznie w tym celu przysłano… hydraulika. Źródło: W. Kot: PRL – jak cudnie się żyło!.
s.33
Autorzy łamigłówek Robert Jakubczak, Natalia Kubicius, Kamil Kołacz, Michał Denysenko
Włącz myślenie – czas na łamigłówki! Kiedyś to było… A teraz? Ostatnie miesiące szczególnie nauczyły nas, że niczego nie można być pewnym. Dziś jest dziś, a każde kolejne jutro wydaje się coraz większą tajemnicą. Jaka przyszłość nas czeka? Czy w ogóle warto się nad tym zastanawiać? Czy też lepiej niczym profesor Keating „chwytać dzień”? Nowy rok akademicki zwykle wiąże się z nowymi wyzwaniami, planami, pomysłami, a także nadzieją – może tym razem będzie łatwiej, może w końcu zabiorę się za to, o czym myślę już od dawna, może w moim życiu coś zmieni się na lepsze… Albo po prostu przeżyję kolejny zwyczajny rok, bez spektakularnych sukcesów czy przełomowych wydarzeń. Brzmi źle? A co, jeśli właśnie za tym kryje się przepis na szczęście? Jeśli dotarłeś(-aś) do tej strony „Suplementu”, zapewne przeczytałeś(-aś) już w naszych artykułach, że długi sen wcale nie oznacza lenistwa, płeć nie powinna wkładać nas w toksyczne ramy, a nieidealność może być sztuką. Masz przed sobą wykreślankę, krzyżówkę i rebusy, które są stałym elementem Magazynu, zawsze znajdziesz je w tym samym miejscu. Czy kiedyś się to zmieni? Może, ale nie musi. Tak samo jak Ty.
WYKREŚLANKA Znajdź i wykreśl podane wyrazy, które zostały ukryte w diagramie. Umieszczone są one w pionie, poziomie i na ukos.
HASŁA: Hobbitowo, rock, październik, melatonina, polaroid, Sandomierz, diabeł, męskość, furia, Australia, badanie, akceptacja, pisanie, pidżama, Lolek, kanapowiec, oldschool, samoocena, zdrowie, błąd, Lubomierz, czad, zwierzęta, absurd, drzemka, kolejka, fałdka, pomoc, wakacje, różowy, płeć, cenzura, artysta, wyzysk, producent
s.34
KRZYŻÓWKA Zapraszamy do rozwiązania fantastycznej, studenckiej krzyżówki! Podpowiedzi znajdziecie w naszych artykułach. 1. Typ błędu, do którego prowadzą heurystyki. 2. Rodzaj długiego i cienkiego pieczywa będącego jednym z symboli Francji. 3. Niekontrolowane zapadnięcie w sen, trwające kilkanaście sekund. 4. Znana z Gwiezdnych wojen planeta Tatooine tak naprawdę znajduje się w… 5. Inaczej skutek, rezultat. 6. Jeden z krajów masowej produkcji odzieży. 7. Imię diabła tasmańskiego pojawiającego się w serii kreskówek Zwariowane Melodie. 8. Obowiązkowy mebel w PRL-u. 9. Winylowa, zapisany na niej dźwięk odtwarzany jest za pomocą igły. 10. Zadawanie albo świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpienia zwierzętom. 11. Rodzaj ćwiczeń pomocnych przy medytacji. 12. Hasztag używany przez islandzkich mężczyzn sprzeciwiających się toksycznej męskości. 13. Niemieckojęzyczny termin oznaczający gry komputerowe o szczególnej brutalności.
HASŁO: „Niby do czego miałby służyć uniwersytet, jeśli nie do tłumaczenia człowiekowi, że wszystko, co wydawało mu się, że ___, ____ ______?”
– Terry Pratchett
s.35
grudzień '21 / styczeń '22