Suplement - grudzień 2016/styczeń 2017

Page 1

grudzień 2016 / styczeń 2017 ISSN 1739-1688

Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego


Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego „Suplement” Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii, ul. Bankowa 14, sala 410a, 40-007 Katowice www.magazynsuplement.us.edu.pl, e-mail: magazyn.suplement@gmail.com, instagram.com/magazynsuplement, snapchat: suplement.us Redaktor Naczelna: Martyna Gwóźdź (martynaewagwozdz@gmail.com) Zastępca Redaktor Naczelnej: Jakub Paluszek (jakub.paluszek@gmail.com) Skład Graficzny: Tobiasz Drzał (behance.net/TobiaszDrzal) Korekta: Monika Szafrańska, Dawid Milewski Fotograf: Karolina Fok (facebook.com/fokografia.fokkarolina) Zespół Redakcyjny: Justyna Kalinowska, Michał Denysenko, Magdalena Dubiel, Dominika Gnacek, Dominik Łowicki, Agnieszka Żeliszewska, Weronika Warot, Damian Misz, Weronika Suchoń, Sebastian Robert Monkos, Paulina Bezuszko, Miłosz Koenig, Dawid Panic, Monika Szafrańska, Szymon Szulczyński Okładka: Jan Święchowicz W magazynie zostały użyte materiały z banków zdjęć: Pexels.com i Pixabay.com Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowanych reklam.


6 8 10 13 14 16 18 20 22 24 26 28 30 32 34 36 38 40 42

Organizacje studenckie bez tajemnic: Chór Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia” Zostań człowiekiem renesansu Na co może sobie pozwolić wykładowca? 45-lecie Spodka Poszukiwacze Skarbów Czerwona czy niebieska tabletka – co wybierasz? Każdej gapie dobrze na kanapie Polska telewizja zachłyśnięta paradokumentem Pokolenie „super” Ponowoczesność? Zgłaszam veto! It’s good to be bad Podsumowanie roku w polskiej kinematografii Cofnij się o trzy pola! M jak magia Baby, ach te baby, czyli krótka historia o superbohaterkach O czym (nie) rozmawiać przy piwie? Ci dziwni ludzie i ich mózgi Awangarda obyczajów Czas na łamigłówki!



Dawno, dawno temu… oczy członków rodziny były oknem na świat. Następnie otworzono nam drzwi do społeczeństwa. Nastąpił proces socjalizacji, a wraz z nim między innymi poznawanie nowych osób, zmierzenie się z poglądami innych i ukształtowanie spojrzenia na rzeczywistość. Działo się to, czasem powodując efekt spirali milczenia – skoro twierdzą tak wszyscy, to musi być to prawdą. Nasi Redaktorzy zaskakują – zachęcają do spojrzenia na pewne kwestie jeszcze raz. Jeśli wszystko zaczyna się od pierwszego kroku, to może warto zobaczyć świat oczami innego człowieka? Ciekawe, jak on wygląda? Co w tym człowieku siedzi? Czy zło zawsze jest złe, a każda czynność musi przynosić efekty? Czy tkwią w nas superbohaterowie, których widzimy na szklanym ekranie? A może są sprawy, o których nie powinno się rozmawiać? To tylko część pytań, na które próbujemy odpowiedzieć w zimowym numerze magazynu „Suplement”. A że pytań zawsze jest więcej niż odpowiedzi, to zapraszam na naszą nową stronę internetową: www.magazynsuplement.us.edu.pl, gdzie można poznać bliżej Redakcję „Suplementu” poprzez codzienną porcję świeżych tekstów.

Redaktor Naczelna Martyna Gwóźdź (www.fitmadmara.pl)


Organizacje studenckie bez tajemnic: Chór Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia” Śpiewać każdy może, jeden lepiej, a drugi gorzej... Słowa tej piosenki są znane chyba każdemu. Chór akademicki „Harmonia”, działający przy Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie, z pewnością zalicza się do pierwszej grupy z piosenki. O działalności, planach i historii zespołu rozmawiałam z profesor Izabellą Zielecką-Panek, dyrygentem chóru. AŻ: Chór Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia” istnieje niemalże nieprzerwanie od 1908 roku. To dość długi czas. Jaki jest przepis na taką długotrwałą działalność? IZP: Pasja. Myślę, że przede wszystkim pasja śpiewu i umiejętność kontynuowania oraz przekazania tego zamiłowania do chóralnego śpiewu z roku na rok, z pokolenia na pokolenie. Jeśli młodzi ludzie, uczestnicząc w działaniu, widzą pasję, stają się częścią zespołu i wkładają w to całych siebie. W następnym roku to oni są wzorem dla nowych śpiewaków i tak maszyna wspólnego muzykowania trwa już 108 lat, a na pewno od 1971 roku, gdy w Cieszynie powstał kierunek muzyczny działający przy Uniwersytecie Śląskim. Czy trudno jest trzymać się tradycji i celów założonych przy powstaniu Towarzystwa Śpiewaczego „Harmonia” na początku XX wieku? Inne intencje były w tamtym okresie historycznym, gdy Polska „nie istniała”, a ówczesnym chórzystom przyświecała myśl kultywowania tradycji, mowy, pieśni polskiej oraz przedstawiania polskości. Obecne zamysły trochę się różnią od tych założonych w 1908 roku, jednak niezmiennie ważne są dla nas pamięć, tradycja oraz świadomość historyczna i patriotyczna. Czy dużo jest takich osób, które przychodzą na studia ze sprecyzowanym celem: „Śpiewanie w chórze to jest to, co chcę robić w życiu”? Nasz kierunek kształci studentów edukacji muzycznej, nie śpiewaków chóru. Zazwyczaj zdarza się tak, że chórzyści nigdy

nie mieli do czynienia z zespołowym śpiewem. „Harmonia” ma markę w Polsce oraz Europie i śpiewacy, którzy trafiają do akademickiej „Harmonii”, bardzo szybko dowiadują się, czym jest śpiewanie w Chórze Uniwersytetu Śląskiego – że to godziny żmudnych prób, ale także możliwość wielkich uniesień koncertowych, kontakty z wielkimi gwiazdami sceny muzycznej, muzykowanie z pasją, ale także przyjaźń, zabawa, dobry humor i prestiż! Z informacji zawartych na Państwa stronie wynika, że „Harmonia” ma w swoim dorobku dziesięć płyt. Czy jest w planach wydanie kolejnej? A może już trwają prace nad nią? W planach mamy wiele wydań, jednak płyty nie są priorytetem dla chóru. Dla nas najważniejsze jest koncertowanie oraz przedstawianie swojej muzyki na żywo. Pracujemy nad kolejnymi wydaniami, ale nie chcę zdradzać planów co do nich. Myślę jednak, że jeżeli uda się je zrealizować, to będzie to wielkie wydarzenie muzyczne. Warto jednak pamiętać, że nie określa się jakości chóru po liczbie nagranych płyt, a raczej po ilości koncertów, która idzie w setki. „Harmonia” daje w roku przeciętnie między 40–50 koncertów. Myślę, że to jest bardzo dużo. Skoro mowa o koncertowaniu „Harmonii”, to warto dodać, że jest to wyjątkowe wydarzenie nie tylko dla Państwa, ale i odbiorców. Trudno jest dostać się na taki koncert przeciętnemu studentowi? Muzyka chóralna jest zwykle muzyką niszową i nie cieszy się takim zainteresowaniem, jakiego byśmy sobie życzyli na przeciętnych koncertach. Jednak my idziemy krok dalej i staramy się wpleść w nasze koncertowanie coś, co jest atrakcyjne dla publiczności. Koncerty „Harmonii” to różne barwy chóralistyki: od muzyki dawnej po współczesną, rozrywkową. Śpiewamy repertuar zespołów takich jak ABBA czy Queen bądź solowych wykonawców, przykładowo Happy autorstwa

tekst: Agnieszka Żeliszewska – a.zeliszewska@gmail.com | zdjęcia: Tomasz Stolz str. 6


Pharrella Williamsa. I to, w połączeniu z przygotowaną wcześniej choreografią, podoba się publiczności, dla której występujemy. Myślę, że nie byłoby problemu z nabyciem takiego biletu osobom szczerze zainteresowanym. W jaki sposób zainteresowani studeci mogą uczestniczyć w koncertach, które „Harmonia” daje poza terenem Uniwersytetu? Studenci mogą jeździć z nami i za nami... Czasami zdarza się, że wyjeżdżamy za granicę; na początku listopada koncertowaliśmy wspólnie z wenezuelską śpiewaczką Beatriz Blanco w Koszycach na Słowacji, wykonując Missa Criolla i Navidad Nuestra Ariela Ramireza. Osoby, które byłyby zainteresowane, zapraszamy do kontaktu z nami. Na pewno wymyślimy sposób na wspólne koncertowanie. Są Państwo również inicjatorami Międzynarodowego Festiwalu Muzyki im. Józefa Świdra, którego kolejna edycja odbywa się w tym roku. Skąd pomysł na takie przedsięwzięcie? Pomysł wyszedł od profesora Józefa Świdra, który był światowej sławy kompozytorem muzyki chóralnej. Mówił, że każdy ważny ośrodek akademicki, przy którym działa znakomity i wieloletni chór, ma od kilkudziesięciu lat swój festiwal. A my jako Uniwersytet Śląski, Wydział w Cieszynie oraz chór ze 108-letnim stażem nie możemy się poszczycić organizacją takiego przedsięwzięcia. Profesor Świder marzył, aby stworzyć takie widowisko, które promowałoby zarówno Cieszyn, jak i Uniwersytet Śląski oraz muzykę kompozytorów związanych ze Śląskiem Cieszyńskim. Profesor zmarł dwa lata temu i to było jego jedno z ostatnich życzeń, które postanowiliśmy spełnić. Jak wygląda organizacja takiego widowiska? Zaletą Międzynarodowego Festiwalu Muzyki im. Józefa Świdra jest to, że dociera do wszystkich sfer – zarówno naukowej, jak i artystycznej. W ramach festiwalu organizujemy międzynarodową konferencję naukową, warsztaty oraz seminaria dla dyrygentów i chórów. W ramach kolejnego dnia festiwalowego odbywa się Międzynarodowy Konkurs Chóralny, a pomiędzy tymi ważnymi elementami jest szereg koncertów towarzyszących. Tematyka wystąpień jest różna – od rozrywkowej do klasycznej.

z narażeniem życia dotarli tam i połączone chóry wykonały Rotę. Jesteśmy zaszczyceni, że możemy być kontynuatorami Towarzystwa Śpiewaczego „Harmonia”. Jaki jest średni przedział wiekowy w chórze? Są to tylko studenci, a może do zespołu należą także inne osoby spoza uczelni? Różnie to bywa w różnych rocznikach. Zazwyczaj na początku roku akademickiego obserwujemy duży napływ osób z innych wydziałów. Nasza działalność artystyczna, patrząc na liczbę różnorodnych koncertów, jest bardzo skomplikowana, ponieważ część studentów nie jest w stanie połączyć zajęć na uczelni z działalnością w chórze. Obecnie nie wszyscy członkowie „Harmonii” są studentami Wydziału Artystycznego, pięć osób studiuje na Wydziale Etnologii i Nauk o Edukacji. Od wielu lat dążymy do tego, żeby śpiewali z nami również absolwenci. Niestety rynek pracy w Cieszynie jest niewielki, a problemy życia codziennego sprawiają, że mimo olbrzymich chęci śpiewacy-absolwenci nie mają możliwości dalszego muzykowania z „Harmonią”. Jednak zawsze możemy liczyć na pomoc absolwentów przy ważnych „harmonijnych” wydarzeniach. Na początku września w Telewizji Polskiej ruszyła kolejna edycja programu muzycznego The Voice of Poland, w którym wzięła udział jedna z członkiń chóru – Edyta Cymer. Dążyła do zdobycia miana najlepszego głosu w Polsce, a jej zmagania śledziły miliony widzów przed telewizorami. Czy wielu Pani podopiecznych dąży do rozwijania kariery solowej? Oczywiście. Obserwujemy to od wielu lat i wiele osób osiąga sukces, wielu studentów edukacji artystycznej od lat jest znanymi osobistościami w świecie muzyki. Natomiast członkowie naszego chóru próbują swoich sił nie tylko w The Voice of Poland, ale i w Must Be The Music czy X Factorze. Wszystkim bardzo kibicujemy i cieszymy się, że się tam pojawiają. Często nie omieszkują wspominać, że są związani z Cieszynem i Chórem Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia”. Jeżeli jesteś zainteresowany dołączeniem do Chóru Uniwersytetu Śląskiego „Harmonia”, odwiedź stronę internetową: www.harmonia.us.edu.pl i spełnij swoje marzenie o śpiewaniu.

Początkowo chór zrzeszał wyłącznie mężczyzn. A jak to wygląda obecnie? Jako chór męski działał tylko rok. Następnie istniały w ramach jednego Towarzystwa Śpiewaczego „Harmonia” chóry męski, żeński i mieszany. W ten sposób funkcjonowało to do 1968 roku. Następnie po trzech latach przerwy, w 1971 roku, gdy powstała w Cieszynie filia Uniwersytetu Śląskiego, zespół został reaktywowany i usytuowany przy Uniwersytecie Śląskim. Jeśli mowa o tradycji, to jednym z najważniejszych dla mnie wydarzeń z ponad stuletniej historii było prawykonanie Roty Feliksa Nowowiejskiego do słów Marii Konopnickiej podczas odsłonięcia pomnika Władysława Jagiełły w Krakowie dla upamiętnienia 500-lecia Bitwy pod Grunwaldem. W związku z tym, że nie było wówczas Polski na mapie świata, a zaborcy dowiedzieli się o planach śpiewaków, postanowiono uniemożliwić chórzystom dotarcie do Krakowa. Jednak oni

str. 7


Zostań człowiekiem renesansu Każdego dnia dokonujemy wyborów na podstawie tego, co może przynieść nam większe korzyści. Kalkulujemy. Choć jesteśmy młodzi, ciągle za czymś gonimy – wydaje nam się, że trzeba szybko decydować o naszym życiu, bo musimy je jak najlepiej wykorzystać. A przecież – jak stwierdził zmarły w tym roku Alan Rickman – przekleństwem naszych czasów jest to, że wymagają od ciebie, byś w wieku szesnastu lat wiedział, co chcesz robić w życiu, i tej decyzji się trzymał. Wybierając kierunek studiów, wielu z nas widzi już siebie w wygodnym, skórzanym fotelu prezesa czy lśniącym czystością gabinecie lekarskim. Często wydaje nam się, że skoro wybraliśmy jakąś ścieżkę kariery, to nie wolno nam z niej w żadnym wypadku zboczyć. Jesteśmy przekonani, że należy trzymać się jej kurczowo, by nie zgubić się w gąszczu, jakim jest rynek pracy. Konsekwentnie dobieramy sobie kursy, zajęcia, eliminujemy z naszego życia pozornie niepotrzebne pasje i zainteresowania, zawężając naszą ścieżkę. Zaczynamy wszystko robić „po coś” i często skupiamy się na jednej dziedzinie, ślepo wierząc, że dokonaliśmy już wyboru i nic nie może pokrzyżować naszych planów. I rzeczywiście, los nie zawsze je niweczy. Czasami po prostu wywraca nasze życie do góry nogami i czyni je przez to dużo lepszym. Nie wierzycie? To teraz opowiem wam pewną historię… Od zwycięstwa do zwycięstwa Swoje pierwsze kroki kieruje ku filologii na Uniwersytecie Warszawskim – z miłości do poezji, pisania i pragnienia głębszego pojęcia samej siebie. Dla młodej romantyczki ten wybór wydaje się zrozumiały. Przypadek sprawia, że trafia do sekcji lekkoatletycznej AZS Warszawa, gdzie obserwuje ją francuski trener. Niedługo później rozpoczyna dynamiczną karierę sportową, obfitą w liczne sukcesy. Brzmi jak scenariusz filmu, ale to prawdziwa historia. Ta kobieta to Halina Konopacka, zdobywczyni pierwszego

tekst: Paulina Bezuszko – p.bezuszko@interia.pl str. 8

złotego medalu olimpijskiego dla Polski. Wszechstronnie uzdolniona, prawdziwy człowiek renesansu. Od początku wyróżniała się większą niż jej koleżanki sprawnością fizyczną. Z początku sport miał być tylko jedną z wielu pasji. Tak myślała, zapisując się na kurs narciarski. Nie przypuszczałam nigdy, że zajmę się kiedykolwiek sportem. (…) Pamiętam, że słowa back, goal, match – robiły na mnie wrażenie czegoś tak poważnego i niedostępnego, jak co najmniej algebra (…). Uważałam się za niezmiernie zaszczyconą, kiedy z powodu braku innego towarzystwa byłam powoływana do odkopywania piłki – mówiła na łamach „Przeglądu Sportowego” trzykrotna rekordzistka świata w rzucie dyskiem. Z zamiłowaniem grała także w tenisa, pływała, grała w koszykówkę. Jednak to lekkoatletyka była dyscypliną, którą pokochała najbardziej, zresztą ze wzajemnością. Wkrótce okazało się, że Konopacka jest jedną z najlepszych zawodniczek lekkoatletyki w historii Polski. Uprawiała także pchnięcie kulą i rzut dyskiem, który zapewnił jej największy sportowy triumf na Igrzyskach IX Olimpiady w Amsterdamie. Starogrecka kalokagathia Można pomyśleć, że Konopacka stała się maszyną, która osiągała sukces za sukcesem. Nic bardziej mylnego. Owszem, jej życie zawodowe było pasmem nieustających sukcesów, ale Czerbieta (skrót od „czerwona kobieta” – często występowała w charakterystycznym, czerwonym berecie) pozostawała ludzka, a więc skromna i pokorna. Swoje sukcesy potrafiła określić jako „tak zwane rezultaty”, a swój nieprawdopodobny występ na olimpiadzie: (…)To niewielka moja zasługa, że dysk wyrwał się trochę za daleko. Dyskobolka miała swoją dewizę: Słabość ukryta jest w sile. Owo motto towarzyszyło jej przez całe życie, dzięki czemu do samego końca pozostała wzorem elegancji, dowcipu i humoru. Jej życie to nie tylko sport – lubiła zarówno teatr, jak i kino, kawiarnię, a nawet dancingi. A przede


wszystkim potrafiła łączyć swoje pasje, co idealnie podsumował Krzysztof Zuchora: A może dopiero z zespolenia przeciwstawnych cech rodzi się właściwa całość, jaką jest nasze życie, rozpięte na skali marzeń i spełnienia? Wydaje się, że w przypadku Haliny Konopackiej tak właśnie było. Środowisko określało ją jako ucieleśnienie starogreckiej kalokagathii, ponieważ łączyła w sobie dobro i piękno, zarówno cielesne, jak i duchowe. Nigdy nie porzuciła pasji, która przywiodła ją na kierunek filologiczny. Publikowała swoje wiersze w „Wiadomościach Literackich” oraz „Skamandrze”. Zbiór tych tekstów stanowi tomik Któregoś dnia, wydany w 1929 roku. Debiutowała obok Kazimiery Iłłakowiczówny, Marii PawlikowskiejJasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego czy Kazimierza Wierzyńskiego, który wywarł zresztą ogromny wpływ na twórczość poetycką Haliny Konopackiej. Harmonijnie łączyła kunszt techniki sportowej z wrażliwością artystyczną. Przez rok prowadziła pismo kobiece „Start”. Warto wspomnieć o zainteresowaniu malarstwem. Konopacka założyła nawet własną pracownię malarską. Malowała przede wszystkim kwiaty. Jak sama mówiła: To jest umiejętność przelewania duszy na płótno. Potrzebowała wiele form, aby wyrażać swoją bogatą osobowość, ale poza wartością duchową potrafiła swoimi działaniami zapewnić sobie byt. Po śmierci pierwszego męża prowadziła szkółkę narciarską dla młodzieży, założyła także salon mody – dawna pasja okazała się kolejnym źródłem dochodów. To pewnie jedna z wielu takich historii, gdzie los i przeznaczenie popychają człowieka w zupełnie inną stronę. Ale uczy jednego: warto mieć oczy dookoła głowy. Interesować się wieloma różnymi rzeczami i bawić ich kontaminacjami, a przede wszystkim poszukiwać w tym siebie. Pamiętać o doświadczeniach, nie wyrzucać z naszego życia zajęć czy pasji tylko dlatego, że nie osiągamy w nich wielkich sukcesów lub w danym momencie nie widzimy jeszcze dla nich odpowiedniego zastosowania. Być może przyjdzie ono z czasem, w chwili, kiedy nawet się tego nie spodziewamy. Warto sięgać

po to, co oferuje nam Uniwersytet – koła naukowe, nieodpłatność drugiego kierunku/specjalności i związane z tym udogodnienia. Z badań opublikowanych w październiku przez portal Praca.pl wynika, że prawie 50% ankietowanych nie planuje podjęcia żadnych dodatkowych studiów. I oczywiście, nie każdy musi się na to decydować – możemy robić cokolwiek. Zapisać się na kursy, odbywać praktyki zawodowe, znaleźć pracę w niepełnym wymiarze godzin. Działać, najlepiej wielotorowo. Kto wie, może się przecież okazać, że dodatkowe zajęcie zaczyna dominować nad tym, które wydawało nam się docelowym – bo czas, miejsce i ludzie bardziej sprzyjali realizacji tego drugiego planu. Wykorzystujmy ten moment swojego życia, kiedy nasz głód poznawania jest największy i chłoniemy jak gąbka najróżniejsze obszary wiedzy. Być może w przyszłości któryś z nich wystarczy tylko odkurzyć podczas wspinaczki po szczeblach kariery zawodowej.

str. 9


Na co może sobie pozwolić wykładowca? Skandal obyczajowy na Wydziale Nauk Społecznych pokazał nam skalę zmian, jakim uległy relacje pomiędzy wykładowcami a studentami. Jako że „Suplement” nie chowa głowy w piasek, tylko powstaje specjalnie dla Was, przyjrzałem się sytuacji, która dotyczy wszystkich studentów Uniwersytetu Śląskiego. Trudno o studenta Uniwersytetu Śląskiego, któremu nie obiłaby się o uszy ta historia: „No, mój to by się nie zmieścił” – miał powiedzieć wykładowca w stronę ziewającej studentki. Jak opisuje „Gazeta Wyborcza” w artykule Wykładowca molestował studentki, po tych słowach cała sala zamarła i dopiero po chwili rozległy się nieśmiałe chichoty. Bohaterkami artykułu „GW” są studentki, które postanowiły zareagować na godzące w ich poczucie godności żarty. Według nich to był jeden z wielu podobnych przypadków. Pokrzywdzone studentki udały się do rektoratu z oficjalną skargą. Podobne oskarżenia wymierzone wobec naukowca pojawiły się w anonimowych ankietach, które studenci wypełniają pod koniec każdego semestru. Sprawą zajmuje się rzecznik dyscyplinarny. Musimy pamiętać, że reprezentujemy trudny zawód, który wymaga od nas wysokich standardów etycznych – tłumaczyła mi

doktor Patrycja Szostok, wykładowczyni na Wydziale Nauk Społecznych. – Jesteśmy stale oceniani. Efekty oceny studentów wpływają na stan naszej pracy i z niejednym pracownikiem trzeba się było pożegnać. Do tej pory owe pożegnania wynikały z niedopełnienia zawodowych obowiązków. Tym razem przyczyny dotykają delikatniejszych kwestii. Jak nadmienia doktor Szostok, nikt nie chce zamiatania sprawy pod dywan, bo chodzi nie tylko o wizerunek uczelni, ale przede wszystkim o dobro kadry naukowej i studentów. O procedurach, jakie uczelnia stosuje w takich sytuacjach, opowiedział mi Prorektor Uniwersytetu Śląskiego, prof. dr hab. Ryszard Koziołek. Rozpatrujemy wszystkie sygnały o wszystkich zachowaniach, których nie chcielibyśmy widzieć na uniwersytecie, zarówno ze strony pracowników uniwersytetu, jak i studentów. Kiedy sytuacja okazuje się na tyle poważna, że wymaga wdrożenia określonych procedur, musimy zachować szczególną staranność, żeby nikogo nie skrzywdzić. Prorektor zaznaczył, że należy zapewnić kierującemu zarzuty poczucie bezpieczeństwa przed ewentualnym odwetem wymierzonym w jego kierunku. Niemniej istotne jest przestrzeganie zasady domniemania niewinności obciążonego tymi zarzutami.

tekst: Dominik Łowicki – domilowi@gmail.com – www.tudominik.pl | zdjęcia: Karolina Fok – www.facebook.com/fokografia.fokkarolina str. 10


Obwiniony wykładowca czuje zresztą, że jest niewinny. Tłumaczy, że jego słowa zostały wyrwane z kontekstu i odebrane opacznie. Jaki seksizm! Zawsze lubiłem kobiety i zawsze je szanowałem, ale nigdy nie powiedziałbym do nich tak obrzydliwych, wręcz obleśnych słów – wyznał w wywiadzie dla „Dziennika Zachodniego”. Wyraża chęć porozmawiania ze studentkami. Twierdzi, że w trakcie długoletniej kariery nie obraził żadnego studenta, a przynajmniej nigdy nie miał takiej intencji. Dodaje też, że jeśli został źle zrozumiany, chciałby przeprosić niezamierzenie skrzywdzoną studentkę. Dialog to całkiem użyteczny wynalazek. Niestety, według najświeższych źródeł wciąż nie doszło do konfrontacji pomiędzy pokrzywdzonymi a obwinionym, która wyjaśniłaby spór. Sytuacja zainteresowała środowiska feministyczne, które włączyły ją w medialną debatę nad równouprawnieniem. „Codziennik Feministyczny” wystosował apel o zawieszenie nauczyciela akademickiego w jego prawach do prowadzenia zajęć. Według autorki apelu molestowanie werbalne jest notorycznie bagatelizowane i sprowadzane powszechnie do „końskich zalotów”. Te, w całym swoim braku smaku i delikatności, są żartobliwą formą komplementu. Nawet jeżeli ich nadawca nie ma groźnych zamiarów, sumarycznie kogoś krzywdzi. Jasne, to było kontrowersyjne, ale nie powinno się odbić aż tak szerokim echem – zdarzenie komentuje Oskar, student Wydziału Nauk Społecznych, którego spotkałem przed drzwiami do budynku. – Ta dziewczyna powinna mieć więcej dystansu do siebie. Wypełniła anonimową ankietę. Nie wiedziała, że to poniesie za sobą aż tak poważne konsekwencje. Miałem zajęcia z tym wykładowcą i nie mógłbym powiedzieć o nim złego słowa. Potrzeba odrobiny dystansu i dostosowania się do jego poczucia humoru. Głosy, że studentka, która zareagowała, nie zna się na żartach, usłyszałem z ust większości studentów, których zagadałem w tej sprawie. Marta, która również studiuje na WNS, uznała reakcję pokrzywdzonej studentki za przesadzoną. Miałam styczność z ciężkim, wręcz szowinistycznym humorem i brałam go na półserio – powiedziała. Zapytana, czy życzyłaby sobie podobnych dowcipów pod swoim adresem, i to w auli wypełnionej kolegami z roku, Marta odpowiedziała, że gdyby takie słowa padły do niej albo w stronę którejś z jej koleżanek, mogłaby się poczuć zbulwersowana. Punkt widzenia zależy wszak od punktu siedzenia. Łatwo oczekiwać od innych dystansu do siebie przy sprawie, która nie dotyka nas bezpośrednio. Każdy ma swoją wrażliwość i swoją granicę. Na jednym z wykładów zostałem poproszony o podanie dłoni. Skonsternowany wypełniłem polecenie, na co usłyszałem od prowadzącego, że nie wiem, czym jest ciężka praca, i w radzieckiej armii byłbym przeznaczony na mięso armatnie. Śmiałem się, ale poczułem, że ktoś próbuje kwestionować moją męskość. I to przed kolegami, a także, co istotniejsze, przed koleżankami. Byłem gotowy ściągnąć marynarkę i rozpocząć sparing na samym środku Auli Popiołka.

Chcąc skompletować zbalansowane stanowiska, liczyłem na to, że spotkam się z oburzeniem mizoginistyczną postawą doktora, ale nie byłem w stanie go odnaleźć w spontanicznych warunkach, pytając losowych studentów. Wreszcie spotkałem się z Katarzyną, byłą studentką Wydziału Nauk Społecznych. Podzieliła się ze mną informacją o tym, jak zapamiętała zajęcia z wykładowcą oskarżonym o seksizm. Gdy tylko przytoczyłem zarys sytuacji, szybko zorientowała się, kogo ona dotyczy. Dla niego nierozłącznym atrybutem kobiety była spódniczka i szpilki – opowiedziała mi Katarzyna. – Studentka nosząca spodnie i glany kobietą nie była. Miał ogromne powodzenie u dziewcząt z mojej grupy. Na jego zajęcia prawie wszystkie przychodziły w spódniczkach. Zdarzyła się nawet dziewczyna, która na wydział przychodziła w luźnym stroju, ale przed zajęciami szła do łazienki i przebierała się w specjalną kreację. Relacja Kasi potwierdziła wizerunek wykładowcy, który przez ostatnie miesiące utrwalały gazety i portale internetowe. Kiedy opowiadała mi o zwyczajach nauczyciela, z jej twarzy nie schodził uśmiech. Ot, słuchałem studenckich anegdot. Być może dystans czasu oddzielił ją od emocji, które wówczas odczuwała. Z drugiej strony, nawet przyjmując ewentualność, w której ona lub któraś z jej koleżanek czułaby się urażona zachowaniem wykładowcy, nie zrobiła wówczas nic w kierunku sprzeciwienia się jego zwyczajom. Zapytałem, czy czuła potrzebę, żeby zareagować na postawę prowadzącego. W tej sytuacji mogła skontaktować się z Rzecznikiem Praw Studenta i Doktoranta, który ma za

str. 11


zadanie pomagać studentom, którzy czują, że uczelnia nie postąpiła z nimi sprawiedliwie. W odpowiedzi usłyszałem, że wykładowca wprawdzie miał swój ekscentryczny sposób bycia, ale nie był dla swoich studentów i studentek na tyle szkodliwy czy arogancki, żeby wywoływano z tego powodu aferę. Na wykładach z niektórymi profesorami panowała arcypoważna atmosfera, na innych prowadzący pozwalali sobie na luźniejszy stosunek do studentów. Moim zdaniem, to jeden z aspektów, który odróżnia studiowanie od chodzenia do szkoły. Atmosfera bywa półoficjalna lub wręcz luzacka, ale nie odbywa się to kosztem merytoryki – powiedziała. Według doktor Patrycji Szostok to, co kiedyś wzbudzało co najwyżej uśmiech politowania i zażenowanie, dzisiaj wywołuje dużo większe kontrowersje. Rzecz nie dotyczy tylko studentek, bo również żaden student nie ma zamiaru dusić w sobie przytyków pod swoim adresem. Zdaniem wykładowczyni jest to dobry kierunek zmiany mentalności młodych ludzi. Znają swoje prawa i o nie walczą. Kiedyś wykładowca stawał się półbogiem, któremu wolno wszystko i któremu nie sposób się przeciwstawić. Teraz studenci są bardziej otwarci. Rozmawiają z nami i wiedzą, że większość pracowników wydziału takiego zachowania nie popiera, dlatego oni też nie muszą się na nie zgadzać. Inspirowani mediami, mają odwagę, żeby reagować, kiedy coś im się nie podoba – tłumaczy. Według profesora Ryszarda Koziołka zmienili się nie tyle studenci, co środki, jakimi się posługują. Dysponują nie tylko instrumentami, które dostarcza im uczelnia, ale także portalami społecznościowymi. To na nich studenci konfrontują swoje opinie ze zdaniem innych. Informacje zaczerpnięte z Facebooka nie muszą być wiążące dla kierowników instytutów czy dla rektora, ale nigdy nie są przez nich lekceważone. Czy presja skargi sprawi, że wykładowcy zmienią swoje przyzwyczajenia? Wszyscy przestawią się na krawaty, garsonki i zamknięte testy? Nie będzie możliwe, żeby napić się piwa z ulubionym profesorem, ponieważ ktoś może uznać takie spoufalanie za nadużycie? Czy studiowanie utraci swój cały urok? Trudno nazywać urokiem krzywdzenie innych, do którego nie upoważnia wiek, pozycja zawodowa, status społeczny ani też stopień naukowy. Trudno także krzywdę zamknąć w definicji. To materia subiektywna, uzależniona od indywidualnej wrażliwości każdego z nas. Dobrze, że jesteśmy coraz bardziej asertywni i kiedy wykładowca nas krzywdzi, potrafimy się temu sprzeciwić, nie przejmując się, że stajemy naprzeciw naukowego autorytetu albo że ktoś będzie próbował kwestionować wymiar naszej krzywdy. Wykładowca mógł się nie zorientować, że jego słowa, niezależnie od kontekstu oraz intencji, w jakiej padły, mogą zranić studentki. Te zaś mogły nie zdawać sobie sprawy, że ich słowa, wymierzone w odwecie, mogą w łatwy sposób zrujnować komuś długoletnią karierę. Wciąż zapominamy, jak potężne są nasze słowa.

tekst: Martyna Gwóźdź – martynaewagwozdz@gmail.com – www.fitmadmara.pl str. 12


45-lecie Spodka Spodek – niewątpliwie jeden z najbardziej znanych symboli Katowic, a także jeden z najważniejszych dla całego Górnego Śląska. Kompleks składający się m.in. z hali głównej, lodowiska treningowego, sali gimnastycznej, części hotelowo-gastronomicznej oraz biurowej. W maju 2016 roku minęło 45 lat od jego otwarcia.

Modernizacja obiektu rozpoczęła się w 2007 roku. W trakcie pierwszego jej etapu, zakończonego dwa lata później, wykonano restrukturyzację wnętrza Spodka – zwiększono liczbę miejsc na widowni do 7776, zamontowano system klimatyzacji, nowoczesne oświetlenie oraz ekran diodowy. Na rok 2011 przypadł remont fasady hali oraz dachu.

Pierwsze koncepcje budowy Spodka pojawiły się wraz z końcem lat pięćdziesiątych XX wieku. Katowice – w przeciwieństwie do innych, większych miast – nie posiadały jeszcze tak dużego obiektu, w którym można by organizować wszelkiego rodzaju imprezy sportowe, wydarzenia kulturalne, estradowe czy cyrkowe. Wyłoniony w konkursie projekt zaproponowało Biuro Studiów i Projektów Typowych Budownictwa Przemysłowego z siedzibą w Warszawie. Pierwotnie hala miała powstać przy ul. Dzierżyńskiego, na Rowie Wełnowieckim, jednak Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w 1960 roku zadecydowało o zmianie miejsca budowy obiektu – zaplanowano zagospodarowanie obszaru przy skrzyżowaniu ulic Armii Czerwonej (dzisiaj alei Wojciecha Korfantego) i Walentego Roździeńskiego. Budowa rozpoczęła się w 1964 roku i już na samym początku została wstrzymana na osiem miesięcy (zgłoszono – jak się później okazało niesłusznie – błędy konstrukcyjne). W trakcie prac pojawiały się również problemy związane z wcześniejszym wydobyciem węgla w miejscu powstawania konstrukcji. Koniec budowy nastąpił wraz z oddaniem obiektu do użytku, czyli w 1971 roku, a oficjalne otwarcie katowickiego Spodka miało miejsce 9 maja tegoż roku.

Zarząd Od momentu otwarcia obiektem zarządzało kolejno wiele osób (zmiany w zarządzie spowodowane były czynnikami politycznymi oraz gospodarczymi w kraju). Początkowo Spodek podlegał Wojewódzkiemu Parkowi Kultury i Wypoczynku w Chorzowie. 1 stycznia 1981 roku, z inicjatywy ówczesnego Wojewody Katowickiego, powołano Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Widowiskowo-Sportowe, które sprawowało władzę przez rok; później katowicki Spodek działał już samodzielnie. 1 września 2008 kompleks wszedł w struktury Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Katowicach. Od 4 maja 2016 funkcję zarządcy obiektu pełni PTWP Event Center.

Modernizacje Kompleks przez ponad 35 lat służył do organizowania wszelakich imprez, jednak brak jakichkolwiek modernizacji uniemożliwiał wykorzystywanie pojawiających się nowych technologii. Hala wymagała remontu.

Spodek dzisiaj Trudno byłoby nam sobie wyobrazić Katowice bez Spodka. Obiekt, który swoją konstrukcją wyróżnia się na tle innych kompleksów tego typu w Polsce, ale także na całym świecie, zachwycał nas kiedyś i robi ogromne wrażenie również dziś. Miejmy nadzieję, że za kolejne czterdzieści pięć lat będziemy świętować już 90-lecie obiektu, który w znaczący sposób zmienił oblicze polskiej architektury.

Ciekawostka Po oddaniu hali do użytku przeprowadzono na niej nietypowe próby wytrzymałościowe – na widownię wpuszczono żołnierzy z okolicznych jednostek, którzy wykonując elementy musztry, tupiąc i skacząc, sprawdzali wytrzymałość konstrukcji.

tekst: Damian Misz – damian.misz@o2.pl str. 13


Poszukiwacze Skarbów Nowy Rok wiąże się z nowymi postanowieniami. Będą nowe plany, miejsca, ludzie, doświadczenia. Nowa data i możliwości. Jednak dla równowagi człowiek potrzebuje również historii, retrospekcji, sentymentu. Spacerując wśród antycznych przedmiotów na targu staroci, przyglądam się im, wyobrażając sobie, do kogo mogły należeć wcześniej. Jakie wspomnienia są z nimi związane? Co za okoliczności sprawiły, że znalazły się one akurat tutaj? Nieco nostalgiczny klimat panujący w tym magicznym miejscu pomaga odnaleźć w sobie przestrzeń na tę refleksję. Zarchiwizowana przeszłość zamyka się tu w drobiazgach dnia codziennego, czyniąc je zapisem ludzkich wspomnień, osobistych wzruszeń. Niekiedy w niepozornych przedmiotach znajduje się ten krótki błysk, déjà vu minionych chwil czyjegoś życia. Czy było ono szczęśliwe? I znowu, niczym tytułowa bohaterka filmu Amelia, zadaję sobie takie pytania. Uwielbiam pytać ten świat o sprawy, na które nie ma namacalnej, jednoznacznej i rachunkowej odpowiedzi. Z perspektywy obserwatora ten zakodowany szyfr wielu znaczeń jest niedostępny i ma szansę rozwikłać się jedynie poprzez nadanie nowej istotności. Yin i Yang. Przedmioty z duszą Moda na retro trwa, jednak mimo wszystko ponadczasowość staroci nie pozwala skatalogować ich w tej konwencji. To skłania do namysłu, że zamiast kupować nowe rzeczy, warto dać drugie życie starociom. Wskrzesić ich zastosowanie lub odkryć całkowicie inne, a w razie konieczności pomyśleć

o ewentualnej renowacji. Cały urok polega właśnie na tej niedoskonałości i nieprzewidywalności. Nigdy nie wiadomo, jaki skarb znajdziemy, ale warto szukać… Stare zegarki odmierzają czas Co właściwie można znaleźć na targu staroci? To raj dla Poszukiwaczy Skarbów. Z powodzeniem odnajdą się tutaj kolekcjonerzy zarówno znaczków pocztowych, starych banknotów, jak i płyt winylowych czy pachnących wilgocią książek i pocztówek. Każdy ma przecież swoją definicję złota. Dla jednych to stare odznaczenia wojenne, zegar z kukułką, ozdobne kryształy. Innych interesuje biżuteria, wazony, amulety. Uwaga jest rozproszona na wszystko wokół, ponieważ wachlarz możliwości jest naprawdę spory. Pośród różnych przedmiotów moją uwagę przykuwa maszyna do pisania oraz aparat analogowy (i od tego czasu jestem ich nową właścicielką, nie mogłam się oprzeć). Jestem także pod wrażeniem starych, pożółkłych zdjęć, na których czas zaznaczył już swoje stanowisko względem przemijania. Tutaj każdy pasjonat życia może znaleźć coś dla siebie, zaskoczyć się, odkryć coś nowego. Każdy ma swoją historię Jaką opowieść mogłabym usłyszeć od tych ludzi, którzy patrzą na mnie ze starych zdjęć? Zatrzymuję się w tym miejscu i zastanawiam nad ich losem. Jestem ciekawa, kim był fotograf, który zrobił im zdjęcie. Nie ma żadnych podpisów. Chciałabym wiedzieć więcej o nich. Pewnie nie sądzili, że znajdą się kiedyś na targu. W promocji. Prawdopodobnie informacja, której szukam, nie przetrwała lub też nie jest przeznaczona dla mnie.

tekst i zdjęcia: Karolina Fok – fokografia@gmail.com – www.facebook.com/fokografia.fokkarolina str. 14


z wakacji. Wszystkie te obrazy przeplatają się jednocześnie z gwarem miasta, stapiają się z tłumem przechodniów i oglądających. Gdzie szukać skarbów? Zostać Poszukiwaczem Skarbów może każdy. Bez rekrutacji, w celu rozwijania własnej wrażliwości czy też wzbogacenia swojej kolekcji znaczków pocztowych. Praktycznie w każdym większym (i nie tylko!) mieście można trafić na targi staroci. Warto poszukać ich w swojej okolicy, tym bardziej że jest to bardzo dobra forma promocji miast w regionie – przyciąga ludzi pragnących konfrontacji z historią. Fotografie dołączone do artykułu wykonałam w Mikołowie, nieopodal Katowic. Jeden ze sprzedawców podarował mi również drzewko szczęścia, życząc pomyślności. Czy jest coś piękniejszego niż ludzka życzliwość i stary telefon stacjonarny? Na te i inne pytania warto poszukać odpowiedzi właśnie tam.

Nie dowiem się. Nie wyszukam w Google. Nie wiem. Cały sens zamyka się może właśnie w tym. Mogę sobie wyobrażać wczesny poranek, kiedy młoda kobieta uczyła się, jak powstają starannie wykrojone ubrania na jednej z tych maszyn do szycia. Pewnie nie raz pokaleczyła palce igłą, splątała nici, zszyła coś odwrotną stroną. A te antyczne perły? Ciekawa jestem, kto i dla kogo je kupił. Te zniszczone, nieocieplane buty z dziurą w podeszwie sugerują mi natomiast, że ktoś przeszedł w nich długą drogę, może nawet zwiedził kilka kontynentów. Ale mogło też być inaczej. Możemy snuć domysły i mnożyć znaczenia, wytwarzać kosmiczną energię, a przy tym tworzyć nowe światy interpretacji, ale nic nie jest pewne. Zapach wspomnień Wyostrzam zmysły i widzę złoty widelczyk, którym ktoś w latach 60. wydłubywał rodzynki z sernika, podawanego na paterze z lat 30. Kolekcje zastaw stołowych, dumnie eksponowane na meblościance, teraz spoczywają lekko na wystawie przedmiotów porzuconych – szukają nowego domu. Oglądam muszle, w których słychać jeszcze szum morza, i widzę ostrą linię horyzontu, wzburzone fale, wciąż żywe we wspomnieniach, a zatrzymane w tym jednym przedmiocie. I listy, które być może nigdy nie zostały dostarczone do adresata czekającego na pozdrowienia

str. 15


Czerwona czy niebieska tabletka – co wybierasz? Każdy chyba choć raz w swym życiu grał lub przynajmniej słyszał o grze The Sims. Bardzo prosty, humorystyczny „symulator życia”, w którym przejmujemy kontrolę nad egzystencją wirtualnych ludzików. <Autor zakłada czarne okulary>. A co, gdybym powiedział Ci, że Ty też możesz być takim wirtualnym ludzikiem? Istnieje w świecie nauki i fikcji naukowej pojęcie hipotezy symulacji. Podstawowym jej założeniem jest to, że nasz Wszechświat i wszystko, co się w nim znajduje (łącznie z nami), to symulacja przeprowadzana na jakimś bliżej nieokreślonym superkomputerze. Nie jest to szczególnie nowa myśl, bo oprócz wielu odwołań do tego pomysłu w popkulturze (Kongres futurologiczny Stanisława Lema, słynny Matrix, ale także film Trzynaste piętro czy nawet concept album Arjena Lucassena o tytule Lost in the New Real) kwestię podważania prawdziwości otaczającego nas świata poruszał już słynny Kartezjusz. Paaanie, co też pan za głupoty opowiada! Na pierwszy rzut oka wydawać się to może absurdalne – jak można zwątpić w prawdziwość świata tak pełnego doznań, bodźców z zewnątrz, naszych myśli, pomysłów i wspomnień? Tu przecież wszystko jest takie… prawdziwe! Rzecz w tym, że nasza definicja prawdziwości opiera się właśnie na otaczającym nas świecie i nieprawdziwe jest już to, co na przykład wyświetla się na monitorze. Nie mamy innego punktu odniesienia – pamiętajmy, że kiedy śnimy, również wydaje

tekst: Jakub Paluszek – jakub.paluszek@gmail.com str. 16

nam się, że świat marzenia sennego jest realistyczny i prawdziwy (mimo że po przebudzeniu dostrzegamy jego skrajną absurdalność i irracjonalność). No i, wbrew pozorom, nasze możliwości kognitywne też nie są specjalnie bogate i wiele rzeczy wokół nas zupełnie nam umyka. Nasze zmysły łatwo oszukać, co udowadnia mężczyzna z założonym na głowę zestawem wirtualnej rzeczywistości, który podczas rozgrywki bilardowej nachyla się, aby oprzeć się o wirtualny stół, i upada niezdarnie na beton, który na szczęście amortyzuje uderzenie. Wystarczyły gogle ze względnie małą, „pikselowatą” rozdzielczością, wyświetlające niezbyt realistyczną grafikę, aby mózg tego człowieka uznał, że ten stół istnieje naprawdę. Grafika jest taka super, że można pomylić z prawdziwością Takie słowa wypowiedział kiedyś w ekstazie pewien sławny youtuber, będąc pod wrażeniem oprawy graficznej pewnej gry komputerowej. Nie bez powodu przytoczyłem jego słowa, bo aby omówić prawdopodobieństwo tego, czy znajdujemy się w symulacji, warto zwrócić uwagę na szanse na to, że i my taką symulację (lub symulacje!) kiedyś stworzymy. Elon Musk, bogaty wizjoner, odpowiedzialny między innymi za stworzenie firmy SpaceX czy samochodów marki Tesla, zapytany o hipotezę symulacji odpowiedział następująco: 40 lat temu mieliśmy grę Pong, dwa prostokąty i kropkę. Takie kiedyś były gry. Teraz, 40 lat później, mamy fotorealistyczne, trójwymiarowe symulacje, w które grają miliony ludzi jednocześnie i [które – przyp. red.] stają się lepsze każdego roku. Niebawem będzie to wirtualna rzeczywistość i rozszerzona rzeczywistość. Jeżeli przyjmiemy,


że jakiekolwiek tempo rozwoju utrzyma się, to gry staną się niemożliwe do odróżnienia od prawdziwej rzeczywistości. W dalszej części tej wypowiedzi Musk uznaje, że skoro stworzenie takiej symulacji jest możliwe, to jest przytłaczająco prawdopodobne, że my również znajdujemy się w takiej „grze”. Zaraz, zaraz! Tak się rozpędziłem, sypię rachunkiem prawdopodobieństwa, cytuję sławnych ludzi, ale taka symulacja musiałaby na czymś „odpalić”, prawda? Zaawansowana symulacja całego wszechświata raczej nie uruchomiłaby się na komputerze, który zażądał pięciu minut „dla siebie” tylko dlatego, że otwarłem oszałamiające pięć kart w przeglądarce internetowej. Mowa tu o niewyobrażalnej mocy obliczeniowej i określenie „niewyobrażalna” to nie metafora – ludzki umysł nie jest po prostu w stanie zrozumieć pojęcia nieskończoności, a to właśnie gdzieś w jej rejonach musiałyby plasować się możliwości tej maszyny. Bo mowa tu o symulacji całej fizyki, wszystkich cząsteczek od kwarków po całe gromady galaktyk. Wszystko to trzeba by było obliczać! W totalną abstrakcję wchodzimy już wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, że jakaś symulowana cywilizacja (a takich we wspomnianym wszechświecie może być bardzo wiele) sama stworzy symulację wewnątrz symulacji. To jak odpalanie kolejnego systemu operacyjnego w systemie operacyjnym uruchomionym w systemie operacyjnym ponad nim, ale będącym pod innym systemem operacyjnym… i tak dalej. Nie trzeba być informatykiem, aby domyślić się, że do takiej zabawy potrzeba czegoś niewyobrażalnie mocnego. Tak mocnego, że podważa samą hipotezę – może stworzenie tak potężnego komputera jest po prostu (ku zaskoczeniu przedstawicieli wspaniałej PC Master Race) niemożliwe? Tu jednak pojawia się pewna możliwość „oszukiwania” – niektóre współczesne gry korzystają z pewnych sztuczek pomagających zaoszczędzić zużycie komputerowych zasobów. Kiedy postać sterowana przez gracza znajduje się w danym rejonie świata gry, odległe terytoria są i tak niewidoczne, więc komputer ich po prostu nie generuje. Innymi słowy – tam, gdzie wzrok gracza nie sięga, tam nie ma potrzeby generowania tekstur, innych postaci i detali. Ewentualnie też, jeśli coś jest bardzo daleko, program wymusza na komputerze generowanie jakiegoś ogólnego zarysu obiektów – na przykład gór – i dopiero po zbliżeniu się do nich są one płynnie „doładowywane” w tekstury lepszej jakości. To pozwala skupić moc obliczeniową naszych komputerów i konsol na tym, co widzi bohater gry. I może tak samo sprawa ma się z ową symulacją? Po co obliczać te rejony wszechświata, na które i tak nikt nie patrzy? To na pewno zaoszczędziłoby sporo mocy obliczeniowej. Zaraz, zaraz (do potęgi drugiej)! Brzmi absurdalnie, co? Bo kiedy mówimy o wszechświecie, mamy w głowach obrazy gwiazd, planet, mgławic i galaktyk. Zapominamy jednak o skali mikro! Uwaga, uwaga! Czas na odrobinę fizyki kwantowej, i to w interpretacji (jeszcze nie) filologa! W ogromnym uproszczeniu – przeprowadzono kiedyś eksperyment, w którym przez dwie równoległe szczeliny przeprowadzono wiązkę fotonów. Wzór „uderzeń” na ścianie znajdującej się po drugiej stronie przeszkody wyglądał tak, jakby przez szczeliny przeprowadzono falę (choć fotony to cząsteczki, więc powinny zachować się jak malutkie kulki, pociski). Coś zatem było nie tak, i mądrzy ludzie w białych kitlach

postanowili umieścić urządzenie „obserwujące” zaraz przy przeszkodzie, aby przyjrzeć się zachowaniu tych małych, szybkich spryciarzy. A kiedy w takich okolicznościach eksperyment powtórzono, okazało się, że jego wynik jest… <chwila napięcia, werble> inny niż poprzednio, zgodny z pierwotnymi przewidywaniami! Tak, jakby sama obserwacja tych cząsteczek wpływała na ich zachowanie! Brzmi dosyć podobnie do „doładowującego się” na bieżąco świata gry, co? Świat się pomylił Patrycja Markowska pewnie nie to miała na myśli, śpiewając wspomniane słowa, ale jeśli ktoś choć trochę swego czasu spędza przy grach komputerowych, to wie, że czasem coś w programie się po prostu „wykrzaczy”, innymi słowy w grze pojawiają się tak zwane „bugi”. Postaci przechodzące przez ściany, nieco przerażające deformacje modeli i inne przeróżne błędy, nieraz przeczące fizyce, powinny także zdarzać się i u nas, gdybyśmy znajdowali się w symulacji, prawda? Otóż właśnie może się zdarzają, ale my nie możemy ich dostrzec? Pamiętajmy, że nasze mózgi są świetnymi kłamcami! To, że czytacie teraz ten tekst normalnie, a nie do góry nogami, oznacza, że Wasza szara galareta obróciła obraz dostający się do oka o 180 stopni. A jak już jesteśmy przy wzroku, to pewnie słyszeliście też o czymś takim jak plamka ślepa. To ubytek w naszym polu widzenia, rejon w siatkówce oka, który, niewrażliwy na światło, jest po prostu „niewidomy”. Ale mózg, nie chcąc nas odciągać od wielu ważnych rzeczy, „zamalowuje” nam ten obszar czasem bardziej, czasem mniej umiejętnie. Po co to wszystko?! Rozpisałem się tak na temat symulacji, a tymczasem nie poruszyłem najważniejszej chyba kwestii – po co ona w ogóle miałaby działać? Powody mogą być przeróżne: od najbardziej prozaicznych, pokroju: „Jakiś dzieciak, członek bardzo zaawansowanej technologicznie cywilizacji, postanawia pod nieobecność rodziców uruchomić najnowszą wersję symulacji wszechświata na tablecie taty”, aż do eksperymentów naukowych, których problematyki mogą być naprawdę przeróżne. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jaka jest prawda, bo nawet gdybyśmy znaleźli dowód, który by hipotezę symulacji obalał, trzeba będzie brać pod uwagę, że to może być tylko forma zabezpieczająca nas – zero-jedynkowe instancje sztucznej inteligencji – od poznania prawdy o symulacji i unieważnienia eksperymentu. Dlatego, jeśli kiedyś będziecie pływać w basenie, z którego nagle zniknie metalowa drabinka (czyli, jak wiadomo, jedyna możliwa droga ucieczki), to dla dobra nauki spróbujcie nie pływać aż do śmierci z głodu, tylko wspiąć się na murek brzegowy. Może ten akt buntu nie zresetuje naszego Wszechświata… Ale z drugiej strony, jeżeli kiedyś jakiś czarnoskóry mężczyzna w ciemnych okularach zaoferuje Wam z tajemniczym uśmiechem na twarzy jakieś niebieskie i czerwone tabletki, to zalecałbym raczej użycie gazu pieprzowego i ucieczkę.

str. 17


Każdej gapie dobrze na kanapie Wszyscy ludzie wszystko wiedzą. A nawet jeśli nie wiedzą, to i tak wiedzą. No… ale długa do mądrości droga przez nauki, krótsza przez przykłady, dlatego powiem Wam tylko skrótowo, że w tym artykule znajdziecie przysłowia, a w nich co nieco między innymi o kobietach, jedzeniu, motoryzacji czy biesiadach. Na początek to, co tygrysy lubią najbardziej. I wcale nie chodzi mi tu o drzemkę. W tej części zajmiemy się jedzeniem. Proszę wygodnie usiąść. Kiedy zająłeś już swoje miejsce przy stole i niecierpliwie wyczekujesz posiłku, z pewnością myślisz, że to dobra wieść, kiedy niosą jeść! To jest pewne. Gdy nadejdzie ta wyczekiwana chwila – uważaj! Po trosze jedz, żebyś zaś wioski nie połknął! Małe kęsy to podstawa. Pamiętaj, iż kęs do kęsa dodając, robi się siła. Jak wiadomo, jedzenie powstaje w… kuchni. Jeśli od razu pomyślałeś o tym, że gdzie kucharzy sześć, tam nie ma co jeść, to muszę Cię uprzedzić, iż trzeba również uważać na kucharkę od świętego Marka (nie

ma nic gorszego niż przygodna „kucharka”, która źle gotuje). Jak mówi prosta zasada: Kucharz dobry, co pański smak zna. Natomiast pan tak jeść musi, jak kucharz gotuje. Nie ma innej rady. Dlatego jeśli wciąż siedzisz przy nakrytym stole i niecierpliwie czekasz na posiłek, pomyśl, że mogłeś zostać kucharzem, bo kucharz głodem nie umrze. Czy to Ci coś mówi? No a kto zawsze kosztuje potrawy podczas przyrządzania? Ha! Goście, goście i jeszcze raz goście Skoro jedzenie, to i goście. A jak goście, to często biesiady (można w tym miejscu użyć swojego ulubionego wyrazu bądź pasującego do okoliczności: imprezy, przyjęcia, hulanki, bankiety itd.). Jeśli chodzi o wszelkie spotkania towarzyskie, to powszechnie wiadomo, że (jak zresztą wszędzie) sprawdzi się tu przysłowie: Im więcej gatunku, tym więcej frasunku. Jeśli już coś urządzasz, pamiętaj o pewnej zasadzie. Mianowicie: Sześć rzeczy powinien mieć szlachcic w domu dla gościa: kapłona tłustego, piwo dobre, chleb chędogi, ocet mocny, świece jasne i gorzałkę przednią. I wszystko stało się proste. Goście przyjeżdżają. Muszą jakoś dostać się do środka. Pamiętaj – jako gospodarz – o tym, że w dom przed gościem, z domu za gościem. Długo by mówić o samym gospodarzu. Gości też tyczy się parę zasad. Ranny gość niedługo bawi, późny zawsze prawie nocuje. To tylko taki przykład. Wcale nie musi tak być. Nie obawiaj się, Drogi Gospodarzu, jeśli wieczorem przybędą do Ciebie tabuny znajomych, a Ty nie masz tylu pokoi. Za to, Drodzy Goście, ważna kwestia. Kiedy wpadacie do kogoś, pamiętajcie, żeby coś przynieść. Bowiem przysłowie mówi: Gość, który nic nie przyniesie, niech się prześpi w polu, w lesie. Co na to sam gospodarz? A to: Gość nie z próżnymi rękoma znajdzie u mnie wszystko doma. Jeśli bardzo chciałbyś być zaproszony, natomiast Twoje nazwisko nie widnieje na liście gości, pamiętaj, że gość na bankiet nie proszony [sic!] nie bardzo bywa uczczony. Kiedy bardzo zależy Ci na spotkaniu z daną osobą, miej na uwadze to, iż gość częsty i długi rychlej się sprzykrzy. Jeżeli zaś wpadłeś z nieco dłuższą wizytą, przyda Ci się znajomość przysłowia: Gość i ryba trzeciego dnia cuchnie. Chyba wszystko jest jasne. Jeszcze tylko wspomnę o samym przyjęciu. Moi Drodzy, a raczej Drogie! Może teraz już nie zdążycie, ale w przyszłym roku biegnijcie czym prędzej na przyjęcie andrzejkowe, bo w wigilię świętego Jędrzeja jest dla dziewcząt nadzieja. W wigilię świętego Andrzeja wróżą sobie przyszłość dziewczęta i chłopcy. Mamy więc powód do świętowania i grupę ludzi, czyli zabawa gotowa. Ale uwaga! Kiedy siedzisz na biesiadzie, nie myślże o żadnej zwadzie. A o zwadę częstokroć łatwo. Jeśli więc podczas zabawy andrzejkowej nie wylosowałaś obrączki bądź but Twojej koleżanki pierwszy wyszedł za drzwi, po prostu odpuść i… zagrajcie jeszcze raz. Ogólnie mówiąc, wolnoć Tomku w swoim domku, więc doma jak chcesz, u ludzi jak przystoi. Raczej. Nie inaczej.

tekst: Monika Szafrańska – m.monikaszafranska@gmail.com | grafika: Magdalena Danaj – www.porysunki.com str. 18


On o Pawle, ona o Gawle. Język najgorszy jest i najlepszy; słowem obrazisz i słowem zleczysz. Racja. Dobre te przysłowia. Pamiętaj, jeśli coś przeskrobiesz, to język sumienia nie oczyści. Łatwo gadać… Inna rada? Bądź cierpliwy. Nie chwal, aż poznasz, a Twoje sprawy niech kto inny chwali. Co, jeśli kogoś nie lubisz i jak o tym powiedzieć? Na to też jest sposób. Można powiedzieć, że nie wszyscy doma. A jeśli ktoś Cię zdenerwował? Mała pogróżka? Proszę bardzo. Przysłowia sypią się jak z rękawa. Możesz sprawić mu chrzciny. Chcesz komuś utrzeć nosa? Wystarczy rzec: Och! Sprawię ja mu chustkę do nosa! Co Ty na to? Dobrze. Dość już tego gadania o gadaniu. Coś dla fanów motoryzacji Jeśli rozpędziłeś się, czytając ten tekst, to hamuj koła z góry, chcąc ochronić skóry. Wyciągnij czym prędzej kalendarz i zaznacz w nim, że kiedy na świętą Łucję (13 XII) mróz, to smaruj wóz, bo zaśnieżonej drogi już nie będzie. Zapisane? Nie zamykaj kalendarza! Przewróć parę kartek i otwórz 6 XII. Zanotuj: Na Mikołaja zdejmij koła – takie jego przykazanie: zdejmij wóz, a zaprząż sanie. Teraz możesz już odłożyć swój kalendarz. Na razie jest Ci niepotrzebny. Piąte koło u wozu także nie jest wskazane.

Kobiety, damy, panny i… baby O kobiecie kłótliwej mówi się, że dobra Agnieszka, kto z nią nie mieszka, zaś każda Zosia to dobra gosposia. Jednak pewne jest to, iż pieniądze i białogłowy zawracają ludziom głowy. A nie? Skoro panie, to i panowie. Gdzie jest miód, tam będą i pszczoły, gdzie piękna dziewczyna, tam będą i chłopcy, a niejeden rekin sobie życzy, by dorodna szprotka wiodła go na smyczy. Natomiast przysłowie dobrze powiada, że mąż żony nie przegada. To jak to jest z tymi kobietami? Ha! Do nieba żywcem będzie wzięty, kto pozna wszystkie kobiet wykręty. Panowie, zapewne doskonale rozumiecie przysłowie: Gust kobiety, łaska pańska, pogoda w jesieni – niestałe rzeczy. Łatwiej wroga pokonać, niż kobietę przekonać. Ale wszystkim to Ewom idzie przyrodzeniem samym, że rzadka, która ze swoim zgadza się Adamem. Ach… Żeś białogłowę z kości stworzył, Panie, niejednemu też kością w gardle stanie. Czyż nie? Można by rzec, że cud nad cudami – niegadatliwa między niewiastami. Zresztą… spójrzcie tylko na objętość tego artykułu. Jest co czytać. Już nic nie mówię. No to baba z wozu, koniom lżej, a my jedziemy dalej.

Jutro będzie futro Jak mówi Jerzy Bralczyk: Niektórzy, optymiści, uważają, że jutro będzie lepiej. Inni obiecują nam, że jutro zrobią coś, co wprawdzie powinni zrobić wcześniej, ale jutro też nie będzie za późno. A my, świadomi, że, choć co się odwlecze, to nie uciecze, to, gdy chodzi o nasze plany, to uciekać może, mówimy wtedy, że jutro to będzie futro. Futro dobra rzecz. To znamię bogactwa, luksusu. Dla kobiet takim futrem obdarowanych to może być symbol miłości, a w każdym razie docenienia. Dla mężczyzn to atawistyczny związek z praludzkim zdobywaniem na braciach mniejszych, zwierzętach, dowodów przewagi nad nimi. Ale będzie jutro. A jutro co będzie, nie wiadomo. Może futro, może nie. Co mam zrobić dzisiaj, powinienem zrobić właśnie dzisiaj. I że nie powinniśmy mówić, że jutro to zrobimy, bo będzie to traktowane jak łudząca obiecanka cacanka, że będziemy z gruntu niewiarygodni. Jeśli więc jutro będzie futro, to „Suplement” przeczytajcie jeszcze dziś.

Mówienie, gadanie i paplanie Po kobiecej części rozsądnie jest przejść do fragmentu o rozmowach. Zeszły się dwie Marysie: baju, baja obie. I plotkują, i plotkują, a końca nie widać. Zaraz, zaraz… jakiego końca? Co ja sobie wyobrażam?! Żeby tylko się nie pokłóciły, bo snadniej stu mężów niż dwie zgodzić baby. Wszyscy wiemy, że kto idzie pod czyje dachy, usłyszy rozmaite klachy. Ale czasem nie darmo ludzie gadają. Słyszałam raz, że ktoś czegoś się dowiedział i powiedział Grzesiowi w tajemnicy. Wiedział Grześ, a od Grzesia cała wieś. I miej tu tajemnicę. Wiecie, jak czasem wygląda rozmowa pomiędzy mężczyzną a kobietą?

str. 19


Polska telewizja zachłyśnięta paradokumentem Myślę, że każdy użytkownik telewizora potwierdzi moją tezę, iż nie ma takiej pory dnia, kiedy w polskiej telewizji nie napotkałoby się tak zwanego paradokumentu. A żeby nie być gołosłownym, przedstawię typową poniedziałkową ramówkę największych stacji: 12.00: Szkoła, 13.00: Szpital, 14.00: Ukryta prawda, 16.00, Szkoła, 17.00: Ukryta prawda, 18.00: Szpital, i tak w kółko… Inna stacja? Proszę bardzo: 12.00: Pielęgniarki, 13.00: Trudne sprawy, 14.45: Słoiki, 16.30: Malanowski i partnerzy, 17.00: Dlaczego ja?. Długo można by wymieniać, ale po co? Wystarczy włączyć telewizję o dowolnej porze dnia, aby się przekonać. To wszystko z dopiskiem „serial fabularno-dokumentalny”, „serial paradokumentalny”, „telenowela dokumentalna” lub „docusoap” – to różne nazwy tej samej telewizyjnej brei, która telewidzom robi z mózgów sieczkę. A do tego ta oglądalność! Jak wynika z raportu portalu WirtualneMedia.pl: Szpital – 2,1 mln, Ukryta prawda – 1,3 mln, Dlaczego ja? – 1,1 mln. To przerażające, zwłaszcza jeżeli porównamy te wyniki na przykład do średniej minutowej oglądalności TVP Kultura – 35 tys. osób. Czy polskie społeczeństwo głupieje? A może ogłupia się na własne życzenie? Może nie całe, bo przecież 3,8 proc. polskich gospodarstw domowych nie posiada telewizora. Z powodu braku środków? Może raczej z wyboru. Wracając do paradokumentów, warto zapytać: co tak bardzo przyciąga do nich przeciętnego Polaka? Specjaliści od marketingu mówią nam, że to uniwersalne historie, z życia wzięte, na podstawie autentycznych zdarzeń… Często są to wizje stereotypowe, a nierzadko krzywdzące. Słowem – typowy dzień z życia typowego Polaka, coś, z czym możemy się utożsamić. Z drugiej zaś strony dziękujemy Bogu,

tekst: Sebastian Robert Monkos – smonkos@wp.pl str. 20

że ta straszna, ale jakże prawdziwa, historia nie przytrafiła się akurat nam. Po obejrzeniu odcinka nasze własne życie od razu wydaje się spokojniejsze i bardziej udane. Tak to wygląda w teorii, tak się nam to przedstawia, a jaka jest prawda? Widzowie często zapominają o zasadach tego formatu albo nie są ich świadomi. Interpretują go zbyt dosłownie, odnoszą wrażenie, że podglądają czyjeś prawdziwe życie. Przecież potrzeba podglądania innych leży głęboko w naturze człowieka (nawet jeśli się do tego nie przyznajemy). Niestety, telewidzowie często zapominają, że wszystko w telewizji, a zwłaszcza tego typu seriale, trzeba traktować ze sporym przymrużeniem oka. Spoglądając jednak na paradokument chłodnym okiem (a żeby to zrobić, trzeba by obejrzeć nie jeden, a kilka odcinków – co może okazać się nie lada wyzwaniem), przekonujemy się, że scenariusze budowane są sztampowo, na podstawie kilku określonych schematów. Dodatkowo same tematy są wyjątkowo płytkie, a niejednokrotnie wręcz żenujące. Kolejnym atutem tego typu seriali jest celowo niesprecyzowana grupa docelowa. Dlaczego więc format ten cieszy się tak ogromną popularnością? Czy ludzie nie potrafią krytycznie i inteligentnie podchodzić do mediów? To zagadnienie nie tylko dla medioznawcy, ale wręcz dla psychoanalityka. Z drugiej strony są przecież twórcy – ludzie, którzy latami zdobywali warsztat, wiedzę i pozycję po to, żeby mieć swój udział w polskiej twórczości audiowizualnej. Dlaczego ktoś taki decyduje się tworzyć paradokumenty? Widocznie są osoby, które dla zaspokojenia mody, oglądalności i stosownych profitów są w stanie zrobić wszystko – nawet paradokument. Żaden przyciągający odbiorców temat nie może zostać


zlekceważony. Wszyscy na swój sposób jesteśmy ofiarami popkultury i rzadko kiedy mamy wpływ na to, dokąd ona zmierza. A wygląda na to, że tak jak świat technologii miał swoją erę miniaturyzacji, tak też produkcje telewizyjne kurczą się w swojej formie. Telewidzowie odchodzą powoli od fabuł ciągnących się przez lata i tysiące odcinków. Zamiast tego wolą 40-minutowy epizod, który szybko zobaczą i równie szybko o nim zapomną. A jak przegapią jeden czy dwa odcinki? Nic się nie stanie. Można opuścić odcinek paradokumentu, nic nie tracąc, podczas gdy w przypadku tradycyjnej telenoweli moglibyśmy „stracić wątek”. Czy moda brnie właśnie w tym kierunku? Być może niebawem tradycyjne seriale zostaną wyparte, tak jak wyparte zostały tradycyjne reality show. Dziś już wszyscy zapomnieli o Big Brotherze, który też był przecież swego czasu fenomenem. W rezultacie otrzymujemy hybrydę: pół telenowelę, pół reality show, okraszoną głosem lektora na bieżąco komentującego i streszczającego dotychczasowe wydarzenia (to z kolei element rasowego dokumentu). Paradokument to po prostu reality ze scenariuszem, brakuje tylko Krystyny Czubówny w tle. Jednak najbardziej kuriozalnym elementem każdego odcinka są bohaterowie osobiście komentujący wydarzenia, a do tego ramka z personaliami i żenujące dopiski, jak na przykład kultowe „pomylił bidet z toaletą”. Czy to nie zakrawa już o „telewizję klozetową”? Wróćmy jednak do twórców. Konsekwencją tej formy jest to, że wraz z nowymi bohaterami co odcinek potrzebujemy nowych aktorów. Czy raczej pseudoaktorów albo samozwańczych aktorów. W ten sposób dochodzimy do kolejnego zagadnienia, jakim jest ewolucja pojęcia „aktor”. Kiedyś aktorem nazywano kogoś, kto ukończył szkołę aktorską, występował w teatrze. Wraz z powstaniem kina aktorzy teatralni pojawili się na ekranie. Nie wszyscy byli jednak w stanie z desek teatru przejść na plan filmowy. Niebawem okazało się, że zawód ten zaczął tracić swój prestiż, a aktorzy musieli nauczyć się godzić pracę w teatrze i przed kamerą. Wraz z namnożeniem się seriali powstało pojęcie aktora serialowego, osoby z castingu, niekoniecznie z wykształceniem, a co gorsza – niekoniecznie

z talentem. Obecne czasy w kontekście telewizji możemy nazwać „dobą paradokumentu”; dziś każdy może występować na ekranie. Castingi każdorazowo przyciągają tysiące chętnych do odegrania swojego własnego epizodu. Przez chwilę można poczuć się jak „prawdziwy aktor”, a przy okazji pochwalić się sąsiadom i zarobić „trochę grosza”. Może to właśnie kolejne z założeń formatu. Trochę jak „z kamerą wśród zwierząt”, tak tutaj „z kamerą wśród ludzi”. Ale czy „zwykły człowiek” dodaje autentyczności „zwykłej historii”? Czy każdy nadaje się do pracy przed kamerą? Przecież nawet niezbyt wprawne oko dostrzeże, że gra aktorska prezentowana w popularnych serialach bardzo często może w swojej jakości równać się grze aktorskiej przedszkolaków przygotowujących teatrzyk na dzień babci. Telewidzowie z wprawniejszym okiem z zażenowania po prostu wyłączą telewizor. Dodatkowo mamy do czynienia z kolejnym nowym w branży audiowizualnej zjawiskiem. Do nakręcenia paradokumentu nie jest nawet potrzebny profesjonalny plan filmowy czy atelier. Okazuje się, że wspomniani „aktorzy z łapanki” oprócz swoich twarzy udostępniają także własne mieszkania, oczywiście za dodatkową opłatą. To kolejny aspekt opisanej wyżej hybrydyzacji. Często całe rodziny filmowane we własnych mieszkaniach (jak w reality show) odgrywają wyreżyserowane scenki (jak w telenoweli). W rezultacie dzięki rozpowszechnieniu nowej formy otrzymujemy z jednej strony nowe rozwiązania realizacyjne, które z biegiem czasu mogą okazać się rewolucyjne, z drugiej zaś – wątpliwą jakość i znikomą wartość artystyczną. A czy sztuka audiowizualna, tak jak wszystkie inne dziedziny sztuki, nie powinna nawoływać do zaspokajania naszych potrzeb kulturalnych? Czy zostały one tak bardzo spłycone? Paradokument w moim odczuciu zyskał status podobny do disco polo. Nikt nie słucha, nikt nie ogląda, ale każdy zna. Ludzie wstydzą się o tym mówić, jeszcze nie zatracili poczucia „obciachu”, ale statystyki i wyniki oglądalności mówią same za siebie. To właśnie popkultura.

str. str.21 33


Pokolenie „super” Lubię narzekać. Jestem w tym naprawdę dobry. Mówię poważnie, dajcie mi jakikolwiek pozytyw, a zaraz znajdę coś, do czego można się przyczepić i zbluzgać. Zniechęcę wszystkich. Może do CV to sobie wpiszę? CV, które kiedyś zaniosę do odpowiadającej moim wymaganiom pracy. Oczywiście na stanowisko kierownicze, bo przecież harować nie będę. Co się tak dziwnie patrzycie? Nie po to przecież studiuję, żeby do pierwszej lepszej pracy pójść! Jeśli żadna oferta nie będzie adekwatna do moich umiejętności, to firmę założę. Jeszcze nie wiem, jaką, ale założę! Pieniądze z nieba będą mi spadać i wtedy będziecie mogli się dziwnie patrzeć, ot co! Brzmi znajomo? Zgaduję, że tak. Kto to taki? Nie chcę tu niczego wmawiać, ale wiesz, o kogo chodzi. Na potrzeby tego felietonu, Drogi Czytelniku, pomyśl sobie o dowolnej liczbie. Następnie wyciągnij z niej obojętnie jaki procent. Ten procent nazwiemy „Kwiatem polskiej młodzieży”. Już chyba wiesz, dokąd zmierzam, co nie? Chciejcie, a będzie Wam dane Każdy z nas lubi sobie pomarzyć. Nie ma w tym przecież niczego złego. Problem zaczyna się wtedy, kiedy ktoś nam powie, że możemy wszystko – dosłownie wszystko. Chcesz być bogaty, mieć superwykształcenie, najlepszą pracę? Chciej, nic więcej nie musisz robić. W wyniku takiej, hm, motywacji (?) powstał nowy rodzaj ludzki. Pokolenie super. Zastępy, które tylko pożądają. W niepamięć popadły takie rzeczy jak: ciężka praca, odpowiedzialność, konsekwentność czy wytrwałość. W ich miejsce ów pokolenie wpisało dużymi literami słowo LENISTWO. „Nasz kwiat” nie stanie do walki z Goliatem. Nie podniesie się po setnym ciosie i nie powie: „Jeszcze jeden poproszę”. Wszystko, co wymaga wysiłku, poświęcenia chwili

tekst: Szymon Szulczyński – szymonesz3@gmail.com str. 22

swojego cennego wolnego czasu, nie jest warte zachodu. Jemu i tak wszystko się przecież należy. Dość ogółów, więcej precyzji! Wypluwam z siebie tę żółć na prawo i lewo, lecz bez żadnych konkretów. Wezmę sobie zatem pod lupę rodzaj męski. W końcu sam do niego należę. Drodzy Panowie, nie sądzicie, że staliśmy się niemęscy? Nie mówię tutaj oczywiście o braku zarostu, bo ten jest ostatnio w modzie. Mam na myśli nasz brak zdecydowania. Niekiedy sto razy musimy się zastanowić, zanim podejmiemy jakąkolwiek decyzję. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby nie fakt, że sprawa, nad którą głowiliśmy się tyle czasu, nie była aż tak istotna. Losy świata od niej nie zależały. Drugim ciekawym zjawiskiem jest nasze przechwalanie się na temat znajomości kobiecej natury. Oczywiście, każdy z osobna jest mistrzem w tej dziedzinie, lecz co się dzieje, kiedy przyjdzie przetestować nasze umiejętności w prawdziwym życiu? Po krótkiej obserwacji można zauważyć, że gdzieś zatarły się granice pomiędzy kobietą a mężczyzną. Nie chcę tu oczywiście wracać do czasów naszych dziadków, kiedy to napotkane kobiety całowało się w rękę, a biło to się tylko kwiatkiem. Chciałbym tutaj podkreślić coraz mniejszy szacunek do płci pięknej. Język pełen przekleństw, nieustępowanie miejsca, brak pełnego zaangażowania w spotkanie czy nawet nieumiejętność zapewnienia pełnego komfortu naszej wybrance. Wszyscy chcemy być wielbieni. Szukamy tej jedynej, lecz cały czas, z tyłu naszej głowy cicho odbija się echo, że może za rogiem Tindera znajdziemy lepszy materiał na dziewczynę. Skacząc tak z kwiatka na kwiatek, sami siebie krzywdzimy, ponieważ po każdej porażce miłosnej wrasta nieufność wobec drugiej osoby.


Nokia, connecting people? W wyniku coraz szybszego rozwoju technologicznego zapomnieliśmy chyba, na czym tak naprawdę polega spotkanie. Nie rozmawiamy ze sobą. Wpatrujemy się w swoje telefony. Prościej jest wysłać kilka krótkich zdań zakończonych uśmiechniętym emotikonem, bo utrzymując kontakt wzrokowy, druga osoba może zauważyć, że jednak nie jest wcale tak kolorowo, jak piszemy. Przeglądamy różne aplikacje typu Snapchat, na których za wszelką cenę chcemy pokazać, że nasze życie nie jest wcale takie nudne. Na Instagramie publikujemy zdjęcia każdego posiłku, z kolei dzięki aplikacji Endomondo chełpimy się naszym zdrowym trybem życia. Na samym dole góry lodowej znajduje się Facebook. Miejsce, gdzie każdy jest omnibusem. Gdzie nie ma pytań głupich, a każda nasza myśl jest warta publikacji. Jak jest naprawdę? Na to już sam sobie odpowiedz.

Skazuję Was na… …życie w świecie pseudoidoli prosto z YouTube’a, celebrytów sławnych dzięki swojej głupocie, więźniów własnego „sukcesu” oraz cudotwórców robiących z Kowalskiego – Panicza Kowalskiego, który nie jada drugich śniadań, tylko udaje się na brunche, płacąc ostatnimi zaskórniakami za kilka przegrzebków, bo LUDZIE PATRZĄ! Skazuję Was na życie wśród ludzi, dla których niegdysiejsze wartości umarły. W świecie, w którym liczy się tylko i wyłącznie pogoń za pieniądzem. W świecie pełnym ludzi w pogoni za marzeniami narzuconymi przez innych. Nie chcę tu uchodzić za wzór cnót, nic z tych rzeczy. Złapiecie mnie na robieniu kilku z rzeczy wyżej wymienionych, lecz posiadając oręż silniejszy od miecza (czyt. pióro), wytykam i wytykać będę, bo lubię narzekać. Przed przystąpieniem do pisania tego felietonu miałem zupełnie inny cel. W tym momencie nie wiem już, jaki. Gdzieś zabłądziłem. Mimo wszystko czuję lekką ulgę, że wyrzuciłem chociaż procent tego, co głęboko we mnie się gnieździ. Bądź co bądź, my tworzymy to pokolenie.

str. 23


Ponowoczesność? Zgłaszam veto! Zakwestionuje, zdepcze, zwiedzie, zdołuje, sprofanuje – przestrzegał opis. Zaryzykujesz czy stchórzysz? – pytał zaczepnie. Challenge accepted – odparłam cicho, taksując wzrokiem okładkę. Musiałam spróbować. To mógł być mój Nowy Początek. Uwielbiam książki, które nie wypuszczają ze swoich literackich łap nawet po przewróceniu ostatniej strony; które drażnią, kłują, kuszą myśli niezależnie od czasu, jaki upłynął od ich przeczytania. Tak zapowiadała się Arche. Opis na rewersie budził nadzieję na ciekawą, prowokującą przygodę, przyprawioną szczyptą science fiction i psychologii. Co więcej: zapowiadał niesamowity intelektualny rollercoaster, który chwyci, przytrzyma, przeżuje i wypluje, diametralnie przewartościowując w naszym życiu wszystko i nie oszczędzając przy tym nawet największych świętości. Rollercoaster okazał się tymczasem dość bezpieczną kolejką górską, która – choć faktycznie pozwoliła na mentalne wzniesienie poza współczesne schematy myślowe – po zjeździe na dół pozostawiła po sobie lekki niedosyt. Co istotne – ów niedosyt wynikał raczej z wygórowanych oczekiwań, nadmuchanych intrygującą zapowiedzią niż z braku wrażeń. Tych nie brakowało – fabuła naszpikowana jest bowiem drobnymi, metaforycznymi znakami STOP, które prowokują do przeanalizowania własnych (nie)świadomych wyborów.

tekst: Dominika Gnacek – dominika.gnacek@o2.pl str. 24

Zacznijmy od arche Główny bohater – a równocześnie narrator – to dwudziestokilkulatek o charakterku zgryźliwego rencisty Janusza, przekonany o swojej „nadwiedzy” i przewadze wobec „ameb z kartami kredytowymi” czy – bardziej lirycznie – „kłód drewna bezładnie płynących rzeką złudzeń”. Przyczyn potężnej awersji wobec ludzi doszukiwać się będziemy w jego niewesołej przeszłości, już od chwili narodzin naznaczonej piętnem pecha. Śmierć matki podczas porodu, nieznany ojciec, przewegetowane dzieciństwo, zbudowana na argumencie siły hierarchia szkolnego środowiska... Te elementy życiorysu oraz zamiłowanie do filozoficznych kontemplacji złożyły się na obraz człowieka sfrustrowanego, gardzącego doczesnością i bezrefleksyjnością oraz zajadle walczącego o odcięcie się od powiązań z innymi przedstawicielami swojego gatunku. Pewnego dnia stwardniała skorupa jego pogardy kruszy się – stymulatorem takiego rozwoju wypadków jest, jak nietrudno zgadnąć, uczucie, zrodzone niespodziewanie wobec pięknej studentki filozofii. Zła passa niestety nie odstępuje, zsyłając na naszego bezimiennego bohatera kolejne bolesne uderzenie. W takim właśnie stanie – przygniecionego bezmiarem nieszczęścia – znajduje narratora pewien dziwny człowiek i proponuje mu udział w projekcie, który ma zmienić ludzkość. Wyprany z ostatnich złudzeń, zgorzkniały i pragnący wyrwać się z marazmu bohater chwyta zarzuconą przynętę...


Spójrz w lusterko C.J. Eliott, autor powieści, ma dryg do lirycznego, obrazowego nakreślania pozornie oczywistych stwierdzeń tak, że ich ostateczna forma brzmi jak wyrwana z poematu. (...) reagujecie jak maszyna pisarska – wciśnięcie danego klawisza powoduje pojawienie się odpowiedniego znaku. Ja tylko nauczyłem się was czytać – głosi pierwszoplanowy bohater, zgrabnie nawiązując do konwenansów dyktujących m.in. grzecznościowe komplementy. Ja również uwielbiam smakować słowa, obracać je w myślach na wszelkie strony i podawać do stołu przystrojone taką poetycką nutą, dlatego dość szybko przywykłam do tej interesującej, nieco patetycznej maniery pisarza. To, co uderzało mnie najmocniej, to trafność niektórych z wielu pojawiających się na kartach powieści spostrzeżeń. Arche to zwierciadło naszych czasów, odbijające w swej tafli wszelkie przywary, jakie podsunęła nam pod nos nowoczesność. Narrator, nie szczędząc ekspresywnego słownictwa, krytykuje zamiłowanie do tabloidyzacji treści potępia giełdę próżności, toczącą społeczeństwo jak choroba. Piętnuje bezmyślne podążanie za sloganami oraz hipokryzję, kryjącą się za obłudną maską bezinteresowności. Nie pozostawia suchej nitki na ideach i hasłach, które wybrzmiewają w aulach podczas wykładów motywacyjnych. Obnaża nieracjonalność owczego pędu za tym, by raczej „mieć” niż „być”. W ryzykowny sposób przyrównuje głupotę pustych, ładnych frazesów z puli coachingowych „złotych myśli” do odwiecznych wyznaczników moralności, takich jak prawdy wiary. Nie ma dla niego świętości nie do ruszenia; no, może poza miłością, która depcząc dotychczasowe przekonania bohatera – odbija w nim

nieusuwalne piętno, a zabrana – wyzwala trudną do zatrzymania potrzebę odwetu. Ponadto fabuła skłania czytelnika do refleksji nad zagrożeniem skorelowanym z samotnością, arogancją oraz przekonaniem o własnej cudownej roli w budowaniu historii tego świata. Wykazuje, jasno i dobitnie, że człowiek najczęściej bywa bezradny wobec chichotu losu oraz że z przerażającą skutecznością ginie od swojej własnej broni. Na pograniczu Świetny zabieg artystyczny stanowią rozdziały poświęcone snom bohatera. Choć na pierwszy rzut oka zdają się być produktem wyzutego z kajdan myśli umysłu, nie są pozbawione sensu i zupełnie niedorzeczne. Czytelnik odnosi wrażenie, że w tych wizjach sennych do głosu dochodzi skrywana natura bohatera, a także jego podświadome interpretacje rzeczywistości. Z drugiej strony, pojawiająca się na początku sugestia narratora, wedle której nagminnie zdarza mu się mylić sen z jawą, pozwala nam wysnuć wniosek, że również część zdarzeń z jego pozornie realnego świata mogła mieć miejsce tylko w jego głowie. Arche to nie jest lektura łatwa. Oczywiście, można tak do niej podejść, ale powierzchowne potraktowanie jej jak czytadła obyczajowo-kryminalno-psychologicznego nie pozwoli nam odkryć jej potencjału. To powieść, którą trzeba rozpracowywać jak poezję, rozszyfrowywać rzucone niby mimochodem hasła i wypatrywać ukrytych pomiędzy wersami znaczeń. Kto wie, może wówczas dojdziemy do konkluzji, czy na pewno potrzebujemy nowego arche?

str. 25


It’s good to be bad

Tak brzmiało jedno z haseł reklamowych marki samochodowej Jaguar. Reklama utrzymana była w konwencji kina akcji i często występujących w nim pościgów. Przedstawiała ona trzech światowej sławy aktorów, znanych głównie z ról pierwszoplanowych złoczyńców. Każdy z nich wczuwał się w charaktery, za które najbardziej ich kochamy. No właśnie, co sprawia, że kochamy ich, czasami wręcz licząc, że uda im się dokonać niecnych uczynków? W każdym z nas jest tyle samo zła, co i dobra. Podobno. Widzą to nie tylko twórcy literatury poważnej, fantastycznej i motywacyjnej. Podstawy religii czy filozofii różnych kultur sprowadzają się do powyższego zdania. Wolna wola u chrześcijan, dwoistość natury i nierozerwalność yin-yang czy ukochana karma (proszę nie bij). Jednak zło złu nierówne. Jest różnica między niewyrzuceniem śmieci i skłamaniem w tej sprawie przed domownikami a chęcią zagłady świata. Mimo że czasami w „efekcie afektu” chcemy, aby świat się skończył, to jednak kto inny zajmuje się tym na poważnie. Jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim… Fakt, zło zawsze jest złe. Nie o taką klasyfikację mi chodzi. Raczej o motyw, sposób działania i sposób powstania nikczemników. Bo to oni spełniają naszą ukrytą potrzebę wyjścia poza ramy i konwenanse świata codziennego. Po BARDZO oględnym zapoznaniu się z tematem – pomijając możliwość pomyłki w tak obszernym zagadnieniu, które nie do końca zawsze da się wyjaśnić czy zrozumieć – można by wyróżnić trzy zasadnicze typy adwersarzy: groteskowy – to typ, który zabierze dziecku cukierka dla własnej korzyści i będzie napawać się jego płaczem; buntownik/mściciel – dąży po trupach do celu, byle pokazać, że jego idea świata jest tą właściwą;

tekst: Miłosz Koenig – koenig.milo@gmail.com str. 26

chaotyczny/psychopata – zło w czystej postaci. Kopanie szczeniaczków zaraz po przejęciu władzy nad światem. Istnieją, by tylko patrzeć jak świat płonie. Lustereczko powiedz przecie… To zło w krzywym zwierciadle. Przerysowany, groteskowy. Specjalnie stworzony tak, aby wyróżnić, ale i wyśmiać czy pokazać przywary. Ciemny płaszcz, wygięta sylwetka, wąsik francuza, chichot hieny. Najczęściej obecny w bajkach, jest najprostszym przedstawicielem łotrów, bo rzadko kiedy posiada głębię. Jest zły, bo tak. Oczywiście zdarza mu się mieć więcej sensu niż sam Gargamel z bajki o niebieskich stworzonkach. Nadal jednak jego plany są albo mało skomplikowane, albo na małą skalę. Plany te przeważnie upadają szybko po interwencji protagonistów. Dlaczego zatem tak ich lubimy – pomimo stereotypów i zwykłego faktu bycia złym? Bo podziwiać w nich można ich upór. Prą oni przecież przez świat, w którym zawsze wygrywa dobro. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas Ten typ jest bardziej rozbudowany, przez co jeszcze ciekawszy. To bohater, który w drodze nieszczęśliwych wydarzeń czy zbiegu okoliczności – przeważnie stworzonych przez jeszcze większe zło – staje po Ciemnej Stronie Mocy. Odwołanie do Gwiezdnych Wojen wcale nie jest przypadkowe. Każdy, kto zna historię Anakina Skywalkera alias Darth Vadera, ten wie, o czym mowa. To antagonista romantyczny – w znaczeniu, że targają nim silne emocje i idealistyczne podejście, w tym wątpliwości, chęć buntu czy zemsty. Zaczęło się prawdopodobnie od Gwiazdy Zarannej; Lucyfera we własnej osobie. Potem już poleciało jak lawina. Przecież każdy z nas może nazwać paru takich „bohaterów”, którzy mają tę nieodpartą potrzebę sprzeciwu. System, społeczeństwo, rodzina. Wybierzcie


sobie odpowiednie dla Was. Tak samo z motywem zemsty za wyrządzone zło. Czasami wybór tej drogi, mimo że słuszny, powoduje zmianę osobowości tak wielką, że nie ma już odwrotu. Sami zaś nie mogąc nic poradzić na swój los, godzą się na niego. Mimo ich odczucia słuszności, my wiemy swoje. To zatraceni w swojej bezradności i ironii losu bohaterowie, dla których nie ma już nadziei. W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie... Ostatni stopień nikczemnika. Arcyłotr. Maniacy, anarchiści, Władcy Ciemności. Co wyróżnia ten typ? Duża rola psychiki i natury. Oni poddali się ostatecznie. Nie tylko wierzą w to, co robią. Pokazują to całym sobą. Psycholog prawdopodobnie opisałby wszystkie możliwe dysfunkcje socjalne i umysłowe takiego delikwenta. Dlaczego czasami trudno ich określić – pomimo oczywistego wyglądu, grozy, jaką sieją, spędzając sen z powiek? Bo między dwoma poprzednimi a tym konkretnym występuje niewyraźna granica. Znaczy to tyle, że widzimy już efekt jej przekroczenia, ale mało kiedy sam moment. Przeważnie jest ukryta najgłębiej ze wszystkich. A co się tam znajduje? Przyjęcie zła jako metody na życie – w innym znaczeniu niż groteska. Nie używa on argumentu pięciolatka „bo tak chcę” ani nie poddaje się emocjom, po prostu wie, że tak trzeba, i nie ma z tym żadnych oporów. Wszystko zaczyna się w głowie, w najciemniejszych zakamarkach naszego umysłu. Połączcie wszystko wyżej, a mamy chodzący, doskonały i – jak to z nim bywa – nieopanowany chaos. Ludzie są albo czarujący, albo nudni Zło oczywiście nie jest takie proste. Nawet groteskowi bohaterowie nie są do końca czarni. To znaczy są, ale w różnych odcieniach, już nie szarości, a czerni. A odcienie na dodatek lubią się mieszać, by tworzyć kolejne wersje. Dlatego tak trudno było wyróżnić te rodzaje. Jednak, jak widać, nasze

kochane dranie mają pewne cechy, które ich wyróżniają i definiują. Powodują też ni mniej, ni więcej to, że mimo okropieństw, których się dopuszczają, stają się nam bliżsi. Wola, uczucia, psychika. To atrybuty jak najbardziej ludzkie, nadające im głębię, a przecież o to chodzi w postaciach, aby były stworzone z sensem. Nieważne jak dziwnym, niezrozumiałym. Nikt chyba nie chce mieć do czynienia z postacią bez charakteru, a nadanie im duszy powoduje, że przestają być tworem banalnym. Zaczynają żyć własnym życiem. Życiem dość pokręconym i wypaczonym, przez co są tacy czarujący. Przykłady można mnożyć, ale podam chyba najbardziej, według mnie, charakterystyczne: Hannibal Lecter (psychopatyczny, grany przed Anthonego Hopkinsa, bądź zimny, grany przez Madsa Mikkelsena) porywa swoim spokojem, inteligencją i metodycznością; Lucyfer (w tej roli Tom Ellis) – DOSŁOWNIE kusi elegancją, szczerością i żartem; Tywin Lannister (Charles Dance) – podobnie jak w przypadku Lectera, jego aura badass-a jest aż namacalna; Joker – czy komukolwiek trzeba go przedstawiać? Nieważne, którego z nich znacie. Każdy z nich to świr, anarchista. A jednak powoduje uśmiech na twarzy. Jądro ciemności Co jeszcze może wpływać na takie zamiłowanie i zainteresowanie nimi? Czy ma to coś wspólnego z naszą ciekawością nieznanego? A może to poszukiwanie sensacji? Dreszczyk emocji? Prawdopodobnie. Myślę, że odpowiedź jest może trochę bardziej przygnębiająca. To wyparcie własnej bestii. Pomimo podobieństw staramy się usprawiedliwiać własne uczynki. „Przecież nikogo nie skrzywdziłem, ledwie o tym pomyślałem”, „Nie jestem taki jak on, nie ma opcji, żebym to zrobił”. A jednak gdzieś tam w głębi czujemy, że nie jesteśmy do końca pewni, czy opowiemy się tak szybko po stronie dobra, czy jednak damy się skusić.

str. 27


Podsumowanie roku w polskiej kinematografii Nie ma co ukrywać. Z roku na rok Polacy tworzą coraz lepsze filmy, zarówno dramatyczne, jak i te komediowe, dlatego podsumowując 2016 rok, pragnę zająć się wyłącznie rodzimymi produkcjami i określić, co było dobre, a co moglibyśmy jeszcze poprawić. Historia Roja, Planeta Singli, Ostatnia rodzina, Wołyń, Jestem mordercą czy obie części Pitbulla to zaledwie kilka filmów, które wzbudziły większe lub mniejsze dyskusje. Przed laty polscy twórcy rzadko kiedy brali się za filmy biograficzne. Dziś opartych na faktach jest większość wymienionych wyżej produkcji. Problem widoczny był także w komediach, szczególnie romantycznych. Kiepskie żarty, powtarzająca się obsada i fatalny scenariusz odstraszały potencjalnych widzów. Na nasze filmy do kina się nie chodziło. Szkoda było pieniędzy. I nagle kilka lat temu nastąpiło wielkie bum. Zaczęło się od Sali samobójców, Rewersu, Róży, Listów do M., Bogów i wielu innych. Dziś na polskie premiery chodzimy nawet częściej niż na te zagraniczne. Nie do końca miło przyjęte To zdanie o swoich filmach mogliby powiedzieć twórcy Historii Roja, Niebezpiecznych kobiet oraz Wołynia. Tak, wiem, że ten ostatni przez widzów został przyjęty rewelacyjnie. Historia miłości z tak okrutną zbrodnią w tle przeraziła zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Wielu moich znajomych było zszokowanych po wyjściu z kina. Szkoły grupami zaczęły jeździć na tę produkcję, by dowiedzieć się o czymś, o czym na zajęciach ledwo się wspomina (przynajmniej mogę tak powiedzieć z mojej perspektywy). Mam jednak wrażenie, że krytycy nie podeszli do Wołynia równie entuzjastycznie, co widzowie. Film został niemalże całkowicie pominięty podczas rozdawania nagród, między innymi na Festiwalu w Gdyni, a nie ukrywajmy – są one przecież dość ważne. To samo miało miejsce z Historią Roja, gdzie nawet Minister Kultury oburzony był brakiem nominacji do nagród. W tym przypadku jednak zarówno krytycy, jak i widzowie filmem zachwyceni nie byli. Tak to już jest, gdy w produkcjach porusza się ważne, historyczne wydarzenia. Nie wszystkim podoba się, jak zostają one przedstawione, a niektórym nawet samo to, że w ogóle przedstawione zostały. Nowe porządki Vegi zgromadziły wielomilionową publiczność. Z sentymentu do pierwszej części sprzed lat byliśmy ciekawi, czy reżyser stworzy coś na jej miarę lub przeskoczy mur zamiłowania do pierwowzoru. Krytycy i publiczność byli zachwyceni. Powróciło prawdziwe kino sensacyjne z zabarwieniem komediowym i dlatego, gdy w listopadzie miały premierę Niebezpieczne kobiety, kina znów zostały oblężone. Osobiście siedziałam w sali, w której nie było już ani jednego wolnego

miejsca. Widownia zanosiła się śmiechem mniej więcej co minutę. No właśnie, mam wrażenie i – jak widać po ocenach – nie tylko ja, że Vega skupił się tym razem bardziej na komediowości aniżeli na sensacyjności filmu i być może produkcja wiele na tym straciła. Reżyser mógł dać sobie trochę więcej czasu na stworzenie nowego dzieła, ale widocznie chciał kuć żelazo, póki gorące, i w jednym roku wypuścić dwie części. Amerykańska komedia romantyczna w polskich warunkach Mowa oczywiście o Planecie Singli Mitja Okorna. Nazwisko reżysera dawało ogromne nadzieje na sukces komercyjny, gdyż po Listach do M. spodziewano się po nim samych wspaniałości. Zwiastun zamęczał nas w telewizji już od pierwszych dni roku i nie pozwalał na opuszczenie filmu. I w tym przypadku sale kinowe były pełne. Scenariusz żywcem wyjęty z amerykańskich produkcji, połączone sceny z takich filmów jak Brzydka prawda czy Notting Hill, nad wyraz sztampowi główni bohaterowie, totalna bajka… którą natychmiast kupiono, właśnie dlatego, że została stworzona w zachodni sposób. My, Polacy, uwielbiamy komedie, a jeszcze bardziej te brytyjskie. Naszym zdaniem są najlepsze, co osobiście uważam za prawdę i pragniemy, by nasi twórcy kreowali dzieła na ich wzór. Fabuły w nich są mocno odrealnione, bo to, że gwiazda telewizji znajdzie się dokładnie w tym samym miejscu, co

tekst: Justyna Kalinowska – justyna_kalinowska@onet.eu – www.filmystic.pl | grafika: Aleksandra Janduła Jendrzok – www.ajjart.eu str. 28


szara myszka i jeszcze bez skutku będzie starała się ją poderwać, jest jak jeden do miliona. Nie wszystkim to się będzie podobało, ale przecież nie każdy film musi być smętny i poważny. Mam nadzieję, że w kolejnych latach pojawi się równie dobra komedia jak Planeta Singli. Złoty i Srebrny Lew Polacy robią coraz lepsze filmy, a skoro tak się dzieje, Festiwal Filmowy w Gdyni ma szansę nagradzać naprawdę wybitne dzieła. Tak się stało w tym roku. Złotego Lwa otrzymała Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego, zdobywając także nagrodę dla Najlepszego aktora (Andrzej Seweryn) i Najlepszej aktorki (Aleksandra Konieczna). Drugą najważniejszą nagrodą poszczycić się może dzieło Macieja Pieprzycy – Jestem mordercą. Poziom obu filmów jest tak wysoki, że sama miałabym problem, komu wręczyć główną nagrodę. Podczas seansu produkcji Pieprzycy zalałam się łzami z powodu bezsilności i krzywdy, jaka spotkała jednego z bohaterów, oraz z braku decyzyjności drugiego. Ostatnia rodzina to natomiast pokaz niesamowitego kunsztu aktorskiego i wolności, jaką reżyser

dał swoim gwiazdom. Wielką siłą obu filmów jest to, że zostały oparte na prawdziwych wydarzeniach i opowiadają o ludzkich ułomnościach. Oby tak dalej Jak widać, rok 2016 okazał się wysypem naprawdę niezłych filmów. Twórcy nie boją się już wchodzić w sferę artystyczną i łączyć ją z komercją. Wiedzą, że ich widzowie są inteligentni i nie trzeba raczyć ich głupimi komedyjkami w stylu Pokaż kotku, co masz w środku. Życzyłabym, żeby nadszedł taki dzień, w którym telewizja przejrzy na oczy i usunie ze swego repertuaru denne seriale paradokumentalne, które ogłupiają Polaków w nieświadomy dla nich sposób. Przede wszystkim życzę także polskiemu kinu kolejnych jeszcze bogatszych lat z zasobem znakomitych dzieł w tle.

str. 29


Cofnij się o trzy pola! Pionki, kości, różnego rodzaju karty. Do tego jeszcze plansza i doborowe towarzystwo. Za każdym razem przyda się chociaż część tych rzeczy. Zbierzcie więc odpowiednie i możemy zaczynać! Dobrze, a o co w ogóle chodzi? Najprościej rzecz ujmując: o gry planszowe. To co prawda trochę myląca nazwa, bo brać pod uwagę będziemy także te tytuły, w których tekturowa mapa wcale się nie pojawia, ale tematyka jest chyba dość intuicyjna. Bogactwo! Jeszcze do niedawna gry planszowe przeciętnemu człowiekowi kojarzyły się z Chińczykiem, Monopoly albo (o zgrozo!) Wężami i drabinami. Ot, taka sobie rozrywka, może dobra dla dzieci, ale to by było na tyle. Na szczęście takie myślenie jest już coraz rzadsze, Carcasonne czy Osadnicy z Catanu, gdzie każdy z graczy stara się zdobyć zwycięskie dziesięć punktów, przede wszystkim poprzez handel surowcami, rozbudowując swoje osady i miasta, to już w tej chwili klasyki gatunku. Zawrotną karierę robi także Dixit, w którym każdy gracz w swojej rundzie wybiera jedną z posiadanych kart, pokrytych fantazyjnymi malunkami, kładzie ją zakrytą na stole i podaje związane z nią skojarzenie. Następnie inni dokładają po jak najlepiej pasującej karcie spośród swoich i wszystkie obrazy są mieszane. Na koniec tury danego gracza wszyscy pozostali próbują odgadnąć, która z już odkrytych kart została wyłożona przez podającego skojarzenie. To oczywiście tylko przykłady. W tej chwili w sprzedaży znajduje się tak wiele tytułów i dodatków do nich, że naprawdę jest w czym wybierać! Jesteś Cylonem! Nie, Ty jesteś Cylonem! Wymienione do tej pory pozycje, choć rzeczywiście znakomite, raczej nie wzbudzą ekscytacji u bardziej doświadczonego gracza. Nie znaczy to wcale, że nie zechce on w nie grać, ale jednak może czuć pewien niedosyt. Są jednak tytuły, z którymi sprawy mają się zgoła inaczej. Gra staje się polem do domysłów, spekulacji, a nawet drżenia o własny los. Przykładem może być choćby osadzony w wykreowanym przez Terry’ego Pratchetta książkowym uniwersum Świat Dysku: Ankh-Morpork. W grze tej każdy z uczestników wciela się w postać innego z wpływowych mieszkańców metropolii i dąży do zrealizowania własnego celu.

Skoro jednak jesteśmy przy sytuacji, w której dla każdego zwycięstwo może oznaczać co innego, nie sposób nie wspomnieć tu o tytule-gigancie, jakim niewątpliwie jest Battlestar Galactica. To gra oparta na serialu sci-fi o tym samym tytule. W dużym uproszczeniu fabuła polega na tym, że ludzie uciekają na potężnym statku kosmicznym przed chcącą ich zniszczyć cywilizacją Cylonów. Rzecz w tym, że są to roboty stworzone na obraz i podobieństwo ludzi, tak naprawdę nie do odróżnienia od przedstawicieli gatunku homo sapiens, a zatem każdy na statku może być Cylonem. Na rozgrywkę przekłada się to tak, że część graczy chce przy jak najmniejszych stratach doprowadzić statek w bezpieczne miejsce, a część wręcz przeciwnie. Co więcej, niektórzy mają do zrealizowania dodatkowe cele osobiste. Oczywiście nikt nie wie, co chcą osiągnąć inni. To jednak jeszcze nie wszystko. W połowie rozgrywki losuje się bowiem po raz drugi karty tożsamości i celu, więc może się okazać, że nagle powinno się dążyć do osiągnięcia czegoś zupełnie innego niż to, co chciało się zrealizować jeszcze chwilę wcześniej. Złożone? Owszem, ale dostarczające mnóstwa rozrywki! Skoro są gry, w których każdy ma inny cel, może są też takie, gdzie cel jest jeden, który wszyscy pragną osiągnąć wspólnie? Jak najbardziej! Tu świetnym przykładem może być Robinson Cruzoe: Przygoda na przeklętej wyspie. Wcielając się w postać rozbitków, którzy walczą o przetrwanie na bezludnej wyspie, gracze muszą współdziałać. Wszyscy chcą się wydostać z wyspy, więc współdziałają dla dobra ogółu. Na koniec nie ma jednego zwycięzcy. Wygrywają albo wszyscy (chyba że ktoś zginie po drodze), albo nikt. Często natura okazuje się zbyt silna i okrutna. Chociaż Robinson jest doskonałym przykładem tego, że grami planszowymi można bawić się także w pojedynkę, to nie ma co ukrywać, że najlepiej gra się w grupie. Żeby wygrać, trzeba grać! Najlepiej gra się nie dość, że w grupie, to w grupie dobrych znajomych, przyjaciół, u któregoś z nich w domu, mając do dyspozycji co najmniej kilka tytułów. Gdy każdy albo prawie każdy przyniesie ze sobą jakąś grę, warunki pozwalają i ludziom się chce, w ten sposób można bawić się i do rana. Tu jednak pojawia się pewien problem. Żeby taki wariant wcielać w życie, trzeba posiadać gry. Nie brzmi to jak wielka przeszkoda, dopóki człowiek sobie nie uświadomi, że „planszówki” nie należą do najtańszych rozrywek. Co prawda raz

tekst i zdjęcia: Michal Denysenko – michal.denysenko@gmail.com – www.cogryziedenysa.blog.pl str. 30


kupione służą długo, ale nawet najprostszy tytuł to wydatek rzędu co najmniej kilkudziesięciu złotych, a bardzo rozbudowane gry potrafią kosztować nawet kilkaset. Kto jak kto, ale przeciętny student doskonale wie, jak lepiej zagospodarować takie pieniądze... Na szczęście jest jednak jeszcze jedna możliwość. Otóż od paru lat coraz popularniejsze staje się udostępnianie gier klientom w rozmaitych pubach. Wystarczy do piwa czy drinka poprosić o dany tytuł lub po prostu samemu po niego sięgnąć. Istnieją miejsca, w których stanowi to tylko miły dodatek do reszty oferty, ale są i takie, gdzie to sprawa niemal równie ważna jak szeroki wybór trunków. W Katowicach obecnie najbardziej znana jest chyba Cybermachina. Ten niezwykły lokal bazuje głównie na grach na konsole, ale oferuje też całkiem ciekawy wybór gier planszowych. Warto zabrać do stolika którąś z nich. Inne miejsce to robiące zawrotną karierę Drzwi Zwane Koniem. Tam oprócz smakowitego menu, magicznego ogródka i zaskakującej kolekcji czasopism czeka na gości także obiecujący zestaw gier. Kolejny fantastyczny lokal to Klub Podróżników Namaste, znany przede wszystkim z imponującej kolekcji piw i przeróżnych spotkań połączonych z oglądaniem slajdów podróżniczych. Oprócz tego wszystkiego można tam także sięgnąć po kilka niezłych, niemal klasycznych gier. Mniej oczywiste tytuły możemy znaleźć na przykład w Teorii, mieszczącej się na piętrze kamienicy na rogu ulic Dworcowej i św. Jana. Niełatwo tam trafić, ale naprawdę warto. To miejsce niepowtarzalne, które oprócz zachwycających napojów oferuje wspomniane już gry i ciekawe książki. Staje się więc niezłym celem zarówno dla grupy, jak i dla samotnika. Warto też odwiedzić nowootwartą Fazę, którą znajdziecie na rogu ulic Mielęckiego i Staromiejskiej. Samo menu, ceny i transmisje meczów na dużym ekranie to już dużo, ale gry ostatecznie przekonały mnie do tego miejsca. Odwiedź je wszystkie! Lokali z „planszówkami” do dyspozycji klientów jest oczywiście znacznie więcej. Warto odwiedzić jak najwięcej z takich miejsc. Te opisane w tekście na pewno są niezwykłe, ale nikt nie twierdzi, że inne nie. Trzeba się przekonać samemu. Mimo to i tak warto zainwestować w posiadanie jednej czy dwóch gier na własność, najlepiej takich, których nie ma nikt spośród bliskich znajomych. Jeśli każdy tak zrobi, grupa zbierze pokaźną kolekcję i można będzie się cieszyć grami w tym zdecydowanie najlepszym wariancie. To naprawdę przyjemne, więc powodzenia!

str. 31


M jak magia Zadomowił się na Górnym Śląsku, do którego przyjechał jako student łódzkiej filmówki na wydziale aktorskim. Obecnie aktor Teatru Śląskiego i student reżyserii na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Jak sam mówi, jeszcze nie wie, po której stronie sceny zostanie. Jedno jest pewne – zaprasza widzów do swojego magicznego świata. Tymczasem ja zapraszam Was do poznania Mateusza Znanieckiego – aktora i reżysera w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. MG: Jesteś aktorem i reżyserem. Każde zadanie wymaga od Ciebie innych umiejętności. Po której stronie sceny czujesz się lepiej? MZ: Moja przygoda zaczęła się od aktorstwa, od zawsze chciałem być aktorem. Studiując w „filmówce” w Łodzi, zacząłem zastanawiać się, czy nie warto spojrzeć na wszystko z drugiej strony i spróbować swoich sił w reżyserii. Obie role są kuszące. Aktorstwo pozwala wcielać się w różne postaci, zmieniać się, wyzwalać emocje, których na co dzień nie doświadczamy. Z kolei reżyseria pozwala na kreowanie świata, pokazanie naszego punktu widzenia poprzez film czy spektakl. Na razie łączę obie „funkcje”. Aktorem jestem, reżyserię studiuję – muszę jeszcze sporo zrobić, aby zostać reżyserem, którego warto odwiedzić w jego świecie, czyli w filmie czy spektaklu. Sporo aktorów próbuje swoich sił w reżyserii. Czy dobry reżyser był albo jest dobrym aktorem? Nie ma takiej konieczności. Chociaż wielu aktorów dochodzi do takiego momentu, że chce pokierować grupą, która pracuje w celu stworzenia spektaklu bądź filmu. Ta chęć może wynikać również ze znajomości „ogródka” – zawodu, teatru czy kina. Aktorowi-reżyserowi łatwiej poruszać się w danej dziedzinie sztuki. W filmach i serialach występują również ci, którzy nie skończyli szkoły aktorskiej. Co o tym sądzisz? Czy każdy może zostać aktorem? Są tendencje, żeby angażować „naturszczyków” do serialu czy do filmu, ponieważ te osoby nie mają wypracowanego warsztatu i są naturalne, a to dlatego, że najczęściej grają siebie. Nie wiadomo jednak, czy osoby bez szkoły aktorskiej zostaną później w zawodzie aktora czy dostaną jeszcze jakieś propozycje. Niektórzy dostali je jako dzieci i zostali w jednym serialu. Sprawdzili się w danym projekcie, ale w innym mogliby sobie nie poradzić. To jest różnica – aktor zawodowy powinien odnaleźć się w wielu rolach, być wiarygodnym w skrajnych sytuacjach i pracować nieustannie nad swoim warsztatem.

A Ty zaprosiłbyś laika do współpracy? Czy jednak warsztat aktorski jest najważniejszy? Jeśli spotkam kogoś, kto pasuje do danej roli, to nie zastanawiam się, czy ukończył szkołę aktorską. Bardziej interesuje mnie energia ludzka. Patrzę na tę osobę z perspektywy mojej wyobraźni. Najczęściej w trakcie pisania scenariusza od razu robię wewnętrzny casting. Z racji mojego zawodu mam całkiem dobre rozeznanie wśród aktorów, ponieważ wielu z nich znam z pracy. Kto Cię zainspirował do tego, aby zostać aktorem i reżyserem? I kto inspiruje Cię dziś? Jak byłem dzieckiem, oglądałem dużo bajek. Chyba rodzice chcieli mieć spokój i sadzali mnie przed telewizorem (śmiech). W szkole zawsze lubiłem mówić wierszyki. Miło jak coś mówisz, inni na ciebie patrzą i cię słuchają. To było dla mnie ujście, sposób na wyrażanie siebie. Obecnie inspiracji jest wiele. Poszedłem w stronę reżyserii filmowej, bo zawsze kręciły mnie filmy, ale coś mnie poruszyło jak zobaczyłem włoskie kino. I to chyba filmy Giuseppe Tornatorego sprawiły, że zamarzyłem o reżyserii. Jaki jest główny motyw w Twoich dziełach? Próbuję wprowadzić widza w inny świat – odciąć go od dnia codziennego. Chciałbym, żeby moje kino było magiczne. Przykładowo, moja pierwszoroczna etiuda opowiadała o tym, że pewien chłopak przychodzi na basen, a tam zauważa syrenkę. Musiałem zrobić tak, żeby to było wiarygodne. Żeby

tekst: Martyna Gwóźdź – martynaewagwozdz@gmail.com – www.fitmadmara.pl | zdjęcia: Krzysztof Lisiak str. 32


ludzie chcieli iść za moim pomysłem i wejść do świata, który im proponuję. Nie chcę opowiadać o codzienności – o płaceniu rachunków, braku pieniędzy czy wiecznym biegu. To znamy. Dlatego też lubię włoskie kino – jest magiczne, nie do końca wyjaśnione i dopowiedziane. Chciałbym czarować, uciec z widzem od codzienności. Jakie są Twoje zawodowe marzenia? Gdzie widzisz się za kilka lat? Priorytetem jest dla mnie życie prywatne – rodzina. Za tym idzie również życie zawodowe – żeby być szczęśliwym prywatnie, trzeba być szczęśliwym zawodowo. Moim planem zawodowym jest rozwój aktorski, który jest zależny od propozycji i ról, jakie przyjedzie mi zagrać... Nie wiem jeszcze, czy wolę teatr czy film. Czas pokaże. Bardzo chciałbym zagrać w filmie, bo uwielbiam aktorstwo. Nie chcę porzucać tego zawodu. Ale pasjonuje mnie też reżyseria i mam w tej dziedzinie konkretniejsze zamiary. Planuję napisanie scenariusza do etiudy oraz scenariusza do filmu pełnometrażowego. Mam nadzieję, że uda mi się robić dalej rzeczy po mojej myśli oraz że otrę się o magię, o której już tyle mówiłem. To szczęście odzwierciedliłoby się w życiu prywatnym. Jak się spotkamy za kilka lat, to zobaczymy, ile planów udało mi się zrealizować i co na to rzeczywistość. Wywiad z Mateuszem Znanieckim można zobaczyć na kanale YouTube: www.youtube.com/user/telewizjaus (Telewizja Uniwersytetu Śląskiego „UŚ TV”)

str. 33


Baby, ach te baby, czyli krótka historia o superbohaterkach Jako mała dziewczynka marzyłam o tym, aby ubrać się w strój mojej ulubionej bohaterki i choć przez chwilę nią pobyć… Mieć wysportowane ciało i nadprzyrodzoną, ale wciąż kobiecą moc! To właśnie właścicielka takiego ciała swoim temperamentem i sposobem bycia sprawiała wrażenie, że nie boi się niczego. A ja razem z nią! Xena – wojownicza księżniczka to kobieta, która tuż obok mojej mamy była dla mnie niedoścignionym wzorem. Pewna siebie i kobieca, doskonale wiedziała, czym jest równouprawnienie i siła fizyczna. Owa bohaterka daje się poznać widzom jako buntowniczka, która początkowo nie rozróżniała dobra od zła. Z czasem i pod wpływem kolejnych doświadczeń świadomie wybrała lepszą stronę świata. Uwielbiałam spędzać z nią wieczory przed telewizorem, aby później biegać po domu i wykrzykiwać jej wojownicze okrzyki. Oczywiście to jeden z przykładów silnej i niezależnej kobiety, która wstrząsnęła męskim światem. Jak to możliwe, że rola kobiety nie kończy się w kuchni, a zaczyna się tuż obok mężczyzn? Komiks? Poproszę Zna je każdy mężczyzna i średnio co trzecia kobieta. Marvel Comics to amerykańskie wydawnictwo komiksowe, należące do Marvel Entertainment, które jest sprawcą zamieszania wśród superbohaterów oraz zwykłej większości. Wolverine, Kapitan Ameryka, Iron Man, Spiderman czy Hulk to tylko niektóre postacie ze świata Stana Lee. Zaczęło się od wydawania papierowych komiksów, a następnie zainteresowano się kinowymi ekranizacjami. Przygodom superherosów towarzyszyła

tekst: Magdalena Dubiel – magdadubiel5@gmail.com – www.fitmadmara.pl str. 34

produkcja różnych gadżetów z wykorzystaniem wizerunku komiksowych postaci. Jestem bardziej niż pewna, że stoją u Was na półce w pokoju albo chociaż czekają w kartonie na swój powrót. Mam rację? Siła kobiet Przyzwyczajone do bycia przykładnymi kobietami, zajmujące się domem i dbaniem o domowe ognisko, na chwilę zapomniały, że mogą stworzyć swoje własne. Pod wpływem geniuszu autora ich metka została odcięta i zastąpiona nową – superwoman. To one – silne, waleczne, mocne charakterem i objętością ramion – rozpoczęły bój o wymiar światopoglądowy, który chciały zmienić. Nie boją się zrzucić szpilek ze stóp i walczyć ze złem w kolejnej sekundzie. Metamorfoza to ich drugie imię, trzeciego jeszcze nie wymyśliły. Kto, jak nie one, może zmienić świat? Zaczęły tworzyć swój wizerunek na nowo, aby w efekcie końcowym, podczas ochrony świata, stanąć tuż obok mężczyzn. Dalej kobiece, w mocniejszym makijażu, w wyzywającym stroju, postanowiły udowodnić, że jest w nich siła – niezaprzeczalnie wielka. Budowanie wizerunku przyszło im równie łatwo, co stan rozkojarzenia superbohaterów, którzy nie potrafili oprzeć się kobiecym wdziękom. Upór jako niezależność papierowych postaci W latach osiemdziesiątych w komiksach Marvela pojawiła się She-Hulk. To kobieta z kategorii strong. Siły zazdrości jej niejeden mężczyzna. Kuzynka Hulka (zielonego osiłka), prywatnie prawniczka, która chce udoskonalać świat. Prowadząc rozrywkowe życie (ma bardzo towarzyską naturę),


jednocześnie zajmuje się sprawami innych superbohaterów. Za typowo kobiece zachowania jest wielokrotnie wyrzucana z grupy wyjątkowych postaci – Avengersów. Świadoma siebie i swoich pragnień, zostaje umieszczona w kategorii „kobiety z charakterem”. A jeśli już rozmawiamy o kobiecości, kolejną kandydatką do bycia miss jest chyba najbardziej pożądana bohaterka komiksów – ona, niezwykle piękna Black Cat. Być może traktowana nad wyraz dobrze, bo swoją przeszłość ma „narysowaną” w przestępczych grupach. Najbardziej znana jako dziewczyna Spidermana, co dało jej na wstępie klucz do bycia rozpoznawalną w męskim świecie. Motyw miłości rzuca na tę historię nieco romantyczne światło, aby w efekcie wywołać trochę zamieszania, które pozwoli nam spojrzeć na cały ich związek z rzeczywistej strony, jaką większość z nas zna. Kocica jest niezwykle sprytna i przebiegła, i nie wiedzieć czemu zawsze spada na cztery łapy. Czy kobiecość może iść w parze z mięśniami? Patrząc na świat oczami (nie)rzeczywistości, wydawać się może, że era superbohaterów nieco straciła na uroku. W zapomnienie odchodzi idea ratowania świata wyłącznie przez mężczyzn, skoro równie dobrze może to robić płeć przeciwna. Najlepiej, gdyby obie strony robiły to naraz. Wówczas pokazują się one: Spiderwoman jako żeński odpowiednik Spidermana. Aby urozmaicić przeszłość tej postaci, autor w bardzo świadomy sposób postawił ją początkowo po ciemnej stronie mocy, aby z czasem przeszła na tę drugą. Z organizacji Hydra przeniosła się w objęcia nowego towarzystwa. Pośród innych postaci odnalazła samą siebie. Wytrzymałość, zwinność i szybkość to tylko niektóre atuty tej pani. Jej zdolności szpiegowskie i supertalent przekładają się na to, że jest ona osobą godną uwagi w niezwykłym świecie superbohaterów. Równie interesująca postać to Wonder Woman. Świetne, kobiece usposobienie oraz nietrzymanie się stereotypów sprawiają, że jest to bohaterka, która posiada naprawdę niezwykłe moce. Nie należą one do kategorii umiejętności fizycznych, jak u większości bohaterów. W tejże postaci ujawnił się talent pokroju psychologicznego. Córka królowej Amazonek jest wzorem do naśladowania dla wszystkich kobiet na świecie. Jej urok to tzw. lasso prawdy, które nie pozwala mężczyznom kłamać. Czy taka supermoc nie przydałaby się kobietom w XXI wieku?

Co dalej? Trochę to trwało, zanim superbohaterki zaczęły być traktowane poważnie. Początkowo wystarczyła im rola ozdoby ramion mężczyzny, ale z czasem coś się zmieniło. Nie tylko w myśleniu i postrzeganiu kobiet. Posiadane supermoce zagwarantowały im prawo wstępu do męskiego świata i zawalczenia o równouprawnienie. Oczywiście nie w każdym aspekcie są one równie mocnymi zawodnikami, co mężczyźni. Jednak z całą pewnością nie odstają od reszty. Dają czytelnikom sprawiedliwy wymiar rzeczywistości oraz ofiarują nadzieję na lepszy świat. Nawet jeśli tylko przez pryzmat kartek komiksów czy ekranizacji kinowych. Jedno jest pewne – to jeszcze nie wystarczy. Może to one kiedyś przejmą władzę nad światem i będą ostatecznym organem decydującym o jego losach? Będą dowodzić ludźmi z niezwykłego uniwersum, a nam dostarczać rozrywki? A może w czynny sposób będą ulepszały świat, ponieważ bierność to dla nich za mało? Z całą pewnością to one mogą zmienić rzeczywistość, zaczynając od prostych rzeczy, aby później przejść do tych teoretycznie niewykonalnych. Dla nich przecież nie ma rzeczy niemożliwych! Cytując Marka Hłasko: Przy dobrej kobiecie życie nie boli… chcę, zapytać – czy aby na pewno?

Kobiecy świat Na przestrzeni ostatnich lat zrobiło się o nich naprawdę głośno. Liczba kobiet w komiksowym świecie naprawdę zaczęła się zwiększać, a ich siła, urok i ważność sprawiły, że coraz częściej się im przyglądamy. Oczywiście nie można zapomnieć o Jean Grey, posiadającej zdolności telepatyczne, Storm, czyli jednej z najbardziej rozpoznawalnych członkiń grupy X-Menów, czy początkowo niedocenianej Black Widow, która w swojej kreacji jest wyjątkowo piękna, a co istotne, obsadzona w damskiej roli superżołnierza. Następnie Batgirl, będąca mocno powiązana z wizerunkiem Batmana, oraz najpotężniejsza superbohaterka o pseudonimie Supergirl. Wszystkie te postacie udowadniają, że nie zawsze potrzebne są siła fizyczna i przerost formy nad treścią. W ich przypadku na medal są zdolności intelektualne i umiejętność logicznego myślenia.

str. 35


O czym (nie) rozmawiać przy piwie? Wielu komentatorów jak prawdę objawioną głosi przekonanie, że polityka stała się rozrywką, w której slogany i bon moty zastępują merytoryczne argumenty. Podobno kultura życia politycznego, zarówno w Polsce, jak i na świecie, bardzo zubożała na płaszczyźnie merytorycznych wartości, zyskując za to na emocjonalności i widowiskowości. Zwyczajny wieczór w jednej z popularnych knajp przy znanej wszystkim ulicy Mariackiej w Katowicach. Spędzałem go, oglądając kątem oka mecz Ligi Mistrzów w towarzystwie ludzi w większości dopiero co poznanych. Z uwagi na to, jak siedzieliśmy, możliwość rozmowy miałem tylko z dwiema, trzema osobami, dlatego z większością towarzystwa kontakt zakończył się na powitaniu. Jednak jegomość, który siedział naprzeciwko mnie i bacznie przyglądał mi się cały wieczór, co nie umknęło mojej uwadze, nie chciał, aby nasza znajomość była tak ulotna. W pewnym momencie dysputy, jaką prowadził akurat z kolegą, ni stąd ni zowąd rzucił do mnie z drugiego końca stołu dość śmiałe pytanie, zaskakując tym pewnie nie tylko mnie, ale i całe towarzystwo: A ty, ziomek, jakie masz poglądy polityczne? Nieopatrznie odpowiedziałem mu również pytaniem: A co cię to interesuje, ziomek?, no i wilk poczuł krew. A mogłem przecież odpowiedzieć, że...

tekst: Dawid Panic – dawid.panic@gmail.com| zdjęcia (str. 36): Karolina Fok str. 36

...polityk to aktor Idea, według której sztuka polityki to sztuka prezencji, wywodzi się z antycznej Grecji, gdzie polityką nazywano wkraczanie na agorę, by przemówić i być usłyszanym przez współobywateli. W przestrzeni agory tylko słowa, umiejętności retoryczne i zachowanie na scenie decydowały o tym, jak mówcy są odbierani i oceniani przez resztę społeczeństwa. Zatem czyjeś życie polityczne było identyczne z tym, jak prezentował się innym – trochę jak aktor, prawda? Ten pomysł jest głęboko zakorzeniony w tym, jak ludzie postrzegają świat. Według Hannah Arendt: Prezencja – coś, co może zostać zobaczone lub usłyszane zarówno przez innych ludzi, jak i przez nas samych – tworzy rzeczywistość. Zresztą ta idea jest o wiele starsza, wystarczy przypomnieć sobie platońską alegorię jaskini. Zamiast aktorami, dzisiaj politycy często nazywani są – albo sami siebie wzajemnie nazywają – hipokrytami. Choć termin hipokryta wywodzi się od greckiego hypokrysis, co oznacza udawanie, granie, ma obecnie jednoznacznie negatywny


wydźwięk. Historia zresztą też nienawidzi hipokrytów – nawet u Dantego znajdziemy ich w ósmym kręgu piekła. Jednak według Arendt to próby poszukiwania motywów i imperatyw odkrywania swoich wewnętrznych motywów same w sobie są hipokryzją, która zatruwa wszystkie międzyludzkie relacje. Rozwiązaniem jest zrozumienie tego, że nie mamy możliwości rozróżnienia pomiędzy byciem a prezentowaniem się. Każde odsłonięcie fasady, za którą skrywa się człowiek, odkrywa kolejną maskę, kolejne tajemnice. A polityka to spektakl Filozofów i polityków, którzy zajmowali się problemem polityki jako spektaklu, jest sporo. W dobie internetu tak wielu ludziom wydaje się, że w dzisiejszych czasach demokracja czy wartości takie jak debata i transparentność działań są tylko widowiskiem mającym odwrócić uwagę od zakulisowych rozgrywek i układów.

Według niego, wraz z rozwojem systemów znakowych granica pomiędzy światem rzeczywistym a jego przedstawieniem stopniowo zatarła się – znaki, zamiast ukrywać rzeczywistość, sprawiają, że rzeczywistość nie istnieje. Po lekturze Baudrillarda może w czytelniku pozostać wrażenie, że żyjemy dziś w świecie, w którym każda informacja docierająca do nas nie wnosi nic nowego do tego, co już wiemy. Przeciwnie, dochodzi nawet do paradoksu, w którym pojawienie się nowej informacji tylko „pożera” jej zawartość, ubogacając naszą wiedzę. Zatem, kiedy następny raz będziesz chciał zapytać mnie, Nieznajomy, o moje poglądy polityczne, zanim przysiądziesz się do mnie ze złotym trunkiem, próbując z nieznanych mi zupełnie przyczyn agitować mnie niemiłosiernie, uzbrojony w fakty, dzięki którym przebiłeś się przez obłudę wszystkich polityków i wiesz już, kto jest tak naprawdę kim, kto jest starym komuchem, a kto niezależną siłą, która rozsadzi skorumpowany system od środka… po prostu tego nie rób i daj mi w spokoju obejrzeć mecz.

Francuski filozof Jean Baudrillard, twórca teorii hiperrzeczywistości, rzuca wyzwanie poglądom kształtowanym przez internetowe teorie spiskowe. Podczas gdy dla wielu ludzi oszustwo ukrywa pod spodem prawdziwą rzeczywistość, Baudrillard twierdzi, że pod wieloma maskami kłamstw nie ma prawdziwej twarzy. Wiąże się to nie tyle z samą teorią polityki, ile z teorią rzeczywistości lub ściślej – jej brakiem.

str. 37


Ci dziwni ludzie i ich mózgi

Oto kilka intrygujących faktów z dziedziny szeroko pojętej psychologii! Samospełniająca się przepowiednia Z horoskopami jest tak, że wszyscy się z nich śmieją, a jednak chyba większość z nas przynajmniej raz w życiu swój przeczytała. W psychologii funkcjonuje pojęcie efektu Pigmaliona polegające na tym, że im bardziej w coś wierzymy, tym więcej wysiłku poświęcamy, aby daną wizję urzeczywistnić. I tak, jeśli przeczytacie, że spotka Was jakaś katastrofa, to bardzo możliwe, że nieświadomie będziecie dążyć do spełnienia tej przepowiedni. W pewnej szkole przeprowadzono kiedyś eksperyment polegający na podzieleniu uczniów na grupy i wmówieniu nauczycielom, że jedna z nich składa się z bardziej uzdolnionych dzieci (co w rzeczywistości nie było prawdą). Kiedy jednak nadszedł koniec roku szkolnego, okazało się, iż „lepsza” grupa miała zdecydowanie wyższe oceny dzięki temu, że nauczyciele poświęcali im więcej swego czasu i dokładali większych starań do ich edukacji tylko dlatego, iż myśleli, że mają do czynienia ze zdolniejszymi uczniami. Efekt zwiększonego wysiłku Nie mam tutaj na myśli zwiększenia masy mięśniowej i spalaniu tkanki tłuszczowej, a o zjawisku wynikającym pośrednio z dysonansu poznawczego. Polega ono na tym, że jeśli mocno zaangażujemy się w realizację jakiegoś celu, to efekt – nawet jeśli okaże się niezadowalający, nieproporcjonalny do wysiłku lub po prostu rozczarowujący – będzie w naszych umysłach irracjonalnie broniony. Bo głupio byłoby na przykład po kilkuletnim czekaniu na grę/film/książkę/płytę (niepotrzebne skreślić) przyznać się przed samym sobą, że to jednak było słabe. W takich sytuacjach wmawiamy często sobie i innym, że warto było tak długo czekać, wydać na to tyle pieniędzy i spędzić noc pod sklepem w oczekiwaniu na premierę.

tekst: Jakub Paluszek – jakub.paluszek@gmail.com str. 38


Marchewka na kiju Wiele bajek kończy się stwierdzeniem: …i żyli długo i szczęśliwie. To kłamstwo. Nikt, kto jest człowiekiem, nie może żyć długo i szczęśliwie. I nie – nie idę tutaj w kierunku pesymistycznych memów z Schopenhauerem, a raczej w kierunku stwierdzenia, że jesteśmy cały czas nastawieni na dążenie do osiągnięcia celu i to, paradoksalnie, ono zapewnia nam uczucie spełnienia. Zauważcie, że kiedy coś, do czego dążyliście bardzo długi czas, zostaje w końcu osiągnięte, to po zachwycie i satysfakcji pojawia się pustka. Trzeba szukać innego celu – nie ma zmiłuj! Psychologowie go nienawidzą [zobacz memy] Psychologowie kłamią. Ale tylko czasem i tylko wtedy, kiedy muszą! No dobrze – nie kiedy muszą, a kiedy chcą porobić odjazdowe eksperymenty z udziałem innych, nieświadomych ludzi. Świetnym tego przykładem jest eksperyment Milgrama, kiedy to uczestników badania wprowadzano w błąd, mówiąc im, że za chwilę testowany będzie wpływ stosowania kar na proces uczenia się. I tacy poczciwi ludzie dostawali rolę „nauczycieli” oraz polecenie od panów w białych kitlach, aby razić prądem „uczniów” w razie złej odpowiedzi na zadawane pytania. Siła elektrowstrząsów rosła z każdą pomyłką, więc niektórzy „nauczyciele” spoglądali niepewnie na eksperymentatora – ten jednak zawsze nakazywał kontynuację i ignorowanie krzyków rażonego prądem „ucznia”. Oczywiście wszystko to było ustawione, a eksperyment badał tak naprawdę wpływ autorytetu (jakim był eksperymentator w białym fartuchu) na posłuszeństwo „nauczycieli”.

str. 39


Awangarda obyczajów Władza. Moc. Potęga. Fenomen tych zjawisk towarzyszy człowiekowi od wieków. Od zawsze na wybranków ludu czyhały te same pokusy, niezależnie od czasu. Seks, alkohol, narkotyki? Proszę bardzo. Dziesiątki bastardów i kazirodcze związki? Ależ oczywiście! To tylko niektóre przyjemności z szerokiego wachlarza mało skromnych występków władców. Ale jak to wyglądało w praktyce? Kontynent europejski, jak długi jest i szeroki, słynął ze sporej liczby władców bardziej lub mniej ważnych, szczególnie w ostatnim tysiącleciu. W artykule tym pragnę zaprezentować kilka sylwetek dobrze nam znanych monarchów. Nie zamierzam jednak przedstawiać ich umiejętności sprawowania władzy, lecz ukazać to, w jaki sposób problem skupienia jej w ręku jednej osoby może skutecznie maskować liczne kontrowersyjne zachcianki elity rządzących, od których włos jeży się na głowie. Perturbacje genetyczne od zaraz Tak jak gatunek ludzki jest stary, tak natura nie szczędziła nam wielu indywidualności umysłowych na łamach historii. Jeśli chodzi o ludzi, którzy w swoich rękach dzierżyli brzemię władzy, mamy tu pokaźny repertuar dziwactw, wynikających zarówno z defektów zdrowotnych, jak i temperamentu. Na pierwszy ogień pójdzie sylwetka znakomitego władcy i ojca anglosaskiego prawa zwyczajowego – Henryka II. Ten jakże idealny XII-wieczny monarcha, uosobienie wszelkich wymaganych cnót rycerskich, cierpiał na jeden pozornie błahy problem – zatrważające ataki gniewu. Najbardziej przekonał się o tym Tomasz Becket, arcybiskup Canterbury, który najwyraźniej miał talent do wyprowadzenia naszej ostoi prawa z równowagi. Mianowicie, w sporze słownym, prowadzonym ze wspomnianym władcą i dotyczącym jak zwykle pozycji

tekst: Weronika Warot – waarot@op.pl str. 40

Kościoła i państwa tak zażarcie przedstawiał swoje stanowisko, że Henryk II, nie mogąc już go dłużej słuchać, wrzasnął na całą salę: Któż mnie uwolni od tego uprzykrzonego klechy?, a jego wierni rycerze wzięli sobie zbyt do serca wypowiedziane słowa. Efekt? Zarżnięcie we własnej katedrze. Oczywiście, Henryk II jako człowiek honorowy wyniósł na ołtarz osobę Becketa, a w ramach zadośćuczynienia chodził w pokutnym worze i posypywał głowę popiołem. Jeśli chodzi o śmietankę wszelkich niedogodności genetycznych, które można dostać w pakiecie wraz z tronem, musimy przenieść się w ciepłe rejony Europy, do Hiszpanii. Tam wszystkie „wrodzone smaczki” zaczęły się od związku Joanny Obłąkanej z Filipem Pięknym. Joanna, córka legendarnych hiszpańskich władców, Ferdynanda i Izabeli, dała się zapamiętać historii jako młoda, zakochana kobietka, której uczucie do swojego męża było tak zatrute jak to, co dostawała do 1918 roku w spadku cała dynastia Habsburgów. Mianowicie, młoda mężatka, całkowicie podporządkowana swojemu Panu, ubóstwiała go nad życie. Nie dopuszczała do siebie myśli o samczych odruchach władców, co wprawiało ją niewątpliwie w ataki szaleństwa. W dodatku jej skłonność do stanów depresyjnych nie wróżyła dobrze. Nasza królowa całkowicie oszalała, gdy będąc już w zaawansowanej ciąży, miała udać się do swojej ojczyzny, aby mogła zostać zaprzysiężona na dziedziczkę Kastylii. Jednak filuterny Filip oznajmił złośliwie, że nie lubi ojczyzny małżonki i nie pojedzie wraz z nią. Tu Joanna wpadła w prawdziwy szał, przekazywany zresztą później w genach. Jednak to, co miało ją spotkać jeszcze nie nastąpiło. W młodym dosyć wieku, bo w wieku dwudziestu ośmiu lat, Filip Piękny zmarł. Joanna wpadła w totalny obłęd, nie pozwalając nawet na godny pochówek męża. Co jakiś czas uchylała wieko trumny, by móc wziąć rozkładające się szczątki w ramiona… No dobrze, ale co w końcu ze spuścizną


genetyczną Habsburgów? Jak się wszyscy domyślacie – po Joannie był to szeroki wybór chorób psychicznych, a po Filipie gen szaleństwa, który zmutował się do formy defektów fizycznych, powszechnie znanych jako „habsburska szczęka”. W tej potężnej dynastii ziarno genetycznych dziwactw raz zasiane było sukcesywnie potęgowane przez fakt tradycji endogamii. Rosyjska ruletka Po odwiedzinach w Europie Zachodniej nadszedł czas na wschodnią część Starego Kontynentu. Carowie, prawowici władcy wielkiego kraju, jakim była i jest Rosja, wykazywali się bardzo ekstrawaganckim podejściem do życia. Pierwszym ogniwem łańcucha naszej opowieści jest Piotr Wielki, który był dobrym władcą, dbającym o rozwój swojego ludu. Jednak raz na jakiś czas do carowego umysłu wkradał się pewien chochlik, który kusił monarchę równie skutecznie, co widmo nadchodzącego weekendu każdego studenta – Piotr wyruszał na edukacyjne eskapady po całej Europie. Oprócz waloru niesienia naukowego oświecenia do swojego kraju, który (nie obrażając nikogo) pozostawał w tyle na tle rozwijającej się prężnie Europy – lubił się bawić, ale bez zbędnych przykrych incydentów. I jak zapewne można wywnioskować – jego tęga głowa rodziła też wiele pomysłów, od których poddani niekiedy woleliby, aby ich monarcha zajął się czymś innym. Mowa tu na przykład o zamiłowaniu do anatomii, które rozwijał prężnie podczas wspomnianych podróży. Pewnego razu podczas zajęć, na których dokonywano sekcji zwłok, zatrwożył się bardzo nie na widok rozkładających się powoli trzewi, lecz obrzydzenia wymalowanego na twarzach towarzyszy. W efekcie, aby przełamać opory biedaków, kazał im zbliżyć się do zwłok i odgryźć kawałek ciała. Ale dzięki uczestnictwu w tych zajęciach mógł rozwijać swoje pasje, przed którymi jego dworzanie i ludzie z najbliższego otoczenia uciekali, gdzie pieprz rośnie. Chore biedaczyska mogły się spodziewać o każdej porze wzmożonego zainteresowania swoimi dolegliwościami władcy, co skutkowało jednym – musieli dać się pokroić, bo majestatyczny Piotr Wielki zarówno pilnie uczestniczył w zajęciach, jak i chciał uzdrawiać wszystkich raz po raz. Również znany był między innymi z pomysłu odświeżania wyglądu swoich rodaków, a konkretnie mężczyzn. Mowa tu oczywiście o nakazie golenia brody. Warto nadmienić, że broda w kulturze rosyjskiej była symbolem wiary, dlatego też myśl o zgoleniu pielęgnowanego przez lata waloru przepełniła trwogą społeczeństwo rosyjskie. Drugim ogniwem omawianego łańcucha jest postać carycy Katarzyny Wielkiej. Przydomek nam już znany i tak samo wielki, jak wielkie musiała ona mieć potrzeby. Jej niewątpliwym atrybutem była ogromna potrzeba miłości. Ale nie byle jakiej miłości! W dzisiejszych czasach zapewne wzięto by ją za wielką nimfomankę, i to od początków jej panowania, a więc od lat młodzieńczych, do samego końca tego długiego okresu. Przyczynić się mogło do tego małżeństwo z carem Rosji, Piotrem III, który to nie

dość, że nie był rozgarniętym władcą, to był takim samym mężem. Nie skonsumował małżeństwa, wdając się w kilka romansów. Zajmując się wszystkim, nawet swoimi ołowianymi żołnierzykami, tylko nie żoną, doprowadził do istnej klęski – mądra Katarzyna (później Wielka) zjednywała sobie sympatię możnowładców rosyjskich. Gromadziła poparcie dla siebie, aby móc później zmusić do abdykacji swojego męża, którego po cichu zamordowano w kilka dni po przejęciu władzy przez Katarzynę. Od tej pory mogła robić, co tylko jej się podobało z każdym, który wpadł jej w oko. Nawet umrzeć nie dadzą… Cofnijmy się teraz do XI wieku. Postać Wilhelma Zdobywcy, wspaniałego stratega wojennego, jest nam dobrze znana nie od dziś. Ten geniusz miecza nie mógł jednak przewidzieć sposobu swojego odejścia z tego marnego, ziemskiego padołu. Otóż sposób ten był iście niekrólewski. Wilhelm nie zginął tragicznie w walce czy targany chorobami, lecz zabiła go wystająca część siodła, która wbiła się w wiadomą część ciała władcy. Niestety, nie wiadomo tylko, w który przybytek. Jakby tego było mało, niegdyś cieszący się dużą popularnością władca został opuszczony przez swoich towarzyszy. Zatem mnisi zobowiązani byli do wyprawienia mu skromnego pogrzebu. Oczywiście, napotkano opór ze strony jego ciała – łagodnie ujmując, można rzec, iż król za bardzo kochał jedzenie. Całość przygotowań pogrzebowych dopełnił jeden incydent, który ciągnie się za władcą do dziś – biedni mnisi mieli problem z upchnięciem królewskiego „ciałka” do trumny. Niestety, coś poszło nie tak i z królewskich zimnych trzewi, wyszedł niesamowity zapach, który przetrwał na kartach historii już 900 lat. Podobnie peszącą historię przypisuje się ciału dobrze nam wszystkim znanego Napoleona Bonaparte. Mianowicie, ten charyzmatyczny, mały władca, a pod koniec swojego żywota zamknięty w odosobnieniu, przygnębiony człowiek, nie zaznał spokoju nawet po tamtej stronie życia. Bo jak o tym mówić, skoro prawdopodobnie został pochowany bez ważnego męskiego organu? A jak do tego doszło? W roku 1821, kiedy to Napoleon odszedł z tego świata, od razu zabrano się do sekcji zwłok – jak na tropikalne klimaty przystało. Dzięki temu możemy się dowiedzieć, jak bardzo zdeformowane genitalia miał nasz Władca. Ta wiedza wzbudziła pewnego rodzaju uczucia w korsykańskim kapelanie do tego stopnia, iż miał on uciąć penis jednym pociągnięciem, tym samym skazując Napoleona na pochówek bez tej części ciała. Obecnie ów członek spoczywa w równie małej szkatułce w Nowym Jorku, w zbiorach doktora Lattimera. Jak możemy wywnioskować na podstawie przytoczonych historii postaci, bycie władcą to twardy orzech do zgryzienia. Każde niedociągnięcie słowne lub czyn mogą zaważyć na przyszłości całego rodu. Jednak pamiętajmy – król też człowiek, więc mógł się pomylić.

str. 41


Czas na łamigłówki! Zapraszamy do rozwiązania fantastycznej, studenckiej krzyżówki! Podpowiedzi znajdziecie w naszych artykułach.

1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18.

1. Kogo nie lubi bohater i narrator Arche? 2. Miasto nieopodal Katowic, w którym odbywają się targi staroci. 3. Firma, która wypuściła reklamę z aktorami grającymi głównie złe postacie. 4. Cząsteczki, które, zachowując się jak fale, zaskoczyły naukowców. 5. Został pochowany bez genitaliów 6. W zestawie z pionkami, kartami i planszą. 7. Osoba biorąca udział w filmie lub przedstawieniu, niebędąca zawodowym aktorem. 8. Black Cat była dziewczyną tego superbohatera. 9. Gdzie jest dobrze każdej gapie? Na... 10. Czym można bić kobietę? 11. Które komedie romantyczne są dla Polaków wzorem? 12. Imię aktora grającego NOWĄ, zimną wersję psychologa-kanibala. 13. Miasto z siedzibą biura, które wygrało konkurs na projekt Spodka. 14. Przydomek zdobywczyni pierwszego złotego medalu dla Polski w letnich igrzyskach olimpijskich. 15. Główny plac, rynek, wokół którego toczyło się życie w miastach starożytnej Grecji. 16. Jej stworzenie niejednemu kością w gardle stanie. 17. Imię profesora, który był pomysłodawcą Międzynarodowego Festiwalu Muzyki. 18. ... Zwane Koniem. HASŁO: Uniwersytet Śląski tworzony jest przez... Jeśli poprawnie rozwiązaliście krzyżówkę – napiszcie do nas wiadomość na www.facebook.pl/magazynsuplement Czekają na Was nagrody! :)

str. 42


2

2

6 4

9

9

7

2 3

6

7

1

4

3

4 9

6

4 7 8

4 9

2

3

OdwiedĹş nas na:

www.magazynsuplement.us.edu.pl

www.facebook.com/magazynsuplement

suplement.us

www.instagram.com/magazynsuplement str. 43


grudzień 2016 / styczeń 2017


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.