Made in Świętokrzyskie #13

Page 1

Jan Nowicki / Wszystko jest cierpliwością

#13

ISSN 2451-408X

magazyn bezpłatny


madeinswietokrzyskie.pl

Gdzie znajdziecie „Made in Świętokrzyskie”?

KIELCE I OKOLICE: Instytucje: »» Biuro Wystaw Artystycznych (ul. Kapitulna 2) »» Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia” (ul. Warszawska 5) »» Centrum Edukacyjne Szklany Dom (Masłów, Ciekoty 76) »» Dom Środowisk Twórczych (ul. Zamkowa 5) »» Delegatura IPN – KŚZPNP (al. Na Stadion 1) »» Filharmonia Świętokrzyska (ul. Żeromskiego 12) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Miedzianej Górze »» Gminna Biblioteka Publiczna w Samsonowie »» Instytut Dizajnu w Kielcach (ul. Zamkowa 3) »» Kielecki Park Technologiczny (ul. Olszewskiego 6) »» Kielecki Teatr Tańca: • Impresariat (pl. Moniuszki 2B) • Szkoła Tańca KTT (pl. Konstytucji 3 Maja 3) »» Kieleckie Centrum Kultury (pl. Moniuszki 2B) »» Muzeum Historii Kielc (Leonarda 4) »» Muzeum Narodowe w Kielcach – Dawny Pałac Biskupów Krakowskich (pl. Zamkowy 1) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Dworek Laszczyków (ul. Jana Pawła II 6) »» Muzeum Wsi Kieleckiej – Park Etnograficzny w Tokarni »» Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku »» Regionalne Centrum Informacji Turystycznej (ul. Sienkiewicza 29) »» Regionalne Centrum Naukowo-Technologiczne w Podzamczu »» Świętokrzyski Urząd Marszałkowski (al. IX Wieków Kielc 3) »» Świętokrzyski Urząd Wojewódzki (al. IX Wieków Kielc 3) »» Teatr im. Żeromskiego (ul. Sienkiewicza 32) »» Urząd Miasta Kielce (ul. Strycharska 6) »» Wojewódzka Biblioteka Publiczna (ul. Ściegiennego 13) »» Wojewódzki Dom Kultury (ul. Ściegiennego 2) Uczelnie: »» Politechnika Świętokrzyska (Rektorat, al. Tysiąclecia Państwa Polskiego 7) »» Społeczna Akademia Nauk (ul. Peryferyjna 15) »» UJK (Rektorat, ul. Żeromskiego 5) »» Wszechnica Świętokrzyska (Biblioteka, ul. Orzeszkowej 15) »» WSEPiNM (ul. Jagiellońska 109) Hotele/ośrodki SPA: »» Best Western Grand Hotel (ul. Sienkiewicza 78) »» Binkowski Dworek (ul. Szczepaniaka 40) »» Binkowski Hotel (ul. Szczepaniaka 42) »» Hotel Aviator & SPA (ul. Szybowcowa 41) »» Hotel Dal Kielce (ul. Piotrkowska 12) »» Hotel Kongresowy (al. Solidarności 34) »» Hotel Pod Złotą Różą (pl. Moniuszki 7) »» Hotel Przedwiośnie (Mąchocice Kapitulne 178) »» Hotel Tęczowy Młyn (ul. Zakładowa 4) »» Hotel Uroczysko (Cedzyna 44D) »» Odyssey Club Hotel Wellness & SPA (Dąbrowa 3) »» Łysica Wellnes&SPA (Św. Katarzyna, ul. Kielecka 23A) Zdrowie/rekreacja/rozrywka: »» Oaza Zdrowia Agroturystyka i Zielarnia (Huta Szklana 18) »» Orient Day Spa (ul. Zagórska 18A) »» Centrum Medyczne Omega (Galeria Echo) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Jagiellońska 70) »» Centrum Medyczne Omega (ul. Szajnowicza 13E) »» Centrum Medyczne VISUS (ul. gen. Sikorskiego 14) »» Centrum Psychoterapii i Rozwoju Osobistego Empatia (ul. Turystyczna 11, lok. C) »» CH Pasaż Świętokrzyski (ul. Massalskiego 3) »» Fit Mania (os. na Stoku 72K) »» Gabinet Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE (ul. Żeromskiego 15/2) »» Kino Helios – Galeria Echo (ul. Świętokrzyska 20) »» Kino Moskwa (ul. Staszica 5) »» Klub Squash Korona (Galeria Korona) »» Kompleks Świętokrzyska Polana (Chrusty,

Zagnańsk, ul. Laskowa 95) Margaretka Świętokrzyska (Masłów, Brzezinki 83) Medicodent Stomatologia (ul. Zapolskiej 5) NZOZ Diamed (ul. Paderewskiego 48/15A) Pływalnia Koral (Morawica, ul. Szkolna 6) Rezonans (ul. Zagnańska 77) Re Vitae (ul. Wojska Polskiego 60) Trychologia Estetica (ul. Chopina 18) Strefa Piękna (ul. Leonarda 13) Studio Figura Anny Rodak (ul. Piekoszowska 88) Studio Figura Kielce Słoneczne Wzgórze (ul. Zapolskiej 5) »» Szpital Kielecki (ul. Kościuszki 25) »» Świętokrzyskie Centrum Medyczne ARTMEDIK (ul. Robotnicza 1) »» Vita (ul. Jagiellońska 69) Restauracje/kluby/kawiarnie: »» AleBabeczka Cukiernia (ul. Leonarda 11) »» Backstage Restaurant & Bar (ul. Żeromskiego 12) »» Bistro Pani Naleśnik (ul. Słowackiego 4) »» Bohomass Lab (ul. Kapitulna 4) »» BÓ Burgers & Fries (ul. Leśna 18) »» Calimero Café (ul. Solna 4A) »» Choco Obsession (ul. Leonarda 15) »» Klubokawiarnia Inna Bajka (ul. Solna 4A) »» La Baguette (ul. Silniczna 13/1) »» MaxiPizza (ul. Słoneczna 1) »» Pieprz i Bazylia (Plac Wolności 1) »» Plac Cafe (ul. Sienkiewicza 29) »» Restauracja Kielecka (pl. Wolności 1) »» Si Señor (ul. Kozia 3/1) »» Sushi-Ya (ul. Leonarda 1G) Firmy: »» Antykwariat Naukowy (ul. Sienkiewicza 13) »» Auto Motors Sierpień (ul. Podlasie 16A) »» Autocentrum I.M. Patecki (ul. Zakładowa 12) »» Bartocha, Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy (ul. Warszawska 21/48) »» Batero (ul. Pakosz 2) »» Body Shock (Solna 4A/10U) »» By o la la…! (Galeria Korona Kielce) »» Car-Bud (Daleszyce, ul. Chopina 21) »» College Medyczny (ul. Wesoła 19, ul. Sienkiewicza 19) »» Creative Motion (ul. Strasza 30) »» Delikatesy Wehikuł Smaku (ul. Starowapiennikowa 39D) »» Fabryka Dźwięku (ul. Piotrkowska 39A) »» FMB Fabryka Mebli Brzeziny (ul. Ściegiennego 81) »» Folwark Samochodowy – Hyundai (ul. Sandomierska 233A) »» Folwark Samochodowy – Mitsubishi i Suzuki (ul. Morcinka 1) »» Galeria Korona Kielce (ul. Warszawska 26) »» Grupa MAC S.A. (ul. Witosa 76) »» Księgarnia Pod Zegarem (ul. Warszawska 6) »» Księgarnia Wesoła Ciuchcia (ul. Paderewskiego 49/51) »» Maxi Moda Kielce (ul. Klonowa 55C) »» Optomet Salon Optyczny (ul. Klonowa 55) »» Piekarnia pod Telegrafem (punkty przy ul. Ściegiennego 260, Żytniej 4, IX Wieków Kielc 8C, os. Barwinek 28 i Świerkowej 1) »» Przedszkola Mini College (ul. Świętokrzyska 15, ul. Jurajska 1, ul. Starodomaszowska 20) »» Przedszkole Niepubliczne Zygzak (ul. Olszewskiego 6, budynek Skye) »» Sklep firmowy MK Porcelana (ul. Planty 16B) »» Souczek Design. (ul. Polna 7) »» Swoyskie z Domowej Spiżarni (ul. Okrzei 5) »» ŚZPP Lewiatan (ul. Warszawska 25/4) »» Szybki Angielski (ul. Częstochowska 21/3) »» Targi Kielce (ul. Zakładowa 1) »» Tech Oil Service (ul. Zagnańska 149) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (ul. Solna 6 i ul. Malików 150 p. 3) »» UNLOCKtheDOOR (pl. Wolności 8) »» Wodociągi Kieleckie (ul. Krakowska 64) »» ZDZ (ul. Paderewskiego 55) »» ZK Motors (ul. Wystawowa 2) »» »» »» »» »» »» »» »» »» »»

»» Źródło smaków (ul. Starowapiennikowa 39H) Biura podróży: »» Gold Tour (pl. Wolności 3) »» Centrum Last Minute (ul. Kościuszki 24) REGION: Busko Zdrój: »» Czytelnia Szpitala Krystyna (ul. Rzewuskiego 3) »» Hotel Bristol (ul. 1 Maja 1) »» Hotel Słoneczny Zdrój (ul. Bohaterów Warszawy 115) »» Piekarnia pod Telegrafem (ul. Wojska Polskiego 34) »» Recepcja Sanatorium Marconi (Park Zdrowy) »» Recepcja Sanatorium Mikołaj (ul. 1 Maja 3) »» Recepcja Szpitala Górka (ul. Starkiewicza 1) »» ZDZ (ul. Wojska Polskiego 31) Ostrowiec Świętokrzyski: »» Centrum Medyczne Visus (ul. Śliska 16) »» Consenso (ul. Świętokrzyska 14) »» Galeria BWA (al. 3 Maja 6) »» Kino Etiuda (al. 3 Maja 6) »» Miejskie Centrum Kultury (al. 3 Maja 6) »» Niepubliczna Szkoła Podstawowa (ul. Sienkiewicza 65) »» ZDZ (ul. Furmańska 5) Rytwiany: »» Gminna Biblioteka Publiczna (ul. Szkolna 1) »» Hotel Rytwiany Nowy Dworek i Pałac (ul. Artura Radziwiłła 19) Sandomierz: »» Biuro Wystaw Artystycznych (Rynek 18) »» Brama Opatowska »» Centrum Informacji Turystycznej (Rynek 20) »» Zakład Doskonalenia Zawodowego (ul. Koseły 22) Skarżysko-Kamienna: »» Kombinat Formy (ul. Rejowska 99) »» Miejskie Centrum Kultury (ul. Słowackiego 25) »» ZDZ (ul. Metalowców 54) Solec Zdrój: »» Mineral Hotel Malinowy Raj (ul. Partyzantów 18A) »» Hotel Medical Spa Malinowy Zdrój (ul. Leśna 7) Starachowice: »» Centrum Medyczne VISUS (ul. Medyczna 3) »» Hotel Senator (ul. Krywki 18) »» Starachowickie Centrum Kultury (ul. Radomska 21) »» ZDZ (ul. Kwiatkowskiego 4) »» ZDZ, Centrum Rehabilitacji Medicum (ul. Wojska Polskiego 15) Włoszczowa: »» Dom Kultury (ul. Wiśniowa 19) »» L.A. Language Academy (ul. Żwirki 40) »» Villa Aromat (ul. Jędrzejowska 81) »» ZDZ (ul. Młynarska 56) Ponadto: »» Centrum Informacji Turystycznej „Niemczówka” (Chęciny, ul. Małogoska 7) »» Dom Opieki Rodzinnej (Pierzchnica, ul. Wyszyńskiego 2) »» Dom Spokojnej Książki Stodoła u KOKO (Rżuchów 90) »» Gminna Biblioteka Publiczna w Łącznej (Czerwona Górka 1B) »» Gospodarstwo Rybackie Stawy (Stawy 2A) »» Miejsko-Gminny Dom Kultury w Końskich (ul. Mieszka I 4) »» Ośrodek Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia (Chroberz, ul. Parkowa 14) »» Piekarnia pod Telegrafem (Pińczów, pl. Wolności 7) »» Restauracja Centrum (Jędrzejów, ul. Kościelna 2) »» Terra Winnica Smaku (Malice Kościelne 22) »» Seart Meble z Drewna (Kotlice 103) »» Świętokrzyski Park Narodowy (Bodzentyn, ul. Suchedniowska 4) »» UbezpieczeniaPlus Bronisław Osajda (Jędrzejów, ul. Głowackiego 3) »» ZDZ w Chmielniku, Jędrzejowie, Kazimierzy Wielkiej, Końskich, Opatowie, Pińczowie, Staszowie


Dzień dobry! To takie smutne, wszystko takie smutne; przeżywamy nasze życie jak idioci; a potem umieramy. Charles Bukowski

Redakcja „Made in Świętokrzyskie” ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce tel. 577 888 902 redakcja@madeinswietokrzyskie.pl www.madeinswietokrzyskie.pl Redaktor naczelna Monika Rosmanowska monika@madeinswietokrzyskie.pl Sekretarz redakcji Mateusz Wolski mateusz.wolski@madeinswietokrzyskie.pl Reklama tel. 531 114 340 reklama@madeinswietokrzyskie.pl Skład Tomasz Purski Wydawca Marcin Agatowski Fundacja Możesz Więcej ul. Kasztanowa 12/16 25-555 Kielce

Mężczyzna, który boi się śmierci, jest trupem za życia. Nie rozumiem, dlaczego temat przemijania ludzie odbierają z poczuciem tak ogromnego dramatu. Ten, kto żyje bez świadomości końca, jest idiotą – mówi w rozmowie z „Made in Świętokrzyskie” Jan Nowicki. I trudno się z nim nie zgodzić. Pod koniec lipca pożegnaliśmy pastora Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w Kielcach Janusza Daszutę. Człowieka instytucję, o którym tak wielu tak pięknie dziś mówi. Kilka tygodni później odszedł Bronisław Opałko, niezwykły artysta, kompozytor i satyryk. Powiecie, że ludzie starsi odchodzą, że to naturalna kolej rzeczy. Na pewno! Ale co z tymi przedwcześnie urodzonymi maluchami, które już w pierwszych dniach życia w szpitalu na Czarnowie muszą stoczyć walkę o najwyższą stawkę? Temat przemijania i śmierci odsuwamy od siebie. Wmawiamy sobie, że jesteśmy niezniszczalni, że nas to nie dotyczy. Ciągle miotamy się między jedną a drugą niezałatwioną sprawą, nierozwiązanym problemem, pozbawieni dystansu i oglądu, co jest ważne, a co nie. Tempo życia nie skłania do refleksji. Tym bardziej wiek. Inne – mniej ważne

tematy – stają się treścią każdego dnia. Jan Nowicki mówi też, że prawdziwe życie jest w szpitalu. I znów trafia w punkt. Spotkanie z ważącymi pół kilograma maluszkami otrzeźwia w jednej sekundzie, pozwalając – przynajmniej na chwilę – inaczej rozłożyć akcenty w życiu. Odsunąć na bok wszelkie problemy i niepowodzenia. Zbyt błahe, zbyt absurdalne, by nimi się zajmować, by poświęcać im tak cenny czas. Czas, który ciągle jest „towarem” deficytowym, który przecieka nam przez palce, pędzi jak szalony. Nasz magazyn „Made in Świętokrzyskie” kończy właśnie dwa lata. Dziś oddaję w Państwa ręce trzynasty numer, wyjątkowe, bo pełne ważnych przemyśleń wydanie. Życzę Państwu przyjemnej lektury i niejednej okazji do mądrej refleksji.

Na okładce Jan Nowicki

Monika Rosmanowska Redaktor naczelna

Zdjęcie Mateusz Wolski


W numerze 4 Zapowiedzi 6 W galerii, plenerze i na scenie

Wszystko jest cierpliwością 12 Filozofia Jana Nowickiego

Maksym Rzemiński nie rezygnuje

18 Tam, gdzie ja, tam mój Paryż Wspomnienia Edwarda Kusztala

Kruszynki walczą 22

26 Potrzeba nowego wymiaru

Tygodnie na wagę życia

Więcej niż 3D

Czarodziej muzycznych klimatów 30 Akordeonista z Sienkiewki

Książki dają wolność 38 Nowakowski nie opisuje świata

Arystokrata ducha 48 Wspomnienie Bronisława Opałki

34 Cyklop z Herbów Garaż, który zna cały świat

44 Poważnie o zabawkach Specjaliści dla dzieci

50 Przyjaciel wszystkich ludzi Odszedł pastor Janusz Daszuta

W stylu Niepodległej 52

56 Świętokrzyskie Nepomuki

Architektura międzywojnia

Piękno ludowej tradycji

Wikariat 60

62 Jan Bożek z Kurzelowa

Kielce zapomniane

Świętokrzyski Leonardo da Vinci

Dziko i na zdrowie 68

80 Świętokrzyska zalewajka

Jedzenie prosto z łąki

Barcelona według Gaudiego 84 Kataloński geniusz

Wybieraj, nie marudź 89 Paweł Jańczyk PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

8 Pianista niepokorny

Regionalna superzupa

88 Trenuj z mistrzem Mateusz Jachlewski

90 Wymuszone szczęście Jakub Porada



Zapowiedzi 6

Na scenie

W galerii

Festiwal w Żeromskim

Uroda papieru

Dobrym teatrem jesień się zaczyna, więc wielbiciele sztuki scenicznej powinni zarezerwować sobie w październiku aż osiem wieczorów. Na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Teatrze im. Stefana Żeromskiego zobaczymy m.in. kieleckie „Ciemności” w reżyserii Moniki Strzępki, inspirowaną reportażami Mariusza Szczygła opowieść o Czechosłowacji w spektaklu „Ceski dyplom” z Teatru im. Jana Kochanowskiego z Opola i inscenizację książki Doroty Masłowskiej „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku” z Nowego Teatru im. Witkacego ze Słupska. W programie znajdzie się także ważna opowieść o przemocy seksualnej wśród młodych ludzi „Słowo na G” teatru Układ Formalny z Wrocławia, metaforyczna i atrakcyjna wizja losu człowieka w „Roz/Czarowaniu” z warszawskiego Teatru Ochoty i kryminalna opowieść o amatorskim teatrze, czyli „Prapremiera deszczowca” z Och-Teatru. Kielce odwiedzą także teatry zagraniczne, węgierski ze spektaklem „My i oni” oraz hiszpański ze spektaklem „Matria”. Festiwal Teatralny startuje 15 października i potrwa do 26 października.

Papier – pod każdą, bardziej szlachetną i codzienną postacią – od lat fascynuje Ewę Rosiek-Buszko. Jej kompozycje z ręcznie czerpanych papierów oraz te wykonane z japońskiego papieru Washi będzie można obejrzeć w kieleckim BWA. – W życiu artystycznym towarzyszy mi japońskie przysłowie: Przyjemność nie kryje się w celu, lecz w krokach do niego wiodących. To zachwyt nad procesem poznawania i fascynacja kolejnymi materiami. To poszukiwanie niekonwencjonalnych połączeń, walorów estetycznych i technicznych – opowiada o swojej pracy artystka. Zainteresowała się japońską sztuką czerpania papieru podczas stypendium w Kraju Kwitnącej Wiśni. Rosiek-Buszko tworzy instalacje, wykorzystując różne faktury, formy, tworząc i wycinając ciekawe desenie

W klubie

W pojedynkę przed olbrzymią publicznością, która marzy tylko o tym, by się dobrze bawić. Stand Up wymaga od występujących nie tylko dużej odwagi, ale przede wszystkim wielkiej charyzmy. Ci najlepsi występują na scenach w polskich klubach, domach kultury. A co się stanie, gdyby wszystkich zebrać w jednym miejscu? Taką pigułę dobrych wibracji i dow-

O diamentach i nie tylko Najsłynniejsza blondynka, ikona kina i popkultury, Marylin Monroe. Była muzą artystów, filmowców, polityków i bardzo samotną, nieszczęśliwą kobietą. Jej 10 sekretów zdradzi widzom Sonia Bohosiewicz, aktorka teatralna i filmowa, znana m.in. z roli Hanki B. w filmie „Rezerwat” czy dresiary w „Wojnie polsko-ruskiej” oraz roli Izy w serialu „Usta, usta”. Podczas urokliwego wieczoru Bohosiewicz zaśpiewa największe przeboje Monroe, utwory Franka Sinatry i Elli Fitzgerald oraz piosenki znane z filmu Janusza Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Na wieczór z Marylin Monroe zaprasza Czerwony Fortepian. Koncert rozpocznie się 29 października o godz. 20. Bilety kosztują od 40 do 80 zł. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

i obrazy na różnych rodzajach papieru. Wystawa „Papier Gami – Image” będzie dostępna w Galerii Górnej. Październikową ofertę artystyczną BWA uzupełni jubileuszowa wystawa nauczyciela malarstwa kieleckiego Plastyka i artysty Leszka Nicińskiego, który obchodzi 50-lecie pracy twórczej, oraz fotografie Artura Dziwirka, który tropi obiektywem nieoczywiste motywy geometryczne. Wszystkie wystawy można oglądać od 5 do końca października.

Na estradzie Sam na sam z żartem

cipu będzie można połknąć już w październiku. Na scenie Kieleckiego Centrum Kultury wystąpi ośmiu najbardziej znanych, kontrowersyjnych polskich komików, m.in. Antoni Syrek-Dąbrowski, Michał Kempa, Cezary Jurkiewicz, Darek Gadowski, Jasiek Borkowski. Każdy z nich pokaże nowy materiał, nie będzie powtórzonych żartów. Wieczór Stand Up już 3 października o godz. 19. Bilety w cenie 89-99 zł można kupić na stronie www.kupbilecik.pl.



Uwaga! Talent 8

Pianista niepokorny rozmawiała Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski

Kilkakrotnie rezygnował z muzyki. Za każdym razem ostatecznie. Ale, gdy to muzyka chciała zrezygnować z niego, zawziął się i pokazał, że grać można nawet z nie w pełni sprawną ręką. Dziś pianista Maksym Rzemiński wraca na kielecką scenę ze swoją najnowszą płytą.

Już jako 5-latek podkradał Pan gitarę ojcu i próbował własnych kompozycji. A gdy ten dostrzegł Pana talent i zaczął nakłaniać do gry, Pan się wycofał, obraził… Nie kochałem muzyki, to prawda. Nie lubiłem ćwiczyć, czułem się do tego zmuszany. Zdecydowanie bliżej było mi do sportu, do gier zespołowych. Pamiętam, jak ojciec przychodził na boisko i na siłę odciągał mnie od zabawy. Nie potrafił mnie zachęcić w inny sposób, a i ja mocno się przeciwstawiałem. I co się w końcu zmieniło? Mając 17 lat zdałem sobie wreszcie sprawę, że muzyka może być czymś więcej. Jako nastolatek byłem niski i przez to nie miałem powodzenia u dziewczyn. Gdy wszyscy w klasie mieli swoją sympatię, ja byłem traktowany jak wyrzutek, jakby mnie nie akceptowano. Ale zamiast wzrostu miałem muzykę. Wreszcie dostrzegłem, że to pozwala mi porozumieć się z innymi, z płcią przeciwną także. Czyli jednak Pański ojciec wiedział, co robi… Chciał dla mnie jak najlepiej, a ja nie każde jego działanie odbierałem źle. Choć dawałem mu się we znaki, to go kochałem i wciąż kocham. Zdarzały się piękne chwile. Gdy miałem 10 lat, pojechałem na konkurs do Konina. Po powrocie – chyba z tej mojej niechęci do grania – powiedziałem mu, że przegrałem. Jego miny nie zapomnę. Był zażenowany, że odpadłem w pierwszym etapie. Dopiero po dłuższej chwili to przetrawił i powiedział, że niezależnie od wyniku w piwnicy czeka na mnie nagroda… To była używana motorynka. Istny szał! Wróciłem z przejażdżki i pokazałem ojcu dyplom, bo tak naprawdę ten konkurs wygrałem. Rozpłakał się… To było okrutne. Zawsze byłem niepokorny. Ojciec też był zły, że tak się jego kosztem zabawiłem… Jako 10-latek wystąpił Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Świętokrzyskiej, grając koncert fortepianowy Mozarta. Co czuje dziecko, które staje na scenie obok doświadczonych muzyków i gra dla wymagającej, bo interesującej się muzyką poważną, publiczności? Czułem coś w rodzaju niebytu. Nie do końca zdawałem sobie sprawę, z tego, co się wokół mnie dzieje, w końcu cały czas ktoś mną kierował. Odkąd pamiętam, tuż po skończonym koncercie uciekałem ze sceny. Nie PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

dlatego, że nie potrafiłem się zachować przed publicznością, ale dlatego, że się krępowałem, nie umiałem i do dziś nie potrafię tak siedzieć przy fortepianie i napawać się tym, że inni mnie słuchają i może podziwiają. Miałem kolegów, którzy przed koncertem wycierali chusteczkami klawisze i wyczyniali różne dziwne akrobacje z rękoma… Dla mnie to była niepotrzebna celebracja. Zresztą nawet nikomu nie patrzyłem w oczy, byłem zakompleksiony. Dziś wiem, że to skromność jest wyznacznikiem zawodowego czy artystycznego spełnienia. Im kogoś bardziej widać, tym może być mniej wart. Bo często liczy się udział w rautach, pozowanie na ściankach, ustawki z tabloidami. Świat celebrytów wypiera sztukę. Zresztą, o czym my mówimy? Takie gwiazdy disco czy rock polo na przykład… Wystarczy jeden przebój i na ich koncerty zaczynają przychodzić tłumy. To tysiące sprzedanych biletów, niebotyczne zarobki, a filharmonicy zarabiają 1,5 tys. zł miesięcznie! Sławomir trafił w masowy gust. Zgadza się i zrobił to świadomie. Publiczność potrzebuje rozrywki, nie chce analizować. Za tę rozrywkę odpłaca chwilowym uwielbieniem. Ale to Pan jako 13-latek zajął trzecie miejsce w konkursie chopinowskim w Niemczech. Byłem najmłodszy w swojej kategorii, bo startowałem ze starszymi od siebie. Między 11- a 13-letnim pianistą nie ma dużej różnicy, między 13- a 18-letnim już jest. Drugi stopień szkoły muzycznej to moment największego rozwoju, więc to trzecie miejsce to naprawdę było osiągnięcie. Ma Pan 13-letnią córkę. Jak wyglądają Wasze relacje? Zupełnie inaczej niż moje z ojcem. Daję jej wolność i delikatnie zaszczepiam miłość do muzyki. Córka uczy się śpiewać, pięknie też rysuje. Próbowałem także uczyć ją gry na fortepianie. Przychodziły do nas nawet cztery profesorki. Córka chciała jednak ćwiczyć ze mną, a ja nie mam cierpliwości. Odpuściłem więc. Może za szybko…? Na boisku, w reprezentacji Artystów Polskich, tak łatwo już Pan nie odpuszcza. Nigdy! W sporcie potrafię zjednoczyć ludzi i zawsze wybieram… najgorszy skład. Moi koledzy często mówią mi: „Bez Ciebie nie ma gry”. Zagrzewam do walki, nakręcam i to we wszystkich 15 zespołowych sportach, które uprawiam.


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

9


Uwaga! Talent 10 Ale w muzyce przegrywać Pan nie umie. To prawda. To było po konkursie chopinowskim. Pojechałem do Piotrkowa Trybunalskiego na kolejny konkurs, choć ojciec odradzał, mówił że to już nie dla mnie, że stać mnie na więcej. To fakt, tam byłem pewniakiem. Grałem jako drugi i wyłożyłem się na prostym utworze Paderewskiego. Dwa razy komisja konkursowa pozwalała mi powtórzyć próbę, a ja za każdym razem w pewnym momencie zapominałem co mam grać. Odpadłem. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Być może miało to związek z dziewczyną, też pianistką, z którą przegadałem całą noc przed występem? Wtedy jednak wmówiłem sobie, że jestem beznadziejny i przestałem grać.

Dziś wiem, że to skromność jest wyznacznikiem zawodowego czy artystycznego spełnienia. Im kogoś bardziej widać, tym może być mniej wart. Nie był Pan na to przygotowany. Dotychczas wszystko przychodziło Panu łatwo. Zbyt łatwo. Nawet na Akademię Muzyczną nie chciałem iść. Ojciec przez dwa lata mnie przekonywał, straszył wojskiem. Zresztą i tak niewiele brakowało, bym ostatecznie do tego wojska trafił. Oblałem maturę z historii, a papiery na studia musiałem złożyć przed terminem, na który była wyznaczona poprawka. Na komisji wojskowej liczyłem na cud. I pojawił się w postaci pułkownika Kwiatkowskiego. To nie żart, naprawdę tak się ten mężczyzna nazywał. Wypytywał mnie o grę, okazało się nawet, że moja pani profesor to jego dobra znajoma. Na koniec wbił mi kategorię B-12, czyli odroczenie od wojska na rok. Miałem szczęście. Rok później zdałem na akademię. Dostałem się z pierwszego miejsca i wróciłem do muzyki. Niestety tylko na semestr. Co tym razem stanęło Panu na drodze? Początkowe miesiące były wspaniałe. Pierwszy egzamin zdałem z najwyższą notą. I wtedy dowiedziałem się od kolegi, że jest koncert, na którym występują najzdolniejsi studenci, także z mojego roku. Nie rozumiałem dlaczego nie ma mnie wśród nich. Zapytałem o to mojego profesora. Usłyszałem, że to przez moje podejście, mój luz. Powiedział, że nie jestem lubiany. Wtedy znów przestałem grać i z roku na rok miałem coraz gorsze oceny. Gdyby nie żona, nie skończyłbym tych studiów. Znów zbyt łatwo się Pan poddał… Zacząłem grać w hotelu. I to tu wypatrzyli mnie właściciele jednej z firm fonograficznych i zaproponowali nagranie płyty. Solowy projekt „Inception” to moje aranżacje dobrze znanych utworów muzyki filmowej. Płycie patronował RMF Classic. Krążek dobrze się sprzedawał. Nie mam jednak menedżera, unikam kamery, telewizji. I znów był przestój. W tym czasie przyjechałem do Kielc na rodzinną uroczystość i poznałem Jacka Wiatrowskiego (kieleckiego społecznika działającego w kulturze i sporcie – dop. red.). To on pomógł mi zorganizować koncerty. W WDK była pełna sala, podobnie w filharmonii i w Busku Zdroju. Znów uwierzyłem w ludzi. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Dziś wraca Pan do Kielc z drugą płytą „Maximus”. Ten projekt jest mi szczególnie bliski. Występuję z Radomską Orkiestrą Kameralną pod batutą wspaniałego dyrygenta Dawida Runtza. Materiał na płytę nagraliśmy w trzy dni. Nie chcę już grać sam. Wolę występy z orkiestrą, w filharmonii. Tam nie ma przypadkowej publiczności, jak zdarza się w hotelu, gdzie muzyka jest jedynie artystycznym dodatkiem do… drinka. Tu liczy się tylko muzyka. Ale znowu gra Pan muzykę filmową. Czy to ukłon w stronę odbiorców? Tak, choć to nie jedyny powód. Kontuzja ręki sprawiła, że przed długi czas nie byłem w stanie zagrać klasyki. Mam blachy w dłoni, które trzeba operacyjnie wyciągnąć. A tego się boję. W ogóle nie lubię szpitali. Ta ręka prawie wykluczyła Pana z gry. Niesprawne palce to dla pianisty wyrok. Niewiele brakowało, rokowania nie były dobre. A i kontuzji nabawiłem się w tak absurdalny sposób… W czasie meczu piłki nożnej kolega nie wykorzystał okazji, zresztą wiele różnych emocji tego dnia się nagromadziło. Chcąc odreagować, uderzyłem w dębową trybunę. Nawet nie poczułem bólu, tylko jakby prąd mnie przeszedł. Dwa tygodnie chodziłem ze spuchniętą ręką, a gdy ból stał się nie do zniesienia, trafiłem do szpitala. Po operacji nie mogłem ruszać trzema palcami. I wtedy naprawdę zaczęło mi zależeć. Bo co innego nie grać z wyboru, a co innego, gdy nie można tego robić. Początkowo myślałem nawet, że spróbuję tylko z lewą ręką. Znalazłem nawet koncert Ravela, ale to był jedyny utwór na lewą rękę, a aż tak Ravela nie kocham… Znów odpuściłem. Po dwóch latach ręka zaczęła wracać do sprawności, a ja wróciłem do gry w hotelu. Godziny spędzone przy fortepianie były lepsze niż rehabilitacja. Piłka nożna to Pana pasja. Ale to fortepian jest najważniejszy. Zawsze był, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy. A piłka… Była Korona Kielce, a dziś jest reprezentacja Artystów Polskich. Zbiór prawdziwych indywidualistów. I czasem także powód frustracji, gdy siedzę na ławce, bo do pierwszego składu wybierają bardziej rozpoznawalnych. Rozumiem to oczywiście, takie są zasady. Gdyby miało występować 11 takich Rzemińskich, nikt nie przyszedłby na stadion.

Uwaga! Koncert Maksym Rzemiński wraz z Radomską Orkiestrą Ka-

meralną pod batutą Dawida Runtza wystąpi w Filharmonii Świętokrzyskiej 14 października o godz. 19. Bilety w cenie 50 zł można kupić w kasie filharmonii.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

11 A, gdy ludzie zobaczą nazwisko: Mroczek czy Królikowski, to kupią bilet. A przecież o to w tym wszystkim chodzi. Nie o wygrywanie, a pomaganie, zbieranie pieniędzy dla potrzebujących dzieci. Jesteśmy drużyną, szanujemy się. Wspieranie innych jest mi bliskie. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jak wiele koncertów gram charytatywnie. Muzyka i piłka nożna, to przecież dwa zupełnie różne światy, odmienne emocje. Delikatność, piękno, wzruszenie… I walka, agresja, mocny doping… Każdy nosi jakąś maskę. A ja chyba mam dwie, albo jedną, ale za to dwustronną. Muzyka i piłka zawsze były mi bliskie. Dla mnie to nie są różne światy, ale dwie doskonale uzupełniające się pasje. Koncert, który wciąż jest przed Panem? To na pewno Rachmaninow. W Krakowie. W Krakowie? Nie w Berlinie czy Londynie? Kraków jest hermetyczny, rzadko dopuszcza ludzi z zewnątrz. To miasto nie było mi przychylne. W czasie studiów miałem najwyższe oceny z fortepianu, kameralistyki. Gdy organizowano wymianę studentów także moje nazwisko od razu pojawiało się na liście. I przez pięć lat ani razu nie pozwolono mi publicznie wystąpić. Wybieram Kraków, by temu miastu i tym ludziom coś udowodnić. To duże wyzwanie, ale chyba zasłużyłem, REKLAMA

by mu podołać. Chciałbym, by przyszedł choć jeden profesor i docenił to, co teraz robię. Koncertuje Pan w całej Polsce, ale wciąż przede wszystkim można Pana spotkać w hotelu. To moja ostoja, mój azyl. Kocham to miejsce. Od 25 lat buduję publiczność i choć to często przypadkowi ludzie, to chyba mi się udaje. To oni później przyjeżdżają na moje koncerty. Pański ojciec też? Byłem u niego ostatnio z płytą. Siedzieliśmy w samochodzie i słuchaliśmy jeszcze wersji demo. Był zadowolony. Powiedział mi też, że widocznie tak miało być, że sam musiałem do wszystkiego dojść. Dziękuję za rozmowę. ■ Maksym Rzemiński – kielczanin, absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie fortepianu doc. Marka Koziaka oraz kursu mistrzowskiego u prof. Barbary Hesse-Bukowskiej na Litwie. Wielokrotny stypendysta Fundacji Sapere Aude dla wybitnie zdolnych. Laureat Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego w Getyndze w Niemczech. Wyróżniony przez ministra kultury odznaczeniem Zasłużony dla Kultury Polskiej.


Postać 12

Jan Nowicki

Wszystko jest cierpliwością rozmawiała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

O przesadzaniu starych drzew, rodzinnym Kowalu i Kielcach, kobietach, aktorstwie, miłości i przemijaniu rozmawiamy z Janem Nowickim.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

13


Postać 14

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


15 Takie mam dziwne przeczucie, że nie zaznam lat później starości. Mówię o tym bez cienia żalu – tak napisał Pan w swojej książce „Między niebem a ziemią”. Tymczasem od jej wydania minęło już prawie dwadzieścia lat, a Pan zaczął nowy etap życia. Mężczyzna, który boi się śmierci, jest trupem za życia. Nie rozumiem, dlaczego temat przemijania ludzie odbierają z poczuciem tak ogromnego dramatu. Ten, kto żyje bez świadomości końca, jest idiotą. Brak takiej refleksji spowodował całą masę okrucieństw, bowiem wielu możnych tego świata zachowuje się tak, jakby mieli żyć wiecznie. U mnie przemijanie i umieranie pojawiło się bardzo wcześnie. Pamiętam, że tuż po dyplomie przechodziłem koło kościoła św. Floriana w Krakowie i po raz pierwszy pomyślałem sobie, że kiedyś mnie nie będzie. Przez rok nie mogłem się pozbierać, ale potem zrozumiałem, że nic się nie dzieje. I dziś widzę, że tak strasznie dużo życia przeżyłem, mało tego, boję się, że jeszcze długo to będzie trwać. Wygląda Pan na człowieka, który z życia czerpie pełnymi garściami. Kiedyś, gdy nie mogłem zasnąć, zamiast baranów próbowałem przeliczyć moje lata z takim małym przystankiem i refleksją na każdy rok. Doliczyłem do 35 i zasnąłem. A gdzież mi do moich 78 lat… Wśród tych życiowych przystanków, o których Pan często wspomina, jest rodzinny Kowal. Są dwa miejsca, dwa momenty w życiu człowieka najważniejsze i godne uwagi – miejsce urodzenia i miejsce śmierci. To są te słupy, które w naszym życiu mają wyrazistość. Urodziłem się w Kowalu i tak naprawdę nigdy się stamtąd nie wyprowadziłem, bo na dobrą sprawę nie miałem gdzie. Parę lat temu wybudowałem tam grób dla mojej rodziny, pozbierałem w jedno miejsce szczątki wszystkich, nawet tych, których nigdy nie poznałem. Ten Pana Kowal wydaje się miejscem magicznym. Znów odwołam się do fragmentu książki „Miedzy niebem a ziemią”: Kowal zasypia. Pies skrobie pazurkami o deski podłogi. Mruczy gazowy piecyk. Ciemno... Stoi ciągle dom, w którym się urodziłem. Szczęściarz z Pana. Mój Kowal jest taki, jak go tworzę w swojej wyobraźni. Kiedyś moja koleżanka powiedziała mi: „Jak ty pięknie opisujesz to swoje rodzinne miasto, a przecież to jest parszywa dziura, rozplotkowana i zawistna”. Odpowiedziałem jej wówczas, że nie interesuje mnie Kowal taki,

jaki on jest, tylko taki, jak ja sobie go wyczaruję w moich pragnieniach i wyobraźni. Podobnie wygląda sytuacja z Panem Bogiem – każdy ma takiego, na jakiego zasługuje, jak go sobie wypracuje, oczywiście jeśli pokona ponętny moment niewiary. A wiara to jest kawał potężnej roboty. Ale przecież związany był Pan z tyloma miejscami, wiele osób kojarzy Pana przede wszystkim z Krakowem. Zrosłem się z Krakowem. To miasto, z którego człowiek tak naprawdę nigdy do końca się nie wyprowadza. To jest miasto-czarodziej, ale także miasto-wampir, które poprzez swoją urodę

Za chwilę będę miał 80 lat. Co z tym zrobić? Ano właśnie wyjechać do Kielc, dlatego, że stare drzewa – wbrew temu co się mówi – wyłącznie nadają się do przesadzania. rozleniwia. Tu siedzi się zamiast iść, rozmawia zamiast pisać, ale tu też wyjątkowo traktuje się przyjaźń czy czas. Czyli rodzinny Kowal i Kraków, to miejsca, których nie da się zostawić? Ten łuk tęczy, który zahaczamy między urodzeniem a śmiercią, jest pełen atrakcji i bardzo ważnych akcentów: miłości, dzieci, zawodowych sukcesów, miast, krajów, krajobrazów… Ale to tylko punkty na tym łuku. Jakież może być miejsce ważniejsze od tego, w którym człowiek przyszedł na świat i z którego z tego świata odchodzi? A jakie miejsce na tym łuku tęczy zajmują dziś Kielce? W jedynym z wywiadów powiedziałem, że na Kielce trzeba sobie zasłużyć. Oczywiście nie jest to miasto absolutnie szczególne – nie przesadzajmy. Ale nie wolno wchodzić w jakąś przestrzeń z poczuciem, że nasze pojawienie się jest

dla tego miejsca wyjątkowym dobrodziejstwem. Tylko dlatego, że jest się na przykład znanym aktorem. No więc jakie są te Kielce? To będzie takie miejsce, jakie ja zdołam pokochać, odnaleźć, zrozumieć, a przede wszystkim poznać poprzez ludzi. Wchodzę tu krok po kroku. Czy może raczej – człowiek po człowieku? Tak. Pojawiłem się tu, bo przygnało mnie do Kielc serce, a nie architektura. Gdyby to serce, które ma na imię Ania, mieszkało w Sosnowcu, to prawdopodobnie mieszkałbym w Sosnowcu. Tak naprawdę poznałem Kielce, zanim jeszcze pani przyszła na świat – przejeżdżałem przez nie, podróżując do Warszawy. Tamte Kielce nie były brzydsze, może nawet były piękniejsze, bo były miastem mojej młodości, miastem Leszka Drogosza, Rysia Sarnata. Mało kto wie, że tu właśnie debiutowałem w Klubie Dziennikarza. Było trzech panów – Ryszard Smożewski, Wiesław Barański i Ryszard Podlewski – i ta trójka wykombinowała bardzo miłą rzecz: spektakl „Zamek na szklanej górze”, oparty w całości na tekstach z dziecięcego „Świerszczyka”, które w rzeczywistości traktowały o bardzo ważnych sprawach dotyczących Polski. W tym spektaklu grała m.in. Anna Seniuk i Krysia Mikołajewska, a jego premiera odbyła się w Klubie Dziennikarza. Byliśmy wówczas jeszcze studentami. To był może drobny fakt w mojej biografii, ale uważam, że znaki stawiane na początku drogi z czasem nabierają znaczeń, więc ten debiut w Kielcach jest dla mnie ważniejszy niż późniejsze role w Starym Teatrze czy filmie. Był więc Klub Dziennikarza, o którym do dziś krążą legendy, a teraz jest Baza Zbożowa i teatr Ecce Homo. Uznałem, że skoro już tu jestem, to wypada coś zrobić. Zaczęło się od teatru Ecce Homo i spektaklu „Padamme, Padamme”, który zobaczyłem na festiwalu w Horyńcu-Zdroju. A potem przyjechałem do Bazy Zbożowej, miejsca absolutnie czarownego, na kolejne przedstawienia Ecce Homo. Ja, człowiek wychowany na wspaniałych tradycjach krakowskiego Starego Teatru, stwierdziłem, że jest tu wszystko to, co najistotniejsze – koleżeństwo, mądre picie wódki i wyszukana widownia. W tym teatrze wyrasta Polak, o jakiego chodzi. Nie znarkotyzowany, nie rozpity, nie głupi, lecz czytający książki, myślący, wiedzący, co to jest przyjaźń. Ten teatr zostawia takie ślady w ludziach, że oni już po wyjeździe z Kielc, mieszkając w różnych miejscach Polski, wracają,


Postać 16

widza. Gdzieś po drodze jest reżyser, który inspiruje i w końcu opuszcza aktora, zostawia go na długie lata z rolą. Kiedyś Jerzy Grzegorzewski zaproponował mi, abym zagrał Gustawa-Konrada w „Dziadach” Adama Mickiewicza, przygotowałem na próbę Wielką Improwizację, żeby nie myślał, że nie dam sobie z tym rady, a potem odmówiłem grania, bo nie chciałem takiego Gustawa-Konrada dźwigać w sobie.

Jan Nowicki – absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, w 1964 r. zadebiutował na deskach Starego Teatru, z którym związany był ponad trzydzieści lat i gdzie zagrał dziesiątki ról, a kreacje Stawrogina w „Biesach”, Rogożyna w „Nastazji Filipownej”, Artura w „Tangu” czy księcia Konstantego w „Nocy listopadowej” przeszły do historii polskiego teatru. Zagrał w ponad 240 filmach, w tym m.in. w „Niepochowanym”, „Wielkim Szu”, „Magnacie”, „Spirali” i „Sanatorium pod Klepsydrą”. Jest autorem kilku książek (m.in. „Między niebem a ziemią”, „Mężczyzna i one”, „Białe Walce” i „Dwaj Panowie”), wierszy, tekstów piosenek i kolęd.

żeby się spotkać choć na chwilę. To jest rzecz niezwykła. W 2013 roku według Pana scenariusza powstał spektakl „Łagodna” na podstawie prozy Dostojewskiego. Nad tą adaptacją pracowałem około dziesięciu lat, miałem nawet grać Lichwiarza, ale bałem się, że jak go zagram, to umrę. Miałem już doświadczenia z rolami postaci z utworów Dostojewskiego i wiedziałem, jaką cenę trzeba zapłacić za to, żeby prawdziwe zagrać. Tu nie wystarczy tylko talent. Ale egzemplarz „Idioty” ma Pan wciąż pod ręką. Tak, otwieram na przypadkowej stronie i czytam. To jest moja absolutna fascynacja. Wracając do „Łagodnej”, Ecce Homo wzięło moją adaptację, spektakl wyreżyserował Stanisław Miedziewski, a potem zacząłem pracować z Michałem Pustułą, który grał Lichwiarza. I się z nimi zaprzyjaźniłem. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Mówi Pan, że to aktorstwo wybrało Pana, a nie Pan ten zawód. Wyczuwam w tym odrobinę kokieterii. To nie blef? Nigdy za bardzo nie chciałem być aktorem i do tej pory nie chcę. To nie jest ani zawód moich marzeń, ani moja pasja, w gruncie rzeczy się od tego dystansuję, ale pracuję nad tym, by pokonać niechęć do tej profesji. Paradoksalnie wszystko mi łatwo przychodziło – angaż w najlepszym teatrze, główne role u najwybitniejszych reżyserów, filmy. Byłem takim gładkim chłopcem z powodzeniem u kobiet. Zdarzało mi się, że myliłem porażki z sukcesami. Zgadza się Pan ze swoim przyjacielem Piotrem Skrzyneckim, że aktorom rzadko przytrafia się coś takiego jak charakter? Aktorstwo to jest sąsiedztwo dwóch rzeczy – wzniosłości i bylejakości. To jest byle jakie zajęcie, a jednocześnie nieprawdopodobnie piękne, zawieszone między dziełem pisarza a uwagą

Trzeba koniecznie tak mocno wchodzić w role? Ogromnie obciążałem się rolami, które grałem, może dlatego, że nigdy nie byłem aktorem kompletnym, nie miałem oczywistego talentu, takiego wyssanego z mlekiem matki, jak Wojtek Pszoniak, Ania Polony, Janek Frycz czy Janusz Gajos. Jakieś herezje Pan opowiada… Nie kokietuję. Nigdy nie byłem prawdziwym aktorem, ale to zawsze była tajemnica, którą zdradzam dopiero teraz, gdy już nie gram. Jako aktor musiałem boleśnie podrażnić siebie, utoczyć własnej krwi, żeby zaistnieć w jakiejś roli. Stąd też moje kreacje to są raczej pomysły na role, a nie granie ich. I kiedy inaczej odczytałem wielkiego księcia Konstantego, to wszyscy okrzyknęli to teatrem wielkiego księcia, zapominając, że tak naprawdę tę postać genialnie zagrał tylko Jan Kurnakowicz. Mając świadomość, że się kompletnie do tej roli nie nadaję, musiałem zrobić wszystko, żeby ona zaistniała w nowej formule. To się niesłychanie powiodło. I to było tak naprawdę oszustwo, ale teatr jest czasami łgarstwem. A są tematy, w których nie potrafi Pan kłamać? Nie umiem oszukiwać w sprawach kulinarnych. Nie jestem w stanie nigdy pochwalić czegoś, co mi nie smakuje i to niestety powoduje bardzo niezręczne sytuacje. Nie stać mnie też na kłamstwo w sztuce, a to wymaga odwagi. Na przykład powiedzenie Andrzejowi Wajdzie, że nie zrobił „Hamleta” tylko „omleta” poskutkowało tym, że moje szanse na zagranie u niego mocno zmalały, bo poczuł się bardzo obrażony. Są geniusze, którzy wymagają wiecznej adoracji.


A przy tym, jak to stwierdził Pana przyjaciel ksiądz Mieczysław Maliński, chamiejemy. Smutna to diagnoza. Chamstwo to jeszcze mało, my na dodatek głupiejemy. Jeśli by mnie pani zapytała, jaki jest poziom aktorstwa w tej chwili, to bym odpowiedział, że zmalał w momencie, gdy złotówka nabrała wartości, jak staliśmy się bogatsi, jak zaczęliśmy posiadać, mieć. Nieciekawi są ludzie, czasami fajna jest miłość. Mówi się, że wszystko jest miłością, ale to nieprawda. Wszystko jest cierpliwością i żeby do niej dążyć, żeby jej nie wypaczać, żeby pogodzić się z tym, że nie jest doskonała, trzeba wykonać ogromną robotę. Ale to miłość kazała Panu na nowo zapuszczać korzenie, a ponoć nie przesadza się starych drzew? Za chwilę będę miał 80 lat. Co z tym zrobić? Ano właśnie wyjechać do Kielc, dlatego, że stare drzewa – wbrew temu co się mówi – wyłącznie nadają się do przesadzania. Trzeba zmieniać miejsca, nie wolno żyć w takim zasiedzeniu warszawskim, krakowskim czy londyńskim, bo tak jest bezpiecznie – tu jestem, tu mam swoje układy, swojego lekarza, swoją emeryturę. Dziś jestem więc w Kielcach i założyłem tu nawet pewien tajemny klub.

chodzić, ale chyba się zestarzałem. Na dodatek lubię wszystko, co w ogólnym pojęciu jest niezdrowe: papierosy, alkohol, tłuste jedzenie, mało ruchu. Lubię bardziej podążać w dół, niż w górę. Już się tyle nałaziłem w życiu, tyle naoglądałem. Teraz myślę raczej o tym, jak zagospodarować ten metr kwadratowy, na którym stoję, co mam po nim oczekiwać, dokąd on zmierza. Myślę o książce, którą teraz wydaję, potem będzie następna, którą mam już napisaną. W tym metrze kwadratowym mieszczą się Pana role filmowe? Film uważam za sztukę błahą, zwyczajny biznes, nie mówiąc już o telewizji, która w wielu przypadkach jest tak bardzo żałosna, z powodu nieszczególnych ludzi i ich nadmiernej popularności, którą osiągnęli z niewiadomej przyczyny. Nie wracam do swoich filmów, nie interesuje mnie to, nie towarzyszą temu żadne wzruszenia. Wyjątek stanowi „Niepochowany”, gdzie grałem Imre Nagya, m.in. dlatego, że reżyserowała to Marta Meszaros. Ona była reżyserką, a ja aktorem, nakręciliśmy wspólnie kilka filmów, zobaczyliśmy kawałek świata, aż przyszedł moment, kiedy postanowiliśmy się rozstać. Przychodzą takie chwile, które zawsze są wielkim dramatem. Czy odbiera to Pan jako osobistą klęskę czy coś, co przychodzi i trzeba przejść nad tym do porządku dziennego? W kategoriach klęski – raczej nie, to naturalna kolej rzeczy. Bywa, że w człowieku z latami wypalają się różne rzeczy – miłość do zawodu, do partnera.

Klub ma nazwę? Tak. KBA, ale ponieważ jest tajemny, nie rozszyfruję nazwy. Spotykamy się, przyjaźnimy, chodzimy po górach, bo jeden z członków, Maciek Filipowski, wymyślił, żebyśmy zdobywali nasze K2. Tam jest ponad 8000 m n.p.m., a my chodzimy po Górach Świętokrzyskich. Zdobywamy m.in. Zalejową, Klonówkę, Grabinę, Karczówkę, Telegraf, Pierzchnicę i Świętą Katarzynę. I tam sobie idziemy i rozmawiamy…

A czy są w Pana życiu rzeczy stałe, nie ulegające dewaluacji? Pierwsza to umiłowanie prawdy, druga – miłość do pór roku, choć co to za miłość, która tak przeraża? Za każdym razem jestem zachwycony, że pojawia się kolejny listopad czy maj i że będzie związany ze mną. A jedyne miejsce, które sobie naprawdę cenię, to szpital. Tam jest prawda o życiu. Cała reszta – boiska sportowe, bieżnie, diety, odchudzanie, to coś pretensjonalnego. Zdrowie, siła i sport to są pozory, bo za chwilę już tego nie będzie. W szpitalu na jednej ręce jest kroplówka, a drugą gra się w tysiąca. Tam na łóżku leży ktoś, kto nie robi histerii z bólu, którego doświadcza. To są sytuacje absolutnie imponujące. Gladiatorzy mnie nie interesują.

Dzięki Kielcom stał się Pan turystą? Za dużo powiedziane. Powinienem więcej wy-

Niezwykła myśl, z którą pozostanę na długie chwile. Dziękuję za rozmowę. ■

REKLAMA

To głównie mężczyźni. Tak. Ale teraz kobiety są głównie mężczyznami. Jedna z moich książeczek „Mężczyzna i one” traktuje o kobietach, które podziwiam, których się boję, którym się przyglądam i które do końca życia będę starał się zrozumieć. Kobieta to istota absolutnie niezwykła, choćby przez fakt, że powołuje do życia nową istotę. A dzisiejsi mężczyźni po to, żeby zarobić, muszą być tchórzami i bać się szefa, muszą kłamać i kogoś udawać. Takie są czasy, że mężczyźni babieją, a kobiety stają się mężczyznami.


Postać 18

Tam, gdzie ja, tam mój Paryż tekst Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia z archiwum rodzinnego

Wkładał do portfela karteluszki z cytatami, wierszykami. W głowie przechowywał setki wspomnień, z których żadne nie ulatywało. Bo pamięć, o czym wszyscy wiedzieli, miał znakomitą. Z tych skrzętnie przechowywanych wspomnień zrodziła się książka. Dokładnie dwa lata po śmierci Edwarda Kusztala. Rozpoczęta przez niego, ukończona przez najbliższych.

Na podłodze w mieszkaniu córki wybitnego aktora Magdaleny Kusztal przez wiele dni królowały wycinki z gazet, fotosy, plakaty, zapisane drobnym maczkiem kartki. Magda próbowała to wszystko uporządkować, zebrać i zdyscyplinować. Chciała, by z tego ogromu materiałów wyłonił się spójny obraz, opowieść o człowieku, którego nie ma wśród nas od 1 września 2016 r.

To tylko ludzkie słabości… Zanurzamy się w wygodnej, miękkiej kanapie. Jest środek tegorocznego niemiłosiernie upalnego lata. Słońce wędruje po ciemnym drewnie mebli, przez drzwi widzę oparty o ścianę czarno-biały portret Edwarda Kusztala. Przez długie lata zdobił ścianę foyer Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Teatru, z którym aktor związał swój sceniczny los. Na dobre i na złe. – Jakim był ojcem? – pytam, choć przecież mamy rozmawiać głównie o książce, która ukazuje się drukiem dwa lata po śmierci aktora. Ale jednak pytam, bo chcę dowiedzieć się czegoś nie tylko o aktorze, ale i o człowieku. Takim zwyczajnym kielczaninie, który zrósł się z tym miastem i poznał jego największe sekrety. – Cudownym, najlepszym, jakiego można sobie wymarzyć – Magdalena Kusztal nie zastanawia się nawet przez chwilę. – Wiem, że każdy tak powie o swoich bliskich, ale myślę o moim ojcu, jak o takim przysłowiowym ostatnim Mohikaninie, dla którego nie było nic cenniejszego niż prawda, przyjaźń, uczciwość. Takie podstawowe i oczywiste wartości. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościł, nie jątrzył, nie intrygował i nie złorzeczył. Nawet jak ktoś mu zrobił przykrość, to tłumaczył, że to tylko ludzkie słabości. Rok przed śmiercią zaczął pisać książkę. Miał już za sobą wydaną w 2012 r. i znakomicie przyjętą, pełną anegdot, wspomnień i wędrówek po zakamarkach rodzinnego miasta, opowieść „Fajerką po Kielcach”. Naszkicował w niej portrety ludzi związanych nie tylko z teatrem, ale i bohemą artystyczną, z humorem opisywał uroki niegdysiejszych lokali gastronomicznych, zatrzymywał się w takich kultowych miejscach, jak choćby plac św. Tekli, zaglądał do nieistniejących już dziś kin czy wspominał pochody pierwszomajowe. Ale ta książka była zaledwie zarysem, wprawką. Musiało minąć kilka lat, by znów pochylił się nad swoimi wspomnieniami i zaczął przelewać na papier ogrom doświadczeń i wrażeń z jego ponadsiedemPAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

dziesięcioletniego życia. Zabrakło jednak czasu na dokończenie książki, bo niespodziewanie przyszła ciężka choroba i śmierć. – Nie byliśmy na to zupełnie przygotowani – mówi Magdalena Kusztal. – Nie zaglądałam wcześniej do zapisków taty, wiem, że czytał parę rozdziałów mojej mamie. Nie miałyśmy wątpliwości, że to, co rozpoczął, powinnyśmy skończyć, ale przez pół roku nie miałyśmy sił, by się do tego zabrać. Wiedziałyśmy jednak, jak bardzo zależało mu na tej książce i to był dla nas impuls. Muszę przyznać, że nawet nie przypuszczałam, z jakim ogromem materiału przyjdzie nam się zmierzyć. Były momenty, gdy zaczęłam wątpić, czy uda nam się to wszystko kiedykolwiek uporządkować. Teraz, gdy praca dobiegła końca, myślę, że wyszła z tego niezwykle ciekawa, frapująca gawęda o Kielcach.

W drewniakach na Gogola Przed śmiercią taty pani Magdalena zapytała go o to, jaki tytuł powinna nosić jego książka. Powiedział: „Przywrócić pamięć”. I tak już zostało. Całość składa się z trzech części: „Dzieckiem być”, „Dorosłym się… stawać” oraz „Artystą… zostać”. Pierwsza z nich pokazuje Kielce tuż po zakończeniu II wojny światowej, widziane oczyma małego Edka. – Nie było to łatwe dzieciństwo. Gdy czytałam po raz pierwszy te zapiski, łza kręciła się w oku. Te wspomnienia były dla taty bolesne, dlatego nam niewiele mówił o tamtych czasach – dodaje Magdalena Kusztal. Jej ojciec pochodził z Kielc, tu przyszedł na świat w 1939 r. Za kilka miesięcy miała wybuchnąć wojna, która pozostawiła po sobie zgliszcza, śmierć, strach i biedę. – Tata był jedynakiem, babcia wychowywała go samotnie, było jej ciężko i na jakiś czas oddała go do prowadzonej przez kościół ochronki przy ul. Wesołej 60 – wspomina pani Magda. Przeskakujemy w czasie o kilkadziesiąt lat. Córka Edwarda Kusztala przywołuje dzień pogrzebu taty, gdy już po ceremonii spotkała pana Sławka, który tak jak kielecki aktor był „ochroniarzem”. Powiedział jej wówczas, że koledzy z ochronki zawsze byli dumni z Edka, bo tak daleko zaszedł i był wielkim aktorem. Przede wszystkim jednak – prawym człowiekiem. Jak to się stało, że został aktorem? We wspomnieniach Edwarda Kusztala pojawia się pierwsza wizyta w Teatrze im. Stefana Żeromskiego i spektakl „Rewizor” Mikołaja Gogola. To było tuż po wojnie. Zapamiętał przepych


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

19


Postać 20 przybytku Melpomeny, niewspółmierny do otaczającej rzeczywistości i… niemiłosiernie stukające drewniaki, w których chodził przez okrągły rok. Do teatru zaprowadziła go mama, ale czuł zakłopotanie i speszenie. Skąd mógł wówczas przypuszczać, że za kilkanaście lat będzie jedną z najjaśniejszych gwiazd tego miejsca? Zanim jednak stanął na profesjonalnej scenie, mama zapisała go do amatorskiego teatru działającego w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach. Jego pierwszą rolą był Pasibrzuch w sztuce Ewy Szelburg-Zarembiny.

Gdzie na golonkę i wódeczkę?

Szlify aktorskie Edward Kusztal zdobywał w łódzkiej Filmówce, mieszkał w jednym pokoju z Januszem Gajosem, przyjaźnił się z Markiem Piwowskim, Elżbietą Starostecką i jej mężem Włodzimierzem Korczem. Po dyplomie trafił do Teatru Ziemi Opolskiej, potem na scenę w Wałbrzychu. Posypały się też role filmowe, a wśród nich ta główna, w filmie „Żeniac” Janusza Kidawy. Mógł grać w najlepszych warszawskich teatrach, u najwybitniejszych reżyserów. A jednak wrócił do rodzinnych Kielc, tu założył rodzinę, tu urodziły się jego dwie córki: Magdalena i Maja, tu każdego dnia wędrował ulicami, zaglądał w zakamarki, gromadząc wspomnienia tysięcy zdarzeń, setek miejsc, dziesiątek ludzi. A wszystko to mieszało się jak w kalejdoskopie, gdzie barwne drobinki, nie wiedzieć kiedy i w jaki magiczny sposób, układają się w fascynującą całość. Ta całość staje się zdaniem, potem akapitem, stroną, rozdziałem, by w końcu przybrać postać książki, barwnej opowieści o mieście i jego ludziach. Na 192 stronach. – „Przywrócić pamięć” to nostalgiczna podróż, spacer, kronika pokazująca Kielce, których już nie ma – tłumaczy Magdalena Kusztal. Dużo jest w niej o kieleckim teatrze, z którym aktor związany był od 1967 roku. Przedziwne, właśnie wówczas zagrał Osipa w „Rewizorze” Gogola. W tej samej sztuce, którą oglądał jako dzieciak. Wystąpił w ponad stu spektaklach, a wspomnienia o nich można odnaleźć w wydanej właśnie książce. Sporo w niej również smaczków związanych z kielecką bohemą, słynnym Klubem Dziennikarza, kawiarnią Dziurka. To tu znajdziemy odpowiedź na pytanie, gdzie przed laty chodziło się w Kielcach na golonkę i wódeczkę, ile trzeba było stać za ciuchami w sklepie Mody Polskiej czy galluksie i jak panowie marzyli o tym, by założyć na głowę kapelusz marki Borsalino. – Kruk pieczony zawijany w krawacie Grabiwody – wypowiedziane przez Magdę Kusztal zdanie brzmi jak niezgorszy szyfr. Kim był Andrzej Grabiwoda, znakomity architekt wnętrz – tego nikomu nie trzeba wyjaśniać, ale kto kryje się pod pseudonimem Kruk? Do dziś nie wiadomo. Edward Kusztal miał lekkie pióro, pisał barwnie, piękną, plastyczną polszczyzną. To właśnie literatura wypełniła mu pustkę po teatrze, który nagle przestał się interesować aktorem. Ostatni spektakl na kieleckiej scenie zagrał w 2007 r., później nie był już obsadzany, mimo, że publiczność i dziennikarze wielokrotnie doceniali jego aktorski kunszt przyznając mu m.in. Dziką Różę. A teraz, gdy aktora nie ma już wśród nas, założona przez jego żonę Jolantę Kusztal, córki i wnuka Macieja fundacja promuje młodych, uzdolnionych artystów, przyznając im stypendia.

Miasto, jakiego już nie ma

Do końca pozostał wierny Kielcom, dla niego rodzinne miasto było pępkiem świata, nie rozpamiętywał ról, które mógłby zagrać. Tylko raz żałował roli filmowej. Od Juliusza Machulskiego dostał propozycję zagrania w „Vabanku”, ale dyrektor teatru nie wyraził na to zgody. Ojcu było przykro, lecz nie rzucił teatru, bo rozumiał, że przede wszystkim to tu ma zobowiązania – wspomina Magdalena Kusztal. W książce „Fajerką po Kielcach” jako swoje życiowe motto aktor przywołuje słowa Tadeusza Byrskiego: Tam, PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

gdzie ja, tam mój Paryż. Jaki więc jest ten Paryż Edwarda Kusztala? Jedyny i niepowtarzalny. Ci, którzy mają na karku już wiele dziesiątków lat, odnajdą w książce „Przywrócić pamięć” miasto swojej młodości. Nieco młodsi przypomną sobie, jak przez mgłę, nostalgiczne klimaty, ledwo utrwalone w ich pamięci. A ci najmłodsi? Może westchną i pomyślą, czy to możliwe, że kiedyś Sienkiewka kipiała życiem, że ludzie niemalże ocierali się jeden o drugiego. Ech! Ukazaniu się książki „Przywrócić pamięć” towarzyszy wystawa poświęcona dorobkowi teatralnemu Edwarda Kusztala, którą do końca roku można oglądać w kieleckim Muzeum Diecezjalnym. Zgromadzono na niej m.in. fotosy, kostiumy, rekwizyty i fragmenty scenografii teatralnych. W przygotowaniu jest także trasa Edwarda Kusztala po rodzinnym mieście, której wyznaczenia podjął się Krzysztof Myśliński z Muzeum Historii Kielc. – Kiedy porządkowałam materiały do książki, a potem czytałam już całość, to pomyślałam sobie, że mój ojciec to był kawał gościa – mówi ściszonym głosem Magdalena Kusztal. ■

Od początku życia ludzie przygotowywani byli do dalszej, pośmiertnej wędrówki. Nie wiedziano tylko kiedy i gdzie powędrują. Urządzano zatem specjalne miejsca oczekiwań (…). Chowano tam wędrowców zmęczonych trudami życia na tej, mimo wszystko pięknej ziemi i wysyłano ich w inny – nie wiadomo, czy do końca lepszy – świat.

(…) Figurą cmentarną, która robiła na nas, chłopcach z Rogatki Krakowskiej (róg Wesołej, Wojska Polskiego i Ogrodowej) duże wrażenie była „Biała Pani”, bo tak nazywaliśmy estetyczny, alabastrowy, naturalnej wielkości posąg pięknej, młodej dziewczyny, stojący w alejce tuż przy murku (…) Snuliśmy różne fantastyczne domysły na temat przyczyn jej śmierci. Przyjęliśmy hipotezę, zasłyszaną od starszych kielczan, że dziewczynka znalazła się w letargu. Nie sprawdziwszy dokładnie, co się stało, pochowano ją jako zmarłą naturalnie. Jednak rodzina, nękana jakimiś metafizycznymi przeczuciami, zarządziła ekshumację. Niestety, przeczucie się sprawdziło, ale na życie było już dla niej za późno.

W końcu października, którejś jesieni, zadzwonił do mnie Bronek Opałko z prośbą, czy nie zechciałbym w dniu pierwszego listopada pokwestować z nim na Cmentarzu Starym, w godzinach wieczornych. Próbowałem się wykręcić, że szykuje się zimna, słotna pogoda, że trochę późno. Bronek jednak nalegał. – Ubierzmy się ciepłej – mówił – a Irena, moja urocza żona, zrobi nam duży termos herbaty z rumem. O godzinie dwudziestej, w zupełną szarugę, przemoczeni do suchej nitki, dotarliśmy na stanowisko. Na końcu alejki majaczyła jeszcze tylko jedna zwalista sylwetka w pałatce. Zdzisio Sabat trwał do końca. Kwestowaliśmy tylko w dwie pary. Na domiar wszystkiego, Irena pomyliła proporcje w termosie. Zrobiło nam się ciepło i wesoło. Cmentarz tańczył walca. Cmentarz był pod gazem. O umówionej porze ktoś z rodziny Bronka zabrał nas do mamy Pigwy. Fragmenty książki „Przywrócić pamięć”


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

21

W innym świetle

W niemal całkowitej ciemności, przy punktowym, teatralnym reflektorze i w kameralnej przestrzeni, bez żadnych rekwizytów ani innych rozpraszaczy, naprzeciw siebie siadają: ona – Żaklina Skowrońska i on – bohater, nietuzinkowy gość. To na niego skierowane jest oko kamery i tytułowe światło. To on i jego historia są tu najważniejsze. Kilkunastominutowy odcinek, emitowanego na YouTubie, a od niedawna także w TVP, programu „W innym świetle” jest jak precyzyjnie rozegrany pojedynek. Bo Żaklina Skowrońska nie boi się pytać, dla niej nie ma tematów tabu. Rozmowa z nią jest jak spowiedź. – Nie chodzi o to, aby przekraczać pewne granice intymności, by dopytywać o sprawy, które nie powinny ujrzeć – nomen omen – światła dziennego. Nie zależy nam na taniej sensacji, chwytliwej wypowiedzi, zwiększającej liczbę wyświetleń na YouTubie. Chcemy jak najlepiej poznać naszego gościa – tłumaczy Żaklina Skowrońska, na co dzień dziennikarka Telewizji Polskiej. I pokazać go w innym świetle. Nie osobę znaną ze sceny, ekranu telewizji czy boiska sportowego, ale tę, która chowa się za pewną fasadą. Żaklina Skowrońska prowokuje do tego, by bardziej się odsłonić. Tu jest miejsce na emocje, które na co dzień, w świetle reflektorów łatwiej jest ukryć. – Nie interesuje nas poza, maska. Chcemy dotrzeć do człowieka, co nie jest oczywiście łatwe w warunkach telewizyjnych i w tak ograniczonym czasie. Nam się to jednak udaje. Scenografia sprzyja zwierzeniom, staramy się też, by już po pierwszych sekundach nasi rozmówcy zapomnieli, że obok nich jest kamera, by skupili się na rozmowie – mówi Maciej Sierpień, właściciel Media Events Sierpień, pomysłodawca i producent programu. Powstała przed pięcioma laty firma zajmuje się nie tylko produkcją telewizyjną, ale także organizacją imprez, szkoleń i obsługą konferencji prasowych. – W dobie wszechogarniającego nas

hałasu, gwaru, taniego blichtru i krótkich komunikatów w SMS-ach czy innego rodzaju komunikatorach chcemy pokazać, że rozmawiać wciąż można inaczej. Można być ciekawym swojego gościa – dodaje Maciej Siepień. Gośćmi Żakliny Skowrońskiej są najczęściej ludzie z Kielc i regionu, ale nie tylko. Osoby różnych profesji i o najróżniejszych zainteresowaniach. W studiu na Politechnice Świętokrzyskiej pojawili się już m.in. wokalista Sławek Uniatowski, dziennikarka Elżbieta Dziewięcka-Mąkosa, franciszkanin ojciec Paweł Chmura, saunamistrz Damian Rurarz, aktorka Teatru im. Stefana Żeromskiego i… wielka fanka żużla Dagna Dywicka oraz wielokrotna mistrzyni Polski w kickboxingu i boksie Sandra Drabik. Wkrótce lista ta mocno się wydłuży, aktualnie powstaje drugi sezon programu, który na bieżąco udostępniany jest widzom. Premiera kolejnych odcinków co dwa tygodnie w czwartki na YouTubie o godz. 20 (informacji o premierze można poszukać na fanpage’u programu). Pierwszy sezon jest ostatnio pokazywany na ogólnopolskiej antenie TVP3, czyli we wszystkich regionalnych ośrodkach Telewizji Polskiej, w niedzielę o godz. 17.15. Archiwalne odcinki są dostępne na YouTubie. Zobacz znanych w innym świetle.

facebook.com/WInnymSwietle/ youtube.com: kanał Media Events Sierpień mesierpien@wp.pl


Miejsca mocy 22

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

23

Kruszynki walczą tekst Monika Rosmanowska zdjęcia Mateusz Wolski

Wyobraźmy sobie maluszka ważącego pół kilo, który jest niewiele większy od dłoni dorosłego mężczyzny, a jego stópki nie osiągnęły nawet rozmiaru najmniejszego palca u naszej ręki. Urodzony w 24., 28., 30. tygodniu ciąży toczy swoją pierwszą w życiu walkę. Od razu o najwyższą stawkę.

G

dy po raz pierwszy odwiedziłam Klinikę Neonatologii w Kielcach, Zosia walczyła o życie. Miała tydzień i ważyła zaledwie 560 gramów. Spod wijących się wokół malutkiego ciałka rurek praktycznie nie było jej widać. Gdy po kilku dniach wróciłam, w inkubatorze obok pojawił się Franek. Młodszy od Zosi, ale odrobinę większy, cięższy o całe 20 gramów, starszy i – co najważniejsze – silniejszy. Niestety, Zosi się nie udało, choć lekarze zrobili wszystko, co było w ich mocy. Franek walczy, nabiera sił i zdrowia.

Mniej niż 700 gramów Od 2013 roku, a więc od momentu, gdy w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach osiągnięto III poziom opieki perinatalnej (czyli udoskonalono oddziały neonatologiczny i położniczy tak, by zajmować się nawet najmniejszymi pacjentami i najtrudniejszymi, powikłanymi porodami), urodziło się około 10 tys. noworodków. Co dziesiąty przyszedł na świat przedwcześnie, czyli poniżej 36. tygodnia ciąży. Jeden z dziesięciu urodzonych na Czarnowie wcześniaków ma skrajnie niską masę ciała (od 500 do 999 gramów). W ciągu roku rodzi się kilkoro, które ważną nie więcej


Miejsca mocy 24 niż 700 gramów. – To maluchy skrajnie niedojrzałe, których leczenie trwa długo i obarczone jest dużym poziomem ryzyka, stresu zarówno po naszej, lekarzy, stronie, jak i po stronie rodziców – tłumaczy dr Grażyna Pazera, kierownik Klinki Neonatologii. Kiedy w 2010 roku podejmowano w regionie decyzję o poprawie opieki perinatalnej, wskaźnik umieralności okołoporodowej wynosił około 10 na 1000 urodzeń. Gdy powstał wysokospecjalistyczny ośrodek , z roku na rok liczba ta stale malała, by w 2016 roku (ostatnie dane GUS) osiągnąć 3,14. – I to już jest naprawdę niewiele. Taki wskaźnik mają wysokorozwinięte kraje europejskie, w tym skandynawskie. To pokazuje, że nasza praca ma sens – mówi dr Pazera. Co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. W szpitalu na Czarnowie funkcjonuje wyposażona w najwyższej jakości sprzęt sala intensywnej terapii, przeznaczona do leczenia dzieci w stanie ciężkim i urodzonych przedwcześnie.

dziecku urodzonemu po 22. tygodniu. – Z naszej wiedzy i doświadczenia wynika jednak, że dzieci urodzone w tym czasie mają nikłe szanse na przeżycie, zwykle żyją co najwyżej kilka, kilkanaście dni. To dlatego między 22. a 23. tygodniem bardzo ostrożnie podchodzi się do wszystkich czynności ratujących życie. Chodzi o to, by nie prowadzić tak zwanej terapii daremnej, czyli nie narażać dziecka na cierpienie, nie mogąc mu równocześnie zapewnić szans na przeżycie – wyjaśnia dr Pazera. Przedwcześnie urodzony maluch jest też narażony na poważne ryzyko. W czasie leczenia mogą wystąpić krwawienia do środkowego układu nerwowego; dysplazja oskrzelowo-płucna, wywołana stosowaniem długotrwałej wentylacji sztucznej; retinopatia, czyli zaburzenie rozwoju siatkówki; problemy z sercem czy niedojrzałym układem pokarmowym. Te wszystkie schorzenia występują na szczęście sporadycznie.

Aparatura i… miłość Na oddziale jest cicho, bo i cisza ma wpływ na szybki powrót maluszków do zdrowia. Tu mówi się przyciszonym głosem, szeptem, a słychać głównie odgłosy wydawane przez aparaturę medyczną. Specjalistyczne inkubatory zapewniają warunki jak najbardziej zbliżone do tych, panujących w brzuchu mamy, a więc odpowiednią temperaturę czy wilgotność. Maluch jest odpowiednio ułożony. I tylko jeszcze kołysania, jak w maminym brzuszku, brak. Kruszynkę chroni się przed światem zewnętrznym i promieniami słonecznymi. Odwiedzają ją tylko lekarze pielęgniarki, czuwają przy nim rodzice. Bo, jak podkreślają specjaliści, aby uratować życie przedwcześnie urodzonego dziecka, poza zaawansowaną aparaturą potrzebna jest przede wszystkim miłość. Od inkubatora odchodzi mnóstwo rurek i kabli. To połączenia m.in. z respiratorem, który pomaga maluszkowi oddychać. Samodzielnie zaczyna oddychać noworodek, który przychodzi na świat w 32.–34. tygodniu ciąży. Jeśli więc rodzi się 10 tygodni przed czasem, to przez następne miesiące potrzebuje specjalistycznej aparatury. Bo 24. tydzień ciąży to zdecydowanie za wcześnie. Polskie prawo mówi, że wszelka pomoc medyczna należy się już

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Pracy neonatologom na pewno nie zabraknie, bo jak mówią eksperci, przedwczesnych porodów z roku na rok jest coraz więcej.

Bez tolerancji na ból Nie byłoby neonatologii na dzisiejszym poziomie, gdyby nie pewien rodzinny dramat. W latach 60. umarł przedwcześnie urodzony synek prezydenta Kennedy’ego. Próbując znaleźć odpowiedź na pytanie, co się stało, amerykańska administracja zainwestowała ogromne środki w badania. Okazało się, że za umieralność maluchów odpowiada surfaktant, substancja ochronna, którą każdy z nas ma w płucach. U dzieci przedwcześnie urodzonych, gdy organ ten nie jest rozwinięty, surfaktantu brakuje. Naukowcom udało się wyprodukować go w latach 80. i do dziś jest używany. Kolejnym krokiem milowym było opracowanie specjalnych mieszanek odżywczych, by karmić kruszynki. Te dla Kielc przygotowywane są w szpitalu w Skawinie i codziennie w specjalnych warunkach transportowane. Oczywiście nic nie jest w stanie zastąpić mleka mamy, więc i ono jest maluszkowi podawane. – Wysiłek włożony w ratowanie każdego z tych dzieciaków jest ogromny. Często spotykamy się z sytuacją, gdy ludzie zachwycają się maleństwem w inkubatorze, a my wiemy, że jego życie jest zagrożone. Po dorosłym ciężki stan zdrowia po prostu widać, po naszych kruszynkach – nie. Często tylko specjalista jest w stanie stwierdzić, że dzieje się coś złego – zwraca uwagę dr Grażyna Pazera. W każdym województwie istnieje co najmniej jeden oddział III poziomu opieki perinatalnej. W Kielcach są dwa: drugi w szpitalu przy ul. Prostej. W Klinice Neonatologii przy ul. Grunwaldzkiej pracuje dziesięciu lekarzy specjalistów, w tym neonatolodzy, neurolog, pediatra, doradcy laktacyjni. Oddział współpracuje także z kardiologami, okulistami. Lekarzy wspierają pielęgniarki i położne. To zgrany zespół. Przy maluchach czuwają 24 godziny na dobę, reagując na wszystkie ich potrzeby. – Maluszek wyczuwa obecność drugiego człowieka, mniej się stresuje, a mniejszy stres, to lepszy rozwój organizmu. Czasami wystarczy przełożyć go na drugi bok, otulić,


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

25 gdy jest niespokojny. Świetnie działa kangurowanie, czyli przytulanie maluszka do gołej skóry. Tak tulone maleństwa szybciej przybierają na wadze. Noworodki rodzone przedwcześnie mają zwiększoną wrażliwość na bodźce bólowe. Tu musimy zadziałać, by kruszynka czuła się jak najlepiej. Czasem wystarczy zmiana pozycji, a czasem trzeba podać leki. Wkrótce trafi do nas specjalne urządzenie mierzące poziom bólu – zapowiada dr Pazera.

Rodzice wspierają

W zależności od tego, kiedy maluch przychodzi na świat, leczenie wcześniactwa trwa od dwóch do czterech miesięcy. Zdecydowana większość dzieciaków dochodzi do siebie, choć trochę to trwa. Takie maluchy mają potem… coś w rodzaju dwóch metryk. Lekarze nazywają to wiekiem korygowanym, bo wiek biologiczny i kalendarzowy dziecka długo się ze sobą nie pokrywają. Dziecko, które rodzi się w 24. tygodniu, gdy zgodnie z datą urodzin kończy 4 miesiące, zachowuje się jak noworodek. Potrzebuje wsparcia specjalistów, ciągłych wizyt kontrolnych, rehabilitacji i jeszcze długi czas goni swoich rówieśników. Wśród wcześniaków są też dzieci, którym medycyna nie jest w stanie pomóc w wystarczającym stopniu. Te maluchy mają deficyty rozwoju. Do najpoważniejszych schorzeń należą mózgowe porażenie dziecięce, zaburzenia wzroku, padaczka, wodogłowie. Tych przypadków jest jednak niewiele. W Klinice Neonatologii rodzice i medycy tworzą jedną wielką rodzinę. Maluchy odwiedzają pracowników oddziału, by uczcić swoje pierwsze, drugie, … piąte urodziny. – Przyglądamy się im i mogę z czystym sumieREKLAMA

niem powiedzieć, że rozwijają się wspaniale. Widzimy to też na zjazdach wcześniaków, które odbywają się co roku – mówi dr Pazera. Zjazdy organizuje Stowarzyszenie na rzecz Wcześniaków Świętokrzyskich. Przedwczesne urodziny to bardzo dramatyczny moment w życiu nie tylko dziecka, ale i jego najbliższych: rodziców, dziadków. – Wydaje się, że wszystko się wali. I ta niepewność jutra… Musi upłynąć dużo czasu zanim rodzice się z tym oswoją. Każdy, kto to przeżył, chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami z innymi. Stowarzyszenie to taka wielka grupa wsparcia – mówi dr Pazera. Po pięciu latach działalności oddziału dr Pazera może być zadowolona. Przed kliniką kolejne wyzwania. – Brakuje neonatologów. Marzy mi się, by wykształciło się kolejne pokolenie z taką pasją do ratowania życia dzieci. Tę dziedzinę wybiera się niestety rzadziej. To specjalność szpitalna, nie ma tu miejsca na prywatną praktykę. To także bardzo stresująca dziedzina: intensywna terapia, ciągłe zagrożenie życia i ogromna odpowiedzialność. Są zdecydowanie spokojniejsze specjalizacje medyczne – nie ma wątpliwości dr Pazera. Pracy neonatologom na pewno nie zabraknie, bo jak mówią eksperci, przedwczesnych porodów z roku na rok jest coraz więcej. Przyczyny są różne: wady i choroby płodu czy narządów rodnych kobiety, zakażenia, infekcje u noworodka. Znaczenie ma też wiek mam, wcześniejsze porody przez cesarskie cięcie czy wreszcie stres i szybkość dzisiejszego życia. Wszystkie przyszłe mamy powinny więc o siebie dbać, by szczęśliwie doczekać terminowych, a nie przedwczesnych narodzin. ■


Design 26

Potrzeba nowego wymiaru

tekst i grafiki Judyta Marczewska

Czy nasza rzeczywistość się rozszerza? Dlaczego chcemy widzieć świat w 3D, 4D, itd.? Nie ma wątpliwości, że we wszechświecie istnieją inne wymiary. Nowe technologie i design pomagają nam je zobaczyć, czy choć przeczuć, posmakować, balansując na krawędzi eksperymentu i innowacji w dziedzinach sztuki i nauki.


m ade in ś w i ę tokrz y skie

27 Rozszerzona rzeczywistość Potrzebę doświadczenia nowego wymiaru możemy rozumieć dosłownie jako Augumented Reality (rozszerzona rzeczywistość), czyli połączenie świata realnego z wirtualnym. To dzięki niej zyskujemy możliwość „uzupełniania” rzeczywistości o nowe informacje i metody. Korzystają z niej lekarze, piloci, wykładowcy, ale i kuratorzy galerii czy muzeów. Podobnie jak z Virtual Reality – rzeczywistości wirtualnej – czyli tak naprawdę fantomatyki, obrazu sztucznej rzeczywistości. Okulary VR to już często wyposażenie naszych domów, element użytkowy wystawy artystycznej czy narzędzie pracy dla inżynierów i architektów. Jednak nie tylko łączenie rzeczywistości ze światem sztucznym pozwala nam zajrzeć w inny, nowy wymiar. Rozwiązania cały czas się mnożą, stopniowo i nieustająco usprawniając nasze funkcjonowanie. 3D na stole sekcyjnym Unikatowym narzędziem dydaktycznym dla studentów medycyny jest wizualizacyjny stół anatomiczny, który umożliwia obserwację modeli 3D wybranych narządów, tkanek, mięśni. Bazą symulacji jest obraz badania tomograficznego i rezonansu magnetycznego. Stół umożliwia również wykonanie wirtualnej sekcji zwłok. Oczywiście nie zastępuje, a jedynie uzupełnia tradycyjną, dotykową metodę zdobywania wiedzy anatomicznej. Z takiego sprzętu korzystają m.in. studenci Wydziału Lekarskiego UJK w Kielcach. Operacja z nawigacją To urządzenie wspomaga precyzyjne operacje np. mózgu. Podczas zabiegu lekarz ma dostęp do danych o strukturze narządów wewnętrznych pacjenta, uzyskanych w trakcie badań obrazowych. Może precyzyjnie zlokalizować położenie narzędzi w przestrzeni operacyjnej i to w czasie rzeczywistym. To ułatwia mu nawigację i bezproblemowe dotarcie do celu operacji chirurgicznej, położonego w dowolnej części ciała. Urządzenie jest szczególnie przydatne przy zabiegach w obrębie układu nerwowego. Taki sprzęt jest już na wyposażeniu kieleckiej służby zdrowia. Podczas operacji lekarzy wspiera także Google glass. Dzięki specjalnym okularom lekarz może stale obserwować operowany układ naczyniowy, np. niedrożną tętnicę. Trójwymiarowy obraz poszczególnych narządów może się przybliżać i oddalać. Lekarz nie musi używać rąk, bo okulary reagują na polecenie głosowe. Wydrukuj dzidziusia Czy można połączyć ze sobą obraz USG i drukarkę 3D? Ten pomysł zrealizowano w Kieleckim Parku Technologicznym, a wydrukowano… dziecko, które rozwija się w brzuchu mamy. Do eksperymentalnego doświadczenia wykorzystano najnowocześniejszy aparat ultrasonograficzny używany w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. Ten model ma być nie tylko fanaberią, nowoczesną, trójwymiarową pamiątką ciąży i oczekiwania na przyjście na świat maluszka. Dzięki niemu, niewidome matki „zobaczą” swoje dziecko, a lekarze będą mogli precyzyjnie ocenić prawidłowość rozwoju płodu. Projekt w chmurze Nie od dziś wiadomo, że praca grupowa przynosi lepsze efekty, zwiększa wydajność. Jeśli dodatkowo naszą pracę zawiesimy w internetowej chmurze, do której wszyscy współpracownicy będą mieli dostęp, unikniemy wielu potknięć i błędów podczas tworzenia projektu. Idealnym przykładem takiej wirtualno-grupowej pracy jest środowisko

BIM (Building Information Modeling), wykorzystywane do modelowania informacji o budynku. Technologia BIM umożliwia pełną kontrolę projektu przez wszystkich jego współtwórców oraz odbiorców. Dokumentacja projektowa w tym standardzie jest już wymagana przy inwestycjach m.in. w USA, od 2 lat jest obowiązkowa także przy inwestycjach z budżetu zamówień publicznych w Wielkiej Brytanii. Nad prestiżowymi realizacjami w Londynie, m.in. budową stacji metra London Bridge, a dokładniej nad implementacją systemu BIM, pracował Piotr Dudek, absolwent Politechniki Świętokrzyskiej, inżynier, menedżer, wykładowca na stałe mieszkający w Londynie. Z BIM korzystają także polscy przedsiębiorcy, projektanci i inwestorzy, bo pozwala zredukować koszty budowy, przyspieszyć realizację projektu. – Dzięki technologii BIM można zaprojektować i stworzyć model dokładnie odwzorowujący rzeczywistość i z uwzględnieniem każdego zaplanowanego elementu: kształtki, kanału wentylacyjnego, grzejnika czy klimatyzatora – opowiada współwłaściciel warszawskiej firmy BIM Engineers, Maciej Iwaszko. – Dzięki temu możemy np. wyeliminować każdą ewentualną kolizję, nieścisłość i to już na etapie projektowania. Przy realizacji nie musimy czekać np. na nowe części, elementy, bo okaże się, że te zamówione przez nas nie pasują. Nie ma więc przestojów, kar, opóźnień i innych dodatkowych kosztów na budowie. Iwaszko podkreśla też wagę harmonogramowania, które pozwala idealnie zaplanować następujące po sobie prace i określić ilość niezbędnych do realizacji materiałów. Nie do przecenienia jest także stały dostęp do pełnej dokumentacji: niczego nie trzeba przesyłać, aktualizować. Dostęp wszystkich członków ekipy REKLAMA


Design 28 do projektu pozwala też na szybszą i dokładniejszą kontrolę oraz reakcję na wszelkie naniesione zmiany i aktualizacje. A co najważniejsze: wszelkie umieszczone w BIM dane i projekty stają się szczegółowym modelem 3D. Współwłaściciel BIM Engineers ocenia, że chmura BIM pozwala zmniejszyć koszty inwestycji nawet o 20 proc. w stosunku do tradycyjnie prowadzonej dokumentacji.

Daj się oszukać na drodze Kilku wymiarów potrzebuje też nasza przestrzeń publiczna. Nie chodzi tylko o estetykę, jak w przypadku efektownej promenady z marmurową mozaiką falistą w Alicante, ale także użyteczność i bezpieczeństwo. Efekt 3D doskonale sprawdza się na przykład na… przejściu dla pieszych. Pasy 3D testowano w Islandii i Niemczech, ale powstały również w Polsce w Lidzbarku Warmińskim. Namalowano je na ścieżce rowerowej. Dzięki iluzji optycznej przypominają… przeszkodę i mają sprawić, że pędzący rowerzyści odruchowo nacisną na hamulec. Do stworzenia graffiti w Lidzbarku


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Centrum działań

wystarczył tylko talent autora oraz farby w sprayu w czterech kolorach. A efekt? Mniejsze koszty, lepsza estetyka (wysepki i progi zwalniające do zbyt urodziwych nie należą) i prawdopodobnie lepsza skuteczność, a co za tym idzie – większe bezpieczeństwo użytkowników tej przestrzeni. Kanadyjczycy posunęli się jeszcze dalej w wizualnym „oszukiwaniu” kierowców. Na asfalt przyklejane są efektowne naklejki wyglądające jak… dziury w nawierzchni. Każdy kierowca, widząc wielki ubytek w drodze, odruchowo zdejmie nogę z gazu. Architektura tkaniny Czy dodatkowe wymiary mogą przydać się tkaninom? Polska projektantka, specjalistka od tkanin meblowych i dekoracyjnych Aleksandra Gaca od lat tworzy z nich architektoniczne konstrukcje i reliefy. Jej tkaniny używane są jako panele akustyczne pochłaniające dźwięk oraz jako formy budujące wnętrze lub elewację budynków. Tkaniny 3D wykorzystała m.in. w jednym z najbardziej prestiżowych projektów – aranżacji sklepów domu mody Hermès w Azji. W Wuxi w Chinach sklepowy budynek z dużą fasadą okryła-scaliła biało-czerwoną tkaniną przeplataną złotymi nitkami. We wnętrzach sklepu widoczna jest biała strona tkaniny.

Od dwóch lat, my, społecznicy i pozarządowcy działający w Kieleckim Forum Organizacji Pozarządowych staramy się o powstanie miejsca, które będzie naszym centrum. W nim mają się znaleźć biura, sala konferencyjna, ale też kawiarenka obywatelska. Z kieleckimi urzędnikami odwiedziliśmy inne miasta, gdzie takie centra już funkcjonują. Najbardziej spodobał mi się model katowicki, w którym to organizacje same prowadzą taką placówkę.

Druk 4D Skoro coraz lepiej wykorzystujemy drukarki 3D, stworzenie techniki 4D jest tylko kwestią czasu. Do oswojonej już przestrzenności druku dołożony zostanie kolejny element naszej wielowymiarowej układanki. Będzie to… właśnie czas. W drukarkach 4D nie będzie już produkcji gotowych przedmiotów, lecz półproduktów: włókien, elementów, które z upływem czasu zmienią się w konkretny, „wydrukowany” przedmiot. Cytując „New Scientist”: technika druku 4D polega na drukowaniu obiektów w 3D, które następnie zmieniają z czasem swój kształt i mogą poruszać się w sposób imitujący naturalne procesy. W druku 4D będzie można zaprojektować zginanie, poruszanie, marszczenie, kwitnięcie lub przekwitanie, a nawet wzrost oraz inne procesy występujące w naturze. Dokąd zmierza druk 4D? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Na pewno przyda się w medycynie, budownictwie i eksploracji kosmosu. A potem z pewnością wezmą się za niego artyści i projektanci. ■

Artykuł partnerski

Warstwy, sieci, płaszczyzny, struktury – meble 3D Drukarka 3D już nikogo nie dziwi. Jednak drukowanie mebli nie jest jeszcze powszechną metodą realizacji. Janne Kyttanen, projektant mebli 3D inspiruje się strukturami pajęczyn oraz kokonów. Jego dzieło Sofa So Good wygląda oszałamiająco i waży zaledwie 2,5 kg, a wykonana została z 2,5 litra żywicy. Pomysłowość, wydajność, oszczędność w jednym. Optyczne złudzenie wykorzystał z kolei Richard Liddle autor kolekcji Binary Furniture Collection. Struktura łączeń sprawia, że mebel wydaje się niestabilny. Rzeczywistość pokazuje, że jest inaczej.

Kto mógłby skorzystać z centrum? Wszyscy mieszkańcy. Organizacje tworzy przecież społeczność lokalna. Do czego może przydać się takie miejsce? To tam doświadczone „pozarządówki” pomagałyby tym młodszym, które dopiero rozpoczynają działalność. To tam wszyscy działający społecznie otrzymaliby wsparcie doradcze w zakresie prawnym czy księgowym, a także przestrzeń ze stanowiskami biurowymi oraz salę konferencyjną. To dzięki takiemu miejscu Miejski Zarząd Budynków przestanie być zasypywany prośbami organizacji o przyznanie lokalu. Bo może to być wspólna przestrzeń, z której skorzystać będą mogli wszyscy, w miarę swoich potrzeb. Centrum organizacji pozarządowych stałoby się także miejscem przyjaznym inicjatywom społecznym, grupom nieformalnym, ruchom miejskim, które coraz aktywniej działają w naszym mieście. To tutaj mogłyby się odbywać debaty publiczne czy konsultacje społeczne. Mieszkańcy mieliby szansę poczuć, że jest miejsce, w którym mają wpływ na życie publiczne! Tutaj czyli gdzie? W poszukiwaniu odpowiedniego lokalu zwiedziliśmy praktycznie całe miasto. Jeden spodobał nam się wyjątkowo. To stara kamienica przy Zamkowej 4, tuż obok kawiarni Zamkowej. Adaptację budynku na potrzeby Centrum zgłosiliśmy do Budżetu Obywatelskiego na 2019 rok. Głosowanie już we wrześniu, więc wszystkie ręce na pokład! Nie musisz być związany z jakąkolwiek organizacją, żeby walczyć o ten projekt i na niego głosować. Centrum będzie dla wszystkich. Czy warto? W Kielcach jest zarejestrowanych około tysiąca organizacji samorządowych. Więc tak – warto!

Michał Piasecki, społecznik, przedsiębiorca, działacz organizacji pozarządowych, kandydat do Rady Miasta. Materiał sfinansowany przez KKW Platforma. Nowoczesna Koalicja Obywatelska.

29


30

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


Pasja

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

31

Czarodziej muzycznych klimatów tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski

Gdy w pędzie przemieszczamy się kieleckim deptakiem, w okolicach placu Artystów zapominamy, po co właściwie tak się spieszymy. Niespodziewanie trafiamy w inną przestrzeń: francuskiego miasteczka, uroczej starówki, miejsca, gdzie nasze plany, zadania do wykonania, codzienność znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tę magiczną moc ma muzyka, która dobywa się z akordeonu. A jej „sprawcą” jest prawdziwy czarodziej klimatów, nieodłączny i stale radosny bywalec kieleckiej Sienkiewki, Lech Skawiński.

Gra na ulicy od 15 lat. Zaczął z prozaicznych powodów: – Nie chciałem się wciąż zastanawiać, skąd wziąć na paliwo czy na świąteczne prezenty dla najbliższych. Wymyśliłem sobie, że będę jeździł grać do parku zdrojowego w Busku. Na pożyczonym akordeonie przypomniałem sobie stare kawałki, nauczyłem się nowych. Nie chciałem jednak, żeby to parkowe granie wyglądało na żebraninę, zastanawiałem się też, czy to zajęcie nie narazi mnie na utratę etatowej pracy w poważnym urzędzie – opowiada. Szybko jednak pozbył się wątpliwości. – Pomyślałem, że żebranie to wyciąganie ręki i nagabywanie: „daj”. A ja gram, nikogo nie zaczepiając i nie prosząc. Jak się komuś moje granie podoba i chce się odwdzięczyć, to może wrzucić pieniądz do miseczki. A jak nie, to nie. Takiego „dorabiania sobie” nawet się nie zgłasza i nie opodatkowuje. To tak jak uliczna sprzedaż kwiatków ze swego ogródka – mówi pan Lech. Nie chodziło jednak tylko o pieniądze. – Zdarzyły się sytuacje, które mnie przekonały, że jestem tam po prostu potrzebny – wyjaśnia. Wspomina starszych ludzi, którzy ukradkiem ocierają łzy wzruszenia. Przypomina sobie niepełnosprawne dzieci na wózkach z buskiego szpitala Górka. – Opiekunki woziły je na wózkach na spacer po parku. Dzieci usłyszawszy mnie, przytrzymywały kółka od wózków, przyglądały mi się uważnie, klaskały, podskakiwały radośnie, okrzykami i płaczem protestowały, gdy opiekunki chciały je wieźć dalej. Po prostu moja muzyka okazała się doskonałą odmianą monotonii ich bytowania – podsumowuje.

Zaczęło się od kolęd Żeby jednak sprawiać radość, najpierw musiał nauczyć się grać. Gdy miał sześć lat, w prezencie gwiazdkowym od rodziców dostał pierwszy instrument. – Była to zielona guzikówka, miała sześć czy osiem basów. Już pierwszego wieczoru sam nauczyłem się grać dwie kolędy, oburącz! Rodzice, którzy też lubili muzykować (ojciec grał trochę na skrzypcach, a mama na mandolinie) byli zdumieni. Uznali, że prezent jest trafiony, mam talent i trzeba mnie zapisać do szkoły muzycznej – opowiada. W szkole uczył się grać na fortepianie, bo klasy akordeonu – uznawanego za instrument niepoważny, rozrywkowy – nie było. Pamięta i wspomi-

na zwłaszcza jedną nauczycielkę, Otylię Kozłowską. – Wysoka, szczupła, delikatna, niebieskooka, rudawe włosy… Kobieta-cud. Była wyjątkowo kompetentną, anielsko życzliwą i niezwykle cierpliwą nauczycielką. Ona jedyna najpierw rozmawiała ze mną o utworze, opowiadając mi o jego kompozytorze i epoce w jakiej tworzył, objaśniała formę i charakter, i sama grając, pokazywała mi jak to można wykonać, zinterpretować – opowiada z przejęciem Lech Skawiński. Po dwóch latach jednak wyjechała z mężem za granicę: – Pozostawiła we mnie głęboki żal dziecka porzuconego przez ukochaną osobę oraz przeświadczenie, że prawie wszystkiego, co umiem jako pianista i wiem o muzyce, nauczyła mnie właśnie ona – dodaje. Na akordeonie nauczył się grać sam, jak tylko rodzice kupili mu prawdziwy 80-basowy instrument polskiej marki Muza. Gdy z łatwością wykonywał już piosenki i utwory taneczne, zaczął występować na szkolnych zabawach, grając do tańca wraz z kolegami. – Akompaniowałem solistom amatorom na konkursach i przeglądach, zespołom tanecznym w Społem i na Bukówce w Klubie Wojskowym, wokalistom zespołu Kieleckiej Komendy Chorągwi ZHP. Przez cały rok po maturze byłem etatowym „klezmerem” w kawiarni U Sołtyków na Rynku – wymienia.

Szkoły życia Zdał maturę w liceum im. Hanki Sawickiej, szkołę muzyczną przerwał. – Mając wiele zajęć, zaniedbałem i w końcu przerwałem naukę półtora roku przed dyplomem. Dziś tego trochę żałuję, choć wina była nie tylko moja. Wciąż mi zmieniano nauczycieli, zresztą nie zawsze byłem z nich zadowolony – wyjaśnia. Rodzice odradzili mu studia artystyczne, uznając, że z tego chleba mieć nie będzie. Dobrze szły mu przedmioty ścisłe, więc wybrał elektroakustykę na Politechnice Warszawskiej, ale inżynierem nie został. Po roku wybrał matematykę na UW, bo wcześniej z zazdrością przyglądał się żakom z uniwersytetu, którzy mieli dużo więcej luzu na studiach i wolnego czasu. Zaczął działać w Zrzeszeniu Studentów Polskich. – Cały czas wolny poświęcałem na uczestnictwo w szkoleniach i wydarzeniach kulturalnych. Grałem – a nawet śpiewałem! – w klubach i kabaretach studenckich (Hybrydy, Medyk, Centon), w Staromiejskim Domu Kultury. Nic


Pasja 32 dziwnego, że często musiałem brać urlopy dziekańskie, powtarzać semestry. Studiowałem… prawie 10 lat – wyjaśnia. Grał też na fortepianie w kawiarni Teatralnej, w hotelach Grand i Europejskim, na kameralnych koncertach. – Zdarzyło mi się raz towarzyszyć Irenie Santor przy nagraniu piosenki „Czy to walc” w Polskim Radiu. Ktoś mnie polecił, gdy artystka potrzebowała akompaniatora na zastępstwo – dodaje. Już jako nauczyciel w liceum pisał magisterkę. Dostał za nią piątkę, bo – jak z dumą wspomina – komisja uznała, że to, co wymyślił i zaprezentował – minikomputer dydaktyczny do doświadczeń dotyczących teorii grup – było nie do zrobienia, a on temu podołał. Skończył podyplomowe studia z informatyki i coś dla siebie: studium kulturalno-oświatowe, kierunek: pedagogika dorosłych, bo swoje miejsce widział – być może – w kulturze. Okazji nie było, więc zajął się programowaniem. Wrócił do rodzinnych Kielc wiele lat później, już jako 50-latek. Znalazł pracę w Urzędzie Wojewódzkim, potem Marszałkowskim. Był informatykiem i specjalistą od kabelków i dysków. – Znużyła mnie praca, do której musiałem wcześnie rano dojeżdżać, by zajmować się nie programowaniem, tylko błahymi problemami sprzętowymi i administracyjnymi. Zdecydowałem się wrócić do muzyki – opowiada. Najpierw grał na pożyczonym akordeonie. Na swój musiał zarobić. Gdy go już kupił, nie był zadowolony. Kupował więc kolejne, a te, które mu nie pasowały, sprzedawał na Allegro. Tak się w tym rozsmakował, że założył stacjonarny sklep. Mieścił się przy ul. 1 Maja obok kościoła św. Krzyża, potem przy Piotrkowskiej. Na prośbę poznanego w sieci Czecha skupował polskie akordeony, a potem raz w miesiącu zawoził je do niego. Stopniowo przekonywał się także do grania w innych miastach: Sandomierzu, Kielcach, ale i Warszawie, Krakowie czy Kazimierzu Dolnym.

Byle czego nie gram Dziś jest już na emeryturze. A gra, gdy zdrowie, chęci, pogoda i okoliczności pozwalają. Nie liczy jednak zysków. – Zarobek to zawsze loteria. Nigdy nie wiem, czy przyniosę do domu 30 zł czy 300 – mówi. Ma też dużo spostrzeżeń na temat swoich słuchaczy. Mówi, że ożywia atmosferę, że gdy gra, ludziom lepiej się na ulicy przebywa. Ci często dziękują mu, za to, że poprawił im nastrój. Czuje też, że dzięki jego muzyce ludziom lepiej się pod górkę ul. Sienkiewicza maszeruje. Często ma nieformalnych uczniów. Przychodzą posłuchać i podpatrywać jak gra. Wspomina panią, która podeszła do niego, gdy grał przed cukiernią przy ul. Staszica. – Podziękowała mi,

że uratowałem jej syna, bo dzięki spotkaniu z moim muzykowaniem syn z początkującego chuligana zmienił się w spokojnego chłopca, obiecującego akordeonistę. Wcześniej strasznie łobuzował, ale kiedyś mnie usłyszał i zapragnął grać na akordeonie. Matka zapisała go do ogniska muzycznego. Teraz chłopak już całkiem nieźle gra, ma osiągnięcia – opowiada Skawiński. Są też tacy słuchacze, którzy proszą, by zagrał konkretny utwór: – Disco polo ani kiczowatych pseudoprzebojów w rodzaju „Białego misia” nigdy nie gram. A i nie każdy utwór rockowy czy klasyczny nadaje się na akordeon, choć niektóre udało mi się przearanżować, jak np. kilka pieśni Chopina, nokturn, jedno z preludiów, „Marzenie” Schumanna, kilka operowych i operetkowych arii – wyjaśnia. – Gram głównie ze słuchu, rzadko używam nut. Dla wielu ludzi wartością dodatkową jest, że to muzyka grana na żywo, na instrumencie, a nie taka odtwarzana z nagrania – dodaje.

Czarodziej nie dla wszystkich Widzi też różnicę w publiczności innych miast, a grywał także w Lublinie, Zamościu, Nałęczowie i za granicą: w Berlinie, Wiedniu, Rzymie, Budapeszcie, Pradze. Najbardziej lubi grać w Sandomierzu. – Tam są przyjaźni ludzie, traktują mnie jak swojego. Mam tam wielu stałych słuchaczy. Nikt mnie nie przegania, niektórzy nawet mi płacą, bym grał w konkretnym miejscu. Najczęściej to właściciele restauracji lub sklepów – opowiada.

Na akordeonie nauczył się grać sam, jak tylko rodzice kupili mu prawdziwy 80-basowy instrument polskiej marki Muza. – W Kielcach przeganianie przez mieszkańców jest notoryczne – przyznaje. – A to sprzedawczynie z przeciwnej strony ulicy skarżą się, że nie słyszą klientów i muszą drzwi sklepu zamykać, więc im duszno; a to jakiś lokator kamienicy za rogiem narzeka, a to w samo południe przychodzi pan z wysokiego piętra z pretensją, że nie może uśpić dziecka, bo hałasuję. Najczęściej grzecznie przepraszam i się przemieszczam. W takiej sprawie czasem przychodzą też strażnicy miejscy. Oni zazwyczaj tylko proszą mnie, bym grał nieco ciszej lub ewentualnie zmieniał co jakiś czas miejsce – mówi smutno. Mimo że u wielu wywołuje uśmiech i poprawia nastrój, zdarzają mu się także i złe chwile. – Nieznośną plagą są schodzący się do mnie pijacy i – wszechobecni nie tylko w Kielcach – tzw. menele, zakłócający spokój budzącymi odrazę zachowaniami. Pozbywanie się ich jest niezwykle uciążliwe, skuteczne na krótko; nierzadko obawiam się o swój instrument i własną osobę. To moje największe utrapienie – wyjaśnia.

Amator z klasą Mimo że gra często i dużo, nie nagrał dotąd żadnej płyty, choć znajomi właściciele studia muzycznego go namawiają. Twierdzi, że nie ma czasu. Bo poza graniem na Sienkiewce robi wiele rzeczy i wszędzie go pełno. Można go spotkać w domach kultury, na plenerowych koncertach, akompaniującego chórowi seniorów czy aktorowi w spektaklu teatralnym, a nawet grającego „do kotleta” na prywatnych przyjęciach czy w restauracji. Jest entuzjastą tanga argentyńskiego, więc bywa na milongach, nawet sam PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


próbuje tańczyć. Wieloletnie doświadczenie nie wpłynęło na jego samoocenę. – Jestem amatorem, bo średniej szkoły muzycznej nie skończyłem. Nie zagram jak Marcin Wyrostek (zwycięzca edycji „Mam talent”, wybitny akordeonista, wykładowca Akademii Muzycznej w Katowicach – dop. red.), ale staram się naśladować profesjonalistów, by utrzymać się na dobrym, choć amatorskim, poziomie – podsumowuje. Drażni go stwierdzenie, że akordeon to pianino dla ubogich. – Taki wysokiej klasy może kosztować tyle co dobre auto, nawet ponad 50 tys. zł. Ja gram na elektronicznym, cyfrowym akordeonie, wartym 5 tys. euro. Nie rozstaję się z nim, bo to superinstrument, w odpowiednich rękach mogący zastąpić niemal całą orkiestrę – tłumaczy. W głębi serca nadal czuje się pianistą, ale granie w przestrzeni miejskiej na pianinie nie byłoby możliwe. Akordeon też do najlżejszych nie należy. Do transportu po ulicach starówek różnych miast używa więc… wózka inwalidzkiego, który przyniósł ze złomowiska i wyremontował. Gdy zaczyna koncertować, ukrywa go jak może. Nie chce, by ktoś podejrzewał, że gra na emocjach, udając niepełnosprawnego. Czuje się spełniony, bo marzył o tym, by go zauważono. – W pracy byłem szarą myszką, usuwałem usterki sprzętu komputerowego, pomagałem wymienić tusz czy włożyć papier do drukarki. Teraz jestem samodzielny, niezależny, a przede wszystkim znany, lubiany i rozpoznawany. Spotkałem wielu fantastycznych ludzi i to właśnie dzięki muzykowaniu na ulicy. Czuję, że z życzliwością podchodzą do mnie nawet ci, których nie rozpoznaję. Ostatnio dostałem rabat w warsztacie samochodowym – wyjaśnia. Stara się tłumaczyć tych, którzy go nie akceptują: – Tolerują mnie i lubią ludzie na poziomie, dla których muzyka to coś więcej niż podkład do pląsów. Bywają awantury o to, że „rzępolę”, że „za długo, za głośno gram”. Tak robią przeważnie ci, co wolą disco polo. Ale trudno się dziwić, że ludzie wybierają taką muzykę. Edukacja muzyczna w zwykłych szkołach właściwie nie istnieje. Skąd więc mają inną muzykę znać? Gdzie zdobywać dobre nawyki? – pyta. Taka postawa nie byłaby możliwa bez serdeczności, uśmiechu i otwartości na drugiego człowieka. Pan Lech twierdzi, że musiał się tego nauczyć, bo zawsze był wycofanym indywidualistą, który wszystko chciał robić sam i po swojemu. To przez to nie potrafi grać w zespołach. – Cieszę się, że mi się udało wyzbyć dawnej bezkompromisowości w lansowaniu własnych poglądów, mam teraz dużo lepsze (choć nie zawsze idealne) relacje z otoczeniem i ludźmi, na których mi zależy – zapewnia. Gdy pytam o marzenie, obraca pytanie w żart, lecz po chwili poważnieje. – Marzenie? To, co mnie – jak i wielu ludzi wrażliwych na piękno – naprawdę boli, to epidemia złego gustu, schlebianie produkowanej masowo tandecie i łatwiźnie. Marzę więc, by wróciły czasy, gdy dobry poziom artystyczny i wykonawczy był w cenie, by stało się powszechną normą słuchanie muzyki wartościowej, niebanalnej, piosenek melodyjnych opatrzonych sensownymi, poetyckimi tekstami. Moje uliczne granie traktuję w tym sensie jako pewną misję edukacyjną. Będę grać póki sił i zdrowia starczy, by wnosić w codzienność choć odrobinę piękna, dobrej muzyki, radości, wspomnień, wzruszeń. I by pozostawić po sobie jak najlepsze wspomnienia – zapewnia. ■

REKLAMA

Dla siebie i innych


Pasja 34

tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski, Mateusz Iskra, Wiktor Taszłow, Wojtek Spyra

Miłość Wojtka Spyry do motocykli trwa dłużej, niż on sam sięga pamięcią. Parę lat temu wrócił do młodzieńczej pasji, ale w nowej odsłonie: buduje maszyny od początku do końca. Dłubie przy nich w garażu na Herbach, a efekty zachwycają nie tylko miłośników jednośladów. Już jego pierworodny Cyklop zaintrygował fanów customowych, czyli przerabianych motocykli z całego świata.

Komunijna motorynka Fascynowały go, odkąd pamięta, a nawet dłużej, bo już jako berbeć usadzony na maszynie pozował do zdjęć. To zasługa taty, który w garażu na kieleckich Herbach miał wiele motocykli, najstarsze pochodziły z lat 30., a najfajniejsze były wojenne BMW. Siostry ojca jeździły na awo simsonach czy polskich junakach. – A dziadek był ponoć gdzieś tam na wsi takim przedwojennym specjalistą, naprawiał motocykle. Ustawiała się do niego kolejka – dodaje. Wojtuś bawił się śrubkami, aż stał się szczęśliwym posiadaczem pierwszej własnej maszyny. – Uzbierałem kasę z komunii i poszedłem z ojcem do polmozbytu po motorynkę. W tamtych czasach można było je kupić od PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

ręki, ale najczęściej były zepsute. W mojej nie działało sprzęgło, dlatego była w promocji. Pamiętam, że cenę: z 47 tys. zł obniżono do 42. Sprzęgło naprawił ojciec, ja mu asystowałem – wspomina. Ujeżdżał tę motorynkę, ile się dało, całą podstawówkę. Ale w garażu stały też inne motocykle... – Nie ukrywam, że na nich też jeździłem, nawet jak do ziemi nie dostawałem nogami – przyznaje. Gdy miał 16 lat, zrobił prawo jazdy – zimą, zaraz jak tylko mógł iść na kurs. – Pamiętam, że jeździłem w śniegu. Potem to odchorowałem – wspomina. Pierwszy motocykl przejął od starszego brata. To był ural, przy którym wciąż trzeba było grzebać. Po paru latach go poskładał. Potem były nowocześniejsze motocykle. – Wtedy lubiłem jeździć. Teraz wolę je robić i przerabiać – zdradza.


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

35


Pasja 36 Cyklop Wojtek Spyra nie pasuje do stereotypu miłośnika motocykli. Sprawia wrażenie nadzwyczaj spokojnego człowieka, lubi góry i kontakt z przyrodą. Raz czy dwa pojechał nawet na zlot, ale to nigdy nie były jego klimaty. W garażu nie słyszymy rocka, tylko muzykę, przy której chirurgowi raczej nie drgnęłaby ręka. Od Los Angeles woli Nową Zelandię. W pewnym momencie zrobił sobie długą przerwę. Sprzedał motocykl, nie wiedział, co chce w życiu robić, i wyjechał na parę lat za granicę. Z Anglii kilka razy przyjeżdżał do Polski, za każdym razem już „na stałe”. Do swojej pasji wrócił dziesięć lat temu, jeszcze na emigracji, gdy znów kupił motocykl. – A pracę w garażu zacząłem po powrocie zza granicy, sześć lat temu. Stwierdziłem wówczas, że nie chcę jeździć na fabrycznej maszynie i sam muszę coś dla siebie zbudować – wspomina.

Wszystkiego nauczył się sam. I zrobił dla siebie motocykl, o którym wieść rozniosła się w środowisku. Informacja pojawiła się w magazynie „Custom”, w internetowym piśmie „Swoimi Drogami” i na znanych portalach miłośników customowych, czyli przerabianych indywidualnie i zgodnie z potrzebami użytkownika motocykli. Dotarła nawet do Nowej Zelandii. Ludzie zachwycili się jego jednośladem, a jemu spodobało się, że ktoś docenia to, co robi. W tym motocyklu, którego ktoś przez charakterystyczne światło ochrzcił imieniem Cyklop, został tylko oryginalny silnik Yamahy i kawałek ramy, reszta była przerabiana lub dorabiana. Zainteresowanie jego pracą było ogromne, większość osób chciała wiedzieć, jak to czy tamto zrobił. Byli też tacy, którzy pytali, czy Wojtek złoży im taki pojazd. Cyklopa robił dla siebie, ale ostatecznie sprzedał go człowiekowi z Anglii.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

37 Klient nawet nie obejrzał maszyny, bo znał wszystkie przeróbki, długo i często rozmawiali przez telefon. Twórca spakował swoje dzieło w busa i się z nim pożegnał. Przez dłuższy czas miał jeszcze kontakt z nowym właścicielem Cyklopa.

Z Herbów do Puerto Rico Kolejny motocykl był w zupełnie innym stylu i także dość szybko znalazł nabywcę. W ten sposób pasja przerodziła się w zawód. – Ale to nie praca, to jest właściwie zabawa – zastrzega. Na swoim koncie Spyra ma już cztery maszyny, które wykonał od początku do końca. – Robię jak najwięcej rzeczy własnymi rękami, nie kupuję fabrycznych części z katalogów, tylko sam je rzeźbię. Nie płynę z nurtem. Samemu można zrobić błotniki, ramę, wszelkie detale, co kto sobie wymyśli – tłumaczy. Ma sporo zamówień na części: układ wydechowy czy inne drobiazgi od motocyklistów z całego świata, głównie z Europy, Nowej Zelandii i Australii. Najbardziej egzotycznym miejscem, do którego zaadresował paczkę, była wyspa Puerto Rico. Podkreśla, że nigdzie się nie ogłaszał, wieści rozeszły się pocztą pantoflową. Nawet nie ma jeszcze swojej strony internetowej, brakuje mu czasu, żeby tego przypilnować. Sam jeździ rowerem, jest jak szewc, co bez butów chodzi. To dlatego, że co zrobi, to sprzedaje. Ale obiecał sobie, że przez zimę złoży wreszcie maszynę, która zostanie w garażu na Herbach. Jej fragmenty stoją już na stole. REKLAMA

Obok leży stara, grubaśna książka o motoryzacji. I rysunek niskiej maszyny o wydłużonym kształcie. Efekt końcowy może jednak odbiegać od założeń. – Przy pracy dużo kombinuję. Mam początkową wizję, ale potem modyfikuję, wiele zmian wychodzi spontanicznie w czasie dłubania – mówi. Pod ścianą leżą resztki motocykla DKW z 1940 roku. – Kolega powiedział mi, że jego znajomy robi porządki w piwnicy w centrum Kielc i chce wyrzucić jakieś części. Obaj się na jednośladach nie znają, a na zdjęciach ledwo co było widać. Poprosiłem, żeby się wstrzymał, pojechałem i okazało się, że to pojazd z czasów wojny, bez silnika, ale w dobrym stanie – dodaje. Fabrycznych jednośladów nie lubi. – Ktoś mi takiego przyprowadził, to wygoniłem na podwórko. Lepiej żeby on mókł na deszczu, niż ten – tłumaczy i wskazuje na harleya sportstera z 1976 roku. Motocykle z herbskiego garażu robią wrażenie nie tylko na miłośnikach tych pojazdów. – Jest taka zasada, że jak coś wygląda dobrze, to dobrze się na tym jeździ. Ale wiadomo, że każdemu podoba się coś innego. Fajnie, jak wizja klienta jest podobna do mojej – mówi. Jeden z motocyklistów, gdy zobaczył efekty pracy Wojtka, powiedział: „Myślałem o czymś innym, ale to jest jeszcze lepsze”. Czy trudno mu się rozstawać z własnoręcznie zrobionymi motocyklami? – Cóż, nie można mieć wszystkiego – mówi z charakterystycznym spokojem. I dodaje, wskazując na zdjęcie Cyklopa: – Ale identycznego sobie kiedyś zrobię. ■


Kultura 38

Książki dają wolność rozmawiała Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia Mateusz Wolski

Mała, choć długa, wieś niedaleko Bodzentyna, z widokiem na ciągnące się pasmo Łysogór. W jej środku, niedaleko drogi prowadzącej do Słupi Nowej, jest dom i podwórko, na którym każda roślina rośnie, jak lubi, odwdzięczając się soczystą i gęstą zielenią. To prawdziwe królestwo państwa Nowakowskich. Ale my przyjechaliśmy do pod-, lub raczej nadkrólestwa. Na strychu domu mieści się potężna biblioteka, czytelnia i profesjonalna manufaktura – wydawnictwo Liberatorium. Tu rządzi Radek Nowakowski – nietuzinkowy autor artystycznych książek i tłumacz.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

G

Gdy kończyłeś 60 lat, dość przygnębiająco podsumowałeś swoje życie. Napisałeś, że robisz rzeczy nikomu niepotrzebne. Trzy lata później wciąż robię rzeczy nikomu niepotrzebne. I z tego nie zrezygnuję. Właściwie niczego poza książkami nie potrafię. Inni robią rzeczy bardziej sensowne. Wyleczą cię na przykład, zęba wyrwą, pralkę zaprojektują. Na kogo więc padło, na tego bęc… Jesteś jedynym twórcą książek artystycznych w Polsce? Nie, choć pod pewnymi względami jestem dosyć unikatowy. Na przykład: konsekwentnie zajmuję się tym od lat. Jest mnóstwo ludzi, którzy robią to z doskoku. Malarze, rzeźbiarze, poeci. Różni. Ja od początku robię książki, nie dzieła sztuki. Książki, które, choćby nie wiem jak dziwaczne, są przeznaczone do czytania i do tego, by powielić je w jakimś nakładzie. Dlatego mam własne wydawnictwo. Jestem autorem i wydawcą, zdecydowanie wolę więc określenie „książka autorska”. I w tym jestem unikatowy, ot, taki „samotny biały żagiel”. A na świecie? Też myślę, że wielu by się nie znalazło. Z reguły ludzie biorą cudze teksty i tylko im gombrowiczowsko dorabiają gębę: ilustrują, dobierają papier, czcionki, pięknie drukują, jeszcze piękniej oprawiają. Mało jest takich, którzy wymyślają książkę od początku do końca. I nie tylko wymyślają, lecz także piszą i drukują. Dlaczego? Wydawałoby się, że to ciekawa forma. Ogromnie ciekawa, ale i bardzo trudna. Musisz być pisarzem, rysownikiem, typografem, projektantem, drukarzem, introligatorem, redaktorem, korektorem. Nie potrafiłbym pracować nad książką, jeśli czegoś nie byłbym w stanie zrobić sam, jeśli musiałbym współpracować z kimś i mówić: a tu mi powiększ literkę, a ten akapit zwęzimy, rysunek ciut do góry, poprzedni odcień zieleni lepszy, podobnie jak ta metafora wyrzucona trzy dni temu... Tak bym mendził i mendził, aż by mnie ten drugi zatłukł wałkiem, młotkiem albo obcążkami. Niemiernie trudno byłoby mi przekazać komuś to, co mam w głowie. Tym bardziej że wizja bywa płynna, zmienna. Ja sobie wyobrażam całą książkę, całą jej konstrukcję, tę misterną budowlę. Pomaga mi w tym moje niedokształcenie architektoniczne. Niedokształcenie, bo studiów nie skończyłeś. Zrezygnowałeś z architektury, by – jak mówisz – ratować świat i ludzi przed swoimi budynkami. Na pierwszym roku miałem zajęcia z matematyki. Wykładowca wchodził na salę i mówił: No co, przyszli architekci, przyszli i poszli? No i ja sobie tak poszedłem. Co najbardziej cenisz w swoich książkach i życiu? Niezależność? Dobrze trafiłaś. Swoboda i wolność są najważniejsze. Mimo ceny, jaką za nie płacę. Mógłbym próbować się dogadywać z wydawnictwami, ale z pewnością musiałbym pójść na pewne ustępstwa. Pamiętam taką rozmowę sprzed lat w wydawnictwie słowo/obraz terytoria. Chciałem ich namówić na wy-

39 danie przetłumaczonej przeze mnie książki. Przy okazji podsunąłem swoją. Naczelny ją przeglądnął i westchnął: „Ale tu wszystko jest już gotowe. Pan nam odbiera całą przyjemność robienia książki”. Miał rację. Chciałem, by oni ją tylko rozmnożyli. Nie chciałem, by przy niej grzebali. Mam świadomość, że nie wszystko w moich dziełach jest idealne, ale tworzy spójną całość i musi być właśnie takie. Tu nie ma miejsca na żadne ustępstwa. Wolność jest odpowiedzialnością. W Liberatorium biorę za moje książki pełną odpowiedzialność, nie mogę zwalić winy na nikogo, a to że w drukarni coś popsuli albo redaktor coś poplątał. To chyba jest najistotniejsze. Mówisz, że Twoje książki są do czytania. Gdybyś jednak dogadał się z wydawnictwem, miałbyś szansę na większą rozpoznawalność. Nie szkoda Ci, że tak niewielu Cię zna i czyta Twoje dzieła? Szkoda, ale co mam zrobić? Na szczęście kilkanaście czy kilkadziesiąt egzemplarzy to i tak więcej niż jeden. Może napisać drugą „Ulicę Sienkiewicza”, Twoje najbardziej rozpoznawane i chyba najdłuższe (po rozłożeniu ponad 10 metrów) dzieło? Obiecywałeś, że zrobisz kolejną część, opowiesz o tym, co dzieje się po drugiej stronie okien. Jestem tym zainteresowana, bo sama przy tej ulicy mieszkam. (Śmiech). Nie obiecywałem, ale rzeczywiście zastanawiałem się... Myślę, że to w dużej mierze kwestia promocji, wręcz zwykłej informacji, dotarcia do ludzi. Mogę utyskiwać, że nie kupują moich książek, że brak zainteresowania, ale faktem jest, że wiele czasu na promocję nie poświęcam. Właściwie wcale. Nawet na Facebooku mnie nie ma. Nieprawda. Prowadzisz bogatą stronę internetową wydawnictwa (liberatorium.com). Profil na Facebooku tez miałeś. Córka mi założyła, ale ona też nie wiedziała, co z tym dalej zrobić. Niestety, jestem w pełni świadom tego, że czasu mam coraz mniej. Bliżej mi niż dalej. Co z tego, że będę obecny na Facebooku? Jeśli wyślę informację o tym, co robię do 5 tysięcy osób, to te 5 tysięcy osób także wyśle do mnie informacje o tym, co robią. Zwykła uprzejmość wymaga, żeby chociaż rzucić na nie okiem. Zejdzie cały dzień. I tak tracić czas na wzajemne informowanie, kiedy tyle rzeczy do zrobienia? Jak Krysia (Krystyna Nowakowska, żona Radka – dop. red.) pójdzie wreszcie na emeryturę, to może się promocją zajmie. Chociaż źle jej nie życzę – są ciekawsze rzeczy. I to mówi autor pierwszej polskiej powieści hipertekstowej „Koniec świata według Emeryka”? Czuję już pewne ograniczenia, technologie mnie wyprzedziły. „Emeryka” wydał Ha!art i się na tym przejechał, bo nie przewidział, że za chwilę uruchomią Neostradę i nikt nie będzie kupował powieści hipertekstowej na płycie. Po co, jak czytelnik może ją sobie ściągnąć? Zwłaszcza, że cały „Emeryk” waży 10 czy 15 MB. Dziś zajmuje to moment. Gdy robiliśmy to w 2005 r., to jeszcze się pracowało na modemie: albo się rozmawiało przez telefon, albo ściągało pliki. Wtedy płyta miała sens. Poza tym Ha!art chciał nawiązać do pierwszych amerykańskich książek hipertekstowych. Gdy w 1986 r. Michael Joyce wydawał „Popołudnie. Pewną opowieść”, to na dyskietkach znajdował się również program umożliwiający czytanie. Wtedy nie było jeszcze Internetu, a to raptem nieco ponad 30 lat temu. Skoro z „Emerykiem” dałeś radę, to może warto i teraz? Kolejny mój hipertekst, „Liberlandia”, jest projektem otwartym, ciągle coś dopisuję. Ostatnio przenosiłem ją na inny serwer. Sporo w niej pozmieniałem. Przy okazji sprawdzałem, jak wygląda na smartfonowym ekraniku,


Kultura 40 bo teraz wszyscy w niego się wpatrują. Nie wygląda dobrze, bo wszystko zaprojektowałem dla dużego ekranu stacjonarnego komputera. Gdybym zaczął „Liberlandię” przerabiać, gdybym wreszcie opanował te nowe technologie, mogłoby się okazać, że one są już całkiem stare i nieaktualne, bo właśnie pojawiły się inne urządzenia. Mój wysiłek poszedłby na marne. Papier to jednak papier, książka to konkret. Gdy światło wyłączą, nie ma „Liberlandii”, znika. Promocja zawodzi, nie chcesz gonić za nowinkami. Coś jeszcze? Z pewnością to też jest kwestia cen książek. Może powinny być tańsze, ale dochodzę już do kresu opłacalności. Czy 150-200 zł za ręcznie zrobioną książkę istniejącą w kilkudziesięciu egzemplarzach to dużo? Chyba nie. A jednak... Jeden egzemplarz to od kilku godzin do kilku dni pracy, w zależności od stopnia skomplikowania. Plus kilka miesięcy lub kilka lat pisania. Może powinienem ustawić ceny na poziomie 1500-2000 zł, albo i dziesięć razy wyższym. Wtedy byłaby to jakaś lokata kapitału. Tylko że nie zależy mi na tym, aby ktoś lokował kapitał w moich książkach. Wolę, aby kupował je ktoś, komu się spodobały, kto chce je przeczytać. A trzeba przyznać, że jest co czytać. Ile książek masz na koncie? W tej chwili 33 części z cyklu „Nieopisanie świata”. W niektórych przypadkach wersje językowe są oddzielnymi książkami, kilka występuje w dwóch lub trzech wersjach różniących się architekturą. Gdybym chciał zrobić wystawę pokazującą wszystko, w tym także egzemplarze „historyczne”, na przykład te wystukane na zwykłej maszynie do pisania, to liczbę 33 należałoby pomnożyć przynajmniej przez 2, a może nawet przez 3. W ubiegłym roku wydałeś „Orysowanie świata” o francuskim miasteczku Naucelle. Nic w nim nie napisałeś, tylko narysowałeś. Kto cię zna, ten wie, że przez całą twórczość zmagasz się z zadaniem opisania świata. I na dodatek doskonale wiesz, że nie uda Ci się tego zrobić. Ale żeby tylko rysować? Przestałeś wierzyć w słowo? Wróciłem do korzeni. Kiedyś dużo rysowałem – z pierwszego wyjazdu do Włoch, ponad czterdzieści lat temu, przywiozłem kilkaset rysunków i żadnego słowa. A do tego miasteczko Naucelle, takie wielkości Bodzentyna, jest urocze i to nie tylko w sensie architektonicznym. Chyba mógłbym się tam odnaleźć. Spędziłem tam 2,5 tygodnia. Sprzedałem 14 książek, mimo bariery językowej. Co prawda, mogę założyć, że część kupili znajomi, którzy organizowali wystawę, bo czuli się w obowiązku, ale większość trafiła w ręce tych, którym się one po prostu spodobały. W Bodzentynie mieszkam już 24 lata i… nie sprzedałem żadnej książki. Mało tego, nikt się nie interesuje tym, co robię. No i nie ma ani galerii, ani księgarni. W Naucelle jest kilka galerii, księgarnia też jest, a w trakcie naszego pobytu odbyły się w hali sportowej jednodniowe targi książki dla regionalnych wydawców. Całkiem interesujące. Kupiłem na nich „Księgę katoja” Jeana Boudou. To tamtejszy pisarz oksytański, powiedzmy taki ichniejszy Żeromski, choć dużo bardziej współczesny. To może pora przeprowadzić się do Francji? Gdyby tutaj nie było tak pięknie, gdybym nie miał tego domu, ogrodu, to kto wie? Po „Orysowaniu świata” pojawiła się kolejna, zatytułowana „Książka bez tytułu będąca 33 częścią nieopisania świata”. Napisałem kryminał somnambuliczny. Wydrukowałem go, daję bratu, a ten mówi: „No wreszcie normalna książka do normalnego czytania”. Ale PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

bratowa zajrzała trochę głębiej i jednak okazało się, że to nie jest normalna książka. Mógłbym zdradzić tajemnicę... Kto zabił? W końcu to kryminał… Nie, to nie tak. To książka w całości wyśniona. Kiedyś czytałem sporo Carlosa Castanedy. Podobno antropologiczny szarlatan, ale książki ciekawe. Indianie Yaqui, wśród których przebywał, traktują sen jako inny aspekt rzeczywistości. Wychodzą z założenia, że tak jak się uczymy poruszać na jawie, tak możemy nauczyć się poruszać we śnie. Stosowanie określonych technik pozwala śnić na konkretne tematy, kontynuować sen, wracać do miejsc i wydarzeń, śnić ten sam sen we dwie osoby. Dawno temu przyśniła mi się książka, która miała absolutnie fenomenalną konstrukcję. Była bryłą nieprawdopodobnie rozszerzającą możliwości narracyjne. Obudziłem się i chciałem to zanotować, ale okazało się, że nie potrafię jej ani opisać ani narysować. Sporo lat później przyśniła mi się następna książka. Skończona, gotowa. Dokładnie ją widziałem, wiedziałem, jak była zrobiona, jak napisana. Weszła mi głęboko w głowę. Byłem przekonany, że istnieje. Przychodziła jakaś wystawa i chciałem ją drukować. Ale gdzie ona jest? Gdzieś się zapodziała? Dopiero po chwili przypominałem sobie, że to był sen. Pewności jednak nie miałem. Rok temu, przyśniło mi się, że komuś opowiadam o tej wyśnionej książce. Obudziłem się i uznałem, że skoro we śnie opowiadam sen, to muszę coś z tym wreszcie zrobić. Ale co? Muszę znaleźć tę książkę. Gdzie jej szukać? Oczywiście we śnie, bo była chyba tam. Na jawie jej nie było, szukałem przecież. I zacząłem spisywać sny. W tej książce są tylko rzeczy wyśnione. Nie ma tytułu, bo tytuł mi się nie przyśnił – to znaczy pojawił się, ale litery uciekły z okładki zanim zdążyłem złożyć je w słowa. Ta zaginiona we śnie jest wewnątrz tej ujawnionej. A jak się do niej dostać? Trzeba wejść do wnętrza tej nowej. Ale wtedy ją zniszczymy. Podpowiem, że chyba nie warto, ale czytelnik musi zdecydować sam. Co ciekawe, gdy już ten „kryminał” skończyłem, przestały mi się śnić książki. Gdy spotkaliśmy się poprzednio, miałeś gotowe tomy o dwóch żywiołach: „Wodę” i „Drewno”. Teraz jest jeszcze „Ogień” i „Powietrze”. Zapowiadałeś także część o plastiku, uznając że to kolejny współczesny żywioł. Pracujesz nad nią? Zdarzają się książki, które, ot tak, bum trach i są, nie muszę się nad niczym zastanawiać. Po prostu zabieram się do roboty i od razu wszystko wychodzi, wszystko pasuje. Tak było z „kryminałem”. A są takie, że niby wszystko wiem, a za cholerę to się nie może urodzić. I taki jest ten nieszczęsny „Plastik”. Męczę się już nad tym drugi rok. Dopisuję, poprawiam, przerabiam i nie chce mi się to złożyć. Nawet papier plastikowy już na nią znalazłem. Poza książkami o żywiołach, opisujesz także kształty świata. „Mapa” to świat płaski lub okrągły, jak się ją zgniecie w kulę. „Szopa” to świat kanciasty, można ją przekształcać w koślawy prostopadłościan, a dodatkowo tekst złożony jest nieokrągłymi, graniastymi czcionkami. Jest odwrotnością książki, która powstała w fabryce Norblina w Warszawie. Tamtą najpierw napisałem na murach, wewnątrz, a dopiero potem przeniosłem na papier. Ta miała się pojawić na szopie, która stoi na moim podwórku, lecz najpierw powstała wersja papierowa i na niej poprzestałem. Mam też świat tulejowy. „Tuleja” ma sześć warstw i tę właściwość, że można ją czytać z dołu do góry i z góry na dół, obracając, jak to tuleję. Będą kolejne książki eksplorujące różne struktury świata i wszechświata. Ale najpierw chcę skończyć tę o plastiku.


m a d e i n Ĺ› w i Ä™ to k r z y s k i e

41


Kultura 42 Popełniłeś też książkę dla dzieci, „Kukuryki”, wierszyki o niedużym świecie kurzym, pisane kurysywą. „Kukuryki” się rozrosły, zyskały międzynarodowy wymiar. To pokłosie wystawy w Naucelle. Bardzo się ta moja książka podobała, ale miejscowi nic z tych wierszyków nie rozumieli, a przetłumaczyć się ich przecież nie da. Trzeba było zatem dopisać nowe i pobawić się kurą w innych językach. Dlatego francuska kura, czyli poule stała się żarówką, czyli ampoule. Angielska, hen, przyczyniła się do powstania wierszyków o rock’hen’rollu, o kompozytorach Hendlu i Hencocku i krainie zwanej Hengland. Zaś wierszyk esperancki opowiada o filmie, bowiem kura w tym języku to kokino. Swoje książki piszesz nie tylko po polsku, ale też po angielsku i w esperanto. Zajmujesz się tłumaczeniami. Iloma językami władasz? Kiedyś opowiadałeś mi, że uczyłeś się na przykład suahili. Suahili próbowałem poznać z ciekawości, żeby rozszerzyć lingwistyczne horyzonty. Tkwimy zamknięci w swoich językach niczym w klatkach. Nawiązuję tu do hipotezy Sapira-Whorfa, głoszącej że język definiuje nam świat. Suahili dzieli rzeczy na dziesięć klas, a logika tego podziału jest dla nas w wielu momentach zupełnie niezrozumiała. Raczej nie połączylibyśmy ze sobą rzeki, ręki, drogi i drzewa, przyjmując za kryterium to, że są one długie. Suahili kategoryzuje świat zupełnie inaczej niż polski, angielski czy francuski. Podobnie jest ze słownictwem, które nie jest oparte na łacinie i grece, więc nie budzi żadnych skojarzeń, nie pozwala się niczego domyślić. No to które języki znasz? Używam, nieomal na co dzień, angielskiego, piszę, tłumaczę. Znam esperanto, prawie znam francuski, rosyjski w zasadzie już zapomniałem, ale jak wezmę książkę, to jeszcze bez większych problemów sobie poradzę. Ze trzy lata temu czytałem XVII-wieczną prozę chińską właśnie w rosyjskim przekładzie, żeby potem sięgnąć po współczesnego Mo Yana, już po polsku. Kiedyś uczyłem się włoskiego, jeszcze będąc studentem, na kursie w Perugii. Tylko co potem zrobić z włoskim? Gdzie go używać poza Włochami? Dante w oryginale mnie nie pociągał. Bardziej Moravia albo Italo Calvino. Ale to byłoby za trudne. I tak mój włoski zmarniał, uwiądł i popadł w zapomnienie. A po co uczyłeś się esperanto? Przecież to sztuczny język. Interesująca jest idea tego języka. Wizja świata, w którym możemy się dogadać bez żadnych problemów, fascynuje. Poza tym to język prościutki, można się go nauczyć szybko, więc oszczędzasz czas, pieniądze, energię. Tu nie chodziło o to, by zastąpić języki narodowe, bo to po prostu niemożliwe, lecz by pomóc w komunikowaniu się. W ONZ czy UE dokonuje się codziennie gigantycznej ilości tłumaczeń pism urzędowych. Można by to znacznie uprościć i zaoszczędzić masę pieniędzy, wprowadzając jedną wersję esperancką. Ludzie jednak wolą życie komplikować. Daje to większe możliwości kombinowania, co przekłada się na większe korzyści, przynajmniej dla części populacji, więc jest uzasadnione ewolucyjnie. Moje nadmiernie skomplikowane książki zdają się być sławetnym wyjątkiem potwierdzającym regułę – to tak na marginesie... Dziś angielski jest swojego rodzaju esperanto, jest, jak to mawiają, językiem wehikularnym. Swoje książki tłumaczysz jednak i na angielski i na esperanto. Mawiają też, że stara miłość nie rdzewieje. Esperanto jest językiem bez kultury. Z jednej strony może to być poważny zarzut, a z drugiej ogromny plus. Jeśli uczysz się języka obcego, to on zawsze będzie obcy. A to akcent, PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

a to końcówka nie taka, a co to za dziwne słowo? Znam to z autopsji, bo przecież Anglicy czy Amerykanie czytają moje teksty i mówią potem, że wszystko fajnie, super, ale czasami jakoś tak dziwnie brzmi. Nie ma czegoś takiego jak muzyka, kuchnia, moda, czy architektura esperancka. Gdy ktoś nam powie np. muzyka brazylijska, od razu słyszymy instrumenty, rytmy, wiemy, jak to powinno brzmieć. Wszyscy znający esperanto czują się jak u siebie, nikt nie jest uprzywilejowany. Esperanto jest wszystkich i niczyje. Dodatkowo masz pełną swobodę w kreacji słów. Możesz je tworzyć, zmieniać, transformować, ale są określone zasady, które pozwolą drugiej stronie to odczytać. W językach naturalnych to już nie jest takie proste. Możesz próbować tworzyć nowe słowa, ale istnieje ryzyko, że to, co dla ciebie jest fajne, inni uznają za kompletne nieporozumienie. Na renesans esperanto chyba nie mamy co liczyć. Zostaniemy przy angielskim? Nie byłbym tego taki pewien. Już za chwilę świat będzie się musiał uczyć chińskiego. Niedługo i tak wszyscy będziemy Chińczykami (śmiech). Rok temu moja córka odbierała licencjat w Royal Albert Hall i czuliśmy się jak w Szanghaju. Chyba z 60 proc. studentów jej uczelni, Imperial College London, stanowią Chińczycy. Już w tej chwili co czwarty człowiek na świecie to Chińczyk. Co bardzo istotne, pismo chińskie jest uniwersalne. Piszesz po chińsku i możesz to przeczytać w dowolnym języku. Jeśli rysujesz piktogram, który oznacza człowieka i bardzo go przypomina swą formą, to możesz go przeczytać w każdym języku. To działa tak jak nasze, czyli arabskie, cyfry. Chińczycy, którzy we własnym państwie mówią tak różnymi dialektami, że nie mogą się dogadać, posługują się tym samym pismem. Nie dogadują się, ale się dopisują. Co jest najtrudniejsze w pracy tłumacza? Nieustanne zmaganie się z kontekstem kulturowym. To jest zakała tłumaczeniowa. Bagno, w którym się tonie i nie wyciągniesz się z niego za włosy jak pewien słynny baron. Nie możesz opatrzyć tekstu tysiącem przypisów, bo przestanie nadawać się do czytania. Nie jest trudno przetłumaczyć z polskiego na inny język frazę „najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. Tłumacz nieco się zdziwi, ale poszuka w Internecie i dowie się, co to była „Stawka większa niż życie”, umieści stosowny przypis. I co z tego? Dla czytelnika z innego świata pozostanie to jednak zupełną abstrakcją. Parę lat temu przetłumaczono na francuski „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego. W wywiadzie z tłumaczem wyczytałem, iż największy problem miał ze słowem „Żydówa” z pozoru jakże prostym i oczywistym. Po pierwsze: w polskim mamy zgrubienia i zdrobnienia, a nie we wszystkich językach one występują. To jeszcze da się obejść. Po drugie: podteksty znaczeniowe, niuanse, którymi ta „Żydówa” jest podszyta. W tym jednym słowie jest zawarta nieomal cała historia polsko-żydowska. I jak to oddać w innym języku? Czyli i język i kultura nas ograniczają. Jak więc żyć, panie Radku, jak żyć? Jakoś. Spróbować wyjść z tej kulturowej klatki. Z tej szopy, gdzie siedzimy ukryci i spozieramy w poczuciu wyższości na otaczający świat przez szparę w deskach. Wyjść z niej i oglądnąć ją z zewnątrz. I pamiętać, że to niewiele da, bo wychodząc z tej pierwszej szopy wejdziemy do drugiej, tyle że większej. Z niej też trzeba się wydostać. I tak dalej. Nie jest to łatwe. Może być niebezpieczne. Znacznie mniej przyjemne niż w „Seksmisji” (ach te konteksty kulturowe). Dziękuję za rozmowę. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Sezon na nowoczesność

Dwustronne kurtki, puchówki, taliowane płaszcze, sztuczne futro czy koszule w żywych, soczystych kolorach… Maxi Moda szykuje się do sezonu jesienno-zimowego. Najnowsza kolekcja jest nowoczesna i zaskakuje ciekawym wzornictwem. W sklepie przy ul. Klonowej na wieszakach, obok renomowanych zachodnich marek, jak Gerry Weber, Via Appia czy Barbara Lebek, pojawiła się też nowa duńska marka. Jej hitem są dwustronne kurtki. Możemy nosić je jako skafandry z ciekawym nadrukiem i fakturą lub odwrócić na drugą stronę i założyć jako urocze, miękkie sztuczne futerko. – Maxi Moda ma dla swoich klientek także futrzane bluzy, sztuczne futra ozdabiają różne modele, pojawiają się także na kołnierzach – mówi Monika Gajek, właścicielka sklepu. Panie chętnie też sięgają po samochodówki, czyli kurtki piankowe, idealnie sprawdzające się podczas częstych podróży autem. A te, które cenią sobie wygodną elegancję, mogą się zdecydować na dopasowane do sylwetki płaszcze z kapturem z motywem panterki pojawiającym się także na swetrach. Mimo że to kolekcja jesienno-zimowa, w Maxi Modzie klientki nie są skazane na szaro-bure kolory. Przeciwnie, pojawia się dużo czerwieni, butelkowej

kach. Warto też pomyśleć o spodniach z wyższym stanem. Kolejny już sezon modne są lampasy i to nie tylko w spodniach materiałowych i jeansach, ale też w klasycznych, ołówkowych spódnicach czy koszulach z kapturem. Podobnie jest z koronką, która jako detal pojawia się w sukienkach wizytowych oraz biżuteryjnych zdobieniach. Nieśmiertelne są również koszule jeansowe. – Jesienno-zimowa kolekcja w Maxi Modzie pozwala na nowoczesny look, który spodoba się szczególnie paniom ceniącym sobie styl sportowej elegancji. Mamy na przykład bawełnianą koszulę pasującą zarówno do jeansów, jak i spodni materiałowych – zapewnia Monika Gajek. Wszystkie modele z Maxi Mody można kupić w rozmiarach 38-56. Są to krótkie serie ubrań wykonanych starannie i z wysokiej jakości tkanin. Właścicielka Monika Gajek, osobiście wybiera ubrania, które znajdą się w jej sklepie. Maxi Moda prowadzi także sprzedaż wysyłkową.

czy szmaragdowej zieleni, oliwki, żółci, fioletów, „zaklętych” w wyraziste i ciekawe desenie: kratkę, paski, grochy na koszulach, bluzkach, sukienkach. Ciekawym trendem są także jeansy połączone ze ściągaczem, który sprawdzi się przy jesiennych bot-

Maxi Moda Kielce, ul. Klonowa 55c kielce@maximoda.eu www.maximoda.eu

43


Kultura 44

Poważnie o zabawkach tekst Agnieszka Kozłowska-Piasta zdjęcia z archiwum Muzeum Zabawek i Zabawy

Gdyby miłość do naszych pociech mierzyć kwotami wydawanymi na zabawki, okazałoby się, że wszyscy w Polsce uwielbiają milusińskich. Rodzimy rynek zabawkarski wart jest co najmniej 3 miliardy złotych i choć to liczba szacunkowa, bo trudno ocenić wartość produktów kupowanych przez Internet, i tak robi wrażenie.

Klocki górnik i baba, autor: Andrzej Klisz

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

45

Dziabągi, autor: Joanna Kaczmarek

Zabawkowe hity Według badań firmy RMD Research z 2017 roku, dzieci najbardziej kochają klocki, które stanowią aż 20 proc. sprzedaży, potem hulajnogi, trampoliny i zjeżdżalnie, czyli wszelkie sprzęty do gier w plenerze. Trzecie miejsce zajmują najróżniejsze pojazdy, a ostatnie puzzle. Uprzywilejowaną pozycję mają evergreeny: klocki Lego czy lalki Barbie. Pojawiają się też jednorazowe hity, jak chociażby spinery czy gumki do robienia bransoletek. Te jednak znikają równie szybko, jak się pojawiają. Mamy także polskich gigantów zabawkarskich. Klocki Cobi, plastikowe ciężarówki z Wadera czy gry Granny znają niemal wszyscy. Coraz częściej sięgamy też po produkty wyjątkowe, przemyślane, po prostu inne. Wykonane rzemieślniczo, z lepszych, ekologicznych materiałów. Co prawda, są one sporo droższe od masowo produkowanych i czasami – niestety – tandetnych zabawek, ale swoją wyjątkowością – pomysłem, walorem edukacyjnym, wykonaniem – kradną serce użytkownikom, podbijając nie tylko rodzime rynki. Tak było na przykład z szumisiami – przytulankami, zastępującymi suszarki, którymi zdesperowani rodzice usypiają niemowlęta. W tej chwili 70 proc. produkowanych szumisiów usypia dzieci za granicą, a w ciągu 19 pierwszych miesięcy sprzedało się aż 100 tys. wydających monotonne, relaksujące dźwięki misiów.

Najlepsze zabawki poszukiwane I właśnie takich produktów niestrudzenie i od lat szuka Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. Dziesiąta, jubileuszowa edycja konkursu Zabawka Przyjazna Dziecku trwa. Producenci, projektanci, twórcy zabawek, artyści, ale także studenci i absolwenci szkół plastycznych mogą przysyłać swoje prace do końca października. Muzeum zaprasza także twórców ludowych, tych podtrzymujących tradycje zabawkarskie i to nie tylko w regionie. Na konkurs trzeba zgłosić gotowe zabawki, które potem trafią do zbiorów instytucji. Wszystkie prace oceniane są w trzech kategoriach: zabawek wdrożonych do produkcji, prototypów i zabawek artystycznych oraz ludowych.

Przygląda się im profesjonalne jury, w składzie którego zasiadają: nasza rozmówczyni, prof. Beata Grynkiewicz-Bylina z Instytutu Techniki Górniczej KOMAG, badającego zabawki pod kątem bezpieczeństwa użytkowania; Anna Wakulak, redaktor naczelna pisma „Rynek Zabawek”, od 17 lat związana z branżą; Krzysztof Kucharczyk, dyrektor artystyczny Instytutu Dizajnu w Kielcach; dr Wojciech Wierzbicki, wykładowca Instytutu Sztuk Pięknych UJK Kielce i Maciej Obara, dyrektor Muzeum Zabawek i Zabawy. Pula nagród w konkursie to 11 tys. zł. Specjalne wyróżnienie przygotowały też Targi Kielce. To bezpłatne stoisko na targach Kids’ Time. Wśród prototypów poszukiwany będzie także… gadżet reklamowy Kielc. Jego twórcy otrzymają specjalną nagrodę Dyrektora Muzeum Zabawek i Zabawy.

Konkurs z historią Profesor Grynkiewicz-Bylina zasiada w jury już po raz trzeci. – Podstawową zaletą jest fakt, że konkurs obejmuje polskich projektantów i twórców ludowych. Wśród nich znajdują się artyści, studia projektowe, rzemieślnicy, ale też absolwenci szkół oraz studiów plastycznych. Zdobycie nagrody w tak prestiżowym konkursie na pewno przekłada się na promocję twórców projektów, przedstawianych w postaci prototypów. Niektóre z nich są wynikami prac dyplomowych. Już wdrożone do produkcji, uzyskując tytuł Zabawka Przyjazna Dziecku, potwierdzają, w rozumieniu regulaminu konkursu, że są bezpieczne i „mądre”. Na przestrzeni lat zauważyłam znaczący rozwój wzornictwa i inwencji twórczej autorów prac konkursowych – mówi profesor. – Niestety, niewiele z nich jest powszechnie dostępnych – dodaje. Dwa lata temu nagrodzono m.in.: klocki górnik i baba Andrzeja Klisza w kategorii zabawki artystycznej i dodatkowo wdrożonej do produkcji. Jury spodobał się także tekturowy stożek z miliardem dziurek, przez które przekładać można drewniane klocki. Ten modułowy element wyposażenia pokoju dziecięcego stworzyła Anna Gwardyś. Doceniono także wymyśloną przez Olgę Grabiwodę grę „O potworze z wielkimi stopami i długim ogonem”. Cztery lata temu najbardziej spodobały się: gra memo


Kultura 46 o ptakach i owadach Katarzyny Jacobson, drewniane klocki konstrukcyjne dla prawdziwego majstra Bartosza Światowskiego oraz dziabągi Joanny Kaczmarek. Uznanie zyskały także prototypy, m.in.: grzechotka w kształcie lalki mamy Iwony Nowakowskiej, pluszowy lisek i jego przyjaciele Agaty Czechowicz oraz prototyp lalki o nazwie „Donata – roma laskowa” Joanny Kłos. Nagrodzono także zabawki ludowe: żabę Mariana Mółki z Nowego Sącza, „Wiej wietrzyku wiej!” Józefa Żaka ze Staszowa oraz kokoszki Anny Marczak z Kętrzyna.

Przede wszystkim bezpieczeństwo

Czy tegoroczne prace dorównają tym z poprzednich edycji? Prof. Grynkiewicz-Bylina na to liczy: – Mam nadzieję, że poziom zgłaszanych prac będzie co najmniej taki sam, jak w latach ubiegłych, a polscy projektanci i twórcy ludowi kolejny raz zaskoczą komisję konkursową nowymi, innowacyjnymi rozwiązaniami. Z roku na rok konkurs cieszy się coraz większym zainteresowaniem i widać wzrost liczby zgłoszeń i ich zróżnicowanie. Te wskazywane przez panią profesor będą z pewnością zgodne z normami: – Ze względu na profil mojej działalności podstawowym kryterium decydującym o wyłonieniu laureatów jest bezpieczeństwo produktu. Zwracam uwagę na konstrukcję, jakość wykonania i użyte materiały. Opieram się na dokumentacji dostarczonej przez producentów, ale tylko w przypadku zabawek wdrożonych do produkcji. Przy innych – kieruję się doświadczeniem – dopowiada pani inżynier. Bo o normach bezpieczeństwa Beata Grynkiewicz-Bylina wie prawie wszystko. Choć nazwa Instytut Techniki Górniczej na to nie wskazuje, KOMAG, w którym pani profesor pracuje, prowadzi prace badawczo-rozwojowe dotyczące identyfikacji i oceny zagrożeń związanych z użytkowaniem wyrobów przez dzieci. Instytut posiada odpowiednie certyfikaty, akredytacje i notyfikacje Unii Europejskiej. – Mamy wysoko wykwalifikowanych pracowników i nowoczesne, zautomatyzowane zaplecze badawcze. Jest to jedyne w Polsce laboratorium o tak szerokim zakresie działania – zapewnia pani profesor. Instytut sprawdza właściwości fizyczne, mechaniczne, magnetyczne, chemiczne, elektryczne i palność produktów. Bo wszystkie powinny spełniać określone normy. – Wymagania europejskie dotyczące bezpieczeństwa użytkowania zabawek nie uznają żadnych wyjątków. Wprowadzane na rynek powinny spełniać wymagania TSD (tzw. Dyrektywy Zabawkowej UE) oraz przepisy w niej przywołane, np. rozporządzenia REACH, dotyczącego ograniczania stosowania substancji chemicznych (chodzi głównie o ftalany, kadm, benzen czy też wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne), Dyrektywy w sprawie opakowań i odpadów opakowaniowych oraz Dyrektywy RoHS o sprzęcie elektrycznym i elektronicznym – wymienia prof. Grynkiewicz-Bylina. Do norm materiałowych dochodzą także wiekowe. Chyba każdy rodzic widział na zabawkach znaczek w czerwonym kółku z przekreśloną buzią dziecka i cyframi 0-3. To oznaczenie sugeruje, że produkt przeznaczony jest dla starszych. Dla pani profesor ten znaczek mówi jednak dużo więcej: – Umieszczenie tego znaku na zabawkach, które mogą być uznane przez konsumentów za przeznaczone dla dzieci w wieku poniżej 3 lat, np. pluszakach, może świadczyć nie tylko o nieznajomości wymagań bezpieczeństwa przez producenta, ale przede wszystkim o niewykonaniu analizy zagrożeń opartej na badaniach przeprowadzonych w akredytowanym laboratorium jednostki notyfikowanej. Bo wymagania dla produktów przeznaczonych dla dzieci w tym wieku są bardziej restrykcyjne, szczególnie w zakresie wytrzymałości mechanicznej i chemicznej – wyjaśnia. Okazuje się też, że zwykły konsument nie do końca może sprawdzić, czy zabawki przeszły odpowiednie procedury. – Jedynym potwierdzeniem, że PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Donata – roma laskowa, autor: Joanna Kłos

badania były wykonane, są sprawozdania, ale nie ma obowiązku dołączania ich do produktów, tylko do dokumentacji technicznej, udostępnianej Inspekcji Handlowej podczas kontroli. Konsument może tylko sprawdzić, czy na zabawce lub jej opakowaniu znajduje się oznakowanie CE, które wg TSD potwierdza jej zgodność z wymaganiami bezpieczeństwa – sugeruje pani profesor.

A może zaufać dzieciom? Rodzic może pogubić się w gąszczu rankingów najlepszych zabawek miesiąca, roku, sezonu, czasami dopasowanych także do płci, wieku czy miejsca zamieszkania. No cóż. Zabawkarstwo to przemysł jak każdy inny, a być albo nie być firm zależy właśnie od promocji, prowadzącej do sprzedaży i zysków. Często milusińscy proszą nas o zakup czegoś, co zobaczyli na ekranie telewizora między ulubionymi kreskówkami, na monitorze, tuż obok oglądanego filmiku lub w przerwie między kolejnymi etapami gry komputerowej. Mali odbiorcy są bowiem szczególnie podatni na sugestię reklam. Każdy rodzic przynajmniej raz widział, jak ta wymarzona zabawka po krótkim czasie ląduje w kącie, a dziecko zaczyna się bawić czymś kompletnie niepozornym, niewyględnym, za to mocno naszą latorośl inspirującym. Jak odkryć, co naprawdę spodoba się naszemu dziecku? Tu warto poradzić się ekspertów. Można na przykład poczekać na wyniki konkursu Zabawka Przyjazna Dziecku, a potem decydować się na te wybrane przez profesjonalistów. Poznamy je już w grudniu, więc na gwiazdkę pewnie zdążymy i będziemy pewni, że nasz wybór był właściwy. Możemy także zdecydować się na z pozoru bezpieczniejszą… książkę. Pani profesor często kupuje je zaprzyjaźnionym dzieciakom. Ale i tutaj czeka nas niespodzianka. – Zgodnie z definicją dyrektywy TSD książki zaliczane są do zabawek i podlegają jej wymaganiom – wyjaśnia Grynkiewicz-Bylina. A czy wybrane przez nas prezenty spodobają się naszym pociechom? Musimy na to liczyć. W końcu dzieci też chyba mają coś do powiedzenia. Nie zapominają o tym i w muzeum, każdorazowo prosząc o wybór najlepszej zabawki także jury dziecięce. Co ciekawe, ich opinia… rzadko pokrywa się z decyzjami dorosłych jurorów. Bo dziecko też ma głos, gust i charakter. Może warto mu zaufać? ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Zdrowe oczy? Oczywiście!

Rok szkolny to dla naszych pociech czas wyzwań, licznych obowiązków i zadań. Po wakacyjnej labie ponownie siadają do biurek, by długie godziny spędzać na odrabianiu lekcji, obowiązkowych lekturach. Niewątpliwie przyda się im do tego dobry wzrok i zdrowe, niezmęczone oczy. Gwarancji, że ze wzrokiem naszego dziecka po wakacjach nic złego się nie stało, mieć nie możemy. Dzieci i młodzież rzadko sygnalizują problemy z widzeniem, bo przecież to nie boli. Warto więc najpierw się naszym pociechom przyjrzeć – czy nie mrużą oczu, nie trą powiek, nie przybliżają lub nie oddalają się zbytnio od czytanych książek. Niepokojące jest także: przekrzywianie głowy i zbyt szybko i często odczuwany ból głowy lub znużenie. Nawet jeśli nic złego nie zaobserwujemy, warto wybrać się do specjalisty, by sprawdzić kondycję ich układu wzrokowego. I przy okazji sprawdzić i nasze oczy. Dobrze dobrane okulary poprawią jakość widzenia, a przez to zapewnią komfort nauki i pracy. To jednak nie wystarczy. – Trzeba przestrzegać higieny wzroku, bez względu na wiek i obowiązki – tłumaczy Piotr Przywecki, magister optometrii. – Warto pamiętać, aby robić przerwy i zrelaksować wzrok,

patrząc daleko. Najlepiej każdą godzinę pracy przy komputerze czy papierach podzielić na 45 minut pracy i 15 minut patrzenia w dal. Dla dzieci obowiązuje zasada złotej trzydziestki: odległość od monitora czy kartki powinna wynosić 30 cm, a czas patrzenia – nie dłużej niż 30 minut – wyjaśnia właściciel Optometu. Powinniśmy zadbać też o dobre oświetlenie miejsca pracy czy nauki. Gdy patrzymy w ekran komputera, w pokoju nie może być ciemno, bo to dodatkowo męczy nasze oczy. A skoro już o komputerach mowa, powinniśmy pamiętać o szkłach z odpowiednimi filtrami, powłokami antyrefleksyjnymi ograniczającymi przenikanie światła niebieskiego, emitowanego przez otaczającą nas elektronikę: tablety, laptopy i smartfony. Dodatkowo warto chronić się także przed pro-

mieniami UV, a najlepiej połączyć obie te funkcje, zgodnie z naszymi potrzebami i przyzwyczajeniami. – Szkła z takimi powłokami już istnieją i to w wielu wersjach. Inne proponujemy tym, którzy spędzają czas głównie przed monitorami, jeszcze inne tym, którzy pracują na przykład w plenerze. Dobrze dobrane nie tylko chronią wzrok, ale i nas. Prawidłowe filtry „przepuszczają” tylko dobre światło. Dzięki temu mamy lepsze samopoczucie, lepiej działa nasz układ nerwowy, zegar biologiczny, lepiej śpimy, wypoczywamy, mamy więcej energii – wylicza Piotr Przywecki. Nie możemy zapominać o oprawkach, dzięki którym możemy zadać szyku. W salonach Optomet można wybierać spośród topowych marek m.in. firm Dior, Prada, Miu Miu, Jimmy Choo czy Dolce&Gabbana. Jesień to sezon na zdrowe oczy!

Optomet Kielce, ul. Klonowa 55, tel. 41 330 38 78 Starachowice, ul. Kilińskiego 4, tel. 41 275 52 00 Starachowice, ul. Miodowa 10, tel. 41 273 55 53 Radom, ul. Chrobrego 2, tel. 48 307 07 30 www.optomet.pl

47


Wspomnienie 48

Arystokrata ducha zebrała Agata Niebudek-Śmiech zdjęcia Mateusz Wolski

Gdy niepełna rok temu odwiedziliśmy Bronka Opałkę w jego domu, nikt nie przypuszczał, że będzie to jego ostatni wywiad. W tamten jesienny wieczór zaskoczyła nas cisza, która spowiła Marzysz. Dziś jest ona jeszcze większa, tak bardzo dojmująca i trudna do zniesienia. Czy ktoś jeszcze uderzy w klawisze czarnego steinwaya?

Co zrobisz, gdy ja umrę Panie? Jam dzban Twój, kiedy zbije się w kawały, Jam napój Twój, kiedy się kwaśnym stanie, Jam Twe rzemiosło, Twe ubranie. Beze mnie stracisz sens Twój cały. Słowa: Rainer Maria Rilke, muzyka: Bronek Opałko PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

49 Bronisław Opałko – niezwykły artysta, świetny kompozytor, przenikliwy satyryk, wcielający się w niezapomnianą postać Genowefy Pigwy, ale przede wszystkim niezrównany kompan i dobry człowiek. Odszedł nad ranem, w sobotę 18 sierpnia. Miał 66 lat. Oddajmy głos tym, którzy go znali, pracowali z nim i mogli się szczycić mianem jego przyjaciół. Jan Kozłowski, muzyk, współtwórca Kabaretu Pigwa Show

Opałki, to jedno, co mi przychodzi na myśl to niewymuszoność. Bronek był niebywałym melodystą, z wielką swobodą przechodził od rzeczy lekkich do poważnych, doskonale naśladował Charlesa Aznavoura czy Stanisława Grzesiuka. A jak cudownie wcielał się w postać Luisa Armstronga, gdy śpiewał przy fortepianie: „A na razie mija dzień”… Niespotykana skala talentu, absolutnie rewelacyjna muzykalność… Paradoksalnie – czas będzie pracować dla niego.

Wiem, że mówienie o kimś, że był wspaniałym człowiekiem, brzmi jak slogan. Ale Bronek naprawdę taki był, do tego jeszcze był niezwykłym artystą. Większość znała go jako Genowefę Pigwę, to on stworzył tę postać, sprawił, że ludzie ją pokochali. Z Genowefą zjeździliśmy cały świat. Pamiętam koncert w Chicago, w wielkiej sali koncertowej na dwa tysiące miejsc, a i tak zabrakło biletów. Bronek chciał być też ceniony jako kompozytor, miał bardzo wrażliwą, nostalgiczną naturę, bywał smutny, ostatnimi czasy coraz bardziej… Dotkliwie odczuwał samotność, której doświadczył. Jestem dumny, że byłem wśród tych, którzy trwali przy nim do końca, wspierali go, dopingowali do walki. Ale on słabł z każdym dniem. Nasza przyjaźń i wspólna praca trwały 42 lata, byliśmy jak bracia bliźniacy, na dobre i na złe. Poznaliśmy się na studniach muzycznych w kieleckiej Wyższej Szkole Pedagogicznej w 1976 r. Bronek przygotowywał muzykę do jednego ze spektakli w Teatrze im. Stefana Żeromskiego i poszukiwał flecisty. Spodobało mu się to, co robię, i tak rozpoczęła się nasza współpraca i przyjaźń. Dziś pozostaje pustka, ogromny smutek, wciąż trudno uwierzyć, że nie ma go wśród nas, bo przecież całkiem niedawno, zaledwie 17 czerwca wystąpiliśmy w Tokarni. Po raz ostatni.

Paweł Przybysławski, wieloletni menadżer kabaretu Pigwa Show

Bożena Barchan, kuzynka, wokalistka

Z Bronkiem poznaliśmy się jeszcze w czasach licealnych, potem nasze drogi rozeszły się, bo ja wyprowadziłem się do Krakowa, a on studiował w Kielcach. Jakaż była moja radość i zdumienie, gdy pewnego dnia zobaczyłem go w krakowskiej Rotundzie, występującego podczas Festiwalu Piosenki Studenckiej. Wpadałem później na jego próby do Piwnicy, która mieściła się w klubie studenckim Wspak, gdzie odbywały się spotkania Orkiestry do Użytku Wewnętrznego. Dużo rozmawialiśmy, wyczułem w nim bratnią duszę. Był wspaniałym, mądrym człowiekiem, podchodzącym z dystansem do wielu spraw. Szkoda, że tak niewiele osób zna Bronka Opałkę – kompozytora. Wiem, że Genowefa Pigwa była jedyna w swoimi rodzaju, ale przesłoniła wrażliwego, niezwykle utalentowanego i lirycznego artystę, który czarował swoją grą na fortepianie. Pamiętam, że na jego imieninach, które obchodził 1 września, do Marzysza przyjeżdżały tłumy. Było gwarno, wesoło, Bronek był duszą towarzystwa, ale tak naprawdę prywatnie nie miał natury kabareciarza, był człowiekiem bardzo serio traktującym świat i ludzi, wyciszonym, z którym wspaniale się rozmawiało. Życzmy sobie, by dorobek Bronka Opałki nie uległ zapomnieniu.

Miałam to szczęście, że znałam Bronka od dzieciństwa, zawsze mi imponował, jak starszy brat. Pamiętam nasze dziecięce zabawy w Indian w ogródku domu jego rodziców przy ul. Jesionowej w Kielcach. Potem razem muzykowaliśmy, rozpoczęły się również wspólne występy, pod koniec lat 80. razem występowaliśmy w kieleckim Klubie Dziennikarza. Praca artystyczna była dla Bronka życiową pasją. Zawsze byłam pełna uznania dla jego talentu, ale patrzyłam na niego przede wszystkim przez pryzmat serca – on kochał ludzi, potrafił z nimi rozmawiać, kiedy potrzeba bawił, a kiedy indziej był bardzo serio. Nigdy nie stwarzał żadnych barier, każdy mógł do niego podejść po koncercie, porozmawiać, zawsze miał czas dla innych. Bronek Opałko tworzył piękną muzykę i teraz najważniejsze jest, aby ta spuścizna nie przepadła. Warto wracać do płyt „Dzieci epoki”, „Od sabatu do ornatu” czy przejmującej Drogi Krzyżowej, do której napisał muzykę, i ocalić to bogactwo artystyczne od zapomnienia. Myślę, że całym swoim życiem i twórczością zasłużył sobie na to, by w rodzinnym mieście zostać patronem jednej z ulic. Myślę też o przeglądzie piosenek czy form kabaretowych Bronka Opałki. To byłby najlepszy sposób uhonorowania jego osoby.

Wit Chamera, konferansjer Bronek Opałko był arystokratą ducha. Gdy w 1977 r., jeszcze jako studenci WSP, byliśmy na obozie w miejscowości Pozorty na Mazurach i mieszkaliśmy w dawnym pałacu, miejscowa ludność mówiła o nas „nasi ze dworu”, a Bronka z ogromną dozą sympatii nazywali „hrabią”. Był ciepłym, serdecznym, kulturalnym człowiekiem z takim przedwojennym eleganckim stylem bycia. I nie było w tym niczego wymuszonego, udawanego. Teraz, gdy próbuję w jak najmniejszą liczbę słów ubrać istotę artyzmu Bronka

Znaliśmy się z Bronkiem od czasów studiów w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach. Wtedy zaczęły powstawać jego pierwsze utwory, objawił się talent artystyczny. Od 1997 r. byłem menadżerem kabaretu Pigwa Show, z którym daliśmy ponad tysiąc występów. Prawdziwy rekord pobiliśmy w Chełmie, gdzie od 8 rano do 22 daliśmy osiem koncertów. Bronek był wspaniałym muzykiem, niezwykle ciepłym i kulturalnym człowiekiem, pełnym sympatii do ludzi. Mimo że znała go cała Polska, co więcej – występował na całym świecie, nigdy nie gwiazdorzył, nie tworzył dystansu, każdego obdarzał ciepłym słowem i poświęcał mu uwagę. Ostatnimi czasy czuł się bardzo samotny i opuszczony, zostało przy nim tylko wąskie grono przyjaciół, które wspierało go w codziennym życiu. Dużo rozmawialiśmy, próbowaliśmy podtrzymywać go na duchu. Do końca byli przy nim Ewa i Jan Kozłowscy, bardzo dbał o niego mieszkaniec Marzysza Stanisław Głuszek, troszczyła się również pani doktor Elżbieta Pląder. Chcieliśmy go wzmocnić, dodać mu sił… Nie udało się.

Andrzej Mroczek, kanclerz Wyższej Szkoły Ekonomii, Prawa i Nauk Medycznych w Kielcach

Szczęsny Wroński, poeta Współpracowałem z Bronkiem Opałką przy realizacji widowiska „Od sabatu do ornatu”, które reżyserował. Od początku byłem pod wrażeniem jego artystycznej wyrazistości i niezwykłej obecności na scenie. On pokazywał swoją osobowość całym sobą – twarzą, dłońmi, gestykulacją, artykulacją głosu. To był bardzo mocny przekaz. Współpraca z Bronkiem była dla mnie wielką przyjemnością – przy całym swoim kunszcie artystycznym, był twórcą niezwykle pracowitym i pokornym, słuchającym, ale i lubiącym dyskutować. Mam wrażenie, że postać Pigwy była tylko jego maską, swoistą kreacją, najbardziej ceniłem go za śpiewanie poezji. ■


Wspomnienie 50

Przyjaciel wszystkich ludzi zdjęcia Mateusz Wolski

Mąż, tata, brat, syn, wujek, pastor, przyjaciel, wódz, przewodnik, pasjonat, człowiek, dobry człowiek. Chciałoby się pisać w nieskończoność, ale to i tak za mało, żeby wypełnić pustkę, którą zostawił po sobie. Żadne ze słów nie będzie pomnikiem życia, nie będzie treścią, która wypełni miejsce jego głosu, wreszcie entuzjazmu, jakiego nie widziałem u nikogo innego. W ostatnią sobotę lipca pożegnaliśmy naszego brata, pastora Janusza Daszutę.

Przed ośmioma laty spotkaliśmy się pierwszy raz. Z mojej strony nic nie zapowiadało późniejszej więzi, która nas połączyła. To Janusz dał mi szansę, nie zrezygnował ze mnie, nawet kiedy naprawdę nie chciałem go słuchać. On nie rezygnował z nikogo, kochał ludzi. Wszystkich ludzi. Pomagał im, wyprzedzał w pomysłach, był wizjonerem, który realizował te zamierzenia. I ja miałem zaszczyt spotkać Janusza, później z nim działać. Można powiedzieć, że wychował mnie w moim dorosłym życiu, pokazał wartości, którym był wierny, utwierdził w przekonaniu, że najzwyczajniej w świecie warto być dobrym. Janusz zarażał dobrocią, przy nim stać mnie było na więcej, niż myślałem. Głęboko w pamięć zapadły mi słowa biskupa Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w RP księdza Andrzeja Malickiego, który podczas nabożeństwa pogrzebowego powiedział: „Łatwiej było być dobrym, gdy Janusz był z nami”… Prawda. Pełna zgoda. Przy Januszu wielka przeszkoda stawała się małym kłopotem, dla niego słowa „nie da się” nie istniały. Zawsze próbował, motywował innych, nawet w chorobie był naszym przewodnikiem, z łóżka szpitalnego pisał maile, dzwonił, żeby budować, jednoczyć, PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

uskrzydlać. Janusz miał tę niesamowitą zdolność łączenia ludzi, zwłaszcza w trudnych sytuacjach. Nawet w tak delikatnej materii, jak wyznanie (wszak sam był pastorem niewielkiego zboru metodystów w Kielcach), nie dzielił chrześcijan na metodystów i innych, nie znosił podziałów, do każdego podchodził indywidualnie, z właściwą sobie troską o wszystkich, wypełniał słowa przykazania miłości bliźniego. Nikogo nie oceniał, nie karcił, żył dla ludzi, po prostu służył nam. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Widziałem to wtedy, kiedy był z nami, widzę to teraz znacznie wyraźniej. Janusz był sługą wśród ludzi, dla mnie aniołem, którego zesłał Bóg. Teraz sami staramy się wypełniać testament, który zostawiłeś, to, co zacząłeś tu na ziemi i co zapewne kontynuujesz u swego ukochanego Boga. To nam jest trudniej, bo zostaliśmy sami, nieco zagubieni, jakby okaleczeni, osieroceni. To nas boli Twoje odejście, wspomnienia radują, ale też wywołują łzy w oczach. Za to Ciebie już nic nie boli, nic nie smuci. I znów jesteś te pół kroku przed nami…. Mateusz Wolski


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

51 Andrzej Malicki, biskup Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w RP

Maria Kowalczyk, była wolontariuszka Wioski Indiańskiej w Zaborzu

Ostatnie 6 miesięcy przeżył, z krótką przerwą, w szpitalu w Gliwicach. W tym czasie często rozmawialiśmy przez telefon i pewnego dnia opowiadałem mu o licznych akcjach, inicjatywach, działaniach, które podejmowaliśmy. Kiedy wysłuchał tego potoku słów, że robimy to, robimy tamto, zapytał: „Słuchaj, a gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Tu nie chodzi o „jakąś” aktywność, o „jakieś” działania, ale chodzi o to, aby stawać w słusznej sprawie”.

Gdyby nie Janusz, to moja wiara byłaby marną wiarą. To, z jaką miłością, oddaniem, chwałą mówił o Bogu podczas wioskowych spotkań, zaowocowało u mnie pogłębieniem wiary, poznaniem bliżej Pana. Dla mnie Janusz był obrazem Boga na ziemi i mimo tych niewielu spotkań, zawsze będzie w moim sercu.

Bogdan Białek, redaktor naczelny czasopisma „Charaktery”

Uwielbiałam przychodzić do wujka Janusza i cioci Bożenki na rodzinne spotkania. Ich dom, określany nazwą Daszutowo, był, jest i będzie miejscem dialogu, dawania dobra i dzielenia się wzajemnie miłością. To był zawsze szczęśliwy czas. Pamiętam te rozmowy, w których inspirował swoimi pytaniami. Dawał przestrzeń do wypowiedzenia swoich najgłębszych pragnień. Był człowiekiem dialogu. Wszelkie spotkania, również z przedstawicielami innych wyznań czy nawet religii, pokazują, jak dla wujka ważny był każdy człowiek i okazana mu uwaga, szacunek i miłość.

Nie ma co wspominać Janusza, wystarczy czytać Ewangelię. On cały czas tam jest. Janusz był dobry jak Ewangelia, otwarty jak Ewangelia, był prosty jak Ewangelia.

dr Piotr Gąsiorowski, pastor Ewangelicznego Kościoła Metodystycznego w Krakowie Bycie wśród Twoich przyjaciół było błogosławieństwem. Błogosławieństwem, bo nigdy tego, co miałeś, czego chciałeś, o czym marzyłeś, nie zatrzymywałeś dla siebie. Przy Tobie otwartość nabierała innego znaczenia i wartości. Nigdy nie miałeś potrzeby i chęci ukrywania tego, co myślisz, co czujesz, czego pragniesz, o czym marzysz. Dla niektórych to był znak naiwności, niektórzy uśmiechali się z pobłażaniem, ale ci, którzy znali Ciebie bliżej, wiedzieli, że to znak pasji, oddania, wiary i miłości. Miłości do Boga, najbliższych i Kościoła. Dla ciebie Kościół nigdy nie był ideą, a zawsze miał twarz konkretnych osób. I wcale nie musiałeś się z nimi w pełni zgadzać, aby ich kochać i im służyć.

Agata Krężałek

Kasia Krężałek Wujek był człowiekiem niezwykłej wolności i szacunku. Gdy prosił o pomoc, trudno było mu odmówić, bo w tej prośbie wyczuwało się zaproszenie do czegoś większego. Był niezwykłym świadkiem Bożej miłości. Teraz, kiedy go nie ma, naśladowanie go w czynieniu dobra jest jeszcze większym wyzwaniem. Przyszła nasza kolej, aby nieść dalej to, co od niego otrzymaliśmy.

Małgorzata Szalińska-Skawińska To nie było typowe spotkanie z Tobą. Słuchałam porannej audycji w radiu, mówiłeś o religii w sposób szczególnie bliski mojemu pojmowaniu spraw związanych z wiarą. Pomyślałam wtedy, że takie słowa trafią do moich uczniów. Uczyłam w liceum i co rok organizowałam dla młodzieży Dni Skupienia w okresie wielkanocnym. Zgodziłeś się. Było to bardzo udane spotkanie, które, jak sądzę, uczniowie zachowali w pamięci. Ja także. Podarowałeś mi również swoją Biblię z notatkami na marginesach i między wierszami. Dziękuję. To dzięki temu rozmawiam z Tobą nadal. ■

Janusz Daszuta – w latach 1988-1993 studiował teologię w Oak Hills Christian College w Bemidji w USA. Od 1996 r. był pastorem Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w Kielcach, a także przewodniczącym Świętokrzyskiego Oddziału Polskiej Rady Ekumenicznej. Prowadził działalność charytatywną i społeczną, m. in. był pomysłodawcą i realizatorem Wioski Indiańskiej w Zaborzu koło Morawicy oraz współinicjatorem Marszów Pamięci i Modlitwy w rocznicę pogromu kieleckiego. Uhonorowany Srebrnym Krzyżem Zasługi oraz Nagrodą im. ks. Romana Indrzejczyka za działalność przyczyniającą się do rozwoju dialogu i współpracy chrześcijańsko-żydowskiej i polsko-żydowskiej.


Architektura 52

W stylu Niepodległej tekst i zdjęcia Rafał Zamojski

Monumentalny gmach Izby Skarbowej przy ul. Seminaryjskiej, reprezentacyjny budynek seminarium nauczycielskiego przy Leśnej czy dawnej łaźni publicznej przy Staszica. Architektura okresu międzywojennego miała zaświadczać, że Polska jest wolna i niepodległa.

Gmach WSP przy ul. Leśnej podczas dobudowy piętra, lata 70. (z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków)

Lata 20. XX wieku. Polska znów jest niepodległa. Ponad sto lat obcych rządów, życia w różnych kulturach prawnych i porządkach administracyjnych, zmagania się polskiego żywiołu z germanizacją i rusyfikacją. W tym czasie, czasie „…póki my żyjemy”, tworzył się nowy naród polski, nie tylko szlachecki, ale też chłopski. Naród, którego częścią była m.in. większość polskich socjalistów, walczących w chwili próby o Polskę z „internacjonalistyczną” czerwoną nawałą ze Wschodu (czego dowódcy tej nawały się nie spodziewali). Ten czas to też wytrwałe podnoszenie się z wyniszczenia Wielką Wojną, biedą i chorobami, a także trwających do 1921 roku walk o granice. Władze odrodzonej, sklejonej na powrót z ziem trzech zaborów Polski, dobrze rozumiały, jak ważne jest podkreślanie odzyskania niepodległości również poprzez architekturę i przestrzeń publiczną. Rozumiały to także samorządy. Potrzeby inwestycyjne były ogromne i nowe władze, mimo pustek w kasach państwowych i samorządowych, inwestowały. Budowały szkoły i siedziby instytucji, mieszkania dla urzędników i miejską infrastrukturę. Do publicznych inwestorów dołączył też Kościół katolicki, stawiając m.in. liczne szkoły. Nie inaczej było w Kielcach, mieście, które decyzją Sejmu stało się w 1919 r. stolicą rozległego województwa i ważnym ośrodkiem wojskowym. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Państwowe Seminarium Nauczycielskie przy ul. Leśnej, góruje nad innymi kamienicami centrum miasta (z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków)


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

53 Inżynierowie Nowakowski i Piller Projektując publiczne gmachy, architekci starali się łączyć nowoczesność i tradycję. Tak powstał charakterystyczny dla lat 20. XX wieku styl rodzimy/narodowy: reprezentacyjny i elegancki, czerpiący z klasycyzmu epoki stanisławowskiej, polskich dworów i polskiego baroku. Świadomie starano się odzyskaną niepodległość zaakcentować w przestrzeni w sposób „godny”, stąd np. wiele budowanych w pierwszym dziesięcioleciu międzywojnia szkół miało reprezentacyjną formę, mimo że można je było zaprojektować w znacznie tańszej, prostszej wersji. Kielce miały szczęście, bo w pierwszych latach niepodległości podjęło w nich pracę dwóch bardzo dobrych architektów, absolwentów Politechniki Lwowskiej: rozpoczynający właśnie karierę zawodową Wacław Nowakowski i doświadczony już, starszy o 11 lat, Adolf Piller (kształcący się również w prestiżowych Karlsruher Institut für Technologie i Akademie der Bildenden Künste w Monachium), w latach 1907-10 architekt miejski Lwowa. Nowakowski w latach 1919-21 pracował na etacie architekta powiatów kieleckiego i stopnickiego, Piller do 1922 roku w kieleckiej Dyrekcji Robót Publicznych. Panowie utworzyli wspólne Biuro Architektoniczno-Budowlane inż. W. Nowakowskiego i inż. A. Pillera, mieszczące się w mieszkaniu Nowakowskiego przy ul. Hipotecznej. Obaj wyjechali z Kielc w roku 1924 – Nowakowski do Krakowa, a Piller do Poznania. Późniejsze krakowskie realizacje Nowakowskiego sprawiły, że stał się on jednym z najbardziej znanych i uznanych architektów polskiego międzywojnia. O jego działalności w Kielcach do niedawna nie pamiętano. Ostatnio się to zmienia. Pięć lat jego pracy (a właściwie działalności obu panów, choć zwykle na projektach widniał podpis Nowakowskiego) zaowocowało budowlami niezwykle ważnymi w miejskim krajobrazie, o dużej architektonicznej klasie.

i związanych z nim ulic – kojarzącej się z czasami administracji carskiej. Pierwotnie planowano wybudować przy ul. Seminaryjskiej dwa gmachy – Izby Skarbowej i Izby Kontroli Państwa, które miały zapoczątkować reprezentacyjną dzielnicę urzędową. Ostatecznie powstał jeden. Co ciekawe, budowę rozpoczęto z myślą o IKP, Izba Skarbowa miała stanąć w drugiej kolejności. Ostatecznie gmach zajęła skarbówka oraz – część pomieszczeń – policja. Dziś w pięknie odrestaurowanym budynku mieści się Wojewódzka Komenda Policji. Warto dodać, że niedługo po II wojnie światowej powrócono do pierwotnego zamysłu i wybudowano obok podobny gmach: reprezentacyjną siedzibę dla Sądu Wojewódzkiego. Kolejne budowle autorstwa Wacława Nowakowskiego to szkoły (niezwykle ważne z punktu widzenia państwotwórczego i miastotwórczego): kształcące

Monumentalne gmachy… Nazwiskami obu architektów sygnowana jest dawna siedziba Izby Skarbowej przy ul. Seminaryjskiej (budowana w latach 1922-27) – wspaniały monumentalny gmach utrzymany w duchu klasycyzmu, mający symbolizować powagę młodego państwa i jednocześnie stanowić przeciwwagę dla dzielnicy „gubernialnej” – placu Bazarowego (później Wolności)

Dom urzędniczy przy ul. Żeromskiego

Gimnazjum im. św. Stanisława Kostki, obecnie Zespół Szkól Katolickich Diecezji Kieleckiej


Architektura 54 pedagogów Państwowe Seminarium Nauczycielskie ze Szkołą Ćwiczeń przy ulicy Leśnej (1924-36) oraz sfinansowane głównie z datków amerykańskiej Polonii katolickie Gimnazjum Męskie im. św. Stanisława Kostki, położone na wzgórzu na wschodnich przedmieściach (1923-27). Oba, zaprojektowane z użyciem podobnych form, monumentalne gmachy ze spadzistymi dachami, proste i nowoczesne, ale z detalami nawiązującymi zarówno do polskiego baroku, jak i klasycyzmu, mocno wpisały się w krajobraz miasta. Niestety, na początku lat 70. nowy gospodarz gmachów przy ul. Leśnej, czyli Wyższa Szkoła Pedagogiczna, fatalnie je zeszpecił, zdejmując spadziste dachy i nadbudowując w ich miejsce nieudaną kondygnację. Wacław Nowakowski był też autorem ostatniej fazy rozbudowy Seminarium Duchownego, prowadzonej od 1912 do 1924 r. To właśnie jemu zawdzięczamy zdobną fasadę od strony ul. Wesołej. Jest też twórcą projektu bardzo nowoczesnej jak na tamte czasy Szkoły Podstawowej nr 2 im. Marii Konopnickiej przy ul. Kościuszki (1922-25). Jego dziełem jest wreszcie komunalna łaźnia publiczna przy ul. Staszica (191923). Budynek jest ważnym symbolem wysiłku miasta (czyli od niedawna samorządzących się kielczan) na rzecz tworzenia służącej mieszkańcom infrastruktury. Wacław Nowakowski był również autorem pierwszych projektów jednej z największych i najważniejszych inwestycji Kielc międzywojennych, czyli zespołu koszar dla 4. Pułku Piechoty Legionów na Bukówce. Czy pomysły te zrealizowano, nie jest dziś jasne. Po wyjeździe Nowakowskiego głównym architektem rozbudowującego się przez cały okres międzywojenny zespołu koszar stał się inny Wacław – Borowiecki.

Łaźnia publiczna przy ul. Staszica

… i tanie budynki drewniane

Architektura związana z odbudowywaniem polskiej państwowości oczywiście nie zawsze była monumentalna. Palące potrzeby lokalowe zaspokajano również realizując budowy budynków tanich, drewnianych. W Kielcach, na rogu ul. Prostej i Żeromskiego, powstał drewniany dom z 1920 roku autorstwa Tadeusza Telatyckiego z mieszkaniami dla urzędników Urzędu Wojewódzkiego (brak lokali był wtedy tak dotkliwy, że ważyły się losy Kielc jako stolicy województwa) oraz osiedle siedmiu „zakopiańskich” domów dla oficerów i ich rodzin przy ul. Kosynierów. Budynki, choć proste, mają świetne proporcje i polski charakter (dom przy Żeromskiego był nieraz uwieczniany przez plastyków w ich dziełach). Niestety, w ostatnich latach ani władze Kielc, ani Wojewódzki Konserwator Zabytków nie dostrzegały ich wartości. Dom przy Żeromskiego, przez lata pełnił rolę miejskiego lokalu socjalnego, a trafiony cztery lata temu piorunem, stoi opuszczony i czeka na wyrok (czy jednak dostanie szansę?). Podobnie jest z domami oficerów. Kilka lat temu, by powiększyć parking, wyburzono przedostatni z nich. Zachował się już tylko jeden, ale i on – jak wynika z informacji przekazywanych mediom przez Miejski Zarząd Budynków – przeznaczony jest do rozbiórki. Kolejne mieszkania budowane ze środków państwa dla urzędników powstały w Kielcach siedem lat później, znów według projektu Tadeusza Telatyckiego. Tym razem były to już nowoczesne kamienice zaprojektowane przy ul. Mickiewicza. Z planowanych trzech ostatecznie wybudowano dwie: jedną, pięknie odrestaurowaną, zajmuje Instytut Wychowania Muzycznego UJK, sąsiednia – z odpadającymi tynkami – jest współwłasnością gminy Kielce.

Co dalej?

W tym roku obchodzimy 100-lecie niepodległości. Warto uświadomić sobie, że żaden z wymienionych przeze mnie obiektów, nie był dotąd, PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

mimo ich niekwestionowanej wartości, chroniony przez wpis do rejestru zabytków. Źle to o nas jako miejskiej społeczności świadczy. Dopiero obecna Świętokrzyska Konserwator Zabytków Anna Żak-Stobiecka zaczęła nadrabiać te zaległości, dokonując niedawno wpisu do rejestru niszczejącej byłej łaźni przy Staszica (skorzystałem z okazji i jako głos społeczności byłem stroną w tym postępowaniu). Głośny był też spór władz Kielc z konserwatorem o gmachy dawnego Seminarium Nauczycielskiego przy ul. Leśnej. Miasto, chcąc zrealizować skądinąd dobry pomysł udostępnienia inwestorom działki pod budowę gmachów biurowych z lokalami o wielkości i parametrach, których dziś w Kielcach brakuje, postanowiły dawne seminarium wyburzyć. Ostatecznie skończyło się na dość dziwacznym „kompromisie konserwatorskim”, polegającym na zgodzie na wyburzenie, ale pod warunkiem „doklejenia” do nowych obiektów fragmentów elewacji przypominających wyburzone zabytki. Nie jestem zwolennikiem takich maskarad. Jeśli wyburzać, to lepiej już nic nie udawać, tylko zadbać o to, by powstała w tym miejscu nowa architektura była wysokiej klasy. Jeszcze lepiej byłoby po prostu budynek zostawić, a lokalizację inwestycji zmienić. Te historyczne gmachy powinny dalej służyć jako np. prywatne szkoły, przy czym należałoby w takim przypadku z determinacją dążyć do odtworzenia ich pierwotnej architektury. Wymagałoby to niewątpliwie woli politycznej i znaczącego wsparcia z kasy państwa lub innych niekomercyjnych funduszy. Może w 100-lecie odzyskania niepodległości nie jest to niemożliwe? ■

Korzystałem z tekstu Marty Karpińskiej „Architektura jako forma wspólnotowej narracji. Kielecki okres działalności Wacława Nowakowskiego 19191924” („Studia Miuzealno-Historyczne” 2014, t. VI) oraz ustaleń poczynionych przez Krzysztofa Myślińskiego.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Instytut spraw trudnych Największe emocje budzi dziś ocena zgromadzonych dokumentów. Jest to rodzaj źródeł historycznych, które poszerzają naszą wiedzę na temat funkcjonowania aparatu represji w PRL. Bez tego typu dokumentów nie można napisać historii politycznej żadnego państwa. Poznając mechanizmy, konteksty, prawdę, trudniej jest manipulować społeczeństwem. IPN udostępnia akta, sam prowadzi badania, nie jest jednak instytucją od wydawania cenzurek.

– Nie wszyscy muszą się interesować historią, ale jest ona częścią naszej tożsamości. Jeśli chcemy zabierać głos w ważnych sprawach, musimy ją poznać – przekonuje dr Dorota Koczwańska-Kalita, naczelnik Delegatury IPN w Kielcach. I to nie tylko zamykając się w archiwach, ale też uczestnicząc w warsztatach, pokazach filmowych czy prelekcjach. Dla wielu Instytut Pamięci Narodowej to jedynie „teczki”. „Teczki” do nas przylgnęły. Tymczasem powierzono nam zdecydowanie szerszy zakres działań m.in. ściganie zbrodni przeciwko narodowi polskiemu, nie tylko komunistycznych, a ostatnio także dbanie o ochronę pamięci walk i męczeństwa narodu polskiego. Jednak sercem Instytutu jest archiwum i zgromadzone w nim dokumenty historyczne, do których przez dziesięciolecia dostęp był reglamentowany. W PRL-u wmawiano nam, że Polska jest krajem demokratycznym, sprawiedliwym, przeinaczano historię, którą dziś wciąż odkrywamy. Historię pełną pięknych, ale też i wstydliwych kart. Sięgając do dokumentów możemy ją pokazać w pełni, ze wszystkimi uwarunkowaniami i kontekstami. I tym właśnie się zajmujemy. Gdy w 1989 r. nastąpiła transformacja, wydawało się, że wszyscy będziemy dążyć do tego, by żyć w kraju, w którym transparentność jest fundamentem. Jednak opór, by archiwa służb specjalnych odtajnić i ujawnić, był ogromny. Zarówno ze strony ówcześnie rządzących – co oczywiste – ale też części opozycji i środowisk, które nie chciały pokazać represyjnego charakteru państwa, czyli tego, czym PRL był, ale także prawdy o polskiej historii. Instytut powstał po 11 latach od dokonanych przemian!

No właśnie, Państwa działalność to także badania naukowe. Niewiele się o tym mówi. Bo skupiamy się na „teczkach”. Co ciekawe utarło się, że są to „teczki” IPN-u. Tymczasem Instytut przechowuje i udostępnia dokumenty naukowcom, dziennikarzom i wszystkim, którzy szukają informacji o sobie i najbliższych. Są to materiały dotyczące m.in. zbrodni niemieckich i komunistycznych, działalności organów bezpieczeństwa państwa. Archiwa są otwarte, nie służą określonej opcji politycznej. Każdy może przyjść i poprosić o dostęp do akt. Badacze przetwarzają informacje zgodnie ze swoją wiedzą, doświadczeniem, poczuciem etyki. Pamiętajmy, że analizują historię najnowszą, której częścią były struktury aparatu bezpieczeństwa, a jedną z form działalności – donosy. W tych dokumentach „kryją” się także dowody na bohaterskie czyny i niezłomność ludzi. W archiwum znalazłam informacje o moim dziadku, który – jak się okazało – po wojnie był w Zrzeszeniu Wolność i Niezawisłość. Nigdy o tym nie mówił. Wiedzieliśmy, że był w więzieniu, i myśleliśmy, że został złamany w czasie śledztwa. A on był cały czas inwigilowany. Milczał, by chronić rodzinę. Jako Instytut wydaliśmy także tysiące książek, opublikowaliśmy kilkadziesiąt tysięcy artykułów. Tworzymy portale internetowe, organizujemy warsztaty dla uczniów i nauczycieli, konferencje, rajdy dla młodzieży. Ta działalność nie jest jednak tak medialna. A szkoda, bo przecież historia umożliwia nam zrozumienie mechanizmów rządzących w świecie, jest nauczycielką życia, niejednokrotnie inspiracją dla sztuki, literatury, poezji. Nad czym pracuje kielecka delegatura IPN? Badamy m.in. okres II wojny światowej i okres powojenny, relacje polsko-żydowskie, w tym pogrom kielecki, działalność świętokrzyskiej Solidarności, kwestie związane z martyrologią wsi polskiej, ruch ludowy. Przed dwoma laty powstała seria wydawnicza, w której opublikowaliśmy m.in. korespondencję rodziny Massalskich. Obecnie przygotowujemy listy pisane przez oficerów w Katyniu oraz pamiętnik jednego z żołnierzy okresu II wojny światowej. W tym samym czasie otworzyliśmy też Centrum Edukacyjne IPN „Przystanek Historia”, w którym organizujemy wystawy, pokazy filmów, prelekcje oraz warsztaty dla dzieci i młodzieży. Dziękujemy za rozmowę.

Instytut Pamięci Narodowej Delegatura w Kielcach al. Na Stadion 1 sekretariat.kielce@ipn.gov.pl www.ipn.gov.pl

55


Historia 56

Świętokrzyskie Nepomuki. Piękno ludowej tradycji tekst i zdjęcia Jacek Korczyński

Wśród wielu przydrożnych kapliczek, które od wieków ozdabiają zakątki naszego regionu, często spotykamy wykutą w kamieniu lub wyrzeźbioną w drewnie charakterystyczną postać. Brodaty mężczyzna w kanciastym birecie, trzymający w rękach krzyż i palmę. To Jan Nepomucen. Figury stawiano w pobliżu rzek, stawów lub jezior, bo według ludowej tradycji ten czeski święty chronił przed klęską powodzi wsie i miasta, łąki, pola i zasiewy. Z tego też powodu bywał nazywany Janem od wody.

Św. Jan Nepomucen ze Szczaworyża


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

57 Patron ten był w stanie uzdatnić wodę do picia, a poza tym mógł chronić przed powodzią. Zwyczaj stawiania przydrożnych figur i kapliczek był dawniej popularny i uzasadniony wierzeniami. Tak więc na pagórkach stał św. Antoni, bo chronił przechodniów przed zgubą, a domostwa przed złodziejami, z pagórka widać bowiem dokładnie, co się dzieje dookoła. Na traktach leśnych św. Mikołaj bronił podróżnych przed wilkami. Św. Józef w opłotkach był patronem dobrej rodziny – pisał Jerzy Fijałkowski o dawnych zwyczajach związanych z ludowym kultem świętych. Jan Nepomucen, choć obcokrajowiec, stał się wśród naszego ludu jednym z najbardziej popularnych świętych. Patron mostów, przepraw, także opiekun życia rodzinnego, orędownik dobrej spowiedzi, sławy i honoru. Proszono go również o obronę przed obmową, zniesławieniem i pomówieniem. Zachowane do dziś jego wizerunki są nieodłącznymi elementami zabytkowej małej architektury regionu. Spotykamy je oczywiście w całym kraju.

Kim był Jan Nepomucen? Czechem, który żył w XIV stuleciu. Naprawdę nazywał się Jan Welflin. Pochodził z Pomuka, obecnego Nepomuka, miasteczka niedaleko Pragi. Stąd, rzecz jasna, jego przydomek. Jan był spowiednikiem żony króla czeskiego Wacława. Według tradycji w 1393 r. poniósł męczeńską

Nepomuk z Tokarni

śmierć za odmowę ujawnienia tajemnicy spowiedzi, a ciało zamordowanego księdza zrzucono z Mostu Karola do Wełtawy. Wieść o mękach, jakim był poddawany Jan Nepomucen, często ubarwiana, rozchodziła się między ludźmi w następnych wiekach. W XVII stuleciu jego kult rozpowszechnił się poza granicami Czech, trafiając oczywiście także do Polski.

Jak rozpoznać Nepomuka? Warto znać kilka najistotniejszych atrybutów Jana z Nepomuka. Przedstawiany jest najczęściej z krucyfiksem w lewej, palmą – symbolem męczeństwa – w prawej ręce. Twarz świętego zdobi broda i wąsy, zaś głowę nakrywa kanciasty biret. Znane są, co prawda, przypadki, że święty trzyma swój biret w dłoni – wystarczy zobaczyć Nepomuka w Czerwonym Moście na przedmieściach Końskich. Ma też sutannę i białą komżę, często spod komży wystaje stuła spowiednika. Czasami Nepomucen ma też książkę – symbol wiedzy teologicznej. Gdy jest zamknięta na kłódkę – oznacza milczenie. Atrybutem świętego jest również aureola z pięcioma gwiazdami. Podobno właśnie tyle ukazało się ich po jego śmierci. Choć nie wszystkie figury teraz je mają, nie oznacza to, że ich nie było. Aureole robione były z metalu i często nie dotrwały do czasów nam współczesnych. Pojawiają się znów przy okazji przeprowadzanych restauracji zabytkowych pomników. Przedstawienia symboliczne przemawiają do

Nepomuk z Bodzentyna

Św. Jan od wody z Czerwonego Mostu

rozumu, obrazują jakąś prawdę wiary, zasadę, ideę. Sztuka symboliczna uwydatnia w swoim obrazie zaczerpniętym z przyrody tylko to, co jest konieczne do wskazania na treść duchową (...). Mimo całego kamuflażu, który jest właściwy dla symbolu, sens symbolu musi być zrozumiały dla wtajemniczonego i możliwy do określenia dzięki miejscu i otoczeniu, w którym pojawia się dany motyw, bądź dzięki porównaniom go z innymi symbolami – zacytujmy fragment artykułu Urszuli Janickiej-Krzywdy opublikowanego na łamach „Ziemi” Pierwszy pomnik Jana Nepomucena postawiono w Pradze jeszcze w XVII wieku. Rzeźba przy moście, gdzie poniósł męczeńską śmierć, stała się inspiracją oraz ikonograficznym wzorcem dla kolejnych posągów wyobrażających przyszłego świętego. Najstarsze w naszym regionie figury pochodzą z XVIII stulecia, czeski kapłan został bowiem wyniesiony na ołtarze w 1729 r. Stawiane były one – podobnie jak i inne przydrożne kapliczki czy figury – przez mieszkańców danej miejscowości, czasami pojedyncze osoby, o czym świadczą napisy wotywne. Fundatorami była także miejscowa szlachta, jak choćby w przypadku wspomnianego już okazałego Nepomuka w Czerwonym Moście, na którego postumencie widzimy herb Nałęcz rodu Małachowskich. Te najstarsze, pochodzące z XVIII i XIX stulecia figury są zazwyczaj wykute w miejscowym kamieniu. Często ich wykonanie powierzano znanym ze swego fachu i kamieniarskiego kunsztu rzemieślnikom. Wiele Nepomuków to także malowidła oraz drewniane rzeźby ukryte w przy-


Historia 58 drożnych kapliczkach. Te ostatnie to najczęściej dzieła ludowych twórców, polichromowane, pełne uroku, zazwyczaj corocznie odnawiane przez okolicznych mieszkańców, bielone wapnem, także dekorowane kwiatami i kolorowymi wstęgami. Trwają one jako bezcenne klejnoty oprawio-

Kielecki Jan od wody w parku miejskim

Nepomuk z Lutej

ne w czar pejzażu. Stoją wśród kobierców łąk, na skraju lasów, wśród drzew splatających ramiona w wiecznej modlitwie liści, stoją na polanach, przy drogach, w polu, w gajach, w ogóle w miejscach najbardziej uroczych, które fantazja ludowa zaludnia legendą, obwiesza wieńcami pieśni, poezji, w miejscach gdzie usta i dusza szepcą modlitwę wzruszenia, uwielbienia i zachwytu (…). One żyją z przyrodą otaczającą, z przejawami wiosny, lata, jesieni, zimy, upodobnione do krajobrazu, stały się jego duszą darzącą czarem – z estymą pisał o wszelkich przydrożnych świątyniach Jan Wiktor w przedwojennym czasopiśmie krajoznawczym „Orli Lot”.

Nepomuk z Lutej

Na ziemi świętokrzyskiej znajdziemy wiele figur św. Jana Nepomucena. Zarówno tych kunsztownie wykonanych, jak i prostych w swej formie, które wyszły spod rąk ludowych twórców. Mnie najbardziej zaintrygowała rzeźba z Lutej, wsi malowniczo położonej wśród lasów i łąk, niedaleko Krasnej w gminie Stąporków. Czy ta wiekowa kamienna figura w rzeczywistości wyobraża Jana Nepomucena, tak naprawdę trudno dziś dociec. Postać przedstawiona jest bardzo schematycznie, z ledwo zarysowanymi niektórymi PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

atrybutami. Miejscowi – zgodnie z tradycją – nazywają ją świętym Janem, a że stoi niedaleko drogi, na podmokłej łące, blisko rzeczki, można podejrzewać, że to właśnie Nepomuk. Sam posąg urzeka swoją prostotą, szczegóły rzeźby zatarł już czas, ale widoczne są fałdy szat, nakrycie głowy, dłonie, a także trzymany w ręku krucyfiks, nieczytelne pozostają zaś rysy twarzy. Znane są teorie, że to ni mniej ni więcej tylko poddany późniejszym przeróbkom „starożytny” posąg podobny do słynnej Baby chęcińskiej czy Pielgrzyma z Nowej Słupi. Pewnie można włożyć je między bajki, ale Nepomuka z Lutej, na terenie urokliwej doliny Krasnej, warto zobaczyć. Drobiny miki zatopione w strukturze piaskowca sprawiają, że rzeźba cała lśni w słońcu. Wędrując po Ziemi Świętokrzyskiej nie przechodźmy obojętnie obok przydrożnych figur. To zapisany w kamieniu czy drewnie kawałek naszej historii i tradycji, któremu warto poświęcić choć chwilę. A czytając uwidocznione inskrypcje, dowiedzieć się o dawnych dziejach też możemy niemało. ■

Św. Jan Nepomucen z Huty Szklanej

Nepomuk z miejscowości Młodzawy

Jan Nepomucen, choć obcokrajowiec, stał się wśród naszego ludu jednym z najbardziej popularnych świętych.


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

59

Eurokielczanin wych, ale także w wykładach poświęconych zdrowiu, a nawet bezpłatnie się zbadać. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W Paragedonie wzięło udział kilkaset osób z całego regionu. Jest Pan aktywny nie tylko w Brukseli i Strasburgu, ale także w Kielcach. Paragedon to niejedyna inicjatywa społeczna, jaką zorganizowaliście z „Projektem Świętokrzyskie”. Gdybym miał wymienić wszystkie imprezy, to chyba nie wystarczyłoby nam czasu do wieczora (śmiech). Staramy się przede wszystkim krzewić wśród mieszkańców wiedzę o zdrowym trybie życia, ale też integrować ich i skłaniać do aktywizacji społecznej. Póki co – nam się udaje.

Dla wielu osób Bogdan Wenta to synonim sukcesów polskich szczypiornistów na arenie międzynarodowej. Jednak od kilku lat zajmuje się już zupełnie czym innym – jest europosłem regionu świętokrzyskiego. I to właśnie o sprawowaniu tej funkcji oraz o znaczeniu i roli Parlamentu Europejskiego chcieliśmy z nim porozmawiać. Chyba ciężko jest być europosłem? Nasza praca kojarzy się z czymś prostym, ale tak nie jest. Każdego dnia trafiają do nas setki dokumentów, które musimy przeanalizować, skonsultować, by móc przygotować się na kolejne spotkania i posiedzenia. Choć wielu twierdzi, że niczym ważnym się nie zajmujemy, jest to nieprawda. Jedynie na początku swego istnienia rola Parlamentu Europejskiego ograniczała się do funkcji kontrolnej i doradczej. Obecnie to ważny organ współuczestniczący w procesie tworzenia prawa wspólnotowego, obsadzie niektórych stanowisk, a także w procesie kontroli. Jakimi zagadnieniami zajmuje się Pan na co dzień? Od lipca 2017 roku jestem członkiem dwóch Komisji: Rozwoju oraz Kultury i Edukacji. Aktywnie angażuję się we wszystko, co jest związane ze sportem, to chyba oczywiste. W Parlamencie poruszałem m.in. takie kwestie jak dyskryminacja w sporcie,

sport zawodowy czy integracja uczniów sprawnych i niepełnosprawnych przez wychowanie fizyczne. Rolą Parlamentu jest również ochrona praw człowieka, dlatego dość często zabieram głos w sprawach, m.in. łamania praw w Republice Kongo czy niewolnictwa dzieci na Haiti, a także dostępności energii w krajach rozwijających się. W 2017 roku zostałem wybrany na koordynatora grupy Europejskiej Partii Ludowej, delegowanej do Wspólnego Zgromadzenia Parlamentarnego państw Afryki, Karaibów, Pacyfiku i Unii Europejskiej.

W jaki sposób łączy Pan pracę europosła z byciem prezesem stowarzyszenia? Od poniedziałku do czwartku jestem głównie europosłem, uczestniczę w obradach, spotkaniach, komisjach. W czwartki wracam do Kielc i zaczynam działać na rzecz regionu. W organizacji zadań i pracy pomaga mi moja niezastąpiona drużyna – wyjątkowi ludzie, z którymi współpracuję na co dzień i bez których nic bym nie dał rady zrobić. Muszę przyznać, że do tego wszystkiego potrzebna jest także niezła kondycja, ale z tym akurat nie mam problemu (śmiech). Dziękujemy za rozmowę.

Wiem, że wspiera Pan również osoby z niepełnosprawnościami… W Parlamencie Europejskim zajmowałem się m.in. kwestią sportu osób niepełnosprawnych, ale także ich integracji w społeczeństwie. Przyznam szczerze, że jestem dumny z tego, co dla osób z niepełnosprawnościami robimy w Kielcach. Chodzi Panu zapewne o Festiwal Aktywności Fizycznej Osób Niepełnosprawnych Paragedon? Kiedy w ubiegłym roku zaczęliśmy myśleć o organizacji Paragedonu wielu mówiło, że to nie może się udać. Dzięki determinacji członków stowarzyszenia „Projekt Świętokrzyskie” i wielu innych osób udało się stworzyć coś, czego jeszcze nigdy w Kielcach nie było. Festiwal o zupełnie nowej formule, podczas którego wszyscy jego uczestnicy mogli wziąć udział nie tylko w licznych konkurencjach sporto-

Biuro Posła PE Bogdana Wenty Kielce, ul. Hoża 63/2 tel. 41 345 17 66 www.wentabogdan.pl


Kielce zapomniane 60

Wikariat tekst Rafał Zamojski zdjęcie z archiwum Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków

Kielecki klejnot, czyli Wzgórze Zamkowe to – jak już pisałem na tych łamach – nie tylko dawny Pałac Biskupów Krakowskich czy katedra, wpisane na prestiżową listę pomników historii. To cały zespół dawnego „miasta księży”, cenny jako całość.

M

„Miasta księży”, czyli istniejącego od XII wieku, skupionego wokół kolegiaty, ośrodka będącego administracyjnym centrum władzy biskupiej na rozległe połacie północnej części diecezji krakowskiej. Ośrodek ten z czasem stał się zwartym, wielofunkcyjnym i samowystarczalnym kompleksem zabudowy. Choć szczęśliwie większość jego składowych zachowała się do dziś (w orygi-

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

nalnej lub zmienionej formie), to w przeszłości zdarzały się niestety nieprzemyślane decyzje, skutkujące zniszczeniem ważnej historycznie części zespołu. W połowie lat 80. XX wieku taki los spotkał dawny wikariat, czyli mieszkania dla księży wikariuszy, zastępujących na co dzień kanoników. Długi, wąski i parterowy budynek murowany, usytuowany prostopadle do budynku szkoły (dziś mieści się tu biblioteka pedagogiczna i Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego) zajmował przestrzeń między nią a dzisiejszą ul. Wesołą. Wybudowany ok. 1728 r., był jedną z inwestycji niezwykle zasłużonego dla Kielc biskupa Konstantego Felicjana Szaniawskiego. Trzeba dodać, że idea postawienia w tym miejscu wspólnego domu dla wikariuszy czekała na swą realizację ponad 200 lat, plac ten został bowiem przekazany przez kieleckiego prepozyta (czyli pod nieobecność biskupa najważniejszego z kanoników, swoistego „proboszcza” kolegiaty) już w 1512 r. Wikariat pierwotnie oddzielały od domu prepozyta (czyli dzisiejszej kurii biskupiej i Muzeum Diecezjalnego) posesje dwóch kanonii – żydowskiej i sieradowickiej. Ponieważ obie zostały po powstaniu styczniowym skonfiskowane przez władze carskie na budowę cerkwi, wikariat po 1868 r. stał się budowlą zamykającą plac cerkiewny. Po II wojnie światowej mieściły się w nim salki katechetyczne. Lata 80. XX wieku to dla kieleckich zabytków zły okres. Trzeba dodać, że wybudowane przez probostwo katedralne w miejscu dawnego wikariatu nowe dwa gmachy (w tym dzisiejszy kościół akademicki pw. św. Jana Pawła II) nie są architekturą wysokich lotów… Po wikariacie została do dziś tylko część jego ogrodzenia – muru pomiędzy kościołem akademickim, a skwerem Żeromskiego. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Jesień pachnie miodem i malinami

Kiedy dzień staje się krótszy, termometr wskazuje mniej stopni, a wyjście z domu bez sztormiaka zaczyna być ryzykowne, trzeba uruchomić specjalne środki, by nie dać się depresji. Kubek gorącej herbaty lub czekolady to pozycja obowiązkowa w jesienno-zimowym zestawie ratunkowym. A jeśli do tego dorzucimy jeszcze przytulne wnętrze z wygodnym fotelem, ciepły koc, przyjemną muzykę sączącą się z głośników i miłe towarzystwo, to o tym, co dzieje się za oknem, możemy spokojnie zapomnieć. I sięgnąć po przygotowane w Calimero Café jesienno-zimowe menu. Żelaznym punktem w karcie jest czekolada belgijska. – Do jednego kubka rozpuszczamy cała tabliczkę czekolady. To potężny zastrzyk energii – przekonuje Mariusz Marzecki, właściciel kawiarni. Czekolada w Calimero podawana jest na kilka sposobów. Miłośnicy bardziej słodkich smaków powinni spróbować czekolady mlecznej, która smakuje jak najlepsze praliny, lub białej z truskawkami. Tym, którzy wolą bardziej wytrawne napoje, do gustu na pewno przypadnie czekolada gorzka, serwowana w różnych wariantach: z malinami, orzechami, bitą śmietaną… Jesienią i zimą w Calimero hitem są też podawane w dużych kubkach herbaty. Goście szczególnie upodobali sobie parzony na miejscu napar z prawdziwych malin oraz herbatkę babuni z suszu owocowe-

go z dodatkiem korzennych przypraw. – Ta ostatnia nie znika z karty nawet latem, tak jest popularna – śmieje się Mariusz Marzecki. Na rozgrzanie idealny jest też aromatyczny napój pomarańczowo-anyżowy i herbatka miodowa z kawałkami imbiru. Tym, którzy lubią odkrywać nowe smaki, właściciel Calimero poleca matchę, czyli japońską sproszkowaną zieloną herbatę, okrzykniętą najzdrowszą herbatą na świecie. Zawiera ona ponad 130 razy więcej antyoksydantów niż zwykły zielony napar. Ma też wysokie stężenie katechin, najsilniejszych przeciwutleniaczy, które działają antybakteryjnie i przeciwwirusowo, a także wzmacniają odporność. Ci, którzy poza napojami chętnie sięgnęliby też po coś na ząb, kawiarnia poleca sałatkę z marynowaną gruszką i serem pleśniowym.

Kawiarnia Calimero Café Kielce, ul. Solna 4A tel. 519 820 320 www.calimerocafe.pl

61


Postać retro 62

Jan Brożek z Kurzelowa. Człowiek renesansu tekst Jacek Korczyński

Matematyk, astronom i astrolog propagujący teorię kopernikańską, lekarz, historyk nauki, teolog, geodeta, kartograf. Wybitny umysł epoki renesansu, który dzięki swej pasji, wyobraźni i miłości do wiedzy sięgał gwiazd. Wzniósł się na wyżyny polskiej nauki XVII stulecia, był rektorem Akademii Krakowskiej, a genialnego talentu jednego z najbardziej wykształconych ludzi tamtych czasów zazdrościły nam europejskie uniwersytety.

Jan Brożek urodził się w Kurzelowie, wsi niedaleko Włoszczowy, 1 listopada 1585 r. Był synem rolnika, który zadbał o edukację syna. Wiedzę zdobywał najpierw w szkole kolegiackiej w rodzinnej miejscowości. W 1604 r., dzięki ufundowanemu stypendium, został przyjęty na wydział filozoficzny Akademii Krakowskiej. Studiował tam swoje ulubione przedmioty ścisłe oraz języki klasyczne, niebawem otrzymał stopień bakałarza nauk wyzwolonych. W 1610 r. uzyskał już stopień magistra sztuk wyzwolonych i tytuł doktora filozofii. Brożek miał wówczas 25 lat, a stopień doktora dawał mu prawo uczenia, prawie na równi z profesorami. W tymże roku rozpoczął wykłady. Uczył teorii planet, a studentom przekazywał wiedzę z zakresu astronomii sferycznej, arytmetyki, geometrii, podstaw nauki o wszechświecie. W tym czasie napisał też pierwszą rozprawę matematyczną „Geodezja odległości bez przyrządów”. Kolejną pracę z tego zakresu opublikował rok później. W 1614 r. otrzymał katedrę astronomii oraz tytuł astrologa zwyczajnego Akademii. Profesorem krakowskiej uczelni Brożek został w roku 1619, po obronie pracy habilitacyjnej. Dzięki wsparciu biskupa Marcina Szyszkowskiego, w 1620 r. mógł wyjechać na studia medyczne do Padwy i na tamtejszym uniwersytecie uzyskał doktorat z medycyny. Po powrocie do Krakowa został lekarzem nadwornym biskupa, choć praktyką lekarską się raczej nie zajmował. Wolał zgłębiać tajniki matematyki i astronomii. W 1629 r. Jan Brożek przyjął święcenia kapłańskie oraz otrzymał kanonię przy kościele św. Anny. Był proboszczem kolejno w Jangrowie, Staszowie (w parafii św. Bartłomieja) oraz Międzyrzeczu na Podlasiu. Akademia Krakowska miała w owym czasie prawie samych nauczycieli stanu duchownego, a tylko nieliczni profesorowie wydziału lekarskiego mogli w świeckim pozostawać stanie. Takie urządzenie musiało wytworzyć się z biegiem czasu, gdyż dochody profesorów fundowano, były przeważnie na beneficjach duchownych. Taki stan rzeczy zmuszał każdego magistra do przyjmowania święceń duchownych, inaczej bowiem nie widział dla siebie przyszłości w Akademii – wyjaśniał Jan Nepomucen Franke w biografii kurzelowskiego uczonego, opublikowanej w 1884 roku. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

W dużej mierze to właśnie dzięki Brożkowi nauka polska XVII stulecia osiągnęła wysoki, europejski poziom. Utrzymywał ścisłe kontakty z wieloma uczonymi spoza Polski, dzięki czemu znacznie przyczynił się do rozwoju rodzimej nauki i ożywienia życia umysłowego w kraju. Jedną z jego pasji była także wiedza o życiu i działalności Mikołaja Kopernika, był zwolennikiem teorii tego wielkiego uczonego. Odwiedzał miejsca pobytu Kopernika i zebrał sporo pamiątek po nim. Jan Brożek opublikował po łacinie kilka ważnych dla nauki prac. W roku 1620 wydał podręcznik „Arytmetyka liczb całkowitych”. W 1625 r. ukazał się „Gratis” – ciekawy satyryczny utwór wymierzony w szkoły jezuickie. W 1638 r. nasz uczony ogłosił „Obronę Arystotelesa i Euklidesa”. Po polsku wydał jedynie pracę „Księdza Jana Brosciusa przydatek pierwszy do geometrii polskiej Stanisława Grzepskiego”. Jan Brożek interesował się także geodezją i kartografią. Kopalnię soli w Wieliczce dokładnie zmierzył i w dowód zasług otrzymał stanowisko żupnego geometry. Zjeżdżał do podziemi i mierzył zakamarki kopalni. Pomiary usprawniły pracę całej kopalni. Pozwoliły określić odległość pomiędzy poszczególnymi obiektami i poziomami. Stały się również podstawą do stworzenia różnego rodzaju map i planów – czytamy na stronie www.kopalnia.pl. W 1650 r. Brożek uzyskał doktorat z teologii i został dziekanem wydziału teologicznego Akademii Krakowskiej. Był także mecenasem swej uczelni – fundował m.in. zakup książek i instrumentów astronomicznych, a Kolegium Większemu zapisał w testamencie własną bibliotekę. Część swych dochodów przeznaczył także na rozwój szkoły w rodzinnym Kurzelowie i na otwarcie scholasterii. Ukoronowaniem kariery kurzelowskiego uczonego była godność rektora Akademii Krakowskiej, którą otrzymał w czerwcu 1652 r. Niestety, pełnił ją tylko przez kilka miesięcy. Zmarł w czasie zarazy, 21 listopada tegoż roku. Został pochowany w krakowskim kościele św. Anny. Brożek był wybitnym uczonym, pierwszorzędnego europejskiego formatu, o szerokim zakresie zainteresowań. To prawdziwy człowiek renesansu i duma ziemi świętokrzyskiej. Szczególnie powinni cieszyć się kurzelowianie. To ich krajan w tak piękny sposób zapisał się w dziejach polskiej nauki. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

63

Zarządzaj z zaufaniem

– Dziś firmy, w których tylko szef ma rację i prawo do podejmowania decyzji, nie mają racji bytu i szans na osiągnięcie sukcesu – podkreśla Bronisław Osajda, właściciel Ubezpieczeń Plus, mikroprzedsiębiorstwa, działającego na rynku od 16 lat i zatrudniającego 10 osób. Na pięć nowozakładanych przedsiębiorstw trzy, cztery upada w ciągu pierwszych dwóch lat działalności. Silna konkurencja, brak innowacji, niski popyt to tylko niektóre przyczyny. Problemem jest często także nieodpowiednie zarządzanie, na które składa się planowanie i podejmowanie decyzji, organizowanie pracy, kierowanie ludźmi czy kontrolowanie. – Rozumiem, że sporo firm walczy o utrzymanie się na rynku i często na tym skupia się uwaga zarządzającego. Tymczasem warto wyjść w myśleniu poza kwestie li tylko zysku. Szczególnie, że rzadko kiedy jest on szybki i wysoki – nie ma wątpliwości Bronisław Osajda. Bo w zarządzaniu małą firmą, niezależnie od branży, liczy się dziś model partnerski. Taki, w którym pracownicy są równoprawnymi partnerami dla swojego szefa, a firma sumą indywidualności, w której każda jednostka może podejmować decyzje, realizować własne pomysły, oczywiście w zgodzie z ogólną strategią firmy.

– Szef w takiej firmie jest koordynatorem, a nie dyktatorem. Każdy z członków wnosi coś wartościowego do zespołu, każdy ma indywidualne predyspozycje. Oczywiście aby dać pracownikom wolną rękę, trzeba im ufać. To zadanie zarządzającego. Ale warto, bo na pewno przełoży się na jeszcze większą efektywność i sukces firmy. Mam do swoich pracowników 100-procentowe zaufanie, a scedowanie na nich odpowiedzialności za najmniejsze decyzje w firmie przychodzi mi naturalnie – zapewnia Bronisław Osajda. Przywołuje też model japoński, w którym firmę ulepsza się małymi krokami. Nawet najdrobniejsza zmiana wprowadzona przez pracownika jest ważna. Suma tych zmian daje pożądany efekt. Odwaga jest więc tu kluczowa, a nie każdy szef potrafi się nią wykazać. Nie każdy jest w stanie uwierzyć w swoich pracowników i przekazać im odpowiedzialność. Warto dbać o atmosferę i pozwolić pracownikom na chwilę oddechu. Bo harmonia między życiem osobistym a pracą ma znaczenie. – Jeśli ktoś potrzebuje odpocząć, nie powinien w obawie przed reakcją szefa wymyślać powodów. Wystarczy, że powie, że jest w gorszej dyspozycji i chce zrobić sobie dzień wolnego. Podobnie jest z osobami, które chcą z firmy odejść. Na chwilę – jak w przypadku mam idących na macierzyński lub

na dłużej, gdy wydaje się im, że w innym miejscu będą mieli większą możliwość rozwoju. Jeśli zadbamy o przyjazną atmosferę, transparentność i jasne zasady współistnienia w firmie, to ci ludzie będą chcieli do nas wrócić – mówi Bronisław Osajda. I to właśnie atmosfera, a nie dodatkowy pakiet ubezpieczeniowy czy karnet na siłownię, są dla pracownika najlepszym motywatorem. Włączajmy naszych podwładnych w udział w zyskach, ale też zadbajmy o drobniejsze gesty. Często warto jest zrezygnować ze sztywnego dress code’u, zostawić pracownikom więcej swobody, co wcale nie oznacza, że przekroczą oni dopuszczalne granice. – Nie powinniśmy tłamsić indywidualności, przeciwnie, trzeba ją rozwijać. Bez swobody działania nie ma pracy. To ważne, by każdy z pracowników mógł się podpisać pod nawet najmniejszą wprowadzaną zmianą, by był co najmniej jej współautorem. Gwarantuję, że wówczas sukces przyjdzie sam – kwituje Bronisław Osajda.

UbezpieczeniaPlus tel. (41) 230 20 20 www.uplus.pl


Psychologia

64

Lecz swoją duszę bez lęku Agnieszka Scendo, psycholog w trakcie specjalizacji z psychologii klinicznej. Psychoterapeuta rodzinny oraz psychodynamiczny. Zajmuje się diagnozą oraz terapią indywidualną dorosłych, dzieci i młodzieży. Czy łatwo jest depresję wyleczyć? Depresja to choroba, którą da się całkowicie wyleczyć, ale można chorować też przez całe życie. W swoim przebiegu bywa różna: może pojawić się bez uchwytnej przyczyny, może nawracać czy pojawiać się w trudnych momentach w życiu. Jest też depresja, która współwystępuje z manią. Co trzeci nastolatek cierpi na jednorazowe objawy depresyjne, związane często z okresem dojrzewania. Ona często wymaga wsparcia psychologa, a nie leków.

Gdy mamy problemy ze wzrokiem – idziemy do lekarza okulisty, gdy bolą plecy – zapisujemy się do fizjoterapeuty. A co robimy, gdy jesteśmy przygnębieni, zdenerwowani, załamani? Najczęściej… nic, bo o zdrowiu psychicznym rozmawiać nie lubimy. A przecież lekarz psychiatra czy psycholog może podać nam pomocną dłoń. Eksperci przypominają, że choroby psychiczne – nawet te najbardziej stygmatyzujące jak schizofrenia – odpowiednio leczone, dają szansę na normalne życie. 10 października obchodzimy Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego. O zdrowiu psychicznym i specjalistach, którzy pomogą o nie zadbać, rozmawiamy z Agnieszką Scendo. Czy każdy z nas jest narażony na zaburzenia psychiczne? Niestety tak. Statystycznie zaburzenia psychiczne dotykają co drugiego z nas. Poważne choroby psychiczne są relatywnie rzadkie, ale lęk, stany depresyjne, zespoły przewlekłego zmęczenia zdarzają się bardzo często. Utrudniają codzienne funkcjonowanie, pracę, relacje międzyludzkie, odpoczynek. Co powinien zrobić ktoś, kto czuje się po prostu źle? To nie powód do strachu, ale działania. Powinniśmy zapobiegać złemu samopoczuciu, a jeśli już się pojawi – leczyć. Nie od razu farmaceutykami. Czasami wystarcza rozmowa z psychologiem lub PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

kimś bliskim. Może pomóc nam zrozumieć to, co dla nas samych jest niejasne czy ważne, spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy. Nadeszła jesień, dni są krótsze, a słońca mniej. Czy to wpływa na nasze samopoczucie? Z badań wynika, że jesienią nie ma więcej dorosłych pacjentów z objawami depresji, ale zwiększa się ich liczba wśród dzieci i młodzieży. Stres szkolny może ujawniać problemy, które wcześniej nie były widoczne. Ale to prawda, krótsze dni sprawiają, że wielu z nas odczuwa przygnębienie. Osoby dorosłe chorujące na depresję najgorzej czują się wczesną wiosną. Wtedy w bolesny sposób dostrzegają różnicę między swoim stanem a budzącą się do życia przyrodą. Osoby samotne najgorzej czują się w „rodzinnych” momentach: podczas świąt, swoich urodzin. Co może spowodować depresję? Tutaj jest różnie. Często powodują je najbardziej stresujące wydarzenia w życiu: śmierć współmałżonka, utrata pracy, starość, choroba, ale także święta. Po porodzie u niektórych kobiet pojawiają się stany depresyjne, tzw. baby blues. Depresja może być też następstwem stresu pourazowego, wynikiem przeżytej traumy. Kolejnym powodem może być brak równowagi pomiędzy życiem prywatnym a pracą: przepracowanie, problemy zawodowe. Ten stres może przyczynić się do zaburzeń psychicznych i chorób somatycznych.

A skąd będziemy wiedzieć, że pora szukać pomocy? Jeśli nie czujemy się komfortowo, nasze przeżycia zaburzają nam radość i utrudniają funkcjonowanie, to znak, że powinniśmy zgłosić się do specjalisty. Niestety, robimy to niechętnie. Badania CBOS pokazują, że mamy negatywny stosunek do osób z zaburzeniami psychicznymi. Gdy sami zaczynamy mieć problemy, wstydzimy się tego, czujemy się gorsi. To utrudnia zaakceptowanie choroby. W przypadku dzieci każda gwałtowna zmiana w stanie psychicznym czy somatycznym jest sygnałem, że dzieje się coś niedobrego. Nie wolno tego lekceważyć. A czy możemy takim chorobom zapobiegać? Ależ oczywiście. Higiena zdrowia psychicznego jest niezwykle ważna. Zadbamy o nią, żyjąc w zgodzie ze sobą, mając świadomość siebie samych, zdrowe relacje z innymi. I dokonując zmian, jeśli coś nam w życiu nie pasuje. To uchroni nas przed chorobą czy pomoże się z niej wyleczyć. Dziękujemy za rozmowę.

Partner artykułu: Centrum Terapii i Rozwoju Neuroclinic w Kielcach al. IX Wieków Kielc 8/36 www.psychologkielce.pl


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Polski biznes dla cudzoziemca tekst: Wojciech Stachowicz-Szczepanik, radca prawny Przyjazne otoczenie dla prowadzenia biznesu, geograficzne położenie oraz członkostwo w Unii Europejskiej sprzyjają cudzoziemcom rozpoczynającym działalność gospodarczą w Polsce. Równocześnie wielu rodzimych przedsiębiorców szuka szansy na dobrą inwestycję i prowadzi interesy z obywatelami państw położonych poza unijnymi granicami. Polska gospodarka, dość słusznie zresztą, jest postrzegana jako okno na europejskie rynki i trampolina do dalszej ekspansji. Często po udanych nieformalnych negocjacjach i uzgodnieniu głównych zasad współpracy, pojawia się wątpliwość, w jaki sposób obywatele innych państw mogą otworzyć biznes w Polsce. Jeżeli zainteresowany obcokrajowiec jest obywatelem kraju, który należy do europejskiej rodziny, wówczas może wykonywać działalność gospodarczą na takich samych zasadach jak obywatele polscy i zadanie okazuje się łatwe i przyjemne. Problemy pojawiają się w sytuacji, gdy potencjalny inwestor jest obywatelem kraju nieuprzywilejowanego w relacjach z EU (np. Indie, Chiny). Solidnego przemyślenia będzie wówczas wymagać strategia wyboru rodzaju formy prawnej, w jakiej przedsiębiorca zamierza prowadzić biznes. Utrudnienia wynikają także z Ustawy o zasadach uczestnictwa przedsiębiorców zagranicznych i innych osób zagranicznych w obrocie gospodarczym na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 6 marca 2018 roku, rozróżniającej cudzoziemców na takich, którzy mogą prowadzić działalność gospodarczą w Polsce na takich samych zasadach jak przedsiębiorcy polscy, oraz takich, którzy podlegają pewnym ograniczeniom. Dodatkowo potencjalny przedsiębiorca powinien upewnić się, czy z krajem, z jakiego pochodzi cudzoziemiec, nie obowiązuje umowa międzynarodowa, wprowadzająca dodatkowe ograniczenia lub uprawnienia. Możliwych scenariuszy do przeanalizowania życie z pewnością napisze jeszcze co najmniej kilka. Jeżeli obcokrajowcy należą do którejkolwiek z kategorii osób uprzywilejowanych w zakresie rozpoczęcia biznesu (m.in.: posiadają w Rzeczypospolitej zezwolenie na osiedlenie się, status uchodźcy, są

członkami rodziny małżonka obywatela UE, posiadają Kartę Polaka etc.), mogą wówczas podejmować i wykonywać działalność gospodarczą na terytorium RP na takich samych zasadach jak obywatele polscy, dowolnie konfigurując swój biznes i oczekując szybkiego sukcesu. W przypadku, gdy obywatela państwa obcego nie dotyczy żadna z preferencyjnych sytuacji, to może on podejmować i wykonywać działalność gospodarczą wyłącznie w formie spółki: komandytowej, komandytowo-akcyjnej, z ograniczoną odpowiedzialnością lub akcyjnej. To oznacza, że cudzoziemiec może przystępować do takich spółek oraz obejmować bądź nabywać udziały lub akcje. Nie może natomiast prowadzić indywidualnej działalności gospodarczej na podstawie wpisu do Centralnej Ewidencji Działalności Gospodarczej oraz prowadzić biznesu w formie spółek cywilnych, jawnych lub partnerskich. Utworzenie spółki dla cudzoziemca, z punktu widzenia logistyki i formalizmów prawnych, jest przedsięwzięciem względnie prostym. Wybrane rozwiązania i sposób działania cudzoziemców może zostać poddany kontroli przez wiele instytu-

cji. Straż Graniczna często odwiedza osoby z zagranicy i sprawdza, czy cudzoziemiec wykonuje pracę na terenie Polski, a jeśli tak, to czy jest ona zgodna z Ustawą o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. Kontrole mają swoje uzasadnienie, ponieważ polskie spółki z o.o. można łatwo wykorzystać jako nielegalne wehikuły do zdobywania pozwoleń na pracę i uzyskania dostępu do rynku EU przez cudzoziemców. Cudzoziemcy w Polsce najczęściej wybierają spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Polscy przedsiębiorcy także najchętniej decydują się właśnie na taką formę prawną działalności. Można powiedzieć, że Polacy i cudzoziemcy idą ramię w ramię i mają wspólną płaszczyznę porozumienia. Przynajmniej na polu spółek prawa handlowego.

Partner merytoryczny „Made in Świętokrzyskie” Bartocha Stachowicz-Szczepanik i Wspólnicy Kancelaria Prawna Kielce, ul. Warszawska 21/48 www.kbss.pl

65


Artykuł partnerski

66

Garderoba pełna wzorów i kolorów

W modzie męskiej w nadchodzącym sezonie nie ma ograniczeń. Nie boimy się zabawy kolorem, wzorem, krojem i tkaniną. – Eksperymentujemy – zachęcają eksperci z Jumli. Jesienią i zimą w męskiej garderobie powinno się pojawić więcej kolorów. Klasyczny granat to oczywiście wciąż absolutny must have, ale oprócz tego dobrze, jeśli na wieszakach znajdą się również ubrania w kolorach ziemi, i to zarówno w marynarkach, jak i w spodniach. Jumla poleca płaszcze brązowe i beżowe (w odcieniu wielbłądzim), kurtki puchowe w kolorze butelkowej zieleni, burgundowe marynarki, a także garnitury w szarą kratę, delikatne nadruki, tłoczenia. Krata to hit ubiegłego i obecnego sezonu. – Popiel bardzo dobrze się sprawdza nie tylko latem, ale też w miesiącach jesienno-zimowych. W garniturach, ale też płaszczach czy jako stylowy dodatek, korespondujący z kolorem garnituru – zachęca do eksperymentów Agnieszka Hostyńska, współwłaścicielka salonów Jumla. Garnitury w Jumli nabrały nieco luzu. Na wieszakach w sklepie w Galerii Echo znajdziemy sporo klasyki w lżejszym wydaniu. Ciekawym trendem są koszule w fantazyjne i odważne desenie: motywy kwiatowe lub geometryczne. – Nie bójmy się wzorów. Gładkie koszule powoli odchodzą do lamusa. Warto się wyróżnić, dobierając ekstrawaganckie PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

dodatki: muchy, krawaty, poszetki – radzi Edyta Szczepanek, doradca klienta. Do łask wracają też kultowe kamizelki, jeden z bardziej stylowych elementów męskiej garderoby. Istniejąca od 25 lat marka Jumla doskonale znana jest kielczanom. Kojarzy się z wysoką jakością, klasyczną elegancją i – co ważne – rodzimą produkcją. Dziś Jumla jest sklepem firmowym producenta odzieży męskiej ELES. Marynarki, spodnie i garnitury szyte są w kieleckim zakładzie wyposażonym w nowoczesny park maszynowy. Koszule i dodatki pochodzą wyłącznie od polskich producentów. Jumla współpracuje również z renomowaną marką PAKO LORENTE.

Salon Mody Męskiej Jumla Galeria Echo Kielce, ul. Świętokrzyska 20 poziom +1 Jumla – Outlet Kielce, pl. Wolności 8, I piętro www.jumla-kielce.pl


Jumla Moda Męska

Jumla - Outlet

Kielce, ul. Świętokrzyska 20 tel. 530 787 568

Kielce Pl. Wolności 8 tel. 41 361 11 36

www.jumla-kielce.pl


Być eko 68

Dziko i na zdrowie tekst Agnieszka Gołębiowska zdjęcia Mateusz Wolski

Propagatorka dzikich roślin jadalnych, własnoręcznie zbieranych ziół, octów roślinnych, olejów, kiszonek, ziołowych soli i kadzideł. Justyna Pargieła sposobów na zdrowie i urodę poszukuje na łące, w lesie i w ogrodzie. – Zapomnieliśmy o symbiozie człowieka z przyrodą – uważa.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

69

Dziecko natury Rośliny fascynowały ją od dziecka. Wychowała się w leśniczówce z babcią, która zbierała zioła. Pieląc ogródek, czuła, że szkoda wyrzucać kłącza perzu, więc suszyła i przechowywała je w woreczkach. Jako ośmiolatka pomagała siostrze Joannie, studentce farmacji, zbierać w lesie okazy do zielnika. W wieku 18 lat została wegetarianką. Kilkanaście lat temu, gdy w rodzinie pojawiły się poważne choroby, zainteresowała się fitoterapią. Pięć lat temu założyła w Końskich sklep ze zdrową żywnością. Tematykę roślin zgłębia naukowo. Najpierw ukończyła studia z zakresu ziołoznawstwa na Uniwersytecie Rzeszowskim, gdzie m.in. wykłada najbardziej znany popularyzator dzikich roślin na talerzu Łukasz Łuczaj. Tam spotkała prof. Krzysztofa Oklejewicza, który opisał sto gatunków jeżyn i schodził w ich poszukiwaniu całe Podkarpacie. Z kolei w Krośnie studiowała towaroznawstwo zielarskie u dr. Henryka Różańskiego, guru polskich fitoterapeutów. – On w wieku 13 lat dostał stypendium szwajcarskiej fundacji na badania nad ziołami. Jest biologiem, eksperymentatorem, korzysta z pisanych źródeł niemieckich, szwajcarskich i angielskich oraz staropolskich. Propaguje tzw. medycynę wojenną, czyli na czas, gdyby wszystko zniknęło i musielibyśmy sobie radzić. Przed wojną lekarz na wsi potrafił sam lub we współpracy z farmaceutą przygotować lek z rośliny znalezionej na łące. Ale rozwój koncernów farmaceutycznych sprawił, że lekarze już tego nie potrafią, używają tylko gotowych leków – mówi. Zrobiła jeszcze kurs zielarski w Katowicach. Ma więc uprawnienia zielarza-fitoterapeuty i ziołoznawcy.

Niedoceniana jest bylica pospolita, dawniej jedna z najważniejszych roślin. Zioło pomaga w trawieniu, działa antybakteryjnie, poprawia odporność, w czasach bez lodówek było naturalnym konserwantem. Dziewczyny w celach ochronnych przepasywały się bylicą podczas kupalnych nocy. Dziurawiec wspomaga wątrobę, a w postaci nalewki lub oleju ma działanie antydepresyjne. – Cudowną rośliną, którą każdy powinien mieć w domu, jest szczaw, pomagający na każdy rodzaj biegunki. Dzieciom można parzyć nasiona, a dorosłym korzeń – przekonuje. Akurat owocuje czeremcha. – Ukraińcy robią z jej owoców mąkę, która ma właściwości konserwujące i dodawana jest do pieczywa. Ponoć wojskom Sobieskiego pod Wiedniem skończyła się mąka z czeremchy i chleb spleśniał – mówi. A igły sosny mogą być świetnym źródłem witaminy C zimą. Przed szkorbutem chroniły polskich zesłańców na Syberii.

Łąkowe skarby

Zdrowie na talerzu

Spotykamy się na zarastającej drzewami łące pod Końskimi. Z przyrodniczego punktu widzenia nie jest to miejsce wyróżniające się bioróżnorodnością. W terminologii rolniczej to nieużytek. Ale dla tego, kto potrafi czerpać moc z roślin, bogactwo tego miejsca jest ogromne. Po pierwsze: rośnie tu nawłoć, dobra przede wszystkim na drogi moczowe. Po drugie: wrotycz, który jest rośliną budzącą kontrowersje, ale zarówno jej gorliwi wyznawcy, jak i zajadli przeciwnicy zgodni są, że wspaniale można się dzięki niej pozbyć niechcianych zwierzątek, np. wszy czy moli kuchennych. Po trzecie: krwawnik na wszelkie problemy z krwią, niedobory żelaza, nieregularne cykle miesiączkowe. Chińczycy z łodyg krwawnika robili patyczki do wróżb I-Cing.

Rozmawiając z klientami w sklepie, Justyna Pargieła zorientowała się, że owszem zaparzają oni ziołowe herbatki, ale ich znajomość bogactwa natury jest znikoma. Nikt nie zrywa rosnących wszędzie podagrycznika czy mniszka, żeby wrzucić cenne listki do sałatki. Jej ideé fixe stało się przekonanie ludzi do jedzenia dzikich roślin. – Przede wszystkim dlatego, że jemy mało różnorodnie. Badania pokazują, że przeciętny Polak spożywa dosłownie kilka produktów pod różnymi postaciami: mięso, ziemniaki, pszenicę, pomidory, mleko, cukier... Większość produktów na sklepowej półce zawiera pszenicę, syrop glukozowo-fruktozowy lub cukier i nabiał, wszystko składa się z trzech-czterech kombinowanych substancji. Pokazuję ludziom, że dzięki dzikim roślinom dieta może być bardziej różnorodna,


Być eko 70 wego. Ma właściwości przeciwzapalne, lekko przeciwbólowe oraz antyoksydacyjne. Podobno ten pospolity chwast ma także działanie antynowotworowe, na co wskazują jeszcze niepublikowane badania. – Promuję podagrycznik jako świetne warzywo, które jest naturalnym lekiem i nie da się go przedawkować, można jeść codziennie. Jeden pan podczas warsztatów mi powiedział, że jak pieli podagrycznik, to go stawy przestają boleć. W starych księgach polecano noszenie przy sobie tej rośliny, bo to łagodzi bóle stawowe. Koleżance ocet podagrycznikowy zatrzymał atak dny moczanowej – podkreśla. Sama najczęściej robi pesto z podagrycznika albo lekko go dusi do ziemniaków lub jajecznicy.

Octy, oleje, kadzidła...

a jednocześnie wzbogacona o to, co rośnie wokół nas, więc genetycznie jesteśmy przystosowani, by lepiej to trawić. Rośliny, które nie są uprawiane, rosną w trudnych warunkach, więc mają większą wartość mineralną, witaminową, energetyczną. Nie są modyfikowane i są za darmo. A na zbieranie ich musimy poświęcić czas, iść na łąkę, pogadać z babcią. Czyli też samo zdrowie. Traktujmy zjedzenie tych kilkunastu liści jak szczepionkę – namawia. Już pięć lat temu zrobiła pierwsze warsztaty z dzikich roślin jadalnych. Według niej warto poznać dziesięć podstawowych, które trudno pomylić z innymi. Na początek można spróbować liści babki lancetowatej w cieście, które są znakomitą, chrupiącą przekąską. – Młode liście lipy przed kwietniem są obłędne, przepyszne – zachwyca się. Zacząć można też od soli ziołowych – utrzeć z solą krwawnik albo bylicę i otrzymać wytrawną przyprawę poprawiającą trawienie, idealną do bigosu czy leczo. – Krwawnik jest gorzki, a my potrzebujemy gorzkiego smaku. Według medycyny chińskiej jest pięć smaków: słony, słodki, kwaśny, ostry i właśnie gorzki. Chińczycy starają się je zrównoważyć, by organizm utrzymywał swój balans. W Polsce dominuje smak słony, słodki i kwaśny, nie ma gorzkiego, tymczasem potrzebuje go do lepszej pracy nasza wątroba. Dlatego polecam jedzenie liści mniszka na wiosnę i soli krwawnikowej – radzi Justyna Pargieła.

Polewka sprzed tysiąca lat

– Ludzie często nie wiedzą, co to jest soczewica. A tymczasem tysiąc lat temu nasi przodkowie ją jedli. Na Lubelszczyźnie archeolodzy znaleźli niedawno garnek zupy sprzed tysiąca lat, w składzie której była soczewica, zboża i kilka dzikich roślin, m.in. komosa biała, czyli lebioda. Z XIX-wiecznych spisów młynów we Wrocławiu wynika, że ludzie przywozili do mielenia 8 czy 10 gatunków zbóż oraz nasiona dzikich traw, dieta była różnorodna – opowiada. Fascynują ją zapomniane rośliny: ber albo lędźwian. Podkreśla, że dawniej nikt nie jadł pomidora w styczniu, jedzono sezonowo. Zimą poleca kiszonki, nie tylko ogórki czy kapustę, ale np. jabłka lub kalafior. Można zrobić kiszoną kapustę pekińską z liśćmi mniszka i jabłkiem. Ukisiła nawet... klonowe noski. A pączki mniszka smakują lepiej niż kapary.

Cudowny podagrycznik

Ulubioną rośliną Justyny jest podagrycznik, chwast znienawidzony przez ogrodników. Poświęciła mu nawet pracę dyplomową: „Podagrycznik pospolity jako żywność nowa i funkcjonalna”. Już jego nazwa wskazuje, że stosowany był na podagrę, odprowadza bowiem nadmiar kwasu moczoPAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

Jest propagatorką octów ziołowych. – To świetna forma konserwacji na zimno tego, co najlepsze w roślinach. Ich zaletą jest to, że nie mają alkoholu, mogą je więc stosować np. dzieci. Jeśli ocet jest szczelnie zamknięty, to nie ma terminu ważności. A jego wykonanie jest proste. Niestety, nie jest jeszcze do końca przebadane, jakie substancje przechodzą do octów, ale naukowcy się tym zajmują. Sama zamierzam oddać do badań dwa swoje octy w laboratoriach uniwersyteckich w Krakowie i Lublinie – zapowiada. Dodaje, że octy były tradycyjnie stosowane w fitoterapii, na przykład w XVII-XVIII wieku w Londynie sprzedawali je uliczni handlarze. Są one też cudownymi kosmetykami do płukania włosów np. wrotyczowy pomaga na łupież. Kolejny jej konik to oleje, założyła nawet z córką olejarnię. – O oleju z czarnuszki mówi się, że leczy wszystko oprócz śmierci – śmieje się. A poważnie dodaje, że podnosi odporność, pomaga w cukrzycy, alergii, astmie, stosuje się go także w chorobach nowotworowych. – Fantastyczny jest olej z lnianki, który obniża cholesterol. Olej z maku, doskonały w profilaktyce chorób krążenia, jest też świetnym źródłem łatwo przyswajalnego wapna. Olej dziurawcowy stosuje się do masażu, pomaga na stany zapalne stawów, przy dyskopatiach. W planach ma wytwarzanie oleju z gorczycy, który jest sposobem Hindusek na to, żeby poprawić ukrwienie skóry głowy. Zajmuje się też naturalnymi kadzidłami. – Dawniej na płytę pieca rzucano zioła, a dym oczyszczał powietrze i sprawiał, że ładnie pachniało w chacie. Robiono to zwłaszcza po chorobach domowników. Stosowano wrotycz, bylicę, korzeń omanu, szczególnie antyseptycznie działała gałązka jałowca. Wysuszony liść podbiału świetnie się dymi i dobrze działa na płuca. Z kolei z łodyg dziewanny zanurzanych w wosku robiono pochodnie.

Zielarskie tajemnice

– Najlepsze są zioła, które nazbieramy sami – podkreśla. Te dodawane do marketowej herbatki, mogą być już przeterminowane, bo surowiec zielarski ma swoją moc przez rok, korzenie przez dwa lata. Jeśli już kupujemy w sklepie zielarskim, to zwróćmy uwagę, czy widać całe liście, czy kwiat lipy ma przylistki itp. Po wysuszeniu najlepiej przechowywać zioła w słoikach. I musimy pamiętać o ważnej kwestii: zioła to silne leki, które łatwo przedawkować, i nie wolno ich stosować ciągle. Większość można pić przez trzy miesiące, a potem zrobić przerwę, ale na przykład pokrzywę – tylko przez trzy tygodnie, bo przeciąża wątrobę. – Gdy się wprowadzamy do nowego domu, to po roku na podwórku wyrosną inne rośliny. Słynna rosyjska zielarka Zajcewa potrafiła przejść przez wieś i powiedzieć, kto w danym domu na co choruje. Pytali, skąd wie, a ona odpowiadała: „Bo wam lekarstwa rosną, a wy tego nie widzicie”. To symbioza człowieka z przyrodą, o której my całkowicie zapomnieliśmy – podsumowuje. Kto chce sobie o roślinnych mocach przypomnieć, może zaglądać na facebookową stronę DziczeJemy. ■


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Skuteczniej w niepłodność Problemy z zajściem w ciążę dotykają coraz więcej par. Dzięki diagnostyce potrafimy wykluczyć przyczyny anatomiczne, hormonalne, wprowadzić odpowiednie leczenie. Czasami to jednak za mało, by nasze marzenie o byciu rodzicami mogło się spełnić. Załamywać rąk jednak nie warto. Bo za problemy może odpowiadać nasz układ immunologiczny. Trzeba to zbadać. W Centrum Medycznym Omega rusza poradnia leczenia niepłodności immunologicznej. O przyczynach, diagnozie i leczeniu opowiada hematolog i immunolog kliniczny dr Agnieszka Stelmach-Gołdyś. Czym jest niepłodność immunologiczna? Układ odpornościowy to nasza broń w walce z obcymi – bakteriami i wirusami. Zdarza się jednak, że z różnych przyczyn – genetycznych, środowiskowych czy psychicznych – nasz „rycerz” się buntuje i zamiast atakować wroga, zaczyna walczyć… z nami. Wtedy mogą pojawić się problemy z zajściem w ciążę lub jej utrzymaniem, za które odpowiada właśnie nasz układ immunologiczny. Statystyki mówią, że aż w 6-12 proc. przypadków. Czy od immunologii nie powinnyśmy zacząć, gdy nie możemy zajść w ciążę? Absolutnie nie. Niepłodność immunologiczną podejrzewamy dopiero wtedy, gdy mimo regularnego współżycia i wykluczonych przez lekarzy zaburzeń anatomicznych i hormonalnych nie dochodzi do ciąży. Można ją podejrzewać także, gdy pojawią się trzy samoistne poronienia o niewyjaśnionej przyczynie przed 10. tygodniem ciąży, u kobiet z epizodami zakrzepicy żylnej lub tętniczej. Wskazaniem do badań są także nieudane próby in vitro czy inseminacje. Immunologia wkracza więc dopiero wtedy, gdy inni lekarze nie potrafią postawić diagnozy? Tak. Lekarz immunolog zbiera wywiad, interpretuje dotychczas wykonane badania i w zależności od potrzeb zleca kolejne. Należy pamiętać, że układ immunologiczny to złożony system zależności i interakcji. Stąd konieczność wykonania wszechstronnych badań oceniających jego funkcjonowanie i stwierdzenie zaburzeń. Jesteśmy w stanie rozpoznać zespół antyfosfolipidowy, w którym dochodzi do wytworzenia przeciwciał atakujących tkanki organizmu, co może powodować zakrzepicę, zaburzenia neurologiczne i właśnie poronienia

nawykowe. Te mikrozakrzepy mogą prowadzić do nieprawidłowego ukrwienia śluzówki macicy, a to z kolei przyczynia się do tego, że zarodek nie może się zagnieździć, a ciążę trudniej utrzymać. Gdy potwierdzimy zespół antyfosfolipidowy, możemy włączyć leki, które przeciwdziałają powstawaniu tych zakrzepów. Często już to wystarczy, by szczęśliwie doczekać narodzin dziecka. A gdy okaże się, że tutaj też wszystko jest w porządku? Badamy wiele zaburzeń autoimmunologicznych. Zbytnia aktywność komórek NK, które chronią nas przed wnikaniem obcych komórek, bakterii, wirusów, może spowodować… zwalczanie zarodka. Przecież połowa materiału genetycznego naszego przyszłego dziecka pochodzi od mężczyzny, więc dla organizmu kobiety jest obca. Dla nieprawidłowo działających komórek NK może to być sygnał, że trzeba walczyć. Na tym etapie ważne są też przeciwciała blokujące (allo-MLR). Nazwa jest myląca, bo to dobre przeciwciała. Gdy dojdzie do zapłodnienia, dodatkowo chronią zarodek przed działaniem naszego układu immunologicznego, aby nie potraktował go jako… kolejnego zagrożenia. Ta lista przeciwciał jest długa. Niektóre z testów mają naprawdę skomplikowane nazwy. Gdy dochodzi do autoagresji, może ona dotyczyć nie tylko popularnej tarczycy czy tkanki łącznej. Układ immunologiczny może np. produkować prze-

ciwciała przeciwplemnikowe czy przeciwjajnikowe. Badania nad układem immunologicznym to tak naprawdę ostatnich kilkanaście lat. Wcześniej pary, które nie mogły mieć dzieci, często pozostawały bez diagnozy. Teraz wiemy już więcej. Gdy poznamy przyczynę, możemy próbować wpłynąć na nasz układ immunologiczny, by lepiej działał. Podać leki, zastosować odpowiednie terapie: immunostymulacje, immunomodulacje. Skoro to tak nowa dziedzina, to pewnie badania też są skomplikowane? Tutaj nie ma się czego bać. Poziom wszystkich przeciwciał oznaczamy ze zwykłego badania krwi. Na dodatek będzie je można zrobić na miejscu, w naszym Centrum. Do tej pory szukające odpowiedzi pary musiały korzystać z usług poradni w innych miastach: Łodzi, Krakowie, Katowicach. W świętokrzyskim jeszcze nikt się tym nie zajmował. Warto dać taką możliwość parom, które marzą o byciu rodzicami. Dziękujemy za rozmowę.

Centrum Medyczne OMEGA Galeria Echo w Kielcach (poziom 2+) Kielce, ul. Świętokrzyska 20 tel. 41 366 31 21, 366 31 32 www.omega.kielce.pl

71


Artykuł partnerski

72

Nie bój się raka. Zbadaj się! Poszła do lekarza, okazało się, że to rak, a za chwilę już nie żyła – takie historie słyszeliśmy pewnie wszyscy. Choć nie zawsze są prawdziwe, sprawiają, że często boimy się, że i nas spotka ten los. Taki lęk jest już… jednostką chorobową, nosi miano kancerofobii, staje się coraz bardziej powszechny i nierzadko zniechęca nas do badań profilaktycznych.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m ade in ś w i ę tokrz y skie

73

Dla jednych strach jest motywatorem, innych paraliżuje na długi czas. Dlatego osoby obawiające się, że zachorują na raka, reagują na dwa sposoby. Jedni zostają hipochondrykami wykonującymi milion badań, których wynikom i tak nie wierzą. Inni, by „zakląć rzeczywistość”, do lekarza nie chodzą wcale. Z punktu widzenia zagrożeń, których pacjent się obawia – czyli potencjalnego zachorowania – pierwsza reakcja na lęk wydaje się być bardziej trafiona. Najlepszą metodą uniknięcia poważnych zachorowań jest bowiem profilaktyka, stałe, regularne badanie i sprawdzanie tego, co z naszym organizmem się dzieje. Warto robić je raz do roku, a jeśli są do tego wskazania – tak radzi lekarz lub w rodzinie pojawiły się już choroby nowotworowe – nawet częściej.

Po co nam cytologia? Jednym z badań profilaktycznych, którym panie nie zawsze chętnie się poddają, jest cytologia. Wykonuje się ją w gabinetach ginekologicznych i laboratoriach diagnostycznych po to, by sprawdzić, czy komórki nabłonka szyjki macicy mają prawidłową budowę. Pozwala także odkryć zakażenie wirusem HPV (brodawczaka ludzkiego), winowajcy i przyczyny nowotworu szyki macicy. Stosuje się ją także w kontroli leczenia nadżerek, diagnostyki stanu nabłonka pochwy, powinno się ją również wykonywać podczas ciąży.

Samo badanie trwa tylko kilka minut i jest bezbolesne. Pacjentki odczuwają tylko lekkie uszczypnięcie. To moment, w którym położna lub lekarz ginekolog pobiera wymaz z szyjki macicy, złuszczając komórki nabłonka specjalną szczoteczką. Preparat trafia do diagnostyki: histopatolog lub cytolog ocenia budowę komórek, oglądając je przez mikroskop, dlatego na wynik badania musimy poczekać kilka dni. Dodatkowo, jeśli pojawiają się nieprawidłowości, analityk ma obowiązek dokładnie je scharakteryzować, by opis pomógł lekarzowi w podjęciu decyzji o rodzaju leczenia. Prawidłowy wynik (F1 w skali Bethesda) oznacza, że jesteśmy zdrowe. Gdy wynik jest inny, nie musimy od razu spodziewać się najgorszego. Cytologia jest badaniem tak czułym, że pozwala wykryć nawet najmniejsze zmiany, wynikające z infekcji, nadżerek, procesów zapalnych. Te trzeba wyleczyć, bo nieleczone mogą przekształcić się w zmiany nowotworowe.

Rak to nie wyrok. Ja żyję! Mimo niewielkiej uciążliwości i tak wielkich korzyści, jakie możemy osiągnąć dzięki badaniu, wiele pań nie decyduje się na cytologię. Statystyki nie są zachęcające. W Polsce nadal umiera w ciągu roku połowa z 3,5 tys. pacjentek ze stwierdzonym rakiem szyjki macicy. Powodem jest… zbyt późne zdiagnozowanie choroby. Panie pojawiają się u lekarzy dopiero wtedy, gdy choroba uniemożliwia im normalną egzystencję i nawet na intensywne, nowoczesne metody leczenia jest już za późno. Bo ten nowotwór w początkowej fazie nie daje żadnych widocznych objawów, za to jest wyleczalny. Potwierdza to ambasadorka naszej kampanii Ida Karpińska, szefowa Ogólnopolskiej Organizacji „Kwiat Kobiecości”, która wygrała walkę z rakiem szyjki macicy. Jej chorobę stwierdzono właśnie dzięki cytologii, a swoją historię opowiedziała w 12. numerze „Made in Świętokrzyskie”. Teraz z plakatów i ulotek naszej kampanii apeluje do


Artykuł partnerski

74 mieszkanek regionu: „Rak to nie wyrok. Ja żyję!”. Na ten nowotwór chorują nawet młode panie. Rak szyjki macicy związany jest bowiem z aktywnością seksualną i wirusem brodawczaka ludzkiego (HPV), którym możemy zarazić się podczas stosunku. To HPV jest najpopularniejszą infekcją przenoszoną drogą płciową, a kilka odmian tego wirusa (m.in. 6, 18, 31 i 45 z około stu odmian) sprzyja powstawaniu nowotworów. Infekcja także nie daje żadnych objawów, może „przyczaić” się w naszym organizmie na wiele lat, a rozpoznać ją można dzięki cytologii. To nie oznacza, że gdy się już „ustatkujemy”, zagrożenie mija. Najczęściej chorują panie w wieku 25-59 lat i dlatego właśnie do nich skierowane są kampanie profilaktyczne i społeczne.

Badania i szczepienia Badania profilaktyczne w Polsce istnieją. Choć władze zadbały, by pacjenci mogli korzystać z nich nieodpłatnie, a na niektóre z badań panie i panowie dostają imienne zaproszenia, to jednak nie chcemy z nich korzystać. Sprawdzamy swój organizm niechętnie, nie zawsze przypominają nam o tym zapracowani lekarze. W krajach Europy Zachodniej, gdzie opieka zdrowotna ukierunkowana jest właśnie na profilaktykę, zachorowalność na nowotwór szyjki macicy jest wielokrotnie niższa, a umieralność wręcz znikoma. Rośnie za to w krajach rozwijających się, z ograniczonym dostępem do opieki medycznej. Rocznie na świecie diagnozuje się nawet 500 tys. zachorowań, z czego 80 proc. właśnie w tych krajach. Szacuje się, że za 30 lat będzie ich dwa razy tyle. Pacjentki – poza regularnymi cytologiami – wspiera w walce z nowotworem także szczepionka, która chroni przed zarażeniem wirusem HPV. W wielu krajach zachodnich jest standardem. Jest też dostępna w Polsce, a szczepienie najlepiej wykonać (zarówno u dziewczynek, jak i chłopców, bo to oni są nosicielami wirusa) między 10 a 12 rokiem życia, przed rozpoczęciem przez nich współżycia seksualnego. Niestety, na razie za tę formę profilaktyki trzeba zapłacić, choć niektóre miasta – np. Kielce – fundują szczepionkę swoim nastoletnim mieszkankom. Na dodatek niechęć do wszelkich szczepionek roś-

nie, zwłaszcza za sprawą ruchów antyszczepionkowców, bazujących głównie na ludzkim strachu i niewiedzy.

Jestem kobietą, więc idę… Strach jest złym doradcą. Co prawda paniczny lęk przed chorobami nie jest niczym nowym: ludzie bali się już gruźlicy, chorób wenerycznych, a całkiem niedawno AIDS, czyli kolejnych epidemii, które wybuchały wśród społeczeństw. Strach spowodowany obawami przed rakiem potęgują media, Internet. Jeśli mu ulegniemy, możemy ponieść katastrofalne konsekwencje i skrócić sobie życie. Lęk z pewnością nie uchroni nas przed rakiem. Skoro tak, o tę ochronę musimy zadbać sami. Regularne badania zwiększają nasze szanse na długie i spokojne życie. Podobnie jak zdrowa dieta, aktywność fizyczna i unikanie ryzykownych zachowań. Postęp medycyny sprawia, że nowotwory nie są już traktowane jako choroby śmiertelne, ale przewlekłe i wyleczalne. Wszystko zależy jednak od tego, czy zaufamy lekarzom i badaniom profilaktycznym. Tylko wczesna diagnoza daje nam prawdziwe, a nie iluzoryczne, szanse na zdrowie. To dlatego stowarzyszenie PROREW wspólnie z partnerami realizuje kampanię „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia”, oferując akcję promocyjną i dostęp do bezpłatnych badań cytologicznych dla pań w wieku 25-59 lat, mieszkanek Kielc i Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli gmin: Sitkówka-Nowiny, Strawczyn, Zagnańsk, Piekoszów, Morawica, Miedziana Góra, Masłów, Górno, Daleszyce, Chmielnik, Chęciny. Tłumaczymy, doradzamy i umawiamy na badania cytologiczne. Organizujemy spotkania informacyjne w pobliżu Twojego miejsca zamieszkania, znajdziesz nas też na imprezach plenerowych oraz na stronie internetowej i Facebooku. Szukaj naszych plakatów w autobusach i przychodniach. Zadzwoń lub napisz do nas, a wyjaśnimy Twoje wątpliwości. Zamiast pielęgnować w sobie prawdziwe czy wyimaginowane lęki, po prostu się zbadaj. Więcej informacji znajdziecie na www.jestemkobieta.org/cytologia, a na Wasze pytania odpowiemy pod numerem infolinii: 691 439 297.

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Cytologia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Znajdź swojego kosmetologa Gabinetów kosmetycznych jest w Kielcach mnóstwo. Każdy ma swoich klientów i sympatyków. We wszystkich profesjonaliści wykonują podobne zabiegi, do których wykorzystywany jest niemal identyczny sprzęt oraz kosmetyki renomowanych marek. Jak więc wybrać ten najlepszy? Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, bo każdy przy wyborze kieruje się innymi kryteriami. Dla jednych decydująca będzie cena, choć i tu trudno o większą różnorodność. Dla innych lokalizacja, wystrój czy atmosfera panująca w gabinecie. A ta w głównej mierze zależy od ludzi. Poznajcie więc pięć pań, które o niepowtarzalną atmosferę dbają w Gabinecie Kosmetyki Profesjonalnej LUMIÉRE. Wszystkie są wysokiej klasy ekspertkami – kosmetologami z licznymi certyfikatami i specjalnościami. Szefową gabinetu jest Julita Stępień, kosmetolog z kilkunastoletnim doświadczeniem w zawodzie. Praca jest jej pasją. Profesjonalna, otwarta na nowości, choć podchodzi do nich ostrożnie, swoim klientkom oferując przede wszystkim sprawdzone rozwiązania. Towarzyszący zabiegom masaż głowy w jej wykonaniu to majstersztyk. Uśmiechnięta, życzliwa i – co ważne – wsłuchana w potrzeby klienta. Pierwszą osobą, z którą zetknie się każdy, kto przychodzi lub telefonuje do Lumiére, jest Małgorzata. Zawsze konkretna i pomocna. Dobra organizatorka, która potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji. Niezależnie od natłoku obowiązków zawsze znajdzie chwilę, by zapytać o samopoczucie, skomplementować fryzurę lub strój. Od lat zabiegi przy ul. Żeromskiego wykonują Dorota i Dominika. Pierwsza specjalizuje się w podologii, zabiegach pielęgnacyjnych na twarz i ciało oraz laserowych. Konikiem drugiej są masaże, także twarzy. Dorota jest serdeczna, empatyczna i opiekuńcza. Zaprzyjaźnia się z każdym klientem. W gabinecie znana z opanowania i stoickiego spokoju. Dominika to perfekcjonistka, sumienna i dokładna. Ciągle się rozwija i jest na bieżąco ze wszystkimi nowościami. Najmłodsza wiekiem i stażem Aleksandra to istny żywioł. Wesoła, bezpośrednia i zawsze uśmiechnięta. Koleżanki mówią o niej „aparatka”. Jej pasją jest makijaż. Chłonie związane z tym nowinki. Sprawdza się także w zabiegach pielęgnacyjnych, fotoodmładzaniu, manicure i pedicure. Gabinet swoją wiedzą i doświadczeniem wspierają także dr Roma Zielińska, lekarz medycyny estetycz-

nej, Aleksandra Zdonek, linergistka oraz Ewelina Wielgus, stylistka rzęs i brwi. Warto poznać je wszystkie bliżej i bez obaw oddać się w ich profesjonalne ręce. Szczególnie teraz, gdy lista wykonywanych zabiegów znacznie się wydłuża. Bo jesień – o czym przypominają w Lumiére – to idealny czas na zabiegi laserowe. Ta pora roku w kosmetologii kojarzy się jednoznacznie. W Lumiére depilację laserową wykonuje się przy użyciu nowoczesnego lasera diodowego LightSheer Duet. W kalendarzu trzeba zarezerwować czas na pięć-sześć zabiegów, wykonywanych w kilkutygodniowych odstępach (włosy trwale usuwa się jedynie w fazie ich wzrostu). Tylko seria pozwala pozbyć się ok. 90 proc. zbędnego owłosienia. Możemy depilować całe ciało, także twarz, z wyjątkiem okolic

oczu. Najlepsze efekty uzyskuje się u osób z jasną karnacją i ciemnymi włosami. – Zgłaszają się do nas panie z męskim owłosieniem na twarzy, ze wskazaniami dermatologicznymi, zaburzeniami hormonalnymi i te, które robią to dla wygody, by w każdej chwili bez zastanowienia móc spakować torbę i pobiec na basen. Gładkie, wydepilowane ciało, bez wrastających włosów, stanów zapalnych czy niedogolonych włosków to komfort – zapewnia Julita Stępień. Laser (frakcyjny nieablacyjny Emerge) doskonale sprawdza się również do redukcji niezbyt głębokich zmarszczek (w tym tzw. kurzych łapek), blizn,

rozstępów i bruzd wargowo-nosowych. Świetnie radzi sobie z powierzchownymi niedoskonałościami (przebarwieniami, rozszerzonymi i popękanymi naczynkami), wyrównuje koloryt skóry, zwęża pory. Jest nieinwazyjny i bezpieczny. Najlepsze efekty osiąga się u osób 30 i 40+, choć zabiegi stymulujące z powodzeniem można wykonywać do 65. roku życia. Tu także potrzebujemy serii średnio 4-6 zabiegów w 2-3 tygodniowych odstępach. Przeciwskazaniem przy zabiegach laserowych jest przyjmowanie fotouczulających suplementów i leków, choroby autoimmunologiczne, nieuregulowana cukrzyca, stany zapalne, skłonność do przebarwień, bliznowców. W pozostałych przypadkach laser jest bezpieczny. Nie czekajcie, zarezerwujcie wizytę już dziś!

Kielce, ul. Żeromskiego 15/2 tel. 500 230 124 info@gabinetlumiere.pl www.gabinetlumiere.pl

75


Artykuł partnerski

76

Zacznij oddychać pełną piersią Rak piersi to najczęstszy nowotwór złośliwy, atakujący kobiety w Polsce i na całym świecie. Chcąc zapobiec tragicznym skutkom tej choroby, Stowarzyszenie PROREW wraz z partnerami prowadzi program „Jestem kobietą, więc idę. Mammografia”, który ma przekonać panie do badań mammograficznych. O projekcie rozmawiamy z jego pomysłodawcą Marcinem Agatowskim.

PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

77 wesprzeć i nauczyć panie dbania o siebie, nie tylko o wygląd, ale przede wszystkim o zdrowie.

Co oferuje paniom projekt?

Jestem kobietą, więc idę. Mammografia. Skąd pomysł, aby realizować program profilaktyczny dotyczący badań mammograficznych? Marcin Agatowski, prezes Stowarzyszenia PROREW: Misją prowadzonej przeze mnie organizacji jest profilaktyka i rewalidacja, zatem programy profilaktyki zdrowotnej doskonale wpisują

Jego głównym celem jest promowanie programów zdrowotnych nastawionych na profilaktykę wczesnego wykrywania raka piersi oraz podnoszenie świadomości społeczeństwa dotyczącej konieczności poddawania się badaniom profilaktycznym, umożliwiającym wczesne wykrywanie nowotworu.

Do kogo jest skierowany? Jego odbiorcami jest prawie 9,5 tys. osób, kobiet i mężczyzn, głównie powyżej 50 roku życia. To mieszkańcy Kieleckiego Obszaru Funkcjonalnego, czyli Kielc, Daleszyc, Chęcin, Chmielnika oraz Zagnańska, Masłowa, Górna, Morawicy, Sitkówki-Nowin, Piekoszowa, Miedzianej Góry i Strawczyna.

się w nasze działania. Niestety, w Polsce wciąż za mało kobiet wykonuje badania profilaktyczne, a do

W jaki sposób do nich docieracie?

lekarza wybierają się dopiero wtedy, kiedy je coś

Najczęściej są to spotkania zorganizowane w pobliżu miejsca zamieszkania – w szkołach, remizach,

naprawdę boli. Zależy nam szczególnie na tym, aby

świetlicach. Jesteśmy też obecni podczas lokalnych wydarzeń kulturalnych i sportowych. W czasie spotkań informacyjno-edukacyjnych mówimy o tym, jak wyglądają pierwsze objawy raka piersi, uczymy kobiet samobadania, a także zapisujemy na bezpłatne badania mammograficzne.

Czy takie badania są dla wszystkich? Mammografię wykonuje się u kobiet, które ukończyły 40 lat. Młodsze panie mogą regularnie poddawać się badaniu USG. Nasz projekt kierujemy do kobiet między 50 a 69 rokiem życia. Edukujemy również mężczyzn, którzy mają niemały udział w namawianiu swoich partnerek, żon czy mam do regularnych badań.

Z perspektywy mijającego czasu – warto prowadzić taki projekt? Oczywiście! Dotarliśmy do wielu kobiet, które dzięki nam się przebadały, być może te spotkania uratowały komuś życie. Jeśli zdołaliśmy pomóc choć jednej osobie – było warto.

REKLAMA

LASEROWA GINEKOLOGIA ESTETYCZNA leczenie wysiłkowego nietrzymania moczu | leczenie poporodowego rozluźnienia pochwy | labioplastyka | redukcja menopauzalnej suchości pochwy | odmładzanie i regeneracja okolic narządów intymnych Zabiegi wykonywane są włoskim laserem ginekologicznym

MonaLisa

GINEKOLOGIA ESTETYCZNA ZABIEGI lifting przy użyciu nici ginekologicznych VAGINAL NARROWER | zabiegi odmładzające okolice narządów intymnych z użyciem kwasu hialuronowego | powiększanie okolic intymnych kwasem hialuronowym

DIAGNOSTYKA PRENATALNA DLA KOBIET W CIĄŻY badania prenatalne I i II trymestru | test PAPP-a | testy z wolnego DNA (NIFTY, NeoBona, Harmony, Panorama) | aminopunkcja

BADANIA DIAGNOSTYCZNE Z ZAKRESU GINEKOLOGII diagnostyka predyspozycji genetycznych do chorób nowotworowych | badania w kierunku zakażeń oraz infekcji ginekologicznych | testy na ojcostwo | badania genetyczne

DIAGNOSTYKA CHORÓB PIERSI badanie usg | genetyczne badania predyspozycji do raka piersi

ZAPRASZAMY PANIE W CIĄŻY NA BEZPŁATNE BADANIA PRENATALNE REFUNDOWANE PRZEZ NFZ Informacja i rejestracja pod numerem tel. 602 182 321 lub mailem rejestracja@gemma-intima.pl Pełna oferta usług dostępna na stronie internetowej www.gemma-intima.pl www.prenatalne.com.pl

ANTYKONCEPCJA SZYTA NA MIARĘ konsultacje z indywidualnym doborem metod antykoncepcyjnych

Kielce , ul. Podklasztorna 120/2


Artykuł partnerski

78 W kampanii promującej projekt wzięły już udział Świętokrzyskie Amazonki, aktorka Małgorzata Waligórska-Lisiecka, a także kieleckie dziennikarki: Anna Bilska z „Echa Dnia”, Aleksandra Niemczyk z Radia eM oraz Aleksandra Żaczek z TVP3 Kielce. W ostatniej odsłonie kampanii uczestniczą osoby realnie zaangażowane w projekt… Tak. To wspaniałe kobiety, które bezpośrednio docierały do pań i panów podczas spotkań, poświęciły im wiele czasu i uwagi. To one tłumaczą, że warto jest zatroszczyć się o siebie i po prostu zacząć oddychać pełną piersią. W projekt zaangażowało się wiele instytucji: Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie, Świętokrzyski Klub Amazonki działający przy Świętokrzyskim Centrum Onkologii w Kielcach, spółka Mammografia i Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej „Patron”. To właśnie pracownicy tych instytucji stanowią siłę naszego projektu. Dzięki nim możemy powiedzieć, że zdołaliśmy przyczynić się do podniesienia świadomości kobiet w zakresie profilaktyki raka piersi w naszym regionie.

Jaki jest odbiór społeczny programu? Wiele kobiet po prostu się boi. Mówią, że nie mają czasu, że ich to nie dotyczy. Unikają kontaktu z lekarzami i nie zawsze chcą się edukować. Świadomość kobiet, niestety, maleje wraz z wiekiem, dlatego tak ważne jest, aby dotrzeć do jak największej liczby pań, ale także do ich partnerów. Kobiety powinny wiedzieć, że wczesne stadium raka piersi jest uleczalne. Dlatego trzeba się badać i regularnie chodzić do lekarza. Powtarzanie sobie, że mnie to nie dotyczy, nie rozwiąże problemu.

Praca osób zaangażowanych w projekt musi być trudna… Z pewnością, ale daje również mnóstwo satysfakcji. Spotkaniom towarzyszą emocje. Często przychodzą na nie panie, które są już po zabiegu i chcą przekonać koleżanki, mamy, córki do tego, że badania są bardzo ważne. Wtedy pojawiają się łzy i chwile wzruszenia. Dużo osób po spotkaniach kontaktuje się z nami, dziękując za przekazane informacje i pomoc. To bardzo cieszy i motywuje do dalszej pracy.

Dziękujemy za rozmowę.

Projekt „Jestem kobietą, więc idę. Mammografia” jest współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego na lata 2014-2020. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

79

Czas na laser Światło lasera może też skutecznie wygładzać zmarszczki na twarzy. Tak, mamy w tym zakresie kilkuletnie doświadczenie. Do likwidacji zmarszczek mimicznych, poprawy napięcia skóry, jej ujędrnienia używamy lasera frakcyjnego. Zabieg wykonujemy na twarz, szyję i dekolt. Co ważne, wywołuje on jedynie lekkie zaczerwienienie skóry, które ustępuje w ciągu doby, lub drobne ranki, które zanikają po kilkudziesięciu godzinach. Wizyta w gabinecie nie wykluczy nas z życia codziennego. Efekt to pięknie zagęszczona skóra, spłycone zmarszczki mimiczne, wyrównany koloryt. Ta terapia także wykonywana jest w serii. Potrzebujemy minimum trzech zabiegów w odstępie 3-4 tygodni. Efekty nie są widoczne od razu, ale to normalne przy stymulowaniu komórek skóry. Czy zabieg laserowy jest bolesny? Nie, ale ponieważ w przypadku depilacji doprowadzamy do przegrzania mieszka włosowego, odczuwalne jest dość silne ciepło, delikatne pieczenie. Każdy ma też inną tolerancję na ból. Dlatego po każdym zabiegu z użyciem lasera stosujemy maść łagodzącą podrażnienia, która przyspiesza regenerację skóry. Wyposażamy też naszych klientów w preparaty, które pozwalają zmniejszyć zaczerwienienie. Bardzo dobrze sprawdzają się maści typu Alantan czy Bepanthen.

Nie ma lepszej pory, by skorzystać z zabiegów kosmetyki laserowej. Tylko teraz usunięcie zbędnego owłosienia czy likwidacja zmarszczek za pomocą emitowanego przez urządzenie światła są w pełni bezpieczne. Jesień i zimna to najlepszy czas na zabiegi z użyciem lasera. Słońce nie operuje już tak mocno. Co możemy zaproponować paniom, ale też panom w tym okresie? Katarzyna Chonin, kosmetolog w Orient Day Spa: Jednym z takich zabiegów jest na pewno depilacja przy użyciu lasera diodowego LightSheer Duet. Zabieg idealny dla osób zabieganych, ale też tych, u których maszynki i preparaty do golenia wywołują podrażnienia skóry czy stany zapalne okołomieszkowe. Zabieg polecamy również osobom z problemami wrastających włosów. Coraz więcej kobiet i mężczyzn ma też problemy hormonalne, co przekłada się na nadmierne owłosienie. Jakie partie ciała depilujemy? Nogi, przedramiona, strefy intymne, pachy. Zarówno u kobiet, jak i mężczyzn. Warunek jest jeden – włos musi być ciemny, bo tylko taki pigment reaguje na laser. Dla pełnego efektu potrzeba serii około sześciu zabiegów, zdarza się, że więcej, szczególnie u panów, którzy mają grubszą skórę i głębiej osa-

dzone włosy. Z każdym zabiegiem tracimy około 30 proc. owłosienia, a po całej serii – 90 proc. Zostają pojedyncze włoski, dlatego raz do roku warto wykonać zabieg odświeżający. Efekt końcowy jest stały. Czy do zabiegu trzeba się specjalnie przygotować? Należy usunąć całe owłosienie maszynką, która nie uszkadza cebulek włosa. Ważne też, by skóra nie była opalona. W przeciwnym razie musimy odczekać dwa miesiące. Niezwykle istotny jest również stan zdrowia. Nie powinno się w tym czasie przyjmować żadnych antybiotyków, leków, sterydów. Skóra nie może być też uszkodzona, ani posiadać zmian alergicznych i podrażnień.

Nie każdy jednak kwalifikuje się do zabiegów laserowych. Nie można ich wykonywać u kobiet w ciąży, w okresie karmienia, oraz u osób z chorobami autoimmunologicznymi, w tym np. z łuszczycą, chorobami nowotworowymi lub w czasie kuracji dermatologicznych. Podczas pierwszej wizyty przeprowadzamy szczegółowy wywiad. Pytamy wówczas m.in. o przebyte choroby czy przyjmowane leki. Dziękujemy za rozmowę.

Orient Day Spa Kielce, ul. Zagórska 18A 41 368 33 81, 792 373 480 spa@orientdayspa.pl www.orientdayspa.pl


Nożem i widelcem 80

Świętokrzyska zalewajka tekst i zdjęcia Marta Herbergier

Wakacyjny wyjazd na wieś do babci nieodzownie kojarzy mi się z zalewajką, zapachem dzikich poziomek i zsiadłym mlekiem. Smaki dzieciństwa pozostają w nas na zawsze i z rozrzewnieniem wracamy do nich po latach. W dzisiejszych czasach w biegu szukamy pomysłów na obiad, często wspomagając się dietami, które mają zapewnić nam zdrowie, dobre samopoczucie i kondycję. Warto jednak nie podążać bezwiednie za trendami i sięgnąć do przepisów kuchni regionalnych, które oparte są na sezonowych, dostępnych powszechnie produktach.

Region świętokrzyski od wieków należał do najuboższych w Polsce, stąd nie trudno się dziwić, że jego kuchnia była prosta i niemal bezmięsna. Dominowały tu popularne warzywa: przede wszystkim ziemniaki, ale także marchew, fasola czy rzepa, a zimą – kiszonki. Powszechne na wiejskich stołach były dary lasu: zioła, owoce i grzyby. Nie brakowało potraw z kasz, a mąkę dodawano niemal do wszystkiego. Pieczono z niej chleb, podpłomyki, stanowiła główną bazę takich zup jak lemieszka, czernina czy zalewajka. A skoro o tej ostatniej mowa – jest ona chyba najbardziej znaną zupą regionu.

Historia zalewajki sięga drugiej połowy XIX wieku. Pojawiła się w centralnej części Polski i z czasem stała się popularna w Świętokrzyskiem i na Kujawach. Była typową chłopską potrawą – prostą i sycącą, którą można było przygotować z powszechnie dostępnych produktów. Jej podstawowe składniki to ziemniaki, cebula i zakwas przygotowany z mąki żytniej. Czasem dodawano do niej grzyby lub kawałki kiełbasy bądź boczku. – Kiedyś przygotowywano zalewajkę znacznie uboższą: miała niewiele składników, była też znacznie rzadsza. Obecnie zawiera wiele dodatków, a jej smak wciąż PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

się zmienia – mówi Leszek Gawlik, etnograf z Muzeum Wsi Kieleckiej. Świętokrzyska zalewajka została wpisana na Listę Produktów Tradycyjnych prowadzoną przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. W regionie jest tak popularna, że od kilku lat obchodzone jest nawet jej święto. – Pierwsze święto zalewajki odbyło się w Miedzianej Górze, później zostało przeniesione do Bielin. Organizując je, chcemy uczcić tę najpopularniejszą w regionie zupę – mówi Martyna Wyra z Centrum Tradycji Turystyki i Kultury Gór Świętokrzyskich w Bielinach. – Konkurs na najlepszą zalewajkę cieszy się niesłabnącą popularnością. Każdy z zespołów ludowych dodaje do przepisu coś od siebie – grzyby, koperek, zioła – co sprawia, że zupa staje się wyjątkowa. Jednak zawsze muszą się znaleźć w niej ziemniaki – to coś, co odróżnia zalewajkę od popularnego w całej Polsce żurku – dodaje. Podczas tegorocznego Świętokrzyskiego Święta Zalewajki zwyciężyły Panie z Koła Gospodyń Wiejskich w Skorzeszycach. – Od kilku lat spotykamy się, by wspólnie kultywować tradycję – śpiewamy, gotujemy, a nawet szydełkujemy. Postanowiłyśmy wziąć udział w konkursie, by podzielić się z innymi smakiem przyrządzanej przez nas zalewajki – wyjaśnia Aldona Wolska z KGW w Skorzeszycach. – Tym razem przygotowałyśmy ją „na bogato”. Na co dzień trudno uświadczyć taką w wiejskich domach, jednak to była wyjątkowa okazja, dlatego znalazło się w niej dużo mięsa, ale też grzyby własnoręcznie przez nas zbierane – uchyla rąbka tajemnicy. ■

Świętokrzyska zalewajka została wpisana na Listę Produktów Tradycyjnych prowadzoną przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi.


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Zatrzymaj smak lata

Skorzeszycka zalewajka na bogato:

Wakacje już za nami, ale wspomnienia ciepłych dni, spędzonych często w egzotycznych, ciekawych miejscach są wciąż jeszcze żywe. Warto je zachować i wzmocnić, na przykład jedząc coś, co na naszej wyprawie najbardziej nam smakowało. Tych potraw, składników, często nie znajdziemy w naszych „codziennych” sklepach spożywczych. Ale jest ratunek – z pewnością dostaniemy je w Wehikule Smaku.

Składniki: • • • • • • • • • • •

500 g wędzonych żeberek 400 g kiełbasy wiejskiej 200 g wędzonego boczku 4 borowiki (świeże) 4 borowiki (suszone) 5-6 dorodnych ziemniaków 0,5 l zakwasu żytniego 150 ml śmietany gęstej (kwaśnej) 1 marchewka (mała) 3 ząbki czosnku chrzan, sól i pieprz (do smaku), liść laurowy, ziele angielskie, pieprz w ziarenkach i jałowiec • 4 jaja na twardo Wędzone żeberka zagotować w wodzie z liściem laurowym, zielem angielskim, jałowcem i ziarnkami pieprzu. Gdy wywar jest gotowy, dokładamy ziemniaki pokrojone w kostkę, marchewkę, borowiki świeże i suszone, następnie po krótkim gotowaniu dodajemy kiełbasę wiejską i podsmażony boczek. Gotujemy chwilę, a następnie wlewamy zakwas żytni, zagęszczamy śmietaną, doprawiamy do smaku startym chrzanem i czosnkiem, dokładamy resztę przypraw. Na koniec kroimy jaja w ćwiartki i wrzucamy do zalewajki.

Artykuł partnerski

Przygotowanie:

Te prawdziwe – pierwsze i największe – delikatesy w regionie to labirynt półek wypełnionych po brzegi wyjątkowymi produktami. Tu znajdziemy długodojrzewające wędliny z Włoch, najlepsze sery m.in. z Francji, Hiszpanii, Szwajcarii i Niemiec. Jeśli smakiem lata są dla nas ręcznie robione belgijskie czy szwajcarskie praliny lub wino z niewielkiej śródziemnomorskiej winnicy, to także powinniśmy zajrzeć do Wehikułu Smaku. Tu znajdziemy także jeden z największych przysmaków francuskiej kuchni foie gras, czyli strasburski pasztet z gęsich wątróbek, ale także smakołyki z bardziej egzotycznych miejsc: Chin, Chile czy Nowej Zelandii. Do kawiorów, trufli, pistacji, ręcznie robionych makaronów, oliw, czekolad dołączają kolejne egzotyczne produkty, sprowadzane bezpośrednio z zagranicy. W ciągu ostatniego roku było ich kilkaset. Jeśli podczas naszych wakacji odkrywaliśmy tylko polskie urocze i mocno oddalone od tradycyjnych szlaków turystycznych zakątki, także możemy liczyć na Wehikuł Smaku. W delikatesach kupimy najlepsze, wypiekane w sposób tradycyjny pieczywo i smaczne, pozbawione konserwantów wędliny.

Delikatesy „Wehikuł Smaku” Kielce, ul. Starowapiennikowa 39D tel. 797 712 998 facebook.com/delikatesywehikulsmaku

81


Artykuł partnerski

82

Smog do eksmisji w swoich prywatnych działaniach ekologicznych oczekują od gminy. W przyszłości będzie można je stworzyć, a potem wdrożyć. Co jeszcze zrealizujecie w ramach kampanii? Głównym jej elementem jest broszura informacyjna, która trafi do naszych mieszkańców. Dowiedzą się z niej, jakie są przyczyny powstawania smogu, jakie zagrożenia ze sobą niesie. Do tematu podeszliśmy z perspektywy mieszkańca gminy, dla którego smog czy zanieczyszczone powietrze jest niechcianym, uciążliwym i niebezpiecznym sąsiadem. Broszura przyniesie również podpowiedzi, jak ze smogiem walczyć, pokaże pozytywne praktyki oraz będzie kompendium wiedzy o projektach i inicjatywach, które mają na celu ograniczenie, a wręcz wyeliminowanie szkodliwego wpływu smogu.

Każdego roku od października do marca wyniki pomiarów jakości powietrza w regionie są zatrważające. Smog od lat jest tematem debat i działań dotyczących ochrony środowiska. Czy da się z nim walczyć? Pytamy o to wójta jednej z podkieleckich gmin – Sebastiana Nowaczkiewicza. Nie bez powodu rozmawiamy z Panem. Domyślam się dlaczego. W Nowinach umiejscowiona jest jedna ze stacji pomiarowych, należąca do systemu automatycznego monitoringu powietrza Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Kielcach. Niemal każdego dnia w okresie grzewczym wskazuje, że wszelkie normy zanieczyszczenia powietrza zostały przekroczone i zagrażają zdrowiu. Taka stacja mogłaby znajdować się gdziekolwiek w naszym regionie – wyniki pomiarów byłyby zapewne niemal identyczne. Mimo to gmina Sitkówka-Nowiny postanowiła coś z tym zrobić. Lada dzień ruszy kampania edukacji ekologicznej „Wymelduj smog ze swojego sąsiedztwa”, jednak już wcześniej podejmowaliście pewne działania w tym zakresie. Czy mógłby Pan coś o nich opowiedzieć? W ubiegłym roku realizowaliśmy program „Rozwijam się i chronię – mam to w naturze”. Chcieliśmy przekonać mieszkańców, że od ich codziennych zachowań zależy wygląd miejsca, w którym PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

żyją. Z pozoru błahe czynności: segregacja śmieci, oszczędność energii czy wody, korzystanie z komunikacji miejskiej, mają wpływ na ochronę środowiska. Wiosną rozdawaliśmy mieszkańcom rośliny miododajne. Akcja ta spotkała się z dużym zainteresowaniem. Kampania, którą właśnie rozpoczynacie, jest nawiązaniem do wcześniejszych akcji? Tym razem postaramy się przekazać mieszkańcom informacje na temat smogu. Liczę na liczniejsze korzystanie z programów wspierających m.in. wymianę pieców węglowych na gazowe, a także wyeliminowanie spalania śmieci. Chciałbym, aby nasi mieszkańcy poczuli się współodpowiedzialni nie tylko za siebie samych, ale również bliskich i sąsiadów. Co planujecie w ramach tego programu? W październiku zamierzamy zorganizować spotkania z mieszkańcami, podczas których będą oni mieli możliwość porozmawiania z ekspertami – lekarzami, leśnikami, gminnymi specjalistami od inwestycji, ekologami. Będziemy dyskutować na temat zagrożeń związanych z zanieczyszczeniem powietrza, a także sposobów ich eliminacji. Tym samym chcemy podnieść świadomość społeczną oraz wesprzeć tworzenie nowych wzorców zachowań, uwzględniających troskę o stan środowiska naturalnego. Podczas spotkań chciałbym również dowiedzieć się od mieszkańców, jakiego wsparcia

Czy w tym zakresie gmina podjęła już jakieś działania wspierające mieszkańców? W 2017 r. wprowadziliśmy system dofinansowań wymiany pieców węglowych na gazowe. Biorąc udział w naszym programie, można uzyskać do 3000 zł zwrotu poniesionych kosztów. Obecnie realizujemy wraz z gminą Piekoszów projekt, którego wartość wynosi niemal 3 mln zł. Dzięki niemu mieszkańcy obu gmin zamontują na swoich posesjach 193 instalacje fotowoltaiczne i 43 solarne. Na jego realizację uzyskaliśmy dofinansowanie ponad 1,5 mln zł. Czy gmina podejmuje inne działania mające na celu ograniczenie emisji CO2? Jest ich wiele. Największą inwestycją, przeprowadzoną jeszcze w ubiegłym roku, była budowa nowej kotłowni, dokonaliśmy również termomodernizacji budynków użyteczności publicznej oraz wymieniliśmy część oświetlenia ulicznego na ledowe. Dziękujemy za rozmowę.

Projekt „Wymelduj smog ze swojego sąsiedztwa – kampania informacyjno-edukacyjna dot. ochrony powietrza atmosferycznego” został dofinansowany ze środków WFOŚiGW w Kielcach


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

Nowe studio, ta sama skuteczność

Anna Rodak, właścicielka Studia i Marta Gajda, menadżer Studia na placu budowy

Jeszcze więcej przestrzeni, zupełnie nowy wystój, ale ta sama skuteczność i niepowtarzalna atmosfera. W lokalu przy ul. Wapiennikowej, na 130 m2 powstaje miejsce wyjątkowe, już drugie w Kielcach Studio Figura sygnowane nazwiskiem Anny Rodak. – To przestrzeń tworzona z myślą o mieszkankach osiedla Kochanowskiego, Barwinka i Baranówka, czy może szerzej – całej południowej części Kielc. Dla nas to nowe wyzwanie, ale też potwierdzenie tego, że to, co od 1,5 roku udaje nam się robić na osiedlu Pod Dalnią, ma sens – przyznaje Anna Rodak. Studio Anny Rodak zastąpi to, które dotychczas na Baranówku prowadziła Paulina Chojnacka. – Zawieszam działalność, by zająć się swoją największą zawodową pasją, czyli stylizacją rzęs. Jestem jednak przekonana, że oddaję moje klientki w najlepsze ręce. Ania ma doświadczenie, jest profesjonalna, panie lubią z nią pracować. Nie wyobrażam sobie bardziej odpowiedniej osoby – mówi. Wszystkie panie, które będą miały ważne karnety do Studia na Baranówku, bez żadnych dodatkowych formalności przejdą na Barwinek, a gdy pakiety z zabiegami im się skończą, będą je mogły przedłużyć. – Dołożymy wszelkich starań, aby to przejście

było płynne i naturalne – zapewnia Anna Rodak. W lokalu przy ul. Wapiennikowej remont trwa w najlepsze. O postępach prac i otwarciu Studio będzie informowało na swoim fanpage’u. Już wiadomo, że szykuje się wielka impreza z promocjami i niespodziankami. – To będzie całkiem nowa jakość. Wystrój będzie bardziej minimalistyczny, zupełnie inny

od tego, który mamy w Studiu Pod Dalnią, choć nadal klimatyczny. Urządzimy większy kącik zabaw dla dzieci, mamy też pełną swobodę w podzieleniu tej przestrzeni, bo podobnie jak w naszym dotychczasowym Studiu, chcemy dać paniom poczucie intymności. Nasza oferta i dotychczasowe zaangażowanie

w motywowaniu pań do osiągnięcia celu, pozostaną bez zmian. Tu także chcemy postawić na wyjątkową, niemal rodzinną atmosferę, którą tak cenią sobie nasze klientki. Będziemy też kontynuować nasze metamorfozy – zapewnia Anna Rodak. – Wraz z otwarciem Studia uruchomimy także portal online dla klientek, w którym panie będą mogły samodzielnie umawiać wizytę oraz na bieżąco śledzić swoje postępy – dodaje. Markę Studio Figura wyróżnia indywidualne podejście do każdej kobiety (mężczyźni nie mają tu wstępu), własna linia suplementów i kosmetyków, a także innowacyjne urządzenia, dobierane w zależności od chęci i celu, z którymi zgłaszają się panie. A te mają różne motywacje: chcą wymodelować sylwetkę, zredukować wagę, ujędrnić ciało czy pozbyć się cellulitu. W Studiu panie skorzystają z zabiegów: liposukcji kawitacyjnej, pozwalającej usunąć nadmiar komórek tłuszczowych oraz endermologii z falą radiową i laserem, która pozwala się odchudzić, pozbyć cellulitu, a nawet poprawić kontur twarzy. Lokal będzie wyposażony w urządzenia do treningów wysiłkowych, dzięki którym możemy zbudować kondycję, i relaksacyjnych, poprawiających jakość skóry, w tym modelujących sylwetkę, zwalczających cellulit. W Studiu będzie również działała sauna IR, wykorzystująca podczerwień do redukcji cellulitu i wagi, poprawiająca kolor i elastyczność skóry. Studio Figura to marka, z którą codziennie zmienia się wiele tysięcy kobiet na całym świecie. Dołącz do nich w Studiu Anny Rodak. Już wkrótce także na kieleckim Barwinku.

Studio Figura Anny Rodak Kielce Pod Dalnią ul. Piekoszowska 88 tel. 883 536 536

83


Turystyka 84

Barcelona według Gaudiego tekst i zdjęcia Andrzej Kłopotowski

Widoczna z wielu miejsc Barcelony bazylika Sagrada Familia okazała się być ostatnią realizacją, pod którą podpisał się Antonio Gaudi. Kościół niezwykły. Końca jego budowy ciągle bowiem nie widać.

Casa Milà, zwana Kamieniołomem PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018


m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

85

– O matko! – ciśnie się na usta, gdy stajemy przed kolejnym dziełem architekta. To Casa Batlló usytuowany przy Passeig de Gracia. Stanowi część Kwartału Niezgody, który – jako całość – jest najsłynniejszym dokonaniem barcelońskiej secesji. Jednak Batlló przyćmiewa resztę. I choć inne budynki też mają swój sznyt, to w sąsiedztwie perełki Gaudiego nie mają jednak szans. Nie jest to nowy budynek, Gaudi przebudował istniejącą kamienicę. Po nałożeniu nowych szat, całość nawiązuje do... walki św. Jerzego ze smokiem. Kamienica jest kolorowa, sprawia wrażenie napęczniałej, a jej dach przypomina smoczą łuskę. Gadzie motywy odnajdziemy też w połyskliwej fasadzie. Do świętego nawiązuje być może zwieńczona krzyżem wieżyczka. Czyż balkony nie wyglądają jak spoglądające na przechodniów głowy? Choć może to tylko moje wrażenie... W Casa Batlló pojawiają się dwa inne istotne dla Gaudiego elementy. Pierwszy – konstrukcyjny – to sklepione poddasze. Drugi – dekoracyjny – kolorowe, pokryte ceramiką kominy. Casa Calvet

Przed wylotem do Barcelony warto zajrzeć do książki „Gaudi. Geniusz z Barcelony”. Gijs Van Hensbergen już w jej wstępie pisze: Niewielu artystów ukształtowało nasze postrzeganie miasta w sposób tak pełny, jak Gaudi. Niewielu architektów okazało się tak reprezentatywnych dla swej kultury. Gaudi, Barcelona i Katalonia byli i są połączeni na zawsze. (...) Gaudi to postać niezwykle współczesna; charakteryzowały go holistyczne podejście do świata, głęboka duchowość i niezwykła oryginalność. Był ekologiem: do tworzenia swych budowli wykorzystywał potłuczone kafle, porcelanę, zabawki dziecięce, stare nici z fabryk tekstylnych, metalowe obręcze z bel bawełny, sprężyny z łóżek i zwęglone resztki z pieców pofabrycznych. Gaudi – niczym Leonardo dwudziestego wieku – jest idealnym artystą-wynalazcą. (…) Miał zadziwiającą zdolność wyobrażania sobie budynku, a następnie przekształcania go w rzeczywistość. Nic dodać, nic ująć. Sami się przekonacie, oglądając jego dzieła rozsiane po Barcelonie.

– Skromny ten Gaudi – można rzec, stojąc przed fasadą Casa Calvet, budynku wzniesionego przez przemysłowca Perego Màrtira Calveta. Z surowej, kamiennej fasady wyrastają jedynie balkony. Jeśli jednak się im przyjrzeć, widać misternie kute balustrady, które w kolejnych projektach Gaudiego będą rozwijały się w bardziej fantazyjne, a czasem wręcz przerażające, formy. Z budynkiem wiąże się pewna anegdota. Kiedy powstawał projekt, architekt zaszalał nieco z wysokością. Zwieńczenie fasady przekraczało już limity zarządzenia miejskiego. Cóż zrobił Gaudi? Na projekcie narysował czerwoną linię, zapewniając że to, co jest ponad nią nie zostanie zbudowane. Ostatecznie jednak dopiął swego. Dzięki temu dziś możemy dostrzec wieńczące fasadę głowy oraz kute detale przypominające żurawie.

Sagrada Família w budowie

Sagrada Família. Fragment fasady zaprojektowanej przez Gaudiego


Turystyka 86

– Kamieniołom – mieli mówić o kolejnym dziele współcześni Gaudiemu mieszkańcy Barcelony. Mowa o białej bryle Casa Milà. Budynek łamie zasady. Jak wzburzone morze płynie przez narożnik dwóch ulic. Okna mogą kojarzyć się z wejściami do jaskiń. Kute balustrady porównywane są do wodorostów wyrzuconych z wody. Do tego jeszcze przeskalowane kominy, które wyglądają jak rzeźby na dachu. A wszystko to w budynku, który przede wszystkim miał służyć do mieszkania. Wewnątrz można zajrzeć do apartamentu inwestorów, państwa Milà. Na poddaszu, pod kolejnymi sklepieniami znajduje się kilka modeli budowli Gaudiego czy jego projekty. Jednak nie po to przychodzi się do Casa Milà. Zwieńczeniem wędrówki przez wnętrza jest dach. Tu, wśród kominów wyglądających niczym rycerze, przesiadują dziesiątki turystów, skuszonych wyjątkowymi widokami miasta. Stąd widać także budowany opodal kościół Sagrada Família. Zanim jednak tam dotrzemy, proponuję wcześniej odwiedzić jeszcze kilka innych miejsc. Co na początek?

– O łazienka – powie zapewne niejeden turysta patrząc na Casa Vicens. Łazienka wywrócona na lewą stronę. Gaudi szczelnie pokrył kafelkami fasady „rozrzeźbionego” budynku. Bryła jest imponująca: nie brakuje narożnych wieżyczek, rzędów okien, wysuniętych do przodu fragmentów elewacji, kolumienek i balkonów. Do wykończenia owej „łazienki” zwanej Vicens autor użył m.in. płytek z pomarańczowo-turkusowymi kwiatami. Użył też prostej, zwykłej glazury, by stworzyć z niej biało-turkusową szachownicę. Kwiaty pojawiają się wokół okien, szachownica na spodach balkonów. Balkonów z kutymi balustradami. – Ptak? – dokładnie. I to kuty. Pojawia się przy wejściu do Palau Güell, kolejnej realizacji architekta. Właśnie dzięki wsparciu przemysłowca Eusebia Güella Barcelona otrzymała też kilka innych nieprawdopodobnych nieruchomości, miejsc i zakątków. Jedną z nich są ogrody i pawilony Finca Güell. Ich bramę zdobi kolejny kuty stwór. Tym razem to smok. Gaudi zainspirował się Landonem, stworem, który strzegł wejścia do ogrodu mitycznych Hesperyd.

Nazwisko Güell pojawia się też w nazwie parku, położonego na wzgórzach w zachodniej części Barcelony. Z założenia miało to być osiedle mieszkaniowe, ale Gaudi projektu nie ukończył. Wyszedł więc park publiczny. Zadziwiający już od wejścia, przy którym stoją dwa domki „dla krasnoludków” z dachami przypominającymi grzyby. Schody główne na wyższy poziom zdobi ceramiczna jaszczurka. Ceramiki nie brakuje też wyżej. Główny plac zdobi wielokrotnie wygięta, pokryta ceramiką ławka. Pod placem Gaudi wymyślił salę kolumnową. Idąc wyżej, natrafiamy na kamienne wiadukty, na których rośnie egzotyczna (dla nas, bo dla Barcelony typowa) roślinność. Z tarasów parkowych – podobnie jak z dachu Casa Milà – też widać Barcelonę. Jak na dłoni. Widać wody Morza Śródziemnego, wieże katedry, charakterystyczny (skojarzenia są różne) wieżowiec Torre Agbar. No i wieże wciąż budowanego kościoła Sagrada Família. PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

– ... – nie powiem, zatkało mnie gdy przekroczyłem ostatnio drzwi do wnętrza bazyliki Sagrada Família. W pamięci miałem poprzednią wizytę w Barcelonie, w 1997 roku, kiedy monumentalny kościół był „wydmuszką”, jedynie murami zewnętrznymi z absydą i zbudowaną przez Gaudiego Fasadą Bożego Narodzenia oraz współczesną już Fasadą Pasji. Z wysokości, przez rozety, można było zaglądać do środka, gdzie stał jedynie budowlany sprzęt. O murowanym sklepieniu można było wtedy tylko marzyć, ponad ścianami Sagrady Famílii było wtedy błękitne niebo. Teraz stałem wewnątrz kościoła, oświetlonego zachodzącym słońcem przebijającym przez kolorowe witraże. Nie powiem, wzruszyłem się. Patrząc na przypominające roślinne łodygi kolumny wspierające konstrukcję dachu, ołtarz, ale i ciepłe kolory rozkładające się na kamieniu. Sagrada Família wciąż jednak nie ma fasady głównej. Nie ma też wszystkich wież – w tym najwyższej, nad nawą główną. Dalej jest placem budowy. Placem, który przyciąga turystów z całego świata. Jest też symbolem geniuszu Gaudiego i inspiracją dla jego następców, którzy kontynuują budowę wspaniałej bazyliki. Symbolem, do którego znów warto zajrzeć za kilka(naście) lat, by zobaczyć, jak idea Gaudiego wciąż żyje. ■

Casa Batlló


Artykuł partnerski

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

87

Wyżej, szybciej, zdrowiej

– Zdrowy styl życia jest dla każdego, warto się nim zarazić – przekonują Katarzyna i Przemysław Kiczorowie, trenerzy personalni i trenerzy przygotowania motorycznego z GO4IT Przygotowanie Motoryczne. Siedzący tryb życia i brak aktywności fizycznej dotyka dziś właściwie wszystkich, bez względu na wiek i status społeczny. Kilka czy nawet kilkanaście godzin dziennie przed komputerem, godziny w pozycji siedzącej w pracy czy szkole, później powrót samochodem do domu i relaks przed telewizorem na kanapie. I tak codziennie. Wymówek, którymi usprawiedliwiamy brak ruchu, wymyślamy tysiące. Przeszkodą nie do pokonania jest zła pogoda, gorszy dzień, nienajlepsze samopoczucie… W ich mnożeniu jesteśmy mistrzami. A wystarczy dwa, trzy razy w tygodniu chwycić za sportową torbę i pójść na trening, przejść się po parku, pojechać do pracy rowerem… Trudne? Absolutnie nie! Co więcej, po pewnym czasie organizm sam zacznie się domagać regularnego ruchu. Trzeba tylko przetrwać pierwsze kryzysowe chwile i nie rezygnować, gdy efektów po trzech treningach brak. – To dlatego w GO4IT zarażamy zdrowym, aktywnym stylem życia. Pokazujemy, jak powinna wyglądać praca nad ciałem i co powinno się znaleźć

w naszym codziennym menu. I nie chodzi tylko o to, by lepiej wyglądać, ale o nasze zdrowie i dobre samopoczucie zarówno fizyczne, jak i psychiczne – przekonuje Katarzyna Kiczor. Podkreśla, że zdrowy styl życia nie może być chwilową przygodą, przemijającą modą, która trwa 3-4 miesiące. Bo, co z tego, że się postaramy i w dwa miesiące zrzucimy 10 kg? Jeśli pewne nawyki nie wejdą nam w krew, przez kolejne dwa przybędzie nam tych kilogramów np. 12. – Nie ulegajmy modom, nie idźmy na zajęcia, na które chodzi sąsiadka czy koleżanka z pracy. Znajdźmy taką aktywność, która będzie nam sprawiała przyjemność, bo tylko taka spowoduje, że będziemy ćwiczyć regularnie, a dzięki temu staniemy się zdrowi i szczęśliwi – radzi. Decydując się na codzienną aktywność fizyczną, dobrze jest skorzystać z pomocy trenera personalnego. Ten zadba o zindywidualizowanie planu treningowego tak, aby osiągnięcie pożądanych celów było przyjemniejsze, a co najważniejsze skuteczne. W sytuacji jeden na jeden nie tylko trudniej będzie nam o wymówkę, ale też będziemy bardziej zmotywowani, lepiej poznamy swoje ciało i znajdziemy takie ćwiczenia, które najlepiej nam się przysłużą. Z pomocą profesjonalisty możemy zredukować tkankę tłuszczową, zbudować masę mięśniową, wymodelować sylwetkę czy poprawić kondycję,

wrócić do sprawności po kontuzji, przygotować się do zawodów sportowych. – Pracując z podopiecznym, już w trakcie rozmowy i kilku prostych ćwiczeń jesteśmy w stanie bliżej poznać jego możliwości, zaobserwować, jak zachowuje się ciało, jakie ma mankamenty oraz znaleźć na nie skuteczny sposób. Trening dostosowujemy do indywidualnych umiejętności, a często też do bieżącej sytuacji, bo każdy z nas może mieć gorszy dzień – zapewnia Katarzyna Kiczor. I dodaje: – Siedzący tryb życia, który dziś większość z nas prowadzi jest nienaturalny. Nasze ciało potrzebuje ciągłego ruchu. Do GO4IT zgłaszają się osoby, które chcą się przygotować do maratonu, wrócić do pełnej sprawności po kontuzji lub schorzeniu, czy po prostu świadomie dbać o swoje zdrowie. Wśród nich jest 70-letnia kielczanka, która po poważnej chorobie układu nerwowego miała zaniki mięśniowe i problemy z błędnikiem, a dziś, po roku regularnych treningów, sama wychodzi na spacer i aktywnie spędza czas z wnuczkami. W GO4IT pracują także z grupami, w tym z dziećmi powyżej 10 roku życia i młodzieżą, pokoleniem kciuka, spędzającym wolny czas przed ekranem komputera lub smartfona. To ci, którzy jedynego ruchu doświadczają na lekcjach WF, o ile oczywiście rodzic nie napisze im zwolnienia. Dodatkowe zajęcia są więc dla nich niezwykle istotne, bo sprzyjają ich harmonijnemu rozwojowi. Przemysław Kiczor pomaga też sportowcom zarówno tym zawodowym, jak i amatorom. – Pracuję m.in. z młodymi piłkarzami Korony Kielce, odpowiadając za ich przygotowanie motoryczne. Przeprowadzam też testy, w tym m.in. szybkości, siły i wytrzymałości. Ich wyniki – precyzyjne, bo np. szybkość mierzona jest fotokomórką – pozwalają ocenić potencjał zawodnika i przy odpowiednio dobranym treningu znacznie poprawić wyniki – tłumaczy. Bądź szybszy, silniejszy, wolny od kontuzji, sprawniejszy, pewniejszy siebie, zdrowszy. Bądź zwycięzcą. GO4IT – wyżej, szybciej, mocniej…

GO4IT Przygotowanie Motoryczne Katarzyna & Przemysław Kiczor Trening, dieta, motywacja, wykłady tel. 794 622 072, tel. 534 957 953 kiczorgo4it@gmail.com www.go-4it.pl


Mateusz Jachlewski

88

Trening z mistrzem! Często już po wakacjach wrzucamy na luz. Sezon plażowy się kończy i coraz rzadziej myślimy o diecie i siłowni. Nie powinniśmy jednak odpuszczać treningów – nie chodzi przecież tylko o wygląd, ale nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Tym razem zaproponuję kilka ćwiczeń na dolne partie mięśni.

2

1

Na ziemi połóż ręcznik. Przeskakuj z nogi na nogę, ciężar ciała utrzymując to na prawej, to na lewej nodze. Ręcznik potraktuj jak przeszkodę, którą musisz przeskoczyć. Pracuj jak najszybciej. Ilość powtórzeń: 20

Stań prosto, ręce ułóż wzdłuż ciała. Wykonaj marsz w miejscu. Wyprostowaną nogę unieś do wysokości bioder, a rękę ponad głowę. Ilość powtórzeń: 40

4 PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

3

Stań szeroko na nogach, lekko uginając kolana, unieś ręce zgięte w łokciach. Następnie złącz nogi i wykonaj wyskok, jednocześnie prostując ręce. Następnie znów wykonaj krok na ugiętych nogach, aby powtórnie skoczyć. Ilość powtórzeń: 20

Ugnij lekko nogi w kolanach, następnie odbij się mocno i wykonaj skok, obracając się o 180 stopni. Wyskoki wykonuj raz w jedną, raz w drugą stronę. Ilość powtórzeń: 10 na każdą stronę

5

Wykonaj półprzysiad – pamiętaj o prostych plecach. Następnie postaraj się odbić z dwóch nóg i przeskakiwać do przodu i do tyłu, zachowując pozycję. Ilość powtórzeń: 20


Felieton

m a d e i n ś w i ę to k r z y s k i e

89

Wybieraj, nie marudź Paweł Jańczyk

C

o kilka lat każdy posiadający pełnię praw obywatel ma szansę wybrać. Każdy, Ty także! Co więcej, każdy obywatel może w wyborach wystartować, Ty także. Oczywiście każdy ma też prawo marudzić przez następne lata, być wiecznie niezadowolonym, dogadywać i wymądrzać się na każdym kroku, a szczególnie w Internecie. Mam nadzieję, że Ty tak robić nie będziesz. Na szczęście każdy z nas ma wpływ na to, jak będzie wyglądało nasze miasto, województwo, kraj. Tę szansę dają nam wybory, a samorządowe – przynajmniej w mojej ocenie – są tymi najważniejszymi, bo dzięki nim możemy zmienić, poprawić to, co dzieje się tu, za rogiem czy na sąsiedniej ulicy. Dlatego wybierzmy mądrze, nie sugerujmy się tym, co mówią znajomi, nie patrzmy na to, kto do jakiej partii należy. Wybierzmy, aby później się nie wstydzić i nie marudzić. Wy-

bierzmy takich, co do których mamy pewność, że nas nie zawiodą, takich, którym ufamy i możemy się po nich spodziewać, że będą mieli czas na to, aby działać na rzecz naszego miasta. Miałem propozycję kandydowania z kilku komitetów. Jednak po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, odmówiłem. Uznałem, że nie będę w stanie znaleźć tyle czasu, aby robić to dobrze. Jestem osobą, która jak już za coś się bierze, to stara się wykonać to rzetelnie. Nie wyobrażam sobie, abym mógł zawieść wyborców, którzy kreśląc krzyżyk przy moim nazwisku, liczyli na mnie. Tym bardziej, że bycie radnym jest na pewno praco – i czasochłonne. Denerwuję się, gdy słyszę, że ludzie startują w wyborach, bo chcą się „nachapać”. Radny zarabia około 1300 zł. Nie mówię, że to mało, ale – patrząc na ilość obowiązków, które wykonuje (czy powinien wykonywać):

udział w komisjach, sesjach, spotkaniach z mieszkańcami – to chyba raczej nie są kokosy. Dlatego mam nadzieję, że Ci, którzy znaleźli się na listach wyborczych, mają tego świadomość – to „praca” raczej społeczna, a nie zarobkowa. Mam bliską osobę, która jest radnym, i wiem, jak dużo czasu temu poświęca. Chciałbym, aby każdy radny – niezależnie od poglądów, przekonań i sposobu swoich działań – był na to gotowy i naprawdę chciał się zaangażować w pracę. Dlatego jeszcze raz proszę, abyśmy wybrali mądrze. Rozejrzyjmy się, pomyślmy i wybierzmy. No i koniecznie idźmy na wybory. W poprzednich frekwencja była dramatycznie słaba, w lokalach wyborczych nie pojawiła się nawet połowa uprawnionych . Ale potem marudzili wszyscy. Dajmy sobie szansę. Zagłosujmy, wybierzmy i żyjmy lepiej.


Felieton 90

Wymuszone szczęście Jakub Porada

C

złowiek nie dlatego się śmieje, bo jest mu wesoło, tylko dlatego jest mu wesoło, bo się śmieje. Cenię twórczość Lema. Do ulubionych dzieł zaliczam ,,Bajki robotów’’ z 1964 r. Te satyryczne opowieści o maszynach, podane w konwencji baśni ludowych, po 50 latach od premiery są nadal na czasie. Ostatnio wróciłem do nich w wersji audiobookowej i stwierdziłem, że między wierszami wciąż odkrywam nowe treści. Szczególnie dało mi do myślenia powyższe zdanie z historii o Trurlu i Klapaucjuszu. Kiedyś stanowiło krytykę totalitaryzmu, dziś nie traci na aktualności, i to nie tylko z powodu polityki. Zaintrygowała mnie możliwość wykorzystania tej zasady w życiu i próba odpowiedzi na, cytując bohatera filmu ,,Chłopaki nie płaczą’’, zajebiście ważne pytanie: czy rzeczywiście człowiekowi jest wesoło, bo się śmieje? A jeśli tak, to czy dobrego samopoczucia można się nauczyć? Otóż można, tak jak można polubić znienawidzony przedmiot w szkole, trzeba go tylko wcześniej poznać. Nawet jeśli nie sprawia nam przyjemności ślęczenie nad matematyką czy językiem obcym, po kryzysie, w którym książki PAŹ DZ I E RN I K / L I S TOPA D 2018

mamy ochotę cisnąć w kąt, przychodzi zrozumienie. Na pierwszym roku studiów nie mogłem pokonać logiki. Nie poddałem się jednak i spędzałem nad ćwiczeniami po pół godziny dziennie. W rezultacie, po przełamaniu wstrętu zacząłem ogarniać wzory na tyle dobrze, że na egzaminie semestralnym, jako jeden z nielicznych otrzymałem piątkę. Nie ocena była jednak najważniejsza, a nastawienie. Okazało się bowiem, że pod wpływem początkowego przymusu polubiłem logikę, a poprzez obcowanie z nią, przyzwyczaiłem się do niej jak do słania łóżka czy mycia zębów. Jeśli uprawialiście sport lub ćwiczyliście naukę gry na instrumencie, to wiecie, że regularne ćwiczenia prowadzą w końcu do… uzależnienia. Po pewnym czasie, jeśli odpuścimy sobie trening, poczujemy, jakbyśmy oszukiwali samych siebie. Dlatego w każdym przedsięwzięciu tak ważne jest wyrobienie nawyku. Zwłaszcza, że ta zasada działa także w życiu. Odkładając na bok afirmację w rodzaju: ,,myśl pozytywnie’’, celebryckie hasło: „wyjdź ze swojej strefy komfortu’’ czy oznaczanie na Facebooku stanu emocji ,,w roz-

bawionym nastroju’’, czasem trzeba się po prostu na siłę przekonać, że jest dobrze. Choć pozornie może to szokować, na dłuższą metę ma sens. Wielu jest takich, którzy mają dużo, a z niczego się nie cieszą. Jest także gromadka tych, którym wiele brakuje, a mimo to emanuje od nich radość i poczucie szczęścia. Niełatwo awansować do tej drugiej grupy, bo wiadomo: zdrowie, pieniądze, wydatki i inne zmartwienia. Warto jednak próbować nauczyć się pogody ducha, jak w Greku Zorbie, który stracił wszystko, co materialne, ale zachował radość życia. Wniosek jest prosty: jeśli uwierzymy w szczęście, mamy szansę poczuć moc. Inaczej nic nam po drogich samochodach i zagranicznych wakacjach. Zadławi je nutka melancholii, która łatwo może się rozwinąć w niebezpieczną symfonię cienia. Nie można do tego dopuścić. Może lepiej po lekturze Lema zaśmiać się, żeby zrobiło się wesoło. A jako że mistrz science fiction jest dobry na wiele dolegliwości, lektura jego dzieł również daje sporo zadowolenia. A stąd do szczęścia droga prosta. Nawet jeśli na początku trzeba się do tego trochę zmusić.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.