Topieliska

Page 1

Pocieram oczy, a pod powiekami rysują się czarne pełzające w dół kwadraciki. Kojarzą mi się z tetris, kultową grą, w której o zwycięstwie decydują spryt, zręczność i odpowiednia strategia. Ale reguły toczącej się obok mnie gry są inne, a najpewniej w ogóle ich nie ma. Kwadraciki samowolnie zwiększają swój rozmiar, a po chwili przeistaczają się w niewielkie nieregularne punkty. I tak w kółko – krążą, pęcznieją i rozpraszają się albo tylko bledną. – Wsiadaj! – słyszę dobiegającą zza pleców komendę i głośne kliknięcie odblokowanego w samochodzie zamka. Nie zadaję żadnych pytań, niczego nie kwestionuję. Kierowana jakimś dziwnym przekonaniem, że postępuję słusznie, chcę tylko wykonać polecenie. Ale to wcale nie jest takie proste. Z początku błądzę dłonią po chropowatej karoserii, pokrytej cienką skorupą lodu. Kiedy wreszcie udaje mi się natrafić na klamkę, przyciągam drzwi do siebie. Wślizguję się na siedzenie pasażera, zanurzając się w panującym tam przenikliwym zimnie. Wiem jednak, że chodzi o coś więcej niż tylko o wychłodzony samochód. Sięgam dłonią do zmarzniętych stóp i tam znajduję odpowiedź. Zamiast butów na stopy wsunięte mam oblepione błotną breją pantofle. W ich środek wetknięte są dwie grudy śniegu. Kiedy wsuwam w kapcie dłoń, by się ich pozbyć, z kratki wentylacyjnej zaczyna wydobywać się przyjemne ciepło. – Dokąd jedziemy? Moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Ciszę przerywa warkot silnika i płynące z głośników dźwięki Time of My Life. Samochód rusza, a pusta osiedlowa droga niemal natychmiast przechodzi w dwupasmową ekspresówkę, może autostradę. Trudno mi ocenić, bo wokół rozlewa się tylko ciemność przecięta słabym światłem reflektorów. Poza tym jest gęsta i nieprzepuszczalna, wychynęła niespodziewanie zza ostatniego z bloków i wyciągnęła swoje macki dokładnie w moją stronę, w stronę przesuwającego się po drodze samotnego auta. Naniesione białą farbą przerywane linie oddzielające pasy ruchu zlewają się w jeden ciąg. A to oznacza, że jedziemy szybko. Zbyt szybko. Wskazówka prędkościomierza zatrzymuje się na liczbie sto czterdzieści, a momentami się za nią wychyla. Prowadząca samochód postać nadal wtapia się w ciemność. Lewą rękę zaciska na kierownicy, drugą sięga do pokrętła i reguluje radio. Ze wzbierającym we mnie niepokojem obracam głowę i, mrużąc powieki, usiłuję wydobyć z ciemności więcej szczegółów. Ale to na nic. Wciąż nie widzę, kim jest kierowca, nie potrafię po raz kolejny spytać go o to, dokąd i po co jedziemy. Przypomina trochę tłumiącą myśli ciemność z wysuwającą się z niej dłonią, która steruje nie tylko samochodem, ale i nocą. A także mną. Zwalniamy dopiero wraz z pojawieniem się kilku spiralnych podjazdów, które przechodzą w nieutwardzoną drogę. Ostre zakręty i koleiny, w które wpadamy, sprawiają, że czuję się zamknięta w ciasnej przestrzeni swojej obolałej głowy. Tylko ja i kręte zwoje mózgu, który z jakichś powodów pragnie pozostać w stanie uśpienia. Kiedy samochód zatrzymuje się pod ciągiem obskurnych nieremontowanych od lat kamienic, ból głowy niespodziewanie mija. Dzielnica wygląda na wyludnioną, a przynajmniej takie wrażenie sprawia budynek, pod którym zaparkowaliśmy. Wychodzę z samochodu i staję na chodniku, w oblewającym moją twarz pomarańczowym świetle latarni. Dzięki temu zauważam, że okna na górnych kondygnacjach budynku są zabite deskami. W żadnym z nich nie pali się światło. – Zaczekaj. Zaraz wracam – odzywa się głos. Cień bezkształtnej sylwetki z lekkością przesuwa się nad płytami chodnikowymi. Z jednakową gracją sunie po kamiennych schodach. Podobnie jak poprzednio poza dłońmi nie widzę niczego więcej, a przynajmniej niczego, co wskazywałoby na człowieka, a nie zjawę. Nie ma twarzy, nóg, ramion, korpusu. A mimo to wcale mnie nie przeraża, z jakiegoś powodu mu ufam. Kiedy przystaje na ganku, zauważam, że w lewej ręce trzyma niewielkie zawiniątko, lecz nie pozwala mu się przyjrzeć. W mgnieniu oka postać znika za bramą, pochłonięta przez rozlewającą się na klatce schodowej zupełną ciemność. Zaczekaj. Zaraz wracam. Na kolejną komendę, a właściwie jej ciche echo, reaguję dokładnie tak samo, jak poprzednio. W zwyczajnych okolicznościach byłabym na siebie wściekła. Zamiast czekać, ruszyłabym z miejsca, lecz teraz zwyczajnie nie potrafię. Czymkolwiek jest ta unieruchamiająca siła, skutecznie wprowadza mnie w stan obojętności albo raczej otępienia. Naprawdę nie wiem. Nie potrafię stawić czoła swoim uczuciom ani nawet lękowi. A tym bardziej determinacji, która pozwoliłaby ruszyć z miejsca. Staję się niezdolną do samodzielnego ruchu marionetką, działającą zgodnie z poleceniem tej dziwnej siły. Po prostu czekam. I właśnie wtedy go zauważam. Zwabia mnie trzepot skrzydeł i gardłowe krakanie dobiegające znad polany oddalonej ode mnie o kilkanaście metrów. Kruk. Zawsze wzbudzał we mnie odrazę i lęk. Zawsze kojarzył mi się ze śmiercią. Zresztą przedstawiany jest głównie jako zły omen, wysłannik śmierci. Ale ptak, którego mam


teraz przed sobą, jest inny – dostojny, a w pewnym sensie także… ludzki. Jego połyskujące głęboką czernią pióra wyglądają na mokre, zupełnie jakby schły po niedawnym zanurzeniu się w atramencie. W czujnych oczach odbija się świadoma myśl. Dociekliwość, współczucie? Tego też nie potrafię rozszyfrować.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.