Nanoraport 2013

Page 1



1.11.2013, godz. 1:11 55 minut = 1711 s(ł)ów. Na razie jestem quite zadowolona. 8)

1.11.2013, godz. 22:37 Pierwszy dzień NaNo skończony z 5737 sowami. Nie jest źle, choć mogło być lepiej. :) Enyłej, pułkownik Złotousty (kiedyś może dorobi się normalnego imienia) i kapitan Botree zaczynają nadawać na tych samych falach. Oni jeszcze nie wiedzą, co ja im szykuję na jutro, rech rech rech. :D – Kapitanie, dokąd my właściwie lecimy? – zapytał młodzieniec, kuląc się w fotelu. – A skąd ja mam wiedzieć? – parsknął Botree. – Grunt, że odczepiliśmy się od torów. – Ale co nam z tego przyjdzie? Gwiazda-Matka umrze, będzie zimno. I tu też będzie zimno. Po co to wszystko…? – Nie wkurwiaj mnie pan! – syknął kapitan, poderwawszy się z podłogi i przypadłszy do Złotoustego. Chwycił go za czarną, połyskującą koszulę i szarpnął nerwowo. – Sam to wymyśliłeś i sam chciałeś uciekać. Ja nic nie mówiłem, podporządkowałem się kurwapułkownikowi. Więc teraz nie kombinuj, rozumiemy się?! Złotousty przełknął ślinę. – Oczywiście… – jęknął słabo. – Piękna Teodora cię z niezrozumiałego powodu polubiła, więc nie zmarnuj tej szansy! – zaczął Botree, zbliżając twarz do pułkownika. Jego ostemplowane oko z bliska sprawiało jeszcze bardziej przerażające wrażenie


niż zwykle. – Ale ja cię nie polubiłem. Pilnuj się, chłopcze, bo jesteś tu tylko balastem. Wystarczy jedno słowo Pięknej, żeby wyrzucić cię w próżnię. Rozumiemy się? Złotousty kiwnął głową. – Cieszy mnie to – odparł kapitan, prostując się. – Jeśli będziesz grzeczny, nic się nie stanie. Po prostu nie pytaj o nią, nie rozglądaj się… nie próbuj jej ulepszać. Nie trzeba jej ulepszać. Jest doskonała. Pułkownik raz jeszcze skinął i mocniej skulił się w fotelu. ***


2.11.2013, godz. 23:44 Na samym początku dzisiejszego dnia miałam nadzieję na dobicie do 10k. Ale jak ostatecznie wstałam w południe i do jakiejś 14:30 wciąż miałam napisane 71 słów, doszłam do wniosku, że jak wyrobię minimalne 1667, to będzie dobrze. Ostatecznie jednak wieczór arcymiło mnie zaskoczył wyrobiłam początkowy plan, z którego przecież dawno zrezygnowałam. Końcowe tempo: tysiąc na pół godziny. Stan na drugi dzień NaNo: 10003 sowy. Fragmencik taki tam mrymrymry, ale i tak go lubię, no. – Była kolizja. Mamy przejebane. – Co to znaczy? Kapitan odwrócił się do Złotoustego i zmierzył go badawczym spojrzeniem, po czym odparł powoli, głośno i wyraźnie: – Zderzyliśmy się z innym obiektem. I to wywołało niepożądane efekty. – Traktujesz mnie jak idiotę…? – Tak, generalnie tak. – Zupełnie mi się to nie podoba. Ale wrócimy do tego tematu innym razem – oznajmił z godnością Złotousty, wypinając pierś. Cóż, trzeba było przyznać, że nie miał za bardzo czego wypinać, ale starał się jak mógł. – Co robimy? ***


3.11.2013, godz. 16:45 Trzeci dzień NaNoWriMo zamknięty ze stanem: 15095 sów. Nie jest to jakieś zastraszające tempo, ale mnie satysfakcjonuje. Mam pewien zapas, dzięki któremu w ciągu tygodnia nie będę miała dzikiej nerwówki. Co by tu jeszcze...? Dahya, która miała być głupiutką poetką, przeobraziła mi się w agentkę fenikswywiadu. Piękna Teodora zyskała niemal osobowość. Dokonałam jednego mordu dużo szybciej, niż przypuszczałam. Romans wisi w powietrzu. Ogólnie nie mam pojęcia, co ja piszę, ale grunt, że kolejne sowy się wstukują. – Co ty– Milcz! – warknął Botree, ucinając jakiekolwiek protesty. – Teraz bardzo grzecznie i bardzo szczerze przeprosisz Piękną Teodorę. Bez marudzenia. Widzisz, twoje piękne włoski już zajęły się ogniem. – Z tymi słowy kapitan rzeczywiście musiał puścić włosy Dahyi, ponieważ te właśnie przestawały istnieć. Złapał ją więc za szyję i przygiął jeszcze bliżej drzwiczek pieca. – No przecież przepraszam! Co ty?! Przepraszałam tyle razy, że już sama nie wiem ile!! – Nie mnie! Piękną Teodorę. – Nie będę przepraszała głupiego kawałka blachy!! W następnej chwili nagłe ostrze bólu wdarło się w świadomość dziewczyny i zapadła ciemność. Przez krótki moment Dahya czuła na twarzy gorącą strugę krwi z rozciętej twarzy, ale szybko to uczucie minęło. Właściwie minęły wszystkie uczucia. – Co tu się-


Złotousty wpadł do kotłowni zaalarmowany dzikimi krzykami dziewczyny i jakąś szamotaniną. Zahamował jednak gwałtownie, kiedy zobaczył pobojowisko. Wśród rozsypanej sterty kryształów siedział Botree, a na jego kolanach spoczywała okrwawiona łopata. Z pieca wystawała jeszcze smukła, ciemnoskóra ręka. ***


4.11.2013, godz. 23:40 Za mną czwarty dzień NaNo. Jakimś dzikim cudem udało mi się utrzymać średnie tempo 5k sów dziennie. W sumie chyba tylko dlatego, że wczoraj jednak przed snem dopisałam ok. 500, dzięki czemu dziś miałam minimalnie ulgowo. W każdym razie praca mi nie pomaga za bardzo. Nie wiem, co będzie jutro. Zapadła niezręczna cisza. Kapitan odpalił kolejnego skręta, a Złotousty znów zapatrzył się w gorejący obóz. Nie miał wyrzutów sumienia. Ba!, poczuł niekłamaną ulgę. Sam pewnie nie zdobyłby się na równie radykalny krok, ale kiedy zobaczył, jak Botree podpala kolejne worki… to był impuls. Xyganie nadawali się tylko do tego. To ich gadanie… niczego nie rozumieli. – A… a iskra…? Naprawdę ją straciłeś? – zapytał po chwili pułkownik, zupełnie nieświadomie zniżając głos do szeptu. Botree mruknął niechętnie w twierdzącej odpowiedzi. – I ona naprawdę nie wróci…? – Nie wiem. – Kapitan westchnął. – Może u różnych feniksów to różnie wygląda. Może się mylę, przecież nie jestem wyrocznią. Moja nigdy nie wróciła. – Można się do tego przyzwyczaić? – Nie. ***


5.11.2013, godz. 22:14 Piąty dzień NaNoWriMo uważam za zamknięty. Dingnęło mi 25k sów. Dziś pisało mi się wyjątkowo dobrze i trochę mnie to niepokoi. Wystarczy spojrzeć na godzinę: a ja już napisałam 5k sów. W dodatku ani jedna sowa nie została popełniona w godzinach pracy i obiadowania. Ogólnie idę zgodnie z jakimśtam planem, czyli 5k dziennie. Z nowinek: pojawiła się dwójka zupełnie nowych i zupełnie nieplanowanych bohaterów. Ponadto czuję, że jutro będzie zupełnie nieplanowany, ale bardzo spektakularny rozlew krwi. No ale zobaczymy. – Spiro, pozwól na chwilkę. – Botree wstał, gestem polecił przewodnikowi podążyć za nim, po czym wyszedł na śnieżnobiały korytarz. Przez moment z mieszanką fascynacji i obrzydzenia wpatrywał się w obrazek z ośnieżonymi szczytami, kiedy jednak zauważył, że przez ramię zagląda mu Spiro, odwrócił się i powiedział cicho: – Nasz przyjaciel ma pewien kłopot… – Wiem o tym. To widać. – Doprawdy…? – Kapitan uniósł brew, ale wolał na razie nie zadawać na głos pytania, po czym można rozpoznać, że ktoś w nocy podpalił obóz xyganów wraz z całą zawartością. – Chorobliwie próbuje zaimponować tej dziewczynie, a ona traktuje go raczej jak młodszego brata, prawda? Botree milczał przez chwilę. – T… Tak… – odparł w końcu powoli. – Dokładnie to miałem na myśli. ***


6.11.2013, godz. 23:24 Szósty dzień NaNoWriMo odfajkowany! Dla równowagi dziś pisanie szło bardzo opornie. No i zdecydowanie za późno zaczęłam, a zauważyłam już, że powoli się rozkręcam. No ale jakoś jest. Wyjątkowo mało dialogów, za to - o zgrozo - AKCJA. Sama w to nie wierzę. No i jedna retrospekcja - ale w to akurat spokojnie wierzę, ufna w zasadę „Nie masz o czym pisać? RETROSPEKCJA!”. ;) Acz ogólnie dzisiaj było smętnie, romantyczno-refleksyjnie i chyba trochę nudno... No i siekanie w przerwach. I jest 30k sów. Zgodnie z planem. A potem siedział na jednym z graniastych, onyksowych szczytów Planety-Nosicielki, zalany złocistym blaskiem, bijącym od przepływających wokół rzek lawy, i czuł się tak bardzo oszukany. Iskra nie wróciła. Trafił do domu, ale tu nic już nie było. Przynajmniej nic, co liczyłoby się dla niego. Zgasł w środku i nic nie mogło tego zmienić. Wtedy właśnie wziął śrubokręt i wbił go sobie w oko. Nie do końca wiedział, o co mu chodziło. Może chciał zajrzeć w głąb siebie, żeby przekonać się, czy iskry naprawdę tam nie ma. A może chciał się do niej jakoś dokopać. A może nie miało to żadnego sensu, po prostu wkurwiło go trawiące go od środka lodowate zimno, przenikające na wskroś. Wbił to cholerstwo i obrócił, a potem jeszcze raz i jeszcze. Na twarzy rozmazała mu się czarna substancja, która wypłynęła z gałki ocznej, ale nie przerywał. Ledwo gdzieś tam podświadomie rejestrował, że odczuwa ból. A potem buchnął ogień. Krótki przebłysk, właściwie parę iskier posypało się z oczodołu. Szybko zgasły, bo kapitan był tak zaskoczony, że nie pomyślał nawet o żadnej próbie podtrzymania płomienia. Zresztą dość trudno


dmuchać sobie w oko. Przez krótki moment Botree poczuł gdzieś w sobie mgnienie dawnego ciepła, jakby udało mu się wykrzesać wspomnienie iskry. To nie była iskra, oczywiście, że nie. Ale było to kilka sekund ciepła okupione absolutnie rozdzierającym, przyprawiającym o mdłości bólem, które później kapitan zaliczył do najszczęśliwszych sekund swojego życia. Swoich wszystkich żyć. ***


7.11.2013, godz. 23:29 Tydzień NaNoWriMo! Dokładnie dwa lata temu skończyłam pisać Który tchnieniem stworzył Lewiatany. :) W tym roku nie idę na żadne rekordy, tylko stosunkowo spokojnie dłubię, więc... cóż, więc mam dopiero 35k sów. :) No dziś to już NAPRAWDĘ byłam przekonana, że się nie uda. Wiem, każdego dnia to piszę... ale dziś robiłam obiad, biczyz! Niemniej udało się wyrobić przed północą z pięcioma tysiącami sów. Bolą mnie ręce od opętańczego tłuczenia w klawisze, ale co tam. Mission accomplished. Natomiast mam gryzącą świadomość tego, że dzisiejsza norma jest bardzo, bardzo zła. Choćbym skisła, nie umiałam znaleźć żadnego kawałka do pompowania ego. Po wczorajszych smętach i wszechemowaniu myślałam, że nieco odbiję czytelnika od tego dna deprechy, więc dziś bohaterowie coś ROBILI. Ale emować w końcu i tak zaczęli, bo to się najszybciej pisze. :D Z ważnych rzeczy: 1) wymyśliłam nowego bohatera, ale jeszcze nie wiem, jak go wpleść w fabułę; 2) Złotousty w końcu zdradził swoje imię. Nie, nie czytelnikom - mnie. Ja nigdy nie wiedziałam, jak on się nazywa: Ehtiyat Lahn. :) Dahya odwróciła się do kapitana i szepnęła: – Myślisz, że to iskra…? Nim jednak Botree odpowiedział, ramiona Lahna zadrżały od nerwowego chichotu, po czym pułkownik powiedział: – Nie, Dahyo, tu nie chodzi o iskrę. Chodzi o mnie. Jestem kłębkiem lęków. Zawsze nim byłem. Dla takich jak ja obrócenie się w proch na ginącej Nosicielce to naprawdę jedyne wyjście. Co gorsza, jeśli przypadkiem tacy jak ja ocaleją, nigdy nie będą potrafili naprawić tego błędu samodzielnie. Lahn odszedł kilka kroków od śluzy i splótł dłonie za plecami. ***


8.11.2013 r., godz. 23:44 Ósmy dzień NaNoWriMo uznaję za zakończony! Jak to jest? Wczoraj zaczęłam pisać jakoś pod wieczór, miałam okrutnie mało czasu, toteż napisałam te 5k sów, z trudem wyrabiając się w okolicach 23:30. Dziś zaczęłam chyba w okolicach 14. I napisałam z trudem 5k, wyrabiając się w okolicach 23:30... WTF? No ale grunt, że mam 40k sów. :) Z ciekawostek: znalazłam doskonałą rolę dla bohatera, którego mi się wymyśliło wczoraj. To świetnie, bo bardzo chciałam go gdzieś wrzucić, a jednocześnie ratuje mi tyłek. No bo c'mon: feniksy lądują na Ziemi, nie? No i jest mały problemik: za diabła nie mówią po włosku, bo jakby... pochodzą z innego końca galaktyki czy coś...? Ale wybrnęłam. Jestem szczęśliwa. Nieco się jaram. Nawet jeśli dzisiejsza norma była tak bardzo do dupy. :) Lahn nie do końca wiedział, co robi. Wyciągnięty z kufra metalowy pręt dziwnie ciążył mu w dłoni, ale jednocześnie rozgrzewał krew i uderzał do głowy. Pułkownik nigdy nie czuł czegoś takiego. Otworzył drzwi do kotłowni o omiótł wzrokiem pomieszczenie. Dym buchał z pieca. Kapitan leżał na stercie kryształów, z łopatą w objęciach, i niewidzącym, matowym wzrokiem wpatrywał się w ścianę przed sobą. W pierwszej chwili pułkownik się przeraził tej uniesionej powieki, jakby jego poczynania były uważnie obserwowane, zaraz jednak skonstatował, że Botree nie zareagował na jego przyjście. Zamachał mu przed nosem prętem – nadal nic. Najwyraźniej kapitan w ten właśnie sposób wypoczywał – może nie musiał zamykać oka… Lahn mocniej ścisnął pręt i pchnął, przyciskając narzędzie ciężarem całego ciała. Wraził metal prosto w trzewia kapitana, obrócił, wyszarpnął i


wbił jeszcze raz. Botree nawet nie prychnął. Pułkownik na wszelki wypadek powtórzył czynność, aż cały pręt był uwalany w czarniawej, smolistej krwi kapitana. Piec buchnął żarem jakby nieco z oburzeniem. A może to się młodzieńcowi wydawało…? Wolał się nad tym nie zastanawiać. Nie chciał dłużej trzymać tego cholerstwa w dłoni. Spojrzał na bezwładne ciało kapitana i jego serce ogarnęła panika. To niemożliwe, przemknęło przez myśl Lahnowi. Zamrugał gwałtownie i spojrzał na leżące u jego stóp, okrwawione zwłoki. Botree był ze wszech miar nieruchomy i… dziurawy. Pułkownik odrzucił pręt i cofnął się o krok. Nie do końca panował nad swoim ciałem, które jęło drżeć, a żołądek wyraźnie dopominał się o swoje prawa. – Ja… – szepnął ze ściśniętym gardłem Lahn. – Ja przepraszam… A potem po prostu odwrócił się i wybiegł z kotłowni, nie mogąc oddychać ani utrzymać się na nogach. W końcu wpadł do wagonu, po czym najzwyczajniej zwalił się na podłogę, nim jeszcze dopadł fotela. Zwymiotowanie stanowiło tylko z lekka uciążliwy dodatek do całościowej niemocy i rozpaczy, jaka ogarnęła młodzieńca. ***


9.11.2013 r., godz. 23:41 No to odmeldowuję się. Dziewiąty dzień NaNoWriMo. Mój status: 50021 sów. Znaczy się jakby wygrałam. Oczywiście, historia jest jeszcze w proszku, no i ciągle nie dobiłam do postanowionych 70k, niemniej przynajmniej kod do CreateSpace mam już w kieszeni. Ostatni rzut był nieco desperacki. Pisałam sobie praktycznie od południa, jakoś tak spokojnie i powolutku, potem trochę się rozpędziłam... i ok. 20:30 okazało się, że mam swoje standardowe 5k sów. Czyli do końca zostało mi jeszcze 5k i 3,5h. Zrobiłam półgodzinną przerwę i... Cóż, i pocisnęłam dwa tysiące na godzinę. Jakościowo: bardzo wyraźnie widzę, że ssie. Ale nie szkodzi. Poprawi się w redakcji, HA! Nie ukrywam, że trochę na to liczyłam. Układa mi się ładny ciąg: każdego roku kończę NaNo o jeden dzień później. Lubię ładne ciągi... Dorzucony przedwczoraj bohater, Ennio, ratuje mi tyłek i wyrasta na głównego badassa. Zacieszam, bo już go okrutnie polubiłam. Tak, ałtoreczkizm to ciężka przypadłość, ale jakże przyjemna w pielęgnowaniu! c(_)!!! – Ale ja nie chcę liczyć na Ennia. On coś knuje. – Błękitne oczy Lahna zalśniły w strachu. – Knuje czy nie, jest naszym jedynym kontaktem z tym światem. Bez niego zginiemy. – A skąd wiesz, że z nim nie zginiemy? Wiesz, jak tutaj traktuje się tych całych posłów?


– Jak na razie nie jest źle. Myślę, że podobnie jak u nas. – Dahya podeszła do okna i wyjrzała. Jej oczom ukazał się ten widok, który tak niedawno omiótł wzrokiem Ennio, z tą różnicą, że dla dziewczyny to było fascynujące. Nigdy nie widziała takiej dziwnej, okolonej murem przestrzeni, z mrowiem istot plączących się po brukowanym placu. Bardzo dużo gestykulowali, jeszcze więcej krzyczeli – w tym dziwnym, śpiewnym języku, którego dźwięk dobiegał aż tutaj, do ich pokoju. – Pamiętasz, co się stało z ostatnim posłem, jaki trafił na PlanetęNosicielkę, prawda? – zapytał smętnie Lahn. Dahya skinęła głową. Trudno było o tym nie pamiętać. Jego sine ciało wisiało w strzępach nad Łonem-Wulkanem jeszcze długi, długi czas. Druty, którymi był umocowany nad kraterem, rozgrzały się do czerwoności i dopiero kiedy zmiękły na tyle, by truchło się wysunęło, posłaniec znalazł ukojenie w gorejących płynach Nosicielki. – To była wyjątkowa sytuacja, przecież wiesz – prychnęła, machnąwszy z irytacją ręką. – Tu też może być wyjątkowa – szepnął Lahn, ni to do siebie, ni to do dziewczyny. Ta w końcu westchnęła i przysiadła się do niego na łóżku. – Przestań – poleciła, starając się brzmieć jednocześnie stanowczo i łagodnie. – Nie możesz ciągle doszukiwać się zagrożeń. Zagramy w tę jego dziwną grę, nawet jeśli nie znamy zasad. A później zaczniemy wszystko od nowa. Jesteśmy feniksami. Żyjemy. Damy sobie radę. ***


10.11.2013 r., godz. 23:35 Ech, ech. Dzień dziesiąty NaNoWriMo 2013. Napisałam niecałe pińcet sów i coś jeszcze będę skrobać, ale raczej przed północą progress nie będzie wielki, więc odhaczam się już teraz. Trochę mnie wypruł wczorajszy maraton, toteż dziś idzie bardzo słabo. No, nie ukrywam, że socjalizowanie z rodziną również miało swój wpływ na niską normę. I w ogóle coraz mocniej mam wrażenie, że całość jest gówniana, a cały ósmy rozdział poleci pewnie do kosza. Myślę jednak, że zasłużyłam na dzień odpoczynku. Ba!, może nawet dwa. Zobaczymy, jak się jutro ułoży. Dziubię sobie powolutku, bo w sumie zaczęłam właśnie rozdział, który - dla mnie prywatnie - jest najważniejszym rozdziałem całej powieści. Jak wyjdzie - cóż, zobaczy się. Dzisiejszy fragment taki czysto dla formalności, no bo bicz pliz - co ja mogę cytować, skoro ledwo napisałam ze cztery akapity...? To był jeden z takich właśnie wieczorów. Siedzieli w kwaterze tłumacza, popijając z cynowych kubków jakiś gorzki napar. Dahya nieco się krzywiła, ale pułkownikowi zasmakował ten napój o niespotykanym aromacie – Niepokoi mnie zachowanie premiera – oznajmił nagle Ennio, obracając naczynie w dłoni i wpatrując się w falujące, brązowe lustro napitku. – To znaczy? – nadstawiła uszu nawigator. Właściwie była bardziej rozradowana niż zaniepokojona – historyczne tyrady tłumacza okrutnie ją nudziły, szczególnie kiedy zaczynał rozwodzić się nad wynalazkami, które tworzono podczas wszystkich wojen, które przetoczyły się przez ten kraj. Lahn siedział tymczasem przygryzając wargę, pogrążony we własnych myślach. To było dość częste ostatnimi czasy – zdawało się, że coraz bardziej


traci kontakt z otaczającą go rzeczywistością. Chcąc nie chcąc, Ennio musiał zacząć współpracować raczej z Dahyą niż z pułkownikiem, mimo całej niechęci do dziewczyny. – Słyszałem, że zamierza wysłać was w głąb kraju – odparł tłumacz. – Co z tego? Ennio pokręcił głową. Dziewczyna była tak bardzo głupia! Pochylił się do przodu i oparł łokcie o blat stołu. ***


11.11.2013 r., godz. 21:11 Jedenasty dzień NaNo. Napisałam dziś tak mało, że szok, ale nic to. Weekend wymagał drobnego ograniczenia nołlajfienia. Tak czy owak, mam ponad tysiąc słów, czyli więcej niż wczoraj. Ponadto napisałam dwa wyzwania - jedno, o-którym-się-nie-mówi, i drugie, czyli doroczne Jedenaście Sów. Jestem stosunkowo zadowolona, bo sowy mi ładnie rozwinęły tło dla nowej postaci, którą dziś wprowadziłam. Oczywiście nadal brnę w prowadzanie bohaterów po krainie stylizowanej na Włochy, toteż zmagam się z dwujęzycznością. Bo z poprawianiem gramatyki będę się zmagać po NaNo, na spokojnie, jak wygrzebię stare podręczniki. Na razie tylko ciągle się obawiam, że wychodzi mi zupełnie niekomunikatywnie i będzie niezjadliwe do czytania. Oh well... No i, jak to ja, zupełnie niezamierzenie polubiłam najnowszego bohatera. No ale c'mon, nazwałam go di Taverna! – Nie dziwię się. – Tłumacz wzruszył ramionami i zajął miejsce w fotelu naprzeciwko gospodarza, po drugiej stronie niewielkiego, okrągłego stolika, na którym di Taverna odłożył garłacz. Dahya musiała przycupnąć na skraju kanapy pomiędzy nimi. – Mówiłem, że jesteś za głupia. Tymczasem La Gufa Dodicesima to nasi narodowi nuworysze. Mają głęboką potrzebę udowadniania przynależności do Norcii. To bardzo cenne. A obecnie to wasza jedyna nadzieja na przeżycie, więc mordy w kubeł.


– Generale di Taverna, sono contento che ci incontriamo – zaczął uprzejmie Ennio, próbując grzecznościami rozluźnić atmosferę. Gospodarz jednak nie kwapił się do odwzajemniania deklaracji. Prychnął tylko i warknął: – Certo... Che cosa volete? Tłumacz więc westchnął dyskretnie i przeszedł do rzeczy. – Come il Primo Ministro ha detto nella sua lettera, abbiamo bisogno di fare un inventario della vostra arma, generale – wyjaśnił, powtarzając właściwie to, co nakazał mu premier, nim wyruszyli. Di Taverna chwycił z okrągłego stolika garłacz i sugestywnie pogładził palcem spust. – Passare sul mio cadavere! – odparł. – Myślę, moi mili, że niebawem ktoś tutaj straci życie – szepnął Ennio, nie odwracając się w stronę Dahyi i Lahna. – Co się dzieje? – dopytywała dziewczyna, ale tłumacz nie kontynuował rozmowy z nią. Podjął ostatnią próbę przetłumaczenia gubernatorowi swoich racji: – Generale, vorrei– Fuori dalla mia proprietà! – zawołał nagle di Taverna, wstając i celując w gości z garłacza. Ennio wstał, ale nie kwapił się do wyjścia. Skrzyżował ręce na piersi, po czym rzucił gospodarzowi przenikliwe spojrzenie. – Fuori! – powtórzył ostrzegawczo gubernator. ***


12.11.2013 r., godz. 23:41 No dobrze, dwunasty dzień NaNo... cóż, powiedzmy, że nie napawa mnie dumą i nie był szczególnie płodny. Poprawiłam parę zdań z poprzednich rozdziałów, potem miałam dużo pracy, a potem... A POTEM CHÓR ALEXANDROWA!!! OMG!!! Tak ogromnie i okrutnie się jaram i było tak wspaniale, że aż sama nie wierzę. No i ponieważ za diabła nie mogę się teraz skupić na pisaniu, to jakoś wątpię, żebym przed północą jeszcze coś więcej spłodziła w kwestii "A ono się pali!"... no cóż. Będę próbować, ale na razie lecę w jakiś żenujący slapstick. Ale od jutra biorę się za pisanie, bo w końcu brakujące 18k sów samo się nie napisze, o! Ale powiem jedno. WARTO BYŁO. – Patria ha bisogno di voi, il generale! – zagrzmiał tłumacz, ale cofnął się o parę kroków, zerknąwszy nerwowo w wylot lufy garłacza. Sytuacja stawała się nieco napięta. ***


13.11.2013 r., godz. 21:45 Trzynasty dzień NaNo - zgodnie z obietnicą, odbijam się nieco od dna. Bez ekstrawagancji, bo jestem coraz bardziej nieprzytomna z niewyspania, więc dziś do północy nie zamierzam siedzieć, ale jednak udało się dobić do 2k sów, co daje mi łącznie niemal 54k tych pięknych ptaków. Jestem nieco speszona - gubernator di Taverna, którego dorzuciłam w sumie dla żartu, rozrósł mi się w cholernego badassa tak bardzo, że nie bardzo mogę go umieszczać w jednej scenie z Ennio, bo nadmiar zajebitości rozsadzi strony, kiedy to już pójdzie drukiem. Cóż, dobrze, że Botree jest, powiedzmy, niedysponowany, bo konwencja genewska musiałaby mi tego zakazać. Aha. Jest jeszcze Il Cavaliere. Jak to jest, do diabła, że co kogoś stworzę, to odpala mi się tryb Joan...? Ehhh. A, z nowinek: di Taverna dorobił się fancasta - Robert Maillet. Staram się pchnąć akcję nieco do przodu i ogarnąć, komu o co chodzi. Wygląda na to, że bohaterowie nijak nie będą chcieli robić tego, co im kazałam w konspekcie. Ale wierzę w nich. Pewnie wiedzą lepiej ode mnie. – Skoro już ustaliliśmy twoją prawdomówność, Il Cavaliere – podjął w końcu Rossini, spoglądając na resztkę wina na dnie kieliszka – powiedz mi: co będziesz z tego miał? – Niczego nie potrzebuję, signore – mężczyzna pochylił się w ukłonie, a po drżeniu ramion dawało się poznać, że sprawia mu to ból. – Jeśli liczysz na moją córkę-


– Mam w nosie pańską córkę, signore – warknął Il Cavaliere, zirytowany wmawianiem mu czegoś, o co nigdy nie prosił. – Nie podoba ci się moja córka? – Premier uniósł brew. Odpowiedziała mu cisza. – Bardzo dobrze. Dostaniesz ją – kontynuował Rossini. Jego gość wyprostował się i znieruchomiał. – Słucham? – szepnął chrapliwie. – Słyszałeś. – Z kolei premier się pochylił, wyjął z szuflady jakiś papier i zaczął coś notować zamaszystym i zupełnie nieczytelnym pismem. – A co ja mam z nią zrobić? – Gdyby nie maska, można by przysiąc, że Il Cavaliere zamrugał gwałtownie. Raniero wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od sporządzanego dokumentu. – Tu masz akt własności – mruknął tylko, składając na końcu staranny podpis i przykładając pieczęć. Następnie wstał, obszedł biurko i wręczył papier gościowi. ***


14.11.2013 r., godz. 23:14 No to czternasty dzień NaNo za mną. To był bardzo dziwny dzień, niekoniecznie udany, ale pod wieczór się rozkręciłam. Zauważyłam prawidłowość: pierwszy tysiąc to mordęga i rodzenie w bólach każdego słowa. Drugi tysiąc leci gładko. Z drugiej strony pamiętam, że po piątym tysiącu człowiek już naprawdę nie kontroluje tego, co pisze... No cóż. Pouczające, gdybym miała ustalać sobie kiedyś jakiś system pisania. W każdym razie mam dziś 2k słów i łącznie 55774. Zwolniłam, ale staram się trzymać dwutysięcznej normy. – Pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć. Nieśmiertelność wymaga cierpliwości, panie. Nieśmiertelność… Raniero Rossini lubił brzmienie tego słowa. Lubił szeptać je do siebie w ciemności, z przymkniętymi oczami, kiedy siedział sam w gabinecie. Kiedy unosiło się w mroku, miał wrażenie, jakby obcował z nieskończonością. Jakby dotykał kosmosu. I nie potrafił tego zniszczyć nawet Il Cavaliere, w którego ustach wszystko brzmiało plugawo. Nieśmiertelność. Nieśmiertelność… Premier uśmiechnął się błogo, ale tylko na mgnienie oka. Zaraz otrząsnął się z chwilowego letargu i zmierzył srogim spojrzeniem rozmówcę. ***


15.11.2013 r., godz. 23:32 Piętnasty dzień NaNoWriMo za mną, tak samo jak kolejne 2k słów! Nie dość, że półmetek, to jeszcze kolejne wyzwanie. Tym razem tytułami do wplecenia w tekst były: "Palcie ryż każdego dnia" Marka Hłaski oraz "Niah Niah Ya Can't Catch Me" Williama Whartona. To drugie na luzie mi się wpasowało, miałam już od kilku miesięcy wymyśloną scenę praktycznie idealną pod to. Ale z ryżem nieco się nagimnastykowałam. Wyszło na to, że niechcący zaczęłam grzebać w relacjach Il Cavaliere z Lucianą. Trzeba dodawać, że w ogóle Luciana istnieje tylko z powodu wyzwań...? Ale nie ukrywam, że ich wątek zaczyna mnie samą nieco intrygować. Już idę po torbę, spokojnie. Fragment mocno dialogowy, bo zasadniczo większość dzisiejszej narracji poszła do wyzwań i wisi na NaNoForum. Zresztą, dawno nie było emowania i rozkmin o iskrze, o. A lubię ten temat. I moja Joan też lubi... – Feniks bez iskry jest tylko skorupą. Zgnilizną. Feniks bez iskry dąży do śmierci, ale ta jest nieosiągalna. – Dlaczego? – Lahn odruchowo odwrócił się, poszukując wzrokiem rozmówcy, ale z niejaką ulga stwierdził, że nikogo nie zobaczył. – Dlatego, chłopcze, że jesteśmy feniksami. Feniksy żyją. Taka jest ich rola w dziejach wszechświata. Żyć i nieść światło. – I co robić…? – Pułkownik uniósł brew z niedowierzaniem. – Teraz się śmiejesz. Ale zrozumiesz. – W brzmieniu głosu dało się posłyszeć tony wskazujące na to, że Botree uśmiecha się półgębkiem. – Nie rozumiesz? Nie chcę żyć ani nieść cholernego światła. Pamiętam rzeczy, których nigdy nie powinienem widzieć. Pamiętam… pamiętam, że


podpaliliśmy xygański obóz. Pamiętam, jak oni tam dogorywali, a ich ciała obracały się w popiół. Delikatne ciała, które żyją tylko raz. Dla których ta egzystencja była jedyną. Pamiętam, że umarła Planeta-Nosicielka i GwiazdaMatka. Pamiętam, że ty… ty… – To wszystko nie ma znaczenia. Zapomnisz o tym. – O pewnych rzeczach nie da się zapomnieć. – Bzdura. Raz ci się udało. Niekorzystne okoliczności sprawiły, że to wróciło. Ale teraz musisz po prostu na siebie uważać. Nie przypominaj sobie. Zakop te wspomnienia. I żyj. Bo jesteś feniksem. – Ale ty nie żyjesz! – A czyja to wina…? ***


16.11.2013 r., godz. 23:39 No dobrze, nie ma co zwlekać. Szesnasty dzień NaNoWriMo za mną. :) Grzecznie napisałam 2k słów, ba! nawet wyszło mi 2,5. I grzecznie piszę dalej, bo nie jestem śpiąca, ale północ się zbliża i nie ma mocnych. ;] Miałam duuuużo gadania, które tak totalnie mnie wymęczyło, że prawie umarłam. Z niejaką ulgą dotarłam do miejsca, w którym opisuję AKCJĘ. Szkopuł tylko w tym, że za diabła akcji opisywać nie potrafię, więc teraz znów się męczę. Jest strzelanie, mordobicie i chlapiąca krew, ha! – Vogliamo parlare con Savio di Taverna! – zawołał żołnierz trzymający białą flagę. Ennio zamrugał i cofnął się pod ścianę, nie do końca wiedząc, co powinien teraz uczynić. Nie miał przy sobie broni, zresztą nawet gdyby miał, nie sądził, by miał jakąkolwiek szansę z corazzieri. Niemniej miał wrażenie, że nie powinien współpracować. Czuł podskórnie, że coś się dzieje. Nim podjął ostateczną decyzję, drzwi domostwa z hukiem rozwarły się, a z korytarza dobiegł dziki wrzask di Taverny: – Allora parliamo, bastardi! Na zewnątrz wyskoczył Il Destino, który zdawał się w tym momencie jeszcze większy niż do tej pory. Drewniana podłoga ganku jęknęła boleśnie. Na plecach di Taverna miał przytwierdzony grubymi, skórzanymi pasami pojemnik z dwoma zaworami i elastyczną rurką wyprowadzoną z dna, a zakończoną czymś w rodzaju karabinu wielostrzałowego, przy czym w miejsce tradycyjnego spustu sterczała solidna wajcha, zakończona perłową gałką. Il Destino zszedł ze schodków i, stanąwszy na ziemi, wycelował dziwną broń w trzech posłów. W następnej chwili z donośnym, dudniącym śmiechem szarpnął dźwignię, a z lufy buchnęły płomienie. Ennio poczuł tchnienie gorącego powietrza, które ogarnęło całą okolicę. ***


17.11.2013 r., godz. 22:52 Siedemnasty dzień NaNo za mną. Dziś, tak jak się spodziewałam, wiele nie poszalałam. To znaczy plan był taki: napisać ile się da wczoraj, żeby dziś móc rżnąć w planszówkę i zrobić obiad. Plan zrealizowałam trochę koślawo, bo patrząc na kalendarz i zegarek, dzisiejszą normę napisałam w sumie dzisiaj. Dla mnie to jednak praktycznie "wczoraj", bo 2k słów popełniłam między północą a 2:00. Teraz dopisałam jeszcze ok. 750 słów i tym samym dobiłam do łącznego wyniku 63k słów. Wygrzebałam się ze swojego fatalnego opisywania akcji, choć ciągle mam niecny plan usunąć te swoje nocne wyczyny, bo... no bo są fatalne. Ale to po NaNo. Pozytywne za to jest to, że niedługo dokleję wyzwaniową scenę do całości - jutro najprawdopodobniej. W tym jednak momencie Dahya odwróciła się, a zaraz potem gęsta krew pomieszana z mózgiem bryznęła z czaszki żołnierza, plamiąc podłogę. Nie starczyło to jednak na długo – zaraz nad zwłokami towarzysza skoczył kolejny il corazziero, uzbrojony w muszkiet, gotów do strzału. Dziewczyna nacisnęła spust, ale usłyszała tylko głuche kliknięcie. W panice jęła przeładowywać, a w tym czasie żołnierz złożył się do strzału i byłby zapewne posłał Dahyę na jakiś czas do ziemi, gdyby nie potężny cios w potylicę, wymierzony przez Il Destino za pomocą dzierżonego właśnie stempla, którym dopiero co ubijał proch w armacie. Czaszka chrupnęła, a żołnierz zwalił się bezwładnie na towarzyszy poniżej. W tym momencie do klapy przypadł Ennio, zamknął ją i stanął na niej. (...)


– Nie możemy zostać tu na wieczność! Jak się pozbędziemy tych z dołu? – zawołała nagle Dahya. – Non possiamo restare qui per sempre! Come sbarazzarsi di fondo? – przekazał jej wątpliwość Ennio, celując przez wąskie okno do ostatniego corazziero, który tkwił jeszcze na zewnątrz, usiłując ukryć się za drzewem. – Lascia fare a me! – ryknął z tym swoim dudniącym śmiechem di Taverna. Porzuciwszy armatę, zagłębił się w skrzyni i wydobył stamtąd stary arkebuz. Obrócił go w dłoni i obejrzał z jakąś chorobliwą czułością, po czym naładował i skinieniem kazał tłumaczowi otworzyć klapę. – Assaggiate la mia ira, bastardi! – zawołał gromkim głosem Il Destino, po czym, gdy tylko klapa gwałtownie się otworzyła, z obłąkańczym śmiechem skoczył w dół, a po chwili rozległy się huki całkiem niespodziewane jak na tak mizerną, przestarzałą broń. Ennio zdał sobie sprawę, że najpewniej arkebuz był diametralnie zmodyfikowany i jedynie z wierzchu prezentował się tak niepozornie. ***


18.11. 2013 r., godz. 22:42 Osiemnasty dzień NaNo zakończony! Zaczęłam ostatni rozdział i skleiłam wszystkie franken-fragmenty. Mam ponad 65k słów. Idealnie. Dodatkowo dzisiaj był łotewski Dzień Niepodległości i łotewskie wyzwanie - jak u nas są sowy, tak u nich - kraken. Nieskromnie powiem, że polski kraken łyknął łotewskiego krakena bez popity. ;] Ponieważ to końcówka powieści, wybieranie fragmentów staje się zaiste kłopotliwe. Pomijając fakt, że kawałek przecież poszedł na NaNoForum z krakenem, to cała reszta albo okrutnie spoilująca, albo niezrozumiała bez kontekstu, albo jeszcze coś... Zostają tylko drętwe pierdolety. Cóż. Wybrałam naprawdę i tak te mniej drętwe. – Mówiłem: wysłać tam wojsko. Mówiłem, że to feniksy. Że nie będzie łatwo. Jesteś głupi… – Wciąż obowiązuje cię twoja część umowy! – żachnął się Rossini, machnięciem ręki zbywając zarzuty rozmówcy. – Nic mnie nie obowiązuje! – wycharczał Il Cavaliere. – Oni ciągle żyją. Niczego ode mnie nie dostaniesz! – Oddałem ci swoją córkę, a ty tak śmiesz się do mnie odzywać?! – Nigdy nie prosiłem o twoją pierdoloną córkę! Zapadła gęsta, niemal lepka cisza. Luciana uparcie wpatrywała się we własne kolana, ale w półmroku dało się dostrzec, że na jej policzki wystąpił rumieniec. Nie czuła się niezręcznie – czuła się po prostu źle. Jak kolorowy koralik, co gorsza: kolorowy koralik, o którym wszyscy widzą, że jest tandetną taniochą. Owszem, zastanawiała się już wcześniej, czemu Il Cavaliere miałby wytypować właśnie ją jako swoją cenę za pomoc ojcu, skoro tak ją później


traktował, nabierała pewnych podejrzeń, ale odpychała od siebie myśl, że mogła być mu wciśnięta przez premiera na siłę. Przecież nie była jakimś podrzutkiem ani bękartem! Przygryzła wargę, czując, że wilgną jej oczy. Nie zamierzała szlochać. Nie przy nich. Na to przyjdzie czas innym razem. – Nie wypieraj się teraz! – zagrzmiał Rossini, oskarżycielsko wyciągając palec w stronę rozmówcy. – Mamy papiery! Ja się wywiązałem ze wszystkiego, a ty?! – Naskocz mi – wychrypiał Il Cavaliere. – Nie chciałem tego. – Premier nagle się uspokoił. Obciągnął elegancką, wzorzystą kamizelkę i zerknął na złoty kieszonkowy zegarek. W końcu westchnął z nutką żalu i podjął: – Nie chciałem tego, ale sam mnie zmuszasz. Będziesz gnił w lochu, dopóki nie przemyślisz swojego zachowania. – Mam czas – odparł matowym głosem Il Cavaliere. – To dobrze. – Rossini pochylił się nad leżącym mężczyzną i dźgnął go palcem w pęcherz na policzku. – Jeśli mnie przeżyjesz, bądź pewny, że zapiszę twoje dychające truchło w spadku moim dzieciom. Następnie premier odetchnął, jakby udało mu się rozwiązać jakiś kłopotliwy problem, odwrócił się i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przez jakiś czas cisza wisiała w pokoju, niezakłócana przez najdrobniejsze drgnienie. W końcu Luciana wstała i z cichym szelestem sukni podeszła do ławy, by zwiększyć płomień w lampie – na dworze całkiem się już ściemniło i powoli przestawała cokolwiek widzieć. Przez chwilę stała tam, wpatrzona w ogieniek odbijający się w szklanym kloszu lampy, potem jednak bez słowa wzięła dzbanek i skierowała się do drzwi, powstrzymując kolejną wzbierającą w niej falę szlochu. – Nie pozwoliłem ci nigdzie iść – zachrypiał zza parawanu Il Cavaliere. Lucianę przeszył dreszcz, ale zatrzymała się w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. – Siadaj, gdzie siedziałaś. Dziewczyna odstawiła dzban i wróciła na skraj łóżka. ***


19.11.2013 r., godz. 22:21 Minął dziewiętnasty dzień NaNoWriMo. Miałam napisać 2,5k słów, napisałam tylko 2k - ale naprawdę, naprawdę chciałabym pójść spać dzisiaj przed 23. Wiem, głupia fanaberia, no. Tak czy owak, mam ponad 67k. Ostatnia prosta przede mną. Dzisiejsza norma to zasadniczo w całości jedno wielkie emowanie i gigantyczny dialog: o sensie życia, poezji i takich tam, przetykane zachwytami nad błękitnymi oczętami Złotoustego. Po prostu im dalej w las tym gorzej. Pocieszam się, że zasadniczo już prawie wyszłam z tego lasu, hah! Ale dostrzegam pewną prawidłowość: po prostu nie umię kończyć tak długich historii. Nie wiem, czy jakikolwiek czytelnik zmęczy ostatni rozdział. Można to rozpatrywać w ramach jakiegoś odautorskiego czelendżu. Dostrzegła pułkownika, jak siedział na krawędzi proscenium, z nogami zwieszonymi poza podest. Wpatrywał się doskonale błękitnymi oczyma w rozgwieżdżone niebo i ani drgnął. Dahya zeszła po stromych, kamiennych schodach i usiadła obok. Nie sięgała ziemi stopami. Przez moment zastanawiała się, czy tutejsi aktorzy nie bali się, że spadną i skręcą sobie kark, zaraz jednak odpędziła te wątpliwości. Nie po to tu przyszła. – Nie są takie jak u nas – stwierdziła z uśmiechem, zadzierając głowę. Odpowiedziało jej milczenie. – Myślisz czasem o domu? – podjęła dziewczyna. Wobec milczenia Lahna, kontynuowała: – Naprawdę tam krąży już tylko zimny kawałek kamienia…? Trochę mi się to nie mieści w głowie. Wiesz… kiedy ukryłam się na Pięknej Teodorze, myślałam, że po prostu będzie jakaś… czy ja wiem? Przygoda. A potem to wszystko się jakoś wymknęło spod kontroli. – Marzniesz od środka? – zapytał nagle pułkownik, a Dahya zastanawiała się, czy w ogóle słyszał, co do niego wcześniej mówiła. ***


20.11.2013 r., godz. 23:47 DZIEŃ DWUDZIESTY NANOWRIMO. SKOŃCZYŁAM POWIEŚĆ. OSIĄGNĘŁAM 70080 SŁÓW. Nie, nie jest tak różowo. Na pewno czekają mnie OGROMNE dopiski, bo znów mam głupie, pourywane wątki. Ale mam ochotę napisać sequel o dalszych losach Pięknej Teodory. Co prawda to by oznaczało więcej di Taverny, a nie wiem, czy chcę o nim dalej pisać, no ale mniejsza o większość. W ostatniej scenie TAK BARDZO JOAN. No i kij z tym. Jestem totalnie zauroczona ostatnim zdaniem tegorocznej powieści. Już trudno, że nie ja jestem jego autorką, a Ulv. I tak je kocham. I Joan też. No. To ten. Idę na zasłużony odpoczynek, ha! Ale, ale! Żeby nie było wątpliwości: listopad trwa i z całą pewnością nie spocznę na laurach. Jest jeszcze dużo do zrobienia (wyzwania, wspomniane dopiski, okładka, ilustracje, korekta!), a jakem już wspominała - NaNo to stan ducha, a nie tam takie zwykłe napierdalania w klawisze. Ennio jednak nie podzielał tego entuzjazmu. Westchnął, przewrócił oczami i prychnął, po czym spróbował wyjaśnić: – Poszaleliście oboje. O co wam chodzi z tą Piękną Teodorą? To tylko złomSłowa di Sciarry przerwał nagły dotyk zimnego paralizatora na szyi. Dahya otworzyła usta ze zdumienia, ale nie interweniowała. Ennio, bardziej zaskoczony niż przestraszony, powiódł wzrokiem wzdłuż ręki dzierżącej broń i


stwierdził, że do jej końca przytwierdzony jest pułkownik Lahn. Oczy feniksa błyszczały błękitnym gniewem, jakiego dotąd żadne z nich nie widziało. – Czy możesz to odłożyć…? – zapytał grobowym głosem di Sciarra. – Nie mów o niej nigdy więcej w ten sposób – warknął ostrzegawczo Lahn. – Jej piękno wykracza daleko poza wasze głupkowate poczucie estetyki. Ennio pojednawczo uniósł ręce i skinął głową, choć to ostatnie robił raczej niepewnie, nie wiedząc do końca, co może uruchomić paralizator. ***


21.11.2013 r., godz. 20:30 Minął dwudziesty pierwszy dzień NaNoWriMo. Mój pierwszy dzień po skończeniu powieści. Dziś szybka piłka, bo mam dzień odpoczynku i wcześniejszego pójścia spać, o. Ogólnie ciągle jeszcze się nieco tlę po wczorajszym jaraniu, poza tym odczuwam błogą satysfakcję na myśl o tym, że po raz pierwszy mogę spać spokojnie, bez poczucia, że przecież mogłam napisać więcej... Z drugiej strony jak po pracy usiadłam do kompa, miałam chwilę zwiechy i taką dziwną myśl: "Jak to? Nie piszę...? Ale o sso chozi...?". Enyłej: coby nie było pusto, leci fragmencik. Wybrany z całości na chybił-trafił. No, na drugi chybił-trafił, bo za pierwszym razem trafiłam centralnie w ten fragment, który już tu wrzucałam. Na 152 strony tekstu - to trzeba mieć pecha, żeby wyłowić akurat już zacytowany akapit, nie? Destino chciał kogoś uśmiercić – to nie ulegało wątpliwości. Należało przemyśleć, czy to była tylko jego standardowa żądza mordu, czy też ktoś mu coś zasugerował, ale to raczej zadanie na przyszłość. Fakt faktem, w konfrontacji: czyjakolwiek pierś kontra garłacz di Taverny, raczej nie należało się łudzić. I tym razem Ennio zrobił jedyne, co w tej sytuacji mógł uczynić. Zasłonił się pułkownikiem Ehtiyatem Fahnem. ***


22.11.2013 r., godz. 22:49 Za mną dwudziesty drugi dzień NaNoWriMo. Ja w sumie nie mam się czym dzisiaj pochwalić, co innego Siem i Coff, którym BARDZO GRATULUJĘ I SIĘ JARAM! Nie mogę się doczekać lektury! c[]!! A jeśli chodzi o mnie, to... cóż, no napisałam około pińciuset słów w sumie, bo wyzwania dziś były: "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olgi Tokarczuk oraz "And then there were none" Agathy Christie. :) Prawdę mówiąc, jedno i drugie aż za bardzo pasowały do mojego NaNo. W szczególności drugie: jak się zorientowałam po przejrzeniu mojego tekstu, tę frazę mniej lub bardziej dokładnie przytoczyłam już cztery razy. Nieźle się gimnastykowałam, żeby tym razem to było coś innego... Enyłej, i tak jaram się dzisiejszym wyzwaniem w wykonaniu Siem i Kruffy. Słowem: wszyscy dziś szaleją, tylko nie ja. Jutro muszę docerować te swoje wyzwania do tekstu, bo są silnie frankensteinem, a potem... cóż, potem ilustracje! A kawałek jakiś taki opisowy napisany kiedyśtam, bo oba wyzwaniowe wiszą na NaNoForum... Podróżnych otaczała przestrzeń, której nie potrafili objąć wzrokiem. Z gładkiego, twardego podłoża wystrzeliwały ku niebu czarne, mniej-więcej prostopadłościenne bryły, nierzadko zwieńczone fantazyjnymi iglicami. Te dziwne konstrukcje oplatał gąszcz przezroczystych rur, które dopiero po bliższym przyjrzeniu okazały się być podobnymi szybami, jakim sunęła winda z dołu. Niektóre rury jednak miały bez porównania mniejszą średnicę, co


kazało przypuszczać, że transportowano nimi raczej coś innego niż mieszkańców. Między czarnymi bryłami tłoczyły się całe rzędy połatanych rdzą baraków, gdzie zamiast szybów można było dojrzeć co najwyżej obwiązane sznurkami kawałki metalowej rynny. Drzwi tych karłowatych zabudowań uszczelnione były szmatami, większość okien zaś zabito deskami lub zamurowano. Ponad dachami baraków, a pomiędzy czarnymi molochami, jak wstęgi rozpinały się łuki szyn. To przynajmniej Botree potrafił rozpoznać bez pudła: ewidentnie mieli tutaj pociągi. Choć trudno powiedzieć, na co komu pociąg jeżdżący w obrębie jednego miasta. Równie dobrze można to było przejść pieszo, a takie konstrukcje rozwieszać choćby między planetą a bazą na orbicie. Jedno tylko się nie zmieniło: wciąż nigdzie nie było widać mieszkańców. ***


23.11.2013 r., godz. 17:26 Dwudziesty trzeci dzień NaNo. Dzisiejszą misją było doszycie wczorajszych wyzwaniowych kawałków do całości tekstu. I zrealizowałam tę misję - niemniej z dzisiejszego pisania akurat nie ma czego cytować, bo napisałam jedynie jakieś łączniki do tego, co wrzucałam już wcześniej tutaj bądź na NaNoForum. Odczuwam pewien komfort związany ze skończeniem powieści, plus jaram się myślą o tym, że za rok będę pisać 80k. A ponieważ noc jeszcze młoda, teraz sobie siądę do rysowania. Albo pobawię się w luźne obrazki związane jakośtam ze swoim NaNo, albo zrobię w końcu tę poprawioną wersję okładki dla Siem, albo zacznę robić ilustacje do "A ono się pali!". Jeszcze nie wiem, zobaczy się, jak odpalę Paint Tool SAI. Dowódca gestem nakazał dziewczynie ruszać. Śluza otworzyła się. I znów ciemność, choć wokół tyle świateł. I znów lodowata pustka, absolutna cisza… Ta cisza była taka piękna. Na Planecie-Nosicielce nie było ciszy. Nieustannie a to obsuwała się skała, a to bulgotała lawa, gdzieś w oddali z rykiem rozdzieranej planety wybuchał wulkan. Nawet jeśli w pobliżu nie było ani jednego feniksa, tamten świat był światem dźwięków. Tu jednak próżno by nasłuchiwać. Absolutna cisza… Botree chciałby zabrać ze sobą jej cząstkę, by móc się w niej zatapiać w co bardziej irytujących momentach życia. Choć przypuszczał, że pewnie dość prędko pogrążyłby się w niej całkowicie. W końcu, pełznąc wzdłuż kabli, dotarli do wraku. Kapitan, przyklejony do dziwnego kadłuba, z mozołem przedostał się ku rozoranemu wejściu, po czym, nie odwracając się, odpiął naprężoną linkę i zahaczył o ostatni zewnętrzny uchwyt. Potem, niezabezpieczony w żaden sposób, po prostu wpłynął do pojazdu. ***


24.11.2013 r., godz. 23:01 Ekhm... dwudziesty czwarty dzień NaNo. Nie napisałam ani jednego słówka - ale wspieram duchowo i piwnie tych, którzy dziś ukończyli swoje! Gratki! c[]! Za to obejrzałam 3 odcinki Star Treka i opanowałam jakąś połowę chaosu w salonie... Oh well. EDIT DNIA NASTĘPNEGO. Na specjalne życzenie - fragment. ;) Kiedy wyszli na zewnątrz, księżyc stał już wysoko na niebie, choć zdawało im się, że minęła zaledwie chwila od kiedy wschodził. Nieliczne gwiazdy przebijały przez sunące prędko chmury, ale jeśli spojrzało się w odpowiednią stronę, jaśniejszy pas wił się po firmamencie, rozbłyskując tu i ówdzie większymi skupiskami świecących punkcików. Gdzieś tam, w środku galaktyki, stygła Gwiazda-Matka. Gdzieś tam umarł mały wszechświat. Gdzieś tam nikt nigdy nie dowiedział się o istnieniu ucieleśnionego, nieśmiertelnego płomienia. ***


25.11.2013 r., godz. 22:21 Dwudziesty piąty dzień NaNo. Czuję na karku ciepły (em... lodowaty chyba bardziej?) oddech grudnia. Zbliżający się koniec NaNoWriMo. Robi mi się nieco przykro - po miesięcznym odwyku nagle wracać do normalnego życia...? Jest w tym coś dziwnego i trochę przerażającego. Nie będzie kolektywnego jarania się ani odliczania kolejnych sów. Hyh. Natomiast dziś w końcu oficjalnie można było się odhaczyć jako zwycięzca i zacząć zbierać winner goodies - czego też nie omieszkałam zrobić i odznaka za wygrane NaNo wisi już na moim blogu. Nie ukrywam, że najbardziej i tak koczuję na kod do CreateSpace, nawet jeśli w tym roku tak bardzo ssie. Ale to, jeśli dobrze zrozumiałam, dopiero piątego grudnia. To znaczy ten kod się pojawi, a nie że CS dopiero wtedy będzie ssać. Ssie odkąd się dowiedziałam, że zamiast pięciu darmowych egzemplarzy będą dwa. Smuteczek. Aktualnie bronię się przed końcem listopada dłubiąc rysunek Złotoustego. Dziś wywaliłam kolejny szkic, ale nie ma tego złego: już wiem, dlaczego dotychczasowe mi się nie podobały. Jutro powinnam wykombinować już coś bardziej ostatecznego, a wtedy jazda z konturem. A nie ukrywam, że chciałabym sobie narysować głównego bohatera tak raz a porządniej, nim przejdę do okładki i ilustracji. Żeby nie było przykro mej najgorliwszej Czytelniczce, wrzucam mały fragmencik - napisany dnia pierwszego, bah!, chyba nawet w tym ciągu zaraz po północy.


Feniksy żyły w ogniu, pławiły się w ogniu, upajały się nim i żywiły. Znały świat w czerwono-złocistych barwach, w nieustannym rozedrganiu, splotach płomienia z dymem. Inna rzeczywistość nie istniała. A potem to przyszło: ochłodzenie. ***


26.11.2013 r., godz. 22:21 Spokojnie sobie już szłam spać i wyłączałam komputer, ale w ostatniej chwili uświadomiłam sobie, że przecież jeszcze nie odfajkowałam się na fejsie! A więc: Dwudziesty szósty dzień NaNoWriMo. Senność zjadła mi dzisiaj jakiekolwiek przejawy kreatywności i ani niczego nie narysowałam, ani nie napisałam. Nie popełniłam też tego ostatecznego szkicu Złotoustego, za który miałam się wziąć. No trudno. Pułkownik przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Zaczynało mu się robić zimno w stopy. Dopiero po chwili skonstatował, że wciąż stoi bez butów. – Musimy ustalić jakiś kurs – podjął po chwili niezręcznego milczenia. – Ano – potwierdził kapitan, ale nie spojrzał nawet na pasażera. – Masz jakieś mapy? Botree tym razem oderwał wzrok od ekranu i popatrzył na pułkownika jakby widział go pierwszy raz w życiu. – Mapy? – zapytał, nie wierząc własnym uszom. – Mapy. Tej części galaktyki. Jak inaczej sterujesz? – Chłopcze, kiedy w końcu zrozumiesz? To jest pociąg. Jeździ po torach. Z jednego końca szyny na drugą. Nie ma nieprzewidzianych zakrętów, objazdów ani wycieczek krajoznawczych. – Czyli… – …żadne mapy nie istnieją. Ale na ścianie masz tabelę z harmonogramem obsługi zwrotnic na wszystkich trasach. ***


27.11.2013 r., godz. 22:25 Poniekąd to dobrze, że listopad się kończy, bo mi już naprawdę brakuje fragmentów... Dziś, ma się rozumieć, nie było pisania ani rysowania. Była praca i... och, i rysowanie czegoś innego. Niektórzy w swoim czasie zobaczą. Fryy tak mają: jak się nakręcą na jakiś pomysł, to wszystko inne schodzi na dalszy plan i powstaje Wielkie Dzieło. Oh well... – Mamy gościa. – Nie wylecieliśmy jeszcze z przeskanowanej strefy, to niemożliwe – mruknęła nawigator z niedowierzaniem, ale podeszła do pulpitu i spojrzała uważnie na ekran. Istotnie, mrugał tam maleńki, bladoniebieski punkcik. Kolor wyraźnie świadczył o tym, że obiekt jest zimny i martwy. – Jakiś kosmiczny złom…? – zastanowiła się na głos Dahya, pocierając spiczasty podbródek. – Złom? Tutaj? Gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za sektor? – Sektor, sektor… nie mam pojęcia, jaki sektor. Nie mamy map. Ale w pobliżu nie ma zamieszkałej planety, zdolnej wytworzyć coś… coś takiego. Podlatujemy tam? – Dziewczynie z podekscytowania rozbłysły oczy. – A po co? – zdziwił się Botree. – Zbadać, oczywiście! ***


28.11.2013 r., godz. 22:23 Piwo się skończyło, czyli chyba czas iść spać. Za mną dwudziesty ósmy dzień NaNoWriMo. Tradycyjnie już - nie było rysowania, nie było pisania. Zwalam to na to, że byłam na wielogodzinnym szkoleniu w sprawie partycypacji obywatelskiej seniorów. Uczestniczyłam w narodzinach pani Jadzi, a także osobiście stworzyłam pana emerytowanego nauczyciela, osiemdziesięciopięciolatka zainteresowanego militariami. I wogle. No... Fragmencik o tyle felerny, że daje podgląd do wątku, o którym - przyznaję bez bicia - zupełnie zapomniałam... Będę musiała coś z tym zrobić w redakcji, ech. – Panie premierze. – Il Cavaliere, choć nie bez trudu, pochylił się do przodu i oparł łokciami o kolana. – Chyba wyraziłem się jasno, prawda? Nie dojdziemy do porozumienia, jeśli oni będą żyć. Myślałeś, że zdejmie ich twój gubernator di Taverna, z jakiegoś jednak powodu nie zrobił tego. Czas najwyższy zająć się tym osobiście. – Nie mam tyle czasu, sciocco! Raniero wreszcie odwrócił się, z zaciśniętymi pięściami i drgającą żuchwą, na przemian czerwieniąc się na twarzy i blednąc. Starał się powstrzymać narastającą w nim furię, ale póki co ponosił sromotną klęskę w tej nierównej walce z samym sobą. – Zostały mi dni, może tygodnie. Potrzebuję tego – wycharczał nienaturalnie. ***


29.11.2013 r., godz. 21:41 Dwudziesty dziewiąty dzień NaNo za mną. NaNoKac miesza się z jaraniem się maratonem TOSa. Zaczynam się też jarać przyszłorocznym NaNo. Chyba zacznę robić konspekt. Niech mnie ktoś kopnie, bo przecież wiadomo, że jak robię cztery rzeczy jednocześnie, ostatecznie nie skończę żadnej z nich. Enyłej. Było dziś wyzwanie. Ostatnie wyzwanie w 2013 r. Co w sumie jest dość smutnym faktem... no ale. Była "Woda dla słoni" i "The Night Circus" - dwie wydane NaNoPowieści, z których jedna została nawet zekranizowana. Zobaczycie - kiedyś tytułami tego typu wyzwań będą nasze teksty! Przeglądałam ten swój nieszczęsny tekst w poszukiwaniu dogodnego miejsca, by wcisnąć w niego te wyzwaniowe elementy - i natknęłam się na okrutny problem. Po prostu nie było gdzie. Ostatecznie wylądowały razem w jakiejś rozmowie. Samodzielny fragment jest słaby, ale mam nadzieję, że zagra w kontekście całości i że wyraźniej zarysuje postać di Sciarry. Wyzwaniowego fragmentu nie wrzucam, bo wisi na NaNoForum. – Posłuchajcie mnie bardzo uważnie – zaczął chrapliwym szeptem tłumacz, nie patrząc na przybyszów, a z kamiennym spokojem wpatrując się wciąż w końcówkę papierosa. Poorana zmarszczkami twarz skrzywiła się niechętnie, trwało to jednak tylko mgnienie oka. – Wiem kim jesteście. Spokojnie, nie zamierzam mówić premierowi. – Ennio obrócił w palcach szluga i zaciągnął się. – Co was tu sprowadza? – Nas? – zająknął się Lahn.


– Czy ja seplenię? – prychnął tłumacz, a w jego spojrzeniu znów dało się zauważyć tę pogardę. – To znaczy… Właściwie nic konkretnego… – próbował wybrnąć pułkownik, traktując pytanie Ennia jako retoryczne. – Non scopare i stupidi. Mniej-więcej wiem, gdzie żyjecie. Nie przebywa się takiego kawałka kosmosu proprio così, casualmente. Nie jestem głupi. – Ktoś nam mówił o tym miejscu… – mruknął niechętnie Lahn, uciekając wzrokiem w stronę stolika z dzbankiem. Bardzo próbował skoncentrować się na tym, co może kryć zawartość naczynia. Obawiał się, że lada moment Ennio zapyta o kapitana. – Kapitan Botree, prawda? Gdzie on jest? Pułkownik drgnął. Dahya zacisnęła dłonie na prześcieradle, ale nie wtrącała się. Tylko by pogorszyła sytuację. Teraz Lahn musiał jakoś naprawdę zgrabnie wybrnąć i skłamać coś bardzo wiarygodnego. – Nie żyje – szepnął młodzieniec. Dziewczyna głośno wypuściła powietrze, krztusząc się pod koniec. Nie do końca tego oczekiwała. Zastygła w napięciu. ***


30.11.2013 r., godz. 11:26 30 listopada. NaNoWriMo - dzień ostatni. Trzydziesty. Oficjalnie koniec imprezy. Jutro życie kopnie nas wszystkich w zadki, przypominając o swoim istnieniu. Ale i tak jaram się już myślą o tym, ile będzie do czytania, o! NaNoPowieści starczy do przyszłorocznego NaNo, jak dobrze pójdzie! Krótkie podsumowanie? Dziewiątego dnia napisałam minimalne 50k sów. Dwudziestego dnia - 70k sów. 25 listopada zweryfikowałam wynik i oficjalnie wygrałam. Przez ostatni tydzień nie napisałam ani słowa. Ale co tam, przecież to nie koniec. Przecież teraz korekta, żeby się wyrobić na CreateSpace. Czyli tak naprawdę dopiero teraz się zacznie, o! Tak czy owak: KONIEC NADAWANIA. W końcu Lahn, spoglądając na swoje dłonie, zapytał: – Jakiego koloru my mamy krew, Dahyo?


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.