Fabularie 1/2017

Page 21

Nobel dla Dylana

MARCIN STAWARZ

Mój Boblista To chyba Paweł Hertz, dowiedziawszy się o przyznaniu Wisławie Szymborskiej literackiej Nagrody Nobla, miał podobno powiedzieć, nie bez nutki złośliwości, że pewnie następnego Nobla dostanie Osiecka. Oczyma wyobraźni widzę, jak gdzieś w Krakowie Adam Zagajewski (nasz kandydat numer jeden do najwyższych literackich zaszczytów) na wieść, że Nobel przypadł Dylanowi, rzuca mniej więcej taki komentarz: „Następny będzie dla McCartneya”. Kto wie, kto wie? Bob Dylan przetarł kolejny szlak: tym samym szansa dla wybitnych twórców piosenek, aby wejść na trwałe do historii literatury, stała się realną możliwością. Naturalnie budzi to wśród wielu czytelników (w tym także wśród wytrawnych znawców przedmiotu) spore kontrowersje. Kibice „wysokiego stylu” i – jak zwał, tak zwał – „wielkiej” tudzież „prawdziwej” literatury mogą czuć się ostatnim werdyktem Akademii rozczarowani, a nawet oburzeni. Nie powinno to jednak w żadnym wypadku pomniejszać radości i satysfakcji wszystkim tym, którzy kochają twórczość Boba Dylana i nie widzą nic wstydliwego czy też gorszego w takiej formie sztuki jak piosenka. Bo oczywiście za nic innego jak tylko za piosenki amerykański bard dostał tę szczególną nagrodę, co Komitet Noblowski podkreślił w uzasadnieniu, w którym wyróżnia go za: „tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej”. Ta zgrabna formułka nie jest ani szczególnie odkrywcza, ani specjalnie oryginalna. Jakieś 55 lat temu, kiedy Bob był u progu swojej wielkiej kariery, jego kolega z folkowego środowiska z Greenwich Village, zajmujący się konferansjerką w klubie „Gaslight” Noel Stookey – muzyk znany nieco później jako Paul z popularnego tria Peter, Paul and Mary – opisał go słowami: „Ten chłopak zagarnia całe lata historii muzyki folk i ewolucji amerykańskich form balladowych, wykorzystując je do odzwierciedlenia czasów współczesnych”. Prawda, że trafnie Paul to ujął? I to na ponad całe półwiecze przed Szwedami. Nasz legendarny aktor i konferansjer Kazimierz Rudzki powiedział kiedyś z kolei, że maksimum refleksji filozoficznej, jakiej można spodziewać się w piosenkach, zawarta jest w słowach: „a mnie jest szkoda lata”. Poważniejszych treści powinno się szukać w książkach. Na podstawie tego świetnego bon motu możemy mniemać, że pan Kazimierz nie miał niestety okazji zapoznać się bliżej z balladami Dylana. W zupełnie innej sytuacji i kompletnie innego zdania

fabularie 1 (12) 2017

był pan Gordon Ball – znawca twórczości beatników, profesor języka angielskiego z (wówczas) Virginia Military Institute, który w sierpniu 1996 roku jako pierwszy oficjalnie zgłosił nominację legendarnego muzyka do Nagrody Nobla. Od tamtej pory nazwisko ikony rocka pojawiało się regularnie wśród kandydatów do najwyższego literackiego lauru, aż do szczęśliwego ogłoszenia werdyktu 13 października 2016 roku. Skoro przywołałem Rudzkiego, to może jeszcze jedna anegdotka, która mi tutaj bardzo pasuje. Kiedyś Artur Sandauer, zniecierpliwiony tym, że nasz znakomity aktor w trakcie rozmowy wciąż tytułuje go per panie profesorze, wypalił: „Niech pan się nie wygłupia, pan sam przecież jest profesorem”. Na to Rudzki: „No tak, ale tylko po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem”. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że Gordon Ball został profesorem wyłącznie po to, by Dylan mógł dostać Nobla. W każdym razie, wielkie brawa dla tego pana! Tu przy okazji dorzucę ciekawostkę, że pierwszym pisarzem ze Stanów Zjednoczonych uhonorowanym przez Szwedzką Akademię był Sinclair Lewis, autor urodzony w Sauk Centre w stanie Minnesota, mieście odległym od miejsca urodzenia Dylana – Duluth – o jakieś trzy i pół godziny jazdy samochodem. Biorąc pod uwagę realia amerykańskie, to odcinek krótszy niż z Bydgoszczy do Torunia. Jeszcze mniejsza odległość dzieli Duluth od St. Paul, rodzinnego miasta Francisa Scotta Fitzgeralda, który – gdyby trochę dłużej pożył – kto wie, czy również nie załapałby się na szwedzki wawrzyn. Trzeba przyznać, w dobrym sąsiedztwie wzrastał nasz noblista. No ale żeby nie było to wszystko takie proste i oczywiste, przypomnijmy okoliczności towarzyszące przyznaniu nagrody. Jak się okazało, sprawy potoczyły się tak, że po 20 latach od triumfu naszej poetessy i oficjalnej nominacji dla Dylana o mały włos nie doszło do kolejnej „tragedii sztokholmskiej”. Najpierw Akademia Noblowska wprawiła w konsternację publiczność, ogłaszając laureata nagrody. Potem sam nagrodzony wprawił w konsternację członków Akademii brakiem jakiegokolwiek komentarza w związku z – umówmy się – dość zaszczytnym wyróżnieniem. A w końcu, kiedy po dwóch tygodniach milczenia artysta potwierdził, że przyjmuje nagrodę, szybko okazało się, że nie pojawi się na ceremonii jej wręczenia. Dopełnieniem tego korowodu niepopraw-

19


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.