BIK 10/2012

Page 18

felieton #2

„ORP Młodość. Skały na kursie, panie kapitanie!” Nigdy nie miałem łódki. Czy to wiosłowej czy motorowej, zdobnej żaglami wieloma tudzież żaglem jednym, ciągnionej na linie, pchanej siłą ludzkiej woli, parowej czy napędzanej pedałami lub energią rozszczepialną. No, bo na cholerę by mi była łódka?! W jakimkolwiek momencie życia?! Kiedy przebywałem jeszcze w wieku, gdy sięgałem (ledwo) główką ponad stół, to jednostka pływająca jakiegokolwiek autoramentu potrzebna mi była jak nożyczki podczas zamieci. Jak się zachciało jechać na ryby z dziadkiem, to łódkę miał wujek-dziadek Edek. Na wczasach metalowe pływaki tudzież plastikową formę wtryskową napędzał pedałowaniem Tata i była ona wypożyczona na podstawie karty pływackiej od opatrzonego sumiastym niezmiennie wąsem Pana Ratownika. Filtr osiemdziesiątka robiony na zamówienie i można było zacząć wyobrażać sobie jakimi kolorami mieniłaby się siedząca na ramieniu Taty papuga o niezmiennym również imieniu Polly. Problemy z jednostkami nawodnymi zaczęły się pewnego upalnego czerwcowego przedpołudnia kiedy nadal ledwo wystawałem ponad blat, ale wiosen i oparzeń miałem już więcej. Rodzice nie chcieli ruszyć się za miasto, bo musieli „iść rano do pracy” (swoją drogą pamiętacie moment w swoim życiu, w którym ten tekst przestał być abstrakcyjny?), a dziadek z wujkiem Edkiem byli na wyprawie rybno-piwno-bezżonnej od dwóch dni i nie mieli najwyraźniej ochoty wracać. Zabawa z wyimaginowanymi papugami zapowiadała się cudnie, ale bez łódki mogła nas przyprawić o żylaki na płacie czołowym. A jak tu zbudować łódkę bez desek, gwoździ, narzędzi i bez tego niezbędnego do wykonania czegokolwiek elementu: bez dziadka? Potrzeba było wtedy czegoś nazywanego przebłyskiem geniuszu (ja to nazywam myśleniem abstrakcyjnym, ale co tam) i spojrzeniem na zaistniały problem w sposób, w jaki generalnie 16 |

| Październik 2012

mój rudy mózg postrzega rzeczywistość. Spojrzenia z innej perspektywy, a raczej z drugiej strony. Ze strony Alicji, która już przeszła przez lusterko i obserwuje podszewkę świata. Po krótkiej więc naradzie z gronem sprawdzonych, podwórkowych kompanów, wyprawie do ogrodu w celu pozyskania wymaganego sprzętu oraz godzinie wytężonej pracy siedzieliśmy wszyscy w naszym pirackim szkunerze (nazwy nie pomnę, wybaczcie) i gałęziami gruszkowymi (ociosanymi na prawie kształt wioseł) cięliśmy falującą taflę wzburzonego morza lub oceanu (tu zgodności nie było). Maszt mieliśmy i banderę z czaszką i piszczelami, i imiona, co w portowych tawernach budziły grozę oraz drżenie ud alabastrowych. A to wszystko w… dziurze wykopanej w ziemi naszego podwórka. Dziurze o kształcie łódki, który nietrudno uzyskać w miarę zbitym podłożu przecież. Perspektywa i wyobraźnia, co to ważniejsza ponoć jest od wiedzy. I to właśnie sprowadza mnie do, oczywistego po takim wstępie, tematu mych rozważań. Czyli do młodzieży. Październik to miesiąc, w którym karczmarze zacierają spracowane dłonie, bo do ośrodków uniwersyteckich oraz do miast takich jak nasze również, wracają lub przybywają po raz pierwszy studenci. Podstawówki, nieszczęśnie porodzone gimnazja oraz licea o profilu jakimś tam oraz te niewyprofilowane w zakręty dla przyszłych orłów palestry czy mistrzów w nacinaniu tkanek wszelakich buzują już od miesiąca aktywnością, by pod koniec roku wypluć z siebie zastępy absolwentów, którzy ruszą na podbój Ziemi uzbrojeni w… w… no… tę… jak jej tam… aaa, już wiem: zdolność bardzo szybkiego levelowania (dla ludzi w moim wieku: przechodzenia na kolejne poziomy doświadczenia) w Diablo 3 (gra taka na te maszyny, co to się ich do pracy używa). I w nic więcej z tego co, dostrzegam na ulicach naszego grodu nad Brdą


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.