Bezkres NR 8 - 3/2020

Page 41

BEZ{KRES} — MARZEC 2020 A.D.

zwierzę zawyło i wspiął się na drzewo. Zamarzłby biedak, gdyby nie ludzie, którzy tamtędy przejeżdżali. Uratowali go i zabrali ze sobą. Żydzi byli narodem bojaźliwym i przesądnym. Na murze w miasteczku było nawet napisane:” bij Żyda, nie kupuj u Żyda”. Ale nie było innych sklepów . A jeśli już trafił się sklep-nie-u-żyda to zaraz towar drogi i nie można było „kupić na zeszyt”. A ka‐ tolicki naród był przyzwyczajony i nauczył się z nimi współpracować. Oni mieli swoją wiarę a naród polski swoją. Na co dzień nikomu to nie przeszkadzało. W czas żydowskich świąt wycho‐ dzili na ulicę grupami, odświętnie ubrani, dumni, dzwoniąc pieniędzmi w kieszeniach, okazując wyższość, pokazując, że są lepsi od narodu polskiego. To mieszkańców bardzo denerwowało. Szerzyła się wroga propaganda przeciw Żydom, przez to, że stale zapowiadali swoje panowanie narodu izraelskiego nad światem jako narodu wybranego. Zaznaczali, że Bóg im obiecał wszystko i oni muszą to osiągnąć, a reszta ma im służyć. Jednak tak myślała jedynie elita ,a reszta starała się dostosować do warunków i otoczenia. Nie popisywali się bogactwem, można było z nimi porozmawiać. Nie tak, jak z naszym polski urzędni‐ kiem czy nowobogackim pyszałkiem. Zwykły sprzątacz magistratu(urzędu) już nosił głowę do góry i z nikim nie rozmawiał. Nie mówiąc już o wyższych dostojnikach na lepszych posadach. Biedniejszego mieli za nic, nawet nie spojrzeli i nie było mowy o pomocy jakiejkolwiek. Wszelkiego towaru było pod dostatkiem, ale jedni mieli wszystko, a inni nic. Dzieci prostych robotników miejskich też by‐ ły biedne, chodziły boso, jak my. Nie było lekko, gdy tata, głowa rodziny, nie zarobił na chleb, Ale ludzie jakoś żyli i byli szczę‐ śliwsi. Mniej zachłanni. Dbali o swoje. Cieszył ich każdy dzień. Co piątek, na rynku odbywały się wielkie targi przy ulicy kolejowej. A po południu już było wszystko ładnie posprzątane. Na rogu pod kościołem była restauracja i pomimo, że ktoś wy‐ pił szklaneczkę piwa czy kieliszek wódki, jeśli go było stać, nie było żadnego chuligaństwa. Ludzie nie pili alkoholu, tak jak dziś, ponieważ był drogi. Jedynie hrabia ziemski, który mieszkał zaraz za piekarnią, obok kościoła, przychodził codziennie na śniadanie, siadał przy zarezerwowanym stoliku, wypijał siedem kieliszków wódki i dwanaście szklanek piwa. Przychodził re‐ gularnie i po cichu, kelner wieczorem odprowadzał go do domu. W miasteczku nie było elektryczności, ale ulice, zawsze o swoim czasie, oświetlano lampami na towo-gazowymi. Patrole policyjne pilnowały porządku przez cały czas. Małe przedwojenne miasteczko z dawnych lat, w którym ludność polska i ży‐ dowska potrafiła żyć razem, w codziennych trudach dnia codziennego i tworzyła całość. I tylko wojenna zawierucha w 1939 ro‐ ku zmieniła ich wszystkich na zawsze. Wywróciła do góry nogami, przemieniła wszelkie wartości, zniszczyła.

PROZA szkoły. – Do szkoły? – pytam zaintrygowana – A po co, ja z niej właśnie wracam. – Nie udawaj niewinniutkiej – słyszę. I dalej: – Szybciutko, chodź tu. O fajnie, fajnie, ale o co tak naprawdę chodzi?- pytam mamy. – Twoja wychowawczyni wezwała nas na konfrontację – informuje mnie lakonicznie. – Moja wychowawczyni?!! – wykrzykuję zdziwiona i przerażona zarazem. Zaczynam się trochę niepokoić. O co tu może chodzić? Tym razem nie ciągnęłam Paczkowskiej za włosy, nie kazałam synowi dozorczyni wskakiwać na szafę, na lekcjach nie wymą‐ drzałam się i nawet cicho siedziałam, bo ostatnio miałam dwóję z zachowania. A tak między nami mówiąc, lekcje z hi‐ storii to była istna kpina, jak mówiła mi babcia. Żadnej histo‐ rii Polski nas nie uczyli, tylko cały czas, według babuni, robili nam wodę z mózgu, ucząc istnych kłamstw. Ale te opinię trzy‐ małam w tajemnicy. Wyszłyśmy już na ulicę i idziemy do szkoły, i nie na żad‐ ne skróty, idziemy, jak przystało na dobrą, szanującą się ro‐ dzinę z Saskiej Kępy, ulicami, po których chadzają wszystkie tutejsze damy z dobrego towarzystwa. A trzeba wiedzieć, że na Saskiej Kępie towarzystwo było wyśmienite!! Nie mogąc wytrzymać z ciekawości pytam w końcu:

P ISMO LI TERACKO - AR TYSTYC ZNE

strona: 41

Biegłam do domu bardzo zadowolona, bo dostałam piąt‐ kę ze śpiewu, a mama zawsze mi mówiła, że co jak co, ale śpiewać to ja nie potrafię. Wyobrażacie sobie moja dumę z tej pierwszej piątki. Chciałam się jak najszybciej podzielić z ro‐ dzeństwem tą wiadomością i zrobić mamie niespodziankę, tak więc wybrałam najkrótszą drogę. Biegłam, podskakując z radości, na skróty. Jeden z nich był ciekawy. Na ulicy Walecz‐ nych było wąskie przejście prawie niewidoczne od ulicy Dą‐ brówki. A niewidoczne dlatego, że zakrywało je drzewo rosnące w parku, od strony ślicznego domku drewnianego, ta‐ kiego, jak z bajki, tyle tylko, że dom ten stał na części ulicy, a drzewo ukrywało owo romantyczne przejście. Z tego domu dochodziły dziwne odgłosy, chyba maszyn, i tak ślicznie pachniało ścinanym drzewem lub – jak tata mi powiedział – obróbką drewna. A mój tata wiedział wszystko i w końcu zdradził mi, że w tym domku jest stolarnia. Obok niej było trochę pod górkę, rozpędzam się, aby pokonać ją jak najszybciej. No i oto ukazuje mi się prawdziwa ulica, co to nie ma wyjścia innego, niż przez tą skrytą dróżkę. Do domu już niedaleko. Jeszcze przelecę koło domu Gomułki, no wiecie te‐ go, co rządził naszym krajem, i jestem na Waszyngtona, gdzie się urodziłam i gdzie mieszkam. Stopnie schodów pokonuję po cztery na raz, krzycząc już od wejścia: – Mama mam piątkę! Mama otwiera drzwi i, o zgrozo, wrzeszczy. – Ja ci zaraz dam tą piątkę! umyj się szybko i idziemy do


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.