Bon Jovi. Kiedy byliśmy piękni

Page 1



BON JOVI



BON JOVI KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI

TŁU M AC ZEN I E AG N I E S ZK A B RO DZI K

ROZM OW Y Z PH I L EM G R I FFI N EM


6 BON JOVI

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI


KIEDY TWOJA PIOSENKA STAJE SIĘ CZĘŚCIĄ ŻYCIA INNYCH LUDZI I ZAPISUJE SIĘ W ICH PAMIĘCI, TO JEST PRAWDZIWA MAGIA. W TEN SPOSÓB STAJEMY SIĘ NIEŚMIERTELNI. JON

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI

BON JOVI 7


WSTĘP PHIL GRIFFIN 8 BON JOVI

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI


Luty 2007 roku w zimnej Minnesocie. W pełnym przeciągów pokoju hotelowym zmęczony trasą gwiazdor rocka spotyka się z młodym brytyjskim fotografem. Chłopak ma nadzieję, że uchwyci całą prawdę o swoim modelu. Zadanie okazuje się trudniejsze, niż sądził: musi sfotografować kogoś, kto w ciągu dwudziestu pięciu lat kariery usłyszał już milion pstryknięć i zobaczył tyle samo błysków fleszy. Odnoszę wrażenie, że sesja zdjęciowa to ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili pragnie Bon Jovi. Jon jednak, jako profesjonalista w każdym calu, znosi wszystko cierpliwie. Kiedy wspominam sam początek tej historii, dziwię się, że jedno zdjęcie, ta skradziona chwila, trafiło w czułe miejsce i zawiązało między nami nić porozumienia. Dzięki tej jednej fotografii – nigdy nieplanowanej, ale zawsze pożądanej – razem z Bon Jovi rozpoczęliśmy podróż, która okazała się inspirująca, ekscytująca, wykańczająca oraz, czasami, frustrująca. Powiedzmy sobie szczerze: nie możesz ruszyć w drogę z jednym z najsłynniejszych zespołów na świecie i spodziewać się, że dostaniesz wolną rękę. A może jednak? Na trasie żartowaliśmy sobie, że za każdym razem, kiedy brałem do ręki aparat, jednocześnie zakładałem czapkę niewidkę – trochę jak Frodo Baggins z obiektywem zamiast magicznego pierścienia. Z jakiegoś powodu Jon w ogóle mnie nie zauważał, Richie się tylko uśmiechał, Tico ciągle puszczał oko, a na twarzy Dave’a pojawiał się charakterystyczny grymas króla klawiszowców. Jon, Richie, Tico i Dave chętnie wpuścili mnie do swojego świata i pozwolili robić zdjęcia, które posłużyły do stworzenia tej książki. Z radością patrzę, jak na jej kartach łączy się to, co nowe, z tym, co stare. Mam nadzieję, że moja relacja posłuży nie tylko jako zapis przeszłości, ale też pozwoli spojrzeć na nią z nowej perspektywy. Oczywiście prawdziwym zaszczytem jest dla mnie publikacja zdjęć obok tak dobrze znanych fotografii Olafa Heine’a,

Cynthii Levine, Marka Weissa oraz pozostałych współautorów tego albumu. Chociaż wziąłem udział w długiej wyprawie śladem Bon Jovi, dopiero praca nad tą książką pozwoliła mi zrozumieć, dlaczego zespół jest taki, a nie inny. Dlaczego udało im się przetrwać tyle lat i dlaczego cieszą się uwielbieniem tak wielu ludzi. To naprawdę proste: Bon Jovi to prawdziwa rodzina. Jon ma skomplikowaną osobowość. Obserwowanie go przypominało trochę szpiegowanie własnego brata. Nie zawsze dobrze się z tym czułem, ale mimo wyrzutów sumienia sprawiało mi to niezłą frajdę. Niekończący się zapał i zawiłość psychiki Jona stanowią doskonałą pożywkę dla zaraźliwego entuzjazmu Richiego. To dlatego są tak świetnymi partnerami. Jestem dumny, że wpuścili mnie do swojego prywatnego bractwa. Przyglądając się zespołowi, mogłem się skupić na znalezieniu miejsc, w których rodziło się łączące ich zaufanie. Wydaje mi się, że są nimi alejki i zaułki Jersey, bary i kluby z ich młodości. Ściany studia Jona na brzegu rzeki Navesink. Struny gitary Richiego i kulisy, zza których Tico patrzy na wszystkich niczym ojciec chrzestny. Może często ich nie rozumiano, ale oni sami zawsze wiedzieli, kim są i co jest najważniejsze – potrafili zaufać sobie nawzajem i nie pozwolili, żeby cokolwiek zniszczyło łączącą ich więź. Mam nadzieję, że pokazują to zawarte w tym albumie, pieczołowicie wybrane zdjęcia. Właśnie tego uczy przebywanie z Bon Jovi – zaczyna ci zależeć, chcesz stać się choćby w niewielkim stopniu częścią ich kręgu, sięgnąć po kawałeczek rodzinnego tortu. Dla mnie naprawdę dobre zdjęcie to skradziona chwila, skrawek duszy, której nie można oddać. Jestem dumny, że Jon i jego koledzy z zespołu obdarzyli mnie tak wielkim zaufaniem. Phil Griffin, 2009




JON 12 B O N J O V I

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI


D

la mnie świat narodził się wtedy, gdy fanki mdlały na widok Sinatry, Presley kołysał biodrami, Beatlesi śpiewali She Loves You, a Stonesi popisywali się swoją zawadiacką pewnością siebie. Reszta po prostu przyszła sama. Od początku ery rock and rolla bycie członkiem albo przyjacielem jakiegoś zespołu przyprawiało o dreszczyk emocji. W grupie człowiek zawsze czuje się niezwyciężony. Dlaczego? Bo wie, że znajduje się pośród braci, kompanów, członków paczki. A jeśli komuś nie brakuje odwagi albo wiary, staje się Gwiazdą Rocka. Każdy muzyk, który osiągnął sukces, powie ci, że zawdzięcza to talentowi, pracy i pewności siebie, bo właśnie te składniki połączone w równych proporcjach tworzą magiczną formułę. Oczywiście na każdym szczeblu kariery doświadcza się wzlotów i upadków, ale z upływem czasu stają się one tylko wspomnieniami i gdy patrzysz na nie jak na stare zdjęcia wyjmowane z szuflady w czasie Bożego Narodzenia, wszystkie dawne rany bolą już znacznie mniej, a historia nabiera nowych barw. Dobry zespół nie może istnieć bez chemii. Sinatra miał Tommy’ego Dorseya, a potem Nelsona Riddle’a. Co tam, miał całe Rat Pack*. Elvis miał swojego D.J. Fontanę, Scotty’ego Moore’a, a później * Nieformalna grupa składająca się z amerykańskich aktorów i piosenkarzy z lat 50. W jej skład wchodzili między innymi Humphrey Bogart, Lauren Bacall, Judy Garland, a także wspomniany Frank Sinatra.

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI

B O N J O V I 13


także Pułkownika i licznych członków Memphis Mafia. Paul miał Johna, George’a i Ringo. Mick – Keitha i Charliego. Cóż, chyba już rozumiesz. A ja? Ja miałem Tico, miałem Davida, miałem Richiego. Przez dwadzieścia pięć lat Richie Sambora był moją prawą ręką – bratem, partnerem i przyjacielem, o jakim każdy marzy od dzieciństwa. Często powtarzam ludziom – i uważam to za największy komplement – że mieć go za przyjaciela to prawdziwy zaszczyt. Posiada talent i zapał, które wyróżniają go na tle wszystkich szarpidrutów. Oczywiście jest mnóstwo osób, które potrafią grać. A drugie tyle potrafi śpiewać. Ale jest – i będzie – tylko jeden Richie Sambora. W każdym zespole poszczególni jego członkowie mają konkretne zadania. Tico Torres nie tylko stanowi podporę dźwiękową, ale też już od dawna robi za głos rozsądku – można go nazwać naszym mężem stanu. Kiedyś powiedział mi: „Wiesz, że cię kocham. Ratowałem ci tyłek przez ostatnie dwadzieścia pięć lat”. Patrzył, jak prowadzę ten statek od pierwszego wodowania. Miał wystarczająco dużo wiary, żeby dla dzieciaka, garażu i marzeń zostawić odnoszący sukcesy zespół z podpisanym kontraktem. Mam nadzieję, że tego nie żałuje. Oczywiście cieszę się, że się pojawił. David Bryan grywał ze mną już od czasu, gdy miałem szesnaście lat. Pamiętam, że jego ojciec miał vana, a David harmonijkę Hammond 83. Skończył chyba siedemnaście lat, kiedy zaczęliśmy razem grać. Śmieję się z jego wieku, bo jest o dwadzieścia dwa dni starszy ode mnie. To stary, ale też strasznie zabawny facet, i dołożył swoją działkę radości. Teraz jest wielką szychą na Broadwayu i oczywiście już nas nie potrzebuje. Przynajmniej mogę powiedzieć, że „znałem go, kiedy jeszcze…”. Mam wiele obaw w związku z tworzeniem tej książki i nagrywaniem filmu. Dlaczego? Ponieważ zawsze uważałem, że nasza opowieść nie została jeszcze napisana. Może i powstaje już od ćwierć-

STRONY 10–11 Sesja portretowa Whole Lot of Leavin’, Minneapolis w stanie Minnesota, 17 marca 2008. OBOK: Zdjęcie z trasy Lost Highway, XCEL Energy Center, St. Paul w stanie Minnesota, marzec 2008. STRONY 14–15: Zdjęcia z trasy Lost Highway, Twickenham Stadium, Londyn, 28 czerwca 2008.

14 B O N J O V I

KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI


KIEDY BYLIŚMY PIĘKNI

B O N J O V I 15


Koniec fragmentu. Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.