Aktivist 176

Page 1

AKTIVIST.PL NUMER 176, MARZEC 2014

MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA

OBCY • WROTKI • TECHNO


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A2


LUTY 2014

A3


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A4


LUTY 2014

A5


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A6


MARZEC 2014

EDYTORIAL MARZEC

W NUMERZE MUZYKA

ZAMILSKA: KOBIETA ROBI TECHNO Tekst: Iza Smelczyńska

10 LUDZIE

ROLLER DERBY: WROTKI I SINIAKI

Tekst: Mariusz Mikliński

12

MENTALNA ZIMA

KALENDARIUM

DISCLOSURE I INNE KONCERTY IMPREZY WYDARZENIA

Podobno nasza polska mentalność zdominowana jest przez zimę. Albo narzekamy, że jest, albo że będzie, albo że była. Tak przynajmniej uważają obcokrajowcy – bohaterowie jednego z tekstów, które publikujemy w tym miesiącu. No i komu jak komu, ale mnie – osobie, która już w czerwcu potrafi się martwić, że lato się zaraz skończy – trudno się z nimi nie zgodzić. Na szczęście wchodzimy właśnie w najprzyjemniejszy okres – jeszcze niby jest zima, ale zaraz się skończy. A więc przynajmniej na chwilę można przestać o niej myśleć w kategoriach wiszącego nad naszą głową mrocznego fatum. Skoro o mrocznym widmie mowa – są tacy, którzy potrafią dostrzec piękno w tym, czego inni woleliby nie widzieć, np. w szarych blokach z wielkiej płyty. Ale to akurat łatwo nam zrozumieć, bo sami je bardzo lubimy. Dlatego też projekt duetu Zupagrafika (nota bene duetu polsko-hiszpańskiego, czyżby jednak dystans pozwalał dostrzegać trudne piękno?) wyjątkowo nam się spodobał i zaraz bierzemy się za wycinanie Ściany Wschodniej z tektury. I jak tu nie być optymistą?

21

MODA

SKÓRZYŃSKA: AZJATYCKI DOPALACZ Tekst: Michał Koszek

38

aktivist.pl numer 176, marzec 2014

miasto moda dizajn muzyka ludzie Wydarzenia

Nasza okładka: W marcu zespół Metronomy powraca z nowym albumem „Love Letters”. Zdjęcie: materiały prasowe Warner Music Poland

Sylwia Kawalerowicz redaktor naczelna

obcy • Wrotki • techno

A7


AKTIVIST

MAGAZYN SZTUKA

Transformacje, mutacje, modyfikacje. Pussykrew lubią eksperymenty z formą. Tikul i mi$ gogo

MUTACJA KRAJOBRAZU

WIZUALIZACJE • 3D • NATURA

Tekst: Filip Kalinowski

Jeśli nie mogliście oderwać wzroku od ekranów na Unsoundzie, śledziliście na Boiler Roomie transmisję z berlińskiego House of Vans albo byliście w zeszłe wakacje w londyńskiej galerii Saatchi, to jest spora szansa, że spotkaliście już Pussykrew. Wywodzący się z Polski ponadgraniczny duet nie pcha się jednak przed szereg. Woli mrok, zgrzyt i szum. Łódź. Późne godziny nocne. Pofabryczne przestrzenie, zajmowane przez klub i studio muzyczne, pustoszeją stopniowo po trwającym od popołudnia maratonie dźwiękowych eksperymentów. Nieliczne niedobitki wyczekują jeszcze ostatniego występu. Stoły przestawione, kable podpięte, projektor wypuszcza z siebie wiązkę różnokolorowego światła, podczas gdy z głośników dochodzą pierwsze rytmiczne uderzenia. Ciśnienie akustyczne zmusza najwytrwalsze jednostki do podrygów, metry kwadratowe ekranu pokrywa rozedrgana feeria barw, a szelmowski uśmiech pojawia się na skupionych twarzach pary twórców, którzy rozlokowali się po dwóch stronach sali. Ona wygląda jak bohaterka którejś z powieści Williama Gibsona, on przypomina nieco Action Bronsona, oboje pasowaliby jak ulał do klipu M.I.A. Nazywają się Pussykrew. Pochodzą z Polski, ale pracują na całym świecie. Robią wizualizacje, tworzą teledyski, swoje fotografie i instalacje wideo pokazują w galeriach. Eksperymentują z obrazem, dźwiękiem, nowymi technologiami. Nieludzko powykręcane fragmenty ciał „wysta-

ją” z galeryjnych ekranów, komputerowo wygenerowane, jarmarcznie wręcz barwne przedmioty hipnotyzują widzów klipu do utworu „Giddy”, a epileptycznie pulsujące wizualizacje odbijają się na ścianach klubów. – Bardzo interesuje nas ciało, biosztuka i wszelkie eksperymenty, które naginają utartą formę, dekonstruują ją – deklaruje żeńska połowa duetu Ewelina Aleksandrowicz, znana też jako Tikul. – W naszych pracach zajmujemy się problematyką materialności, fizyczności, płynnej seksualności oraz postrzegania czasu i przestrzeni. Często świadomie wykorzystujemy obrazy wideo, aby podjąć dialog z tradycyjną formą malarską. Lubimy obserwować modyfikacje, mutacje krajobrazów, tworzyć kompozycje nowych form natury. Staramy się nadawać syntetycznym elementom organiczne cechy – dodaje.

Druk przedmiotów

Występujący też jako mi$ gogo Andrzej Wojtas i Tikul realizują swoje wizje przy pomocy komputerów, projektorów, głośników i drukarek, światła, tonów i własnych A8

rąk. Mieszkający aktualnie w Berlinie duet swoje pierwsze kroki stawiał na imprezach, podczas których z taśm VHS tworzyli sceniczne wizualizacje. Akademickie przygotowanie do dalszej pracy z obrazem i dźwiękiem zdobywali na uniwersytecie w Newcastle, gdzie oboje studiowali cyfrowe media. Dziś ich CV zapełniają wystawy, w których brali udział – od Londynu po Teheran, imprezy, na których „świecą”, a także wideoklipy nagrywane dla takich artystów jak Leila, HTRK czy Perera Elsewhere. – Często się zmieniamy, szybko się nudzimy, potrzebujemy nowych wyzwań i wrażeń. Wszystko to jest bardzo organiczne i płynne, zmienia się w zależności od projektu i raczej nic nie planujemy – zaznacza Andrzej. Nowym obszarem ich zainteresowań jest druk 3D. – W ciągu ostatnich kilku lat pracowaliśmy trochę z animacją 3D i zapragnęliśmy przeobrazić nasze odrealnione obrazy w obiekty. Kiedy byliśmy na uniwersytecie w Anglii, mieliśmy do dyspozycji maszynę do druku i już wtedy chcieliśmy produkować fizyczne obiekty, lecz materiał był bardzo drogi. Teraz technologia ta stała się ogólnie dostępna. Powszechny dostęp do twórczości Pusiaków daje strona kolektywu o uroczej nazwie: niochnioszki. net. Okazją do sprawdzenia, na co pozwalają im współczesne drukarki, będzie natomiast planowana na maj wystawa w zielonogórskim BWA.


LUTY 2014

A9


AKTIVIST

MAGAZYN MUZYKA BAS • HORMONY • TECHNO

NIEDOPASOWANA Tekst: Iza Smelczyńska Zdjęcie: Mir Korzeń

Jeszcze kilka tygodni temu jej nazwisko znane było tylko wąskiemu gronu osób związanych z muzyką elektroniczną. Nagle, w ciągu trzech dni, o Zamilskiej zrobiło się głośno. Skrzynkę mailową zalały propozycje bookingów, a na Fejsie obcy ludzie chcą być jej znajomymi. Wszystko dlatego, że wrzuciła do sieci jeden kawałek. „Quarrel”.

Wyobraź sobie, że przed pójściem spać publikujesz w internecie swój utwór nagrany w domowym zaciszu. Poza ludźmi z najbliższego otoczenia właściwie nikt nie wie, że coś tworzysz. Kawałek ląduje w sieci, ponieważ zostajesz zaproszona na wrocławski Canti Illuminati Festival, prezentujący najciekawsze zjawiska w polskiej muzyce elektronicznej. Potrzebna ci „wizytówka”. Następnego dnia rano budzisz się, odpalasz komputer i na głównej stronie Onetu widzisz siebie. Na wyświetlaczu w telefonie co chwilę mrugają obce numery, skrzynkę mailową zapchały propozycje bookingów i pytania od nieznajomych, na Facebooku masz kilkadziesiąt powiadomień i zaproszeń od obcych ludzi. Brzmi to trochę niewiarygodnie. A jednak zdarzyło się naprawdę, i to na polskim podwórku. Żeby było ciekawiej, wcale nie chodzi o plastikową blondynkę ze sztucznymi cyckami, lecz o Natalię Zamilską – dziewczynę ze Śląska, która robi techno.

Pokaż, co potrafisz

Z debiutantami najczęściej jest tak, że nagle wszyscy chcą wiedzieć wszystko na ich temat. Tyle tylko, że Zamilska mówić o sobie za bardzo nie chce. Konto na Fejsie zablokowała. – Ludzie nie wiedzieli, co o mnie pisać, więc zaczęli kopiować informacje z mojego prywatnego profilu. Stworzyli życiorys na zasadzie głuchego telefonu – mówi z niechęcią Natalia. Pochodzi z Zawiercia i obecnie przygotowuje się do obrony dyplomu na animacji społeczno-kulturalnej na Uniwersytecie Śląskim. Przez długi czas związana była z Fundacją Kultury Audiowizualnej „Strefa Szara”, gdzie współtworzyła kilka projektów. Jednym z nich był Exterritory – przegląd najciekawszych zjawisk na niezależnej scenie muzycznej Europy Środkowej i Wschodniej. Uczestniczyli w nim zarówno uznani twórcy, jak i debiutanci. Zamilskiej

udział w tym projekcie pozwolił rozwinąć skrzydła i dodał pewności siebie. Powoli zaczęła przebijać się z zupełnego undergroundu na klubowe sceny. Prowadziła również Akademię AV, czyli warsztaty audiowizualne z tworzenia muzyki na bezpłatnych programach. Kilka miesięcy temu zostawiła cieszyńską przeszłość za sobą i przeprowadziła się do Katowic, by poświęcić się własnym pomysłom. – Było, minęło – mówi Natalia. – Po latach wpadek, przeróżnych pomysłów i przede wszystkim ciężkiej pracy nagle coś wybuchło. Czas zrobić coś po swojemu – deklaruje. Dzisiaj świadomie odchodzi od glitchu i trip-hopu, które kiedyś tak ją fascynowały. Woli bas i gęste brzmienia. Efekt tej ewolucji usłyszymy na przełomie kwietnia i maja, bo nakładem Bocian Records oraz Mik Musik ukaże się jej debiutancki album zatytułowany „Untune”.

Hajpy, hejty i propsy

Okazuje się, że dziewczyna zajmująca się elektroniką to wciąż egzotyka. Płci nie da się ukryć. – Nie występuję w masce, więc ludzie wiedzą, że na scenie przed laptopem stoi kobieta. Widzę, jak reagują na mnie faceci, nie tylko ci, którzy przychodzą na moje koncerty, ale także koledzy z branży. Patrzą mi na ręce, bo przecież nie mogę znać się na sprzęcie i programach. Owszem, łatwiej jest się wybić, bo dziewczynę wszyscy zauważą, ale wyraźnie czuję, co myślą: no to pokaż, co potrafisz – opowiada Natalia. Pokazała, publikując w sieci „Quarrel” – utwór opatrzony teledyskiem, który zmontowała z fragmentów filmów dostępnych na wolnych licencjach. – Teledysk jest, jaki jest, bo nie mam żadnego budżetu. Pomyślałam, że nie chcę silić się na nieudolne próby nakręcenia klipu smartfonem albo słabą kamerą. Wykorzystałam własne umiejętności tworzenia audiowizualnych form – mówi Zamilska. W efekcie powstał A10

Zamilska robi techno. Na polskiej scenie kobieta producent to wciąż egzotyka.

zsynchronizowany z muzyką klip, w którym widzimy przestylizowanych modeli. Po wypuszczeniu kawałka Natalia spotkała się zarówno z falą hejterskich komentarzy, jak i ogromną liczbą pochwał. – Wpadłam w panikę, bo nie wiedziałam, co robić, jak rozmawiać z ludźmi. Zabrzmi to banalnie, ale teraz dopiero uświadomiłam sobie potęgę internetu. Zaraz po pierwszych komentarzach odezwałam się do Wojtka Kucharczyka, założyciela Mik Musik, z którym znam się od lat. Wiedziałam, że mogę mu zaufać. Wojtek zajął się całym tym huraganem – dodaje Natalia. Pojawiły się hejty i sarkastyczne określenia: „nadzieja polskiej elektroniki” czy „autorka jednego przeboju”, zarzucano jej, że „Quarrel” to kupiona produkcja z dodatkowym budżetem na promocję i lajki. A te faktycznie mnożyły się w szybkim tempie, ale tylko dzięki słuchaczom, którzy chętnie udostępniali utwór. Media koniecznie chcą ją zaszufladkować, ale nie bardzo wiedzą jak. Z jednej strony Zamilska dociera do mainstreamu, supportując koncert Moderata, a z drugiej trafia pod skrzydła dwóch niszowych wytwórni. – „Quarrel” to wycinek całego materiału. Ludzie przychodzą z nastawieniem, że usłyszą ten kawałek, myślą, że taka będzie cała płyta. I pewnie się zdziwią. Przez chwilę pomyślałam nawet, żeby zaskoczyć wszystkich i nie umieszczać go na „Untune” – śmieje się. – Po prostu nie chce mi się dopasowywać… – dodaje.


LUTY 2014

A11


AKTIVIST

Fot. Earl McGehee: (CC BY-SA 3.0)

MAGAZYN SPORT

KOCIAKI Z PIEKŁA RODEM

SINIAKI • WROTKI • GENDER

Tekst: Mariusz Mikliński Zdjęcia: Piotr W. Bartoszek

Wrotki są dla dzieci. Chyba że dodać do nich upadki, kontuzje i faule. Podglądamy siniaki, które zbierają zawodniczki pierwszych polskich drużyn roller derby. Roller derby – trudny sport na trudne lata. Korzenie dyscypliny sięgają czasów wielkiego kryzysu, który pod koniec lat 20. przetrzebił portfele większości Amerykanów. Wytrzymałość, umiejętność rozpychania się w tłumie bezrobotnych i twardy tyłek – wszystkie te cechy przydały się również na wrotkach. Jednym z jej ojców był Leo Seltzer. Właściciel sieci kin zorientował się, że w dobie recesji obywatele preferują mniej subtelne rozrywki – od randek w ostatnim rzędzie przyciemnianej sali chętniej wybierali przepychanki na torze wrotkarskim. W 1935 r. odbyło się pierwsze Transcontinental Roller Derby – mimo zbieżności nazwy zasady znacznie się różniły od dzisiejszych. Zabawa trwała ponad miesiąc, a kilkadziesiąt dwuosobowych drużyn musiało pokonać na okrągłym torze 3000 mil, odpowiadających odległości z Los Angeles do Nowego Jorku. Wrotki nigdy nie były dla grzecznych i leniwych. Jedna

runda na pochylonym torze mogła trwać nawet 11 godzin. Byli ranni, dochodziło do bójek, ale obyło się bez zgonów. Inaczej niż w roku 1885 – podczas jednego z nowojorskich maratonów wytrzymałości, z których roller derby wyrosło, 36 wrotkarzy przez sześć dni pędziło, by wygrać 500 dolarów. Efekt? Triumfator William Donovan zamiast na podium wylądował w trumnie.

Prym kopniaka

W latach 30. największym zwycięzcą okazał się sam Seltzer, który po sukcesie TRD założył ligę roller derby, wędrującą z występami po całym kraju. Przedsiębiorca wkrótce odkrył żyłę złota – agresję. Zauważył, że od grzecznych wrotek lepiej sprzedają się kolizje. Zwykłe wyścigi zostały rozbudowane o elementy ataku i obrony – od tej pory zawodnicy dwóch pięcioosobowych, A12

współzawodniczących ze sobą drużyn zdobywali punkty, mijając na torze przeciwników. I nabijając siniaki. Sport stopniowo rósł w siłę i choć w latach 40. istniały drużyny mieszane, to ton nadawały w nich kobiety. Silne i zdecydowane, na miarę kryzysowych czasów. Na okładkach pism zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdki roller derby – np. Midge „Toughie” Brashun, której – jak głosi jedna z gazet z epoki – nikt nie dorównywał w celowaniu kolanem w szczękę oponentki. Przemoc często miała w sobie coś teatralnego i przesadzonego, ale kontuzje zwykle były prawdziwe. Media dodatkowo jeszcze podsycały spory, lansując nietypowy dla tego okresu wizerunek zaciekłej zawodniczki – bardziej mściwej niż mężczyźni, pielęgnującej konflikty poza torem. Największa popularność roller derby przypada na lata 50. – sportem zaopiekowali się sponsorzy, liga prężnie się rozwijała, a telewizyjne relacje przyciągały do dwóch milionów widzów. Powstawały pierwsze drużyny w Kanadzie i innych krajach. Kolejne dekady to dla dyscypliny czas kolizji – z pustymi trybunami, coraz mniejszymi gażami i kryzysem, który w latach 70. znowu solidnie poturbował Amerykę.


MARZEC 2014

Jaskółki vs. szturchnięcia

Moda na roller derby powróciła dopiero w XXI wieku. W 2001 r. jako pierwsze siniaki zaczęły kolekcjonować zawodniczki z Austin, a pięć lat później w Stanach istniało już ponad 120 drużyn. Wielka Brytania, Szwecja czy Niemcy nie pozostały w tyle. Dzięki kilku zmotywowanym dziewczynom od zeszłego roku również u nas coraz wyraźniej słychać dźwięk szurających wrotek. W Polsce zaczęło się jednak od internetu, a nie kryzysu. – Oglądałam filmiki z relacjami na YouTubie, było tam wszystko, co mnie inspiruje: tatuaże, rock’n’rollowy styl, siniaki i kobiecość. Zawołałam Paulinę, moją siostrę bliźniaczkę, ale nie była przekonana. Po miesiącu wróciła i stwierdziła, że zaczynamy – zdradza Karolina z Warsaw Hellcats, pierwszej stołecznej drużyny, która na początku roku ogłosiła nabór. – Odezwało się dużo dziewczyn, ale trzon ekipy stworzyły kumpele poznane na rockowych imprezach – dopowiada. Koniec dyskotek, nadszedł czas bijatyk. Wyprzedziły je jednak poznanianki z Bad to the Bone, które pod wodzą Weroniki „Vulgar Ver” Krawczuk i Magdaleny „Devilly Fraser” Herwich jako pierwsze zaczęły organizować regularne rozgrywki. W ekipie znalazło się miejsce i dla czynnej motocyklistki, i wokalistki operowej, jest pankówa i pani z dziekanatu. Za sprawą spontanicznych inicjatyw uformowały się też żeńskie ekipy we Wrocławiu i Szczecinie. O co chodzi we współczesnej odmianie roller derby? Każda rozgrywka składa z dwóch 30-minutowych rund, a one – z dwuminutowych wyścigów. W każdym wyścigu na owalnym torze (płaskim lub pochyłym) ramię w ramię ustawiają się dwa pięcioosobowe teamy – na czele prowadzące (ang. pivot, z kaskiem w paski), następnie po trzy obrończynie (blocker), z tyłu dwie ścigaczki (jammer, kask z gwiazdą). Jedynymi zawodniczkami, które zdobywają punkty, są ścigaczki. Ich zadaniem jest ominięcie ściany obrończyń – po pierwszym okrążeniu szybsza ścigaczka staje się liderką i zdobywa punkty za każdą wyminiętą przeciwniczkę, co sygnalizuje uderzeniem w biodro. Prowadzące wyznaczają tempo jazdy, funkcją obrończyń jest natomiast blokowanie ścigaczki przeciwnej drużyny i torowanie przejścia własnej. Mecz kończy niezależnie od liczby punktów prowadzący jammer poprzez uderzenie w biodra parę razy. Proste i efektowne. Do tego dochodzą zbiorowe upadki, łokcie mimowolnie ciążące ku nieosłoniętym częściom ciała, taktyka potrąceń, niekontrolowane kolizje. Nie wolno podstawiać nóg, ciągnąć za włosy, bić po głowie, ale wiadomo – siła wyższa. Czasem krew, czasem punkt.

Nie przepraszać

Zanim spierze się tyłki, trzeba pomyśleć o sali. I sprzęcie. W Polsce nie ma tradycji wrotkarskich – dzieciaki w latach 90. szybko przesiadły się na rolki, nigdy nie powstał też profesjonalny tor. – Właściciele wszystkich sal zmówili się i wszędzie powymieniali parkiety. Boją się, że banda dziewczyn zryje im do betonu wycackaną podłogę... A tak naprawdę nikt nie zdaje sobie sprawy, jakie spustoszenie na parkietach sieją tancerze salsy, rumby czy innej czaczy – skarżą się wrocławianki z Vratislavia Madchix, które pierwszy trening mają jeszcze przed sobą. Warsaw Hellcats zaczynały od otwartej dla wszystkich sali na Stadionie Narodowym. – Zimno, tłok i delikwenci śmiejący się z dziewuch na wrotkach – komentują. Od początku lutego jest lepiej. Spotykają się na pustej sali klubu Progresja, gdzie z bezpiecznej odległości przyglądamy się ich pierwszemu treningowi na wrotkach. Jest egalitarnie – wspólna nauka hamowania i zawracania, wyścigi, mierzenie czasów. Około 30 dziewczyn, poziom zróżnicowany, od sprinterek po maruderki. Pod okiem doświadczonej zawodniczki te słabsze uczą się odpowiedniej pozycji. Klozetowej – jak to zgrabnie określiła jedna z nich. Ugiąć nogi, wypiąć pupę, oderwać się od barierki. I upaść – każde lądowanie może liczyć na entuzjastyczne przyjęcie. Z tygodnia na tydzień jest coraz lepiej. Wciąż jednak ton nadaje tu pewna delikatność – są więc jaskółki, kilka piruetów, prostowanie nóg w przysiadzie. Na szturchnięcia przyjdzie czas. – Musimy się jeszcze nauczyć nie przepraszać – żartuje Paulina. Te, które już tę sztukę opanowały, lubią afiszować się ze swoimi urazami. Facebookowe galerie zagranicznych drużyn pełne są rentgenowskich zdjęć ze śrubami i brunatnymi sińcami. Sporą kolekcję mają już poznanianki – obtłuczone kłykcie i uda, pierwsze unieruchomione w stabilizatorze kończyny. Paulina z nadzieją przewiduje: – Uczę się na asystentkę stomatologa, mogę się przydać. Równie ważny co mocne łokcie jest styl. Trochę rock’n’rollowego kampu i komiksowej przesady. Róż i czerń. Pożądane są pokaźne tatuaże, piercingi i farbowane na jaskrawy kolor włosy. Zawodniczki często wymyślają swoje alter ego, przez co roller derby czasem porównywane jest do amerykańskiego wrestlingu – ale tutaj nikt nie spędza więcej czasu na solarium niż na treningu. I nie nosi trykotów. Najważniejszy element rollerderbowej osobowości to jednak pseudonim. Ostry, seksualny, z pazurem. Jak w burlesce, tyle że jest mniej zmysłowo, a zamiast oklasków można dostać z łokcia. Polskie dziewczyny od anatomiczno-fizjologicznych wolą skojarzenia popkulturowe. Jedną z założycielek A13

Warsaw Hellcats trenują dwa razy w tygodniu. Pierwsze rozgrywki z prawdziwego zdarzenia planują latem.

Kocic jest więc Marla Killmiss – imię pożyczyła od bohaterki kultowego „Podziemnego kręgu”, a drugą część ksywy od Lemmy’ego Killmistera z legendarnego Motörhead. W szeregach są też Kitty Chaos, Vicky Terror czy Wanda Granda. Wśród zagranicznych fanów od dawna toczą się dyskusje, czy sport, który w 2020 r. być może stanie się dyscypliną olimpijską, mogą reprezentować dziewczyny o bardziej odważnych przezwiskach. Czy za kilka lat Pussy Dandruff wskoczy na podium, a Fist Fucker uściśnie dłoń prezydenta MKOlu?

Zwijamy dywan

Bohaterka amerykańskiego filmu „Whip It” z 2009 r., Bliss Cavendar, musi ukrywać swoją fascynację nowym sportem przed bliskimi. Polskie rodziny bardziej przychylnie patrzą na kontuzje. – Chłopak namawia mnie, bym przytyła kilka kilo. Jestem drobna, więc martwi się, że się połamię. Ale to on w sumie kupił wrotki – zdradza Wanda Granda, a Kitty Chaos puentuje: – Mój za to pomógł mi zwinąć dywan z podłogi, bo teraz jeżdżę nawet w domu. – Rodzina była na początku zaskoczona, ale w pełni mnie wspiera. Obawy o stan zdrowia są uzasadnione, bo to sport kontaktowy. Może się wydawać przez to mało kobiecy, ale to kwestia sporna. To raczej mężczyźni mają problem z wrotkami, sądzą, że są niemęskie – komentuje Monika „Mad Mom” ze Szczecina, na co dzień właścicielka sklepu z artykułami do tatuażów i mama czteroletniego Nikodema. – Te nogi, te poślady! Roller derby pozwala rozładować agresję, ale w przeciwieństwie do boksu nie traci nic z kobiecości. Taniec z szarfą to na pewno nie nasz klimat. Rock’n’roll, baby! – wtóruje jej Bashful Bruiser. Latem powinny rozpocząć się pierwsze rozgrywki między drużynami. Skończą się jaskółki, zaczną kontuzje. Wszystkie zgodnie mówią o potrzebie budowy profesjonalnego toru, nadal szukają też sponsorów. Polskie roller derby najważniejsze siniaki ma jeszcze przed sobą.


GROLSCH

MAGAZYN PROMO

Kultura na wyciągnięcie ręki

Minęły już, czasy w których chodziliśmy do knajp tylko po to, aby wypić piwo i spotkać się ze znajomymi. Największą popularnością cieszą się miejsca, w których możemy poszaleć na koncertach, obejrzeć niezależne filmy czy wystawę. Takie miejsca najbardziej lubi też Grolsch. To nie przypadek, że możemy napić się go wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ważnego i ciekawego, gdzie tworzy się kultura. Zresztą, sprawdźcie sami... KISIELICE

DRAGON

Dragon to kilkupoziomowy klub mieszczący się nieopodal Starego Rynku. Jego niewątpliwym atutem jest ciekawy ogródek mieszczący się w głębokiej studni pomiędzy kamienicą a tylną ścianą Zamku Przemysła. Dragon to – oprócz pubu i klubu – także mały dom kultury: odbywają się tu warsztaty, spotkania, performensy, spektakle, setki wydarzeń kulturalnych, koncerty prezentujące muzyczną alternatywę, cykl „Kino za rogiem” oraz festiwal Nowy Wiek Awangardy. Dragon to wreszcie sponsorowany przez Grolscha cykl „Cienka biała linia”.

Poznań ul. Zamkowa 3

ZATOKA SZTUKI

Zatoka Sztuki usytuowana jest bezpośrednio na plaży – z jednej strony widok na morze od Sopockiego Molo po Kępę Redłowską, a z drugiej na Park Północny. To miejsce spotkań bohemy artystycznej z Polski i zagranicy. Liczne wystawy, wernisaże, pokazy mody, festiwale,

BOMBA

Klub i galeria Kisielice działa od kilkunastu lat. W tym czasie zorganizowano tu kilkaset pokazów filmowych (w tym bardzo popularny cykl „Kino Eksperymentalne”), kilkadziesiąt koncertów grup związanych z muzyką awangardową oraz niezależną, zarówno z zagranicy, jak i z Polski, liczne performensy, happeningi i niemal 60 wystaw sztuki współczesnej. Klub współpracuje od lat z Galerią Miejską, m.in. przy pokazach filmowych oraz wystawach (Festiwal Sztuki, Łódź Kaliska). Uroku dodaje mu letni ogródek artystyczny na środku poznańskiego Starego Rynku, w którym odbywają się letnie imprezy. W ciągu prawie dziesięciu lat swojej działalności Kisielice stały się instytucją kulturalną znaną wszystkim poznaniakom zainteresowanym ambitniejszym sposobem spędzania czasu.

W naszym zestawieniu nie mogło zabraknąć Krakowa, a w nim nie może zabraknąć Bomby, która od 2009 r. działa i w dzień, i w nocy. W Bombie grają często muzycy związani z wytwórnią Lado ABC, regularnie gra się tu free jazz, tańczy się do muzyki Eltrona Johna i Krime’a. A do tego raz na jakiś czas stand up albo improwizacja. Bomba współpracuje też z Krakowskim Festiwalem Filmowym, z Miesiącem Fotografii i ze świetnym festiwalem Green Zoo. Nieodłączną częścią jej wystroju są wystawy.

Kraków pl. Szczepański 2/1

Poznań ul. Taczaka 20

koncerty, różne projekty muzyczne i kulturalne sprawiły, że Zatoka Sztuki stała się jedną z najbardziej aktywnie działających instytucji kulturalnych w Polsce. W swoich przestrzeniach organizuje m.in. Sopot Jazz Festiwal, Sopot Art & Fashion Week, festiwale Fringe, Kontakt i Na Zdrowie czy Literacki Sopot. Szczególnie przyjemnie jest tu latem: słońce, plaża, wygodne łóżka plażowe i muzyka – czego chcieć więcej? Sopot al. F. Mamuszki 14

M14

KONTENER COOLTURY mnóstwo atrakcji dla aktywnych mieszczuchów: warsztaty teatralne, filmowe, fotografii, warsztaty Urban Gardening i Czyn społeczny 2.0, a także Mała Akademia Architektury. Lato i kultura spotkają się w tym roku właśnie tam! Kontener Cooltury to letnia przestrzeń wymiany kulturalnej umiejscowiona na wyspie na Kanale Regatowym w samym centrum parku Śląskiego w Chorzowie. Kontener rozpocznie swoją działalność już w maju i aż do września odbywać się tam będą wydarzenia muzyczne, filmowe i całe

Chorzów park Śląski


GROLSCH

TEMAT RZEKA

ZNAJOMI ZNAJOMYCH PIĘKNY PIES

Temat Rzeka to centrum rekreacyjno-artystyczne położone na nadwiślańskiej plaży, która w zeszłym roku została wyróżniona przez magazyn „National Geographic” jako jedna z najładniejszych plaż miejskich w Europie. Na rozległej przestrzeni 23 000 m2, stworzono miejsce, które w zeszłym sezonie gromadziło tysiące gości wokół wydarzeń muzycznych, artystycznych i sportowych. Nadchodzący sezon będzie w temacie Rzeka równie przyjemny. Realizowane będą jeszcze większe i dużo odważniejsze pomysły. Nie zmieni się jednak charakter miejsca, a najciekawsze projekty będą kontynuowane: Środowe Kino i Wino, czwartkowe koncerty, piątkowo-sobotnie imprezy taneczne i leniwe niedziele z muzyką na żywo.

Warszawa plaża przy moście Poniatowskiego

Piękny Pies jest jednym z ważniejszych miejsc na klubowej mapie Krakowa. Trudno je zdefiniować – od lat pielgrzymują do niego stali bywalcy z Krakowa i złaknieni niezwykłego klimatu goście. W piątki i soboty przyciągają ich imprezy taneczne, a w tygodniu – intrygująca oferta kulturalna. Poza koncertami znanych zespołów z kraju i zagranicy odbywają się tu promocje książek i wernisaże prac rozmaitych artystów. Klub jest także gospodarzem comiesięcznej imprezy pod szyldem „Gadający Pies”. Klub Piękny Pies to miejsce idealne zarówno na popołudniową kawę, jak i nocne hulanki przy dobrej muzyce.

Klubokawiarnia stworzona przez znajomych dla znajomych i dla przyszłych znajomych. Miejsce klimatyczne, położone w samym środku stołecznego Śródmieścia, w jednej z dwóch przedwojennych kamienic, które dzięki właścicielowi przetrwały do dziś. W kalendarium Znajomych znajdziecie imprezy taneczne, koncerty, wernisaże, instalacje, teatr czy kabaret. Nie zabraknie też dobrego kina – seanse odbywają się w przysposobionej do lenistwa salce. Znajomi zapraszają siedem dni w tygodniu od 18 do ostatniego gościa.

Kraków ul. Bożego Ciała 9

Warszawa ul. Wilcza 58a

Grolsch Film Works zaprasza na Nowe Horyzonty Exclusive Grolsch zaprasza na wyjątkowy

przegląd filmowy we wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty. W programie znajdą się nowe tytuły, które zostały nagrodzone bądź zauważone na międzynarodowych festiwalach, ale nie trafią do regularnej dystrybucji. Grolsh wspólnie z Kinem Nowe Horyzonty zapraszają na spotkania po seansach. W nieformalnej atmosferze kinowego bistro będzie można porozmawiać o filmach z zaproszonymi gośćmi. Przed każdym seansem wyemitowane zostaną krótkometrażowe filmy powstałe w ramach projektu Grolsch Film Works.

PLAN SPOTKAŃ: 07.03 (piątek) Nebraska, reż. Alexander Payne 21.03 (piątek) Mandela: droga do wolności, reż. Justin Chadwick 04.04 (piątek) Kobieta w ukryciu, reż. Ralph Fiennes 25.04 (piątek) Wszystko stracone, reż. JC Chandor 09.05 (piątek) Vermeer według Tima, reż. Teller 16.05 (piątek) Kłamstwa Armstronga, reż. Alex Gibney

M15


AKTIVIST

MAGAZYN LUDZIE

BO ZIMA BYŁA ZA DŁUGA

OBCY • DRZWI • PONIEDZIAŁEK

Tekst: Olga Wiechnik

Dlaczego to dobrze, że jesteśmy niemili, co tak złości polskie staruszki i czemu nikt nie podrywa kobiet w autobusach – te i inne pytania w swoich komiksach o Warszawie stawia Fanny Vaucher, Szwajcarka mieszkająca od dwóch lat w Polsce. My do jej spostrzeżeń dokładamy głosy kilku innych obcokrajowców. Bo najbardziej przecież lubimy rozmawiać o sobie. Komiksowy blog Fanny Vaucher „Polskie pigułki” ukazał się niedawno jako książka.

„Dlaczego Polacy uznawani są za pesymistów?” brzmi tytuł jednego z komiksów Fanny. Na rysunku scenka w tramwaju. Kobieta rozmawia przez telefon: „Mmh, no… No… No właśnie… No tak”. „Maybe it’s because they say »no« to say »yes«” – odpowiada sobie Fanny. Ten żart lepiej brzmi po angielsku, ale Fanny swoje komiksy pisze po francusku. Niedawno nakładem Bęc Zmiany jej komiksowy blog został wydany jako książka – w trzech językach. Wiemy już więc, co Szwajcarkę dziwi w Warszawie: „Dlaczego tylu ludzi ma u was takie same imiona? Czy za tymi płachtami reklamowymi mieszkają ludzie? Jak powiedzieć „do włosów przetłuszczających się”? Dlaczego literka „l” jest przekreślona?” – zastanawia się Fanny każdego dnia.

Diabeł tkwi w szczegółach

Fanny po raz pierwszy była w Warszawie w odwiedzinach u kolegi, którego poznała w Szwajcarii, gdzie studiowała literaturę oraz ilustrację i komiks (tak, w Genewie są takie studia). Z tej wizyty najbardziej zapamiętała Pałac Kultury, który zobaczyła zaraz po wyjściu z pociągu. – To był mój pierwszy wizualny kontakt z czymkolwiek sowieckim. Bardzo dziwne

wrażenie. Pustka i ogrom – wspomina. Z czasem kolega zamienił się w chłopaka, a Genewa – w Warszawę. Fanny mieszka tu już półtora roku. Przyjechała, bo chciała rysować, nie chciała szukać „prawdziwej” pracy. A tu było ją stać na dużo więcej, mogła się utrzymać z oszczędności i okazyjnych fuch ze Szwajcarii. Przyjechała, poszła w miasto i od tego czasu tak łazi, patrzy i rysuje. Siedzimy w Barze Studio mieszczącym się w Pałacu Kultury. Fanny chwilę wcześniej poinstruowała mniej zorientowaną warszawiankę, jak dotrzeć do Kinoteki, a teraz opowiada mi o swoich sąsiadkach z bloku na Woli, starszych, wyglądających identycznie paniach, które mimo bariery językowej ciągle opowiadają jej coś o pogodzie i o swoich pieskach. Opowiada też o Częstochowie, z której właśnie wróciła, a w której bardzo jej się podobało (polscy znajomi, gdy o tym usłyszeli, polecili jej odwiedzić Radom), o swoim ulubionym polskim słowie (poniedziałek) i o tym, jaką ulgę odczuła, gdy okazało się, że nikt jej tu nie podrywa na ulicy. – We Francji i Szwajcarii dziewczyna idąca samotnie ulicą albo czekająca na autobus od razu jest zagadywana przez nachalnych kolesi. A tu nic, nawet w weekend, nawet wieczorem w autobusie. To jest cudowne! – zachwyca się. A16

Tylko hity

Z tym podrywaniem to chyba jednak grubsza sprawa. – Polskie kobiety są piękne, dobrze się ubierają. A faceci… faceci zupełnie nie potrafią ich podrywać – mówi mi Trent Payne, Brytyjczyk o jamajskich korzeniach, który od kilku lat mieszka w Warszawie. A wie, co mówi, bo choć na co dzień prowadzi agencję PR, to od kilku lat gra jako didżej w klubach w całej Polsce i niejedno już widział. Trent przyjechał do Warszawy w 2009 r. Przez rok żył w związku na odległość, ale w końcu zdecydował, że ciekawiej będzie, jeśli to on się przeprowadzi do Polski. Z kolei jego przyjaciel i współtwórca didżejskiego projektu Sweat Republika, Anthony Saint, jest Francuzem, pracuje jako event manager i didżej, gra w wielu klubach w całym kraju. Rozmawiamy więc o tym, jak bawią się Polacy. Najbardziej chłopakom przeszkadza to, że ludzie w klubach chcą tańczyć tylko przy hitach: – Nawet jeśli grasz jakiś określony gatunek muzyki, np. house, i puścisz coś choć trochę „spoza pudełka”, coś, czego ludzie nie znają, od razu wszyscy przestają się bawić. Musisz natychmiast wracać do hitów. To strasznie nudne – narzekają. – Nie jest to tylko problem publiczności – zauważa Anthony. – To także wina managerów i właścicieli klubów, którzy idą po linii najmniejszego oporu. – Pamiętam, jak po raz pierwszy zagrałem „Happy” Pharrella Williamsa – wspomina Trent. – To było dziewięć miesięcy temu w Syrenim Śpiewie. Ludzie się krzywili, bo tego nie znali. Po miesiącu zagrałem znowu, i znowu, i znowu. Za kolejnym razem okazało się, że ten numer jest już radiowym hitem


MARZEC 2014

i ludzie znają go na pamięć. Wtedy zagrałem go po raz ostatni. Inne zdanie o naszej otwartości na nowość ma Olivier Heim, Holender urodzony w Stanach, członek zespołu Très.b, który teraz skupił się na swoim solowym projekcie Anthony Chorale. – Mam wrażenie, że tu w Polsce ludzie są bardziej otwarci na różne gatunki muzyczne, na różną wrażliwość. W Holandii może i jest więcej klubów z dobrym nagłośnieniem, są rządowe programy stypendialne, różne rozwiązania systemowe, ale Polska to w tej chwili bardzo interesujące miejsce do życia – mówi Olivier. Tom Pettit, jego kolega z zespołu, pół Anglik, pół Duńczyk, dodaje: – Rozumiemy, jak trudno zachować dystans do swojego kraju, ale tu się naprawdę wszystko bardzo szybko zmienia na lepsze. Nie możemy się nadziwić, w jakim tempie to się dzieje. Dostrzegają to również Trent i Anthony, największe zmiany, ich zdaniem, zaszły w liczbie i jakości restauracji. – Sześć lat temu istniało niewiele knajp, a tych dobrych było naprawdę mało. Teraz wybór jest ogromny, a poziom bardzo wysoki – dodają. Z kolei Fanny zauważa drugą stronę gastronomicznego medalu: – Mnóstwo miejsc się zamyka, wygląda na to, że średnia długość życia knajpy to półtora roku. Ciągle obawiam się, że moje ulubione miejsce nie będzie już istniało, gdy będę chciała je znowu odwiedzić. Mody i miejsca żyją u was krótko – podsumowuje.

Nie dziękuję

– A ja mam problem z drzwiami – mówi Anthony, gdy rozmawiamy o tym, co im w nas najbardziej przeszkadza. – Np. w restauracji, kiedy przepuszczasz kogoś, albo otwierasz przed nim drzwi, nie usłyszysz „dziękuję”. – Szczególnie od kobiet – przytakuje mu Trent. Potwierdza to też Fanny: – Mój chłopak gani mnie, że za często dziękuję. Ale przecież to najlepsze, co można komuś powiedzieć – wyrazić wdzięczność. „Nie mów »dziękuję«”, przecież to kompletne szaleństwo! – dziwi się Fanny. Inaczej na naszą najbardziej rzucającą się w oczy cechę narodową patrzy Olivier. – W Luksemburgu wszyscy są zawsze bardzo mili, więc nigdy nie wiesz, czy to jest szczere. Jeśli ktoś nie ma ochoty ze mną rozmawiać, wolę, żeby nie rozmawiał. Ale żeby dobrze się tu poczuć, musiałem nabrać więcej dystansu do siebie. Dawniej, gdy ktoś był niemiły, odbierałem to bardzo osobiście. Teraz wiem, że to nie musi mieć ze mną absolutnie nic wspólnego. To bardzo cenna lekcja – dodaje. Podobne zdanie na ten temat ma Trent. – W Anglii ludzie tacy jak kierowca autobusu czy pani na poczcie są uprzejmi, bo to ich obowiązek, ich zadaniem jest utrzymanie porządku. W sytuacjach towarzyskich już nie wszyscy są mili. Tutaj jest odwrotnie. U nas ta uprzejmość to efekt zautomatyzowania relacji, przeźroczystego stosunku do obcych. Tutaj ludzie są bardziej szczerzy. Wy mówicie, co myślicie, uwielbiam to – dodaje. W tym samym tonie wypowiada się Nikolay Laylay, również didżej od kilku lat pracujący w Warszawie. Nikolay urodził się na Ukrainie, mieszkał m.in. na Syberii, w Kijowie, potem w Gdańsku, a kilka ostatnich lat spędził

w Warszawie. Do Trójmiasta przyjechał, bo w Kijowie nic go nie trzymało. Bo było blisko, bo miał już kilku polskich znajomych, jakieś podstawy języka. Bo był już w Olsztynie na wymianie i w Gdyni na Open’erze. Jego zdaniem Polacy to miks Wschodu z Zachodem. Zachód przejawia się zamknięciem w sobie, lekkim dystansem, wycofaniem. – Zachodnie są u was też maniery: dzień dobry, do widzenia, w sklepie, z sąsiadem, na klatce schodowej, w windzie. U nas ludzie nie są tak dobrze wychowani. Z kolei wschodnie są tu emocje. To, że potrafią ponieść, wylać się – mówi. – Ale ludzie na Wschodzie więcej tańczą – dodaje z uśmiechem. Nikolay nie ocenia, jak przez te lata jego pobytu w Polsce zmieniła się Warszawa, bo to przede wszystkim on się zmienił. – Do Polski przyjechałam w nie najlepszej formie psychicznej, fizycznej, życiowej. I to tu wróciłem do życia – mówi. Teraz trzymają go tu dobrzy znajomi i dobre ścieżki rowerowe (!). Najbardziej przeszkadza mu za to nasza „zamkniętość”. Ale nie żeby go to denerwowało, nic go nie denerwuje. No, może oprócz zimy.

Winter is coming

To, co zdaniem Fanny najmocniej odciska piętno na charakterze Polaków, a co przewija się

Sposób, w jaki Polacy mówią: „Nie ma problemu, wszystko w porządku”, brzmi dokładnie tak samo, jak polskie: „O mój boże, coś ty narobił” w wypowiedziach wszystkich moich rozmówców, to… zima. – Macie na jej punkcie obsesję. Zaczynacie mówić o jej nadejściu, gdy tylko zacznie się wiosna. Całe lato psujecie sobie oczekiwaniem na nią, a gdy już jest, zachowujecie się, jakby nigdy nie miała się skończyć – śmieje się Fanny. I w ten sposób dochodzimy do naszej drugiej narodowej przypadłości: narzekania. – Sposób, w jaki Polacy mówią: „Nie ma problemu, wszystko w porządku”, dla Francuza, który nie zna polskiego, brzmi dokładnie tak samo, jak polskie: „O mój boże, coś ty narobił, przecież nie tak miało być” – zauważa Fanny. Na nasze narzekanie nie narzekają z kolei Tom i Olivier: – Najbardziej podoba mi się w Polakach to, że dużo marudzą, a potem i tak robią swoje. Mają determinację, żeby działać, mimo wszystkich rzeczy, które im przeszkadzają. To bardzo cenna cecha. W Polsce możesz być pesymistą i aktywistą jednocześnie – podsumowują. Trent uważa natomiast, że nie tyle za dużo narzekamy, co za mało wymagamy. Tę negatywną energię powinniśmy zainwestować w konstruktywne działanie. – Gdybym zwalał tak często winę za wszystko na przeszłość – tak jak wy zasłaniacie się komunizmem – całe dnie narzekałbym na niewolnictwo.

A17

Nikolay Laylay, z Syberii do Syreniego Śpiewu Olivier Heim, Holender mieszkający w Warszawie Trent Payne i Anthony Saint, Brytyjczyk i Francuz


AKTIVIST

MAGAZYN TOP 5

HYDROZAGADKA

RZEKI • MIASTO • PODZIEMIA

Tekst: Michał Kropiński

Choć wydaje się to trudne, można zgubić rzekę. Tak stało się w wielu miastach, które mimo że położone nad błękitnymi wstążkami, dawno zapomniały, że gdzieś tu coś płynęło. Miejskie rzeki są ukrywane głęboko pod ziemią. O tym, że można je odnaleźć, opowiada film „Lost Rivers”, który zostanie pokazany podczas festiwalu MIASTOmovie we Wrocławiu.

BRESCIA

MONTREAL

1

Kanadyjskie miasto to chyba największe na świecie skupisko „zaginionych” rzek. Rolę miejscowego Styksu odgrywa Little St. Pierre, która po epidemii cholery z XIX wieku przeobrażona została w sieć kanałów i, jak się zapewne domyślacie, w tej chwili płynie w całości pod ziemią. Podobny los spotkał Glen Creek, po której zostało ledwie źródełko zasilające fontannę w jednym z miejskich parków. Urbanizacja nie oszczędziła nawet sporego jeziora. Po Otter Lake zachowało się zaledwie kilka maleńkich potoków ozdabiających osiedle mieszkaniowe i plac zabaw. To jednak nie wszystko. Pozostałe rzeki można poznać dzięki aplikacji „Lost Rivers – Montreal”.

2 LONDYN

Miasto ikona, a jakże! Nie dziwi więc, że przykryte w czasach wiktoriańskich rzeki jako chyba jedyne na świecie doczekały się wielu legend i opracowań. Wiadomo, stolica UK kryje pod swoimi chodnikami wiele sekretów. Są ludzie, którzy zajmują się sprawą na poważnie. W Londynie działają grupy eksplorujące kanały i tworzące mapy przykrytych ceglanym sklepieniem rzek. A wspierają ich radiesteci. Różdżkarze organizują ciut bezpieczniejsze wyprawy prowadzące ulicami kilka metrów nad podziemiami. Rzetelne fanowskie info na temat największej europejskiej sieci ukrytych rzek znajdziecie na londonslostrivers.com.

4

Prawdziwymi hardkorowcami są Brescia Underground. Grupa postanowiła przywrócić włoskiemu miastu pamięć o BovaCelato, rzece ukrytej w kanałach jeszcze w średniowieczu, która wraz z licznymi odpływami tworzy niesamowitą podziemną pajęczynę. Początkowo ekipa działała na nielegalu. Jednak kilka lat starań sprawiło, że zapaleńcy z Bresci zostali oficjalnymi przewodnikami po podziemiach i niczym prawdziwy AS ratują od zapomnienia największą atrakcję swojego miasta. Jeśli tylko będziecie w okolicy i niestraszne wam szczury i inne przyjemne stworzonka, to kupcie wędkarskie kalosze i skontaktujcie się z Andreą, który organizuje być może jedyne takie oficjalne wycieczki na świecie. Jeśli jednak wolicie pozostać na powierzchni, możecie zerknąć na rzekę przez specjalne okienko.

ŁÓDŹ

3

SEUL

Tuż po wojnie domowej Koreańczycy z Południa nie myśleli zbytnio o zrównoważonej urbanistyce. Uznaną za centrum slumsów i siedlisko chorób rzekę Cheonggyecheon szybko zakryli autostradą. W przeciwieństwie do Kanadyjczyków poszli jednak po rozum do głowy i w 2000 r., po prawie trzech latach prac, koszmarna autostrada zniknęła. W jej miejscu znowu płynie rzeka. Rewitalizacja wywołała ogromne problemy komunikacyjne, które kompletnie sparaliżowały miasto (zamknięto trzy główne arterie). Jednak wysiłki się opłaciły, bo w pięć lat po przebudowie w rzece żyje już 800 gatunków zwierząt i roślin, a wykonane przy okazji prace drogowe zmniejszyły korki w niektórych punktach miasta aż trzykrotnie.

A18

5

Mało kto kojarzy to ogromne miasto z rzekami. A przecież tereny przemysłowej metropolii przecina aż 18 rzek o łącznej długości 125 km! Spece od przestrzeni twierdzą, że jest to jedno z niewielu miast w kraju, w którym przy odrobinie wysiłku urbanistów każdy mieszkaniec miałby zaledwie 5 minut drogi piechotą nad najbliższy zbiornik wodny. Tymczasem aż 60 km rzek i rzeczek płynie pod ziemią. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to suche koryta rodem z pustyni Mojave. Społecznicy walczą o miejskie akweny już od prawie 20 lat, jednak tabliczki informacyjne nie sprawią, że nagle odnajdziemy zasypane źródła Neru czy Jasienia. Od jakiegoś czasu miejscy eksploratorzy mogą wziąć udział w spacerach „Łódź utkana dźwiękiem”, które prowadzą śladami rzek.


CITY MOMENT

MIASTO • FOTO • CHWILA

Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn

A19


AKTIVIST

MAGAZYN MAFIA

Tucanes de Tijuana, gwiazdy narcocorrido Valentin Elizalde, zginął od 28 gangsterskich kul

ONA STRZELA DLA MNIE

BALLADY • NARKOTYKI • WĄSY

Tekst: Michał Kropiński

Posiekane przez kule ciała 2Paca i Notoriusa utrwaliły w masowej wyobraźni obraz muzyka romansującego z kryminałem. Jednak od czego mamy Meksykanów, którzy na każdy wyczyn swoich północnych sąsiadów mają o wiele bardziej hardkorową odpowiedź.

bez przenośni wyznaje: „Z kałachem i bazooką obserwujemy fruwające głowy. Jesteśmy krwiożerczy, popieprzeni i kochamy zabijanie!”. Tę i więcej przyjemnych melodyjek wraz z tłumaczeniami znajdziecie bez problemu na YouTubie.

Corrido to tradycyjna ballada wywodząca się ze średniowiecznej Hiszpanii. Na kontynent amerykański dotarła wraz z wędrownymi bardami podążającymi śladem konkwistadorów. Pieśniarze opiewali wyczyny lokalnych bohaterów, ale ich popularność osiągnęła ogólnonarodowy poziom dopiero podczas wojny o niepodległość, kiedy to corrido poświęcono czynom Emiliana Zapaty i Pancha Villi. Wraz z nadejściem nowych czasów lokalni cwaniacy szybko zabrali się za handel narkotykami, a bezrobotni śpiewacy znaleźli nowe inspiracje.

Mylicie się jednak, myśląc, że takie cuda dzieją się tylko na drugiej półkuli. Nasi wschodni sąsiedzi w ostatnich latach rozwinęli swój słynny szanson, którego nazwę 50-latkowie kojarzą z Okudżawą, w oddzielny gatunek dedykowany kryminalistom. Często nazywany również blatnyakiem, wywodzi się z romantycznej rosyjskiej pieśni więźniów politycznych, ale dziś opiewa raczej wyczyny rzezimieszków i mafiosów, a przypominający z wyglądu naszego Krzysztofa Krawczyka wykonawcy balansują na krawędzi prawa, zupełnie jak ich meksykańscy koledzy. Pucułowaty Michaił Krug – autor „Vladimirsky central”, kultowego utworu opisującego największe rosyjskie więzienie – zginął od kuli zamachowca, z kolei jego wciąż żyjący kumpel, bliski przyjaciel Putina Grigorij Leps jest od dawna uważany za członka mafii. Nie przeszkadzało mu to jednak w kandydowaniu do udziału w występie otwierającym Igrzyska Olimpijskie w Soczi. Wspiera go legendarny pieśniarz Josif Kobzon, który ze względu na związki ze światem przestępczym od ponad dwóch dekad nie ma prawa wjazdu do USA. Żeby było wesoło, szansony nuci dosłownie cały kraj, a kolejne przeboje o mafii biją rekordy popularności, jakie u nas osiągało tylko „Ona tańczy dla mnie”. Wybrzmiewają nie tylko w zapyziałych celach i na ludowych weselach, lecz także na wystawnych rautach znanych polityków. Melodie trafiają jednak na podatny grunt. Opiewany w pieśniach i zastrzelony w styczniu 2013 r. słynny mafioso Dziadek Hassan był od lat ulubieńcem tabloidów, a jego pogrzeb stał się najważniejszym wydarzeniem towarzyskim roku .

Przekroczyli Rio Grande, gdy nadciągnął zmrok

Za protoplastów narcocorrido uważa się Tigres del Norte, którzy w 1974 r. jako pierwsi nagrali swoje utwory na winylu. Dziś są folkowymi gwiazdkami występującymi dla amerykańskiej armii, niemającymi nic wspólnego z narkobossami. Jednak to oni zapoczątkowali trend, dzięki któremu 40 lat później każdy region na poszatkowanej strefami wpływów mapie Meksyku ma swoje własne zespoły narcocorrido. Rozpoznawalny band to podobnie jak złoty pistolet i dziara na klacie wyznacznik przestępczej potęgi. Na całym pograniczu, od Tijuany po Matamoros, nie znajdziecie chyba gangu i bossa, których czyny nie są opiewane w przaśnych balladach. Ukrywający się od lat przed policją, najsłynniejszy gangster pogranicza Guzman „El Chapo” dorobił się tylu piosenek opisujących jego życie, że można by na ich podstawie napisać biografię. Wąsaci muzycy to także obowiązkowy element każdej porządnej biby i lokalnego festynu. I niech nie zmylą

was ich zabawne stroje. Koncert wiernego wykonawcy narcocorrido to dla mafii wydatek od 10 do 100 tysięcy dolarów. Taka suma to jednak warunek całkowitego oddania wobec mecenasów. Niejaki Valentin Elizalde, zwany też „Złotym Kogutem”, był złotym dzieckiem meksykańskiej piosenki. Był, bo 25 listopada 2006 r. zginął od 28 kul, które w jego kierunku najprawdopodobniej wystrzelili członkowie panującego na wschodnim wybrzeżu gangu Zetas. Spora część publiki nie zdawała sobie sprawy z prawdziwego znaczenia jego piosenek, dlatego wkrótce po śmierci Koguta kraj zaszokowała informacja o jego związkach z konkurującym z Zetas klanem Sinaloa. Co ciekawe, Elizade został pośmiertnie nominowany do latynoamerykańskiej Grammy. Żeby nie było za wesoło, uhonorowano go także 14 trupami, które padły w ramach krwawej zemsty.

Narkotyki zalewają ulice, a rząd o tym wie – to dobry biznes

W przemyśle narcocorrido bywa też jednak całkiem zabawnie, choć to raczej humor rodem z filmów Rodrigueza. Najpopularniejsi w branży Tucanes de Tijuana sprzedali w swojej karierze ponad 12 milionów płyt, a zarobioną kasę zainwestowali w kręcenie profesjonalnych klipów przypominających zabawne filmy sensacyjne (sprawdźcie „El Diablo”!). Mniej zabawne jest narcocorrido enferno, tzw. chore ballady opisują wyczyny najgorszych dewiantów w branży, w tym słynnego „Kucharza”, który na pewno nie był mistrzem w przyrządzaniu quesadillas. Z kolei Movimiento Alterado A20

Czy wiesz, że dziwka to też człowiek?


MARZEC 2014

KALENDARIUM MARZEC

Olga Święcicka (oś)

Filip Kalinowski (fika)

Mateusz Adamski (matad)

Michał Kropiński (mk)

MUST SEE

Kacper Peresada (kp)

Rafał Rejowski (rar)

Cyryl Rozwadowski [croz]

Alek Hudzik [alek]

Iza Smelczyńska [is]

Kuba Gralik [włodek]

MIASTO MAMY WE KRWI Śpiewa Błażej Król z UL/KR i zaraz potem dodaje: „Miasto mamy w dupie”. My Błażeja na pewno w dupie nie mamy i choć trochę jesteśmy źli, że zakończył żywot tego duetu, to po wysłuchaniu nagranego już solo „Szczenięcia” jesteśmy w stanie wszystko mu wybaczyć. 20 marca we wrocławskim Firleju i dwa dni później w warszawskiej Kulturalnej Błażej wystąpi ze swoim premierowym materiałem. Z radości zacieramy rączki, bo wiemy, na co Króla stać. Sukces raczej murowany. Oklasków nie zabraknie też w Kongresowej, gdzie w ostatnie dni marca wystąpi legenda – Sixto Rodriguez. Piosenkarz z Detroit, który dzięki dokumentowi „Sugar Man” po latach ciszy stał się popularny na całym świecie, na pewno nie wyjdzie z sali bez kilku bisów. Na owacje zasługują też chłopaki z Disclosure, Anna Calvi i Savages. Marzec, pewnie dlatego, że wiosenny i jaśniejszy, muzyczną poprzeczkę zawiesił bardzo wysoko. Będzie więc w czym przebierać i miejmy też nadzieję, z czego się rozbierać. My chcemy lata! Olga Święcicka K21

12.03 DISCLOSURE WARSZAWA PALLADIUM ul. Złota 9 19.00 115-125 zł

Zagraj to jeszcze raz, Guy Gwiazda braci z podlondyńskiego Reigate nie przygasa ani na chwilę. Zeszły rok w muzyce elektronicznej bez wątpienia należał do nich. Seria znakomitych singli, umiejętność dobierania współpracowników (Aluna George, Sam Smith), debiutancki album nominowany do Grammy i koncerty, po których wszyscy wychodzą spoceni jak myszy w połogu i szczęśliwi jak prosięta w maju. To oni dobitnie potwierdzili, że moda na lata 80. to już przeszłość (nawet jeśli niektórzy dziennikarze muzyczni w Polsce właśnie się na nią załapali) i zaczęli wiernie kopiować klubowy styl sprzed 20 lat. No, może czasem zbyt dosłownie, ale wszystko wskazuje na to, że Guy i Howard dopiero się rozkręcają. Zobaczcie ich w pełnej krasie, ale póki co jeszcze nie na stadionie. [rar]


KALENDARIUM

KONCERT

01.03

IMPREZA

IMPREZA

01.03

01.03

KONCERT

01.03

SIMPLE MINDS

KOLLEKTIV TURMSTRASSE

BURN IN SNOW

SAVAGES

POZNAŃ Sala Ziemi MTP, ul. Głogowska 14 19.00 140-160 zł

KRAKÓW Prozak 2.0, pl. Dominikański 6 22.00 25-40 zł

BIELSKO-BIAŁA Hala Widowiskowo-Sportowa ul. Karbowa 26 70 zł

WARSZAWA Nowy Teatr, ul. Madalińskiego 10/16 00.00 95-115 zł

Nie zapomnij

Kolektywny trans

Płonący śnieg

Dzikuski

Tak, tak, wszyscy znają „Don’t You (Forget About Me)” i zapominają, że zespół Jima Kerra w ciągu ostatnich 35 lat nagrał mnóstwo innych świetnych kawałków, choćby „Alive and Kicking” czy „She’s a River” – a to i tak wierzchołek góry lodowej. Żeby odświeżyć nieco pamięć słuchaczy, Szkoci w zeszłym roku wydali przekrojowy album „Celebrate”, który jest klasycznym „greatest hits”. Pokaźny, rozłożony na dwie płyty zbiór stał się wstępem do kolejnej wspominkowej trasy. Dwa lata temu Kerr z kolegami w wielkim stylu fetowali już reedycję swoich pierwszych pięciu, najbardziej zresztą eksperymentalnych albumów. Wielka szkoda, że wtedy nie zawitali do Polski, ale być może ktoś uznał, że chętniej przyjdziemy się na murowane hity. [rar]

Najazd Niemców na Polskę trwa. Na szczęście tym razem chcą raczej podbić nasze uszy, a nie miasta. Kollektiv Turmstrasse to jeden z najlepiej brzmiących duetów, jakie pojawiły się u naszych zachodnich sąsiadów. Muzycy postanowili wspólnie tworzyć, gdy usłyszeli swoje solowe kawałki. Fascynują się Detroit techno i acid house’em, nagrywali dla takich wytwórni jak Raummusik, Basic Channel czy Mosaik. W ciągu dekady stali się jednymi z najważniejszych twórców brzmień okołominimalowych. Teraz w końcu mieszkańcy Krakowa będą mieli szansę usłyszeć ich na żywo. [kp]

Burn in Snow zwyczajowo podwyższy temperaturę na górskich stokach – tym razem w Bielsko-Białej. W akcji zobaczycie śmietankę europejskich riderów, zarówno na snowboardach, jak i nartach, a wieczorem, wypiwszy kakao, będziecie mogli przybić piątkę z najlepszymi hiphopowymi wymiataczami. Głównymi gwiazdami będą bowiem Method Man i Redman – najbardziej rozpoznawalny członek Wu-Tang Clanu i jego wierny koleżka tworzą jeden z najlepiej zgranych rapowych duetów na planecie. Swoje trzy grosze dorzuci też A$AP Ferg, członek A$AP Mobu, którego zeszłoroczny „Trap Lord” był równie często omawiany co longplay Rocky’ego. Swoją „Czarną Białą Magię” odprawią na scenie Sokół i Marysia Starosta, a line-up dopełni gromada didżejów i producentów. Termometry będą szalały. [croz]

Nie było chyba gitarowego debiutu, który w zeszłym roku wygenerowałby więcej hałasu niż pierwszy longplay tego londyńskiego kwartetu. Dziewczyny z Savages posłużyły się wprawdzie znanymi, postpunkowymi schematami, ale tchnęły w nie nowe życie, i w ten sposób znokautowały krytyków z większości liczących się muzycznych magazynów. O tym, że ta wrzawa jest uzasadniona, przekonaliśmy się na zeszłorocznym Open’erze. Panie rozerwały festiwalowy namiot na strzępy, a przewodząca zespołowi Jehnny Beth okazała się prawdziwie magnetyczną i niepokojącą osobowością. Występ Savages zainauguruje nowy cykl koncertów w industrialnej, klimatycznej przestrzeni stołecznego Nowego Teatru. Niech was nie zniechęcą ceny biletów, tu trzeba się pojawić. [croz]

02.03 WARSZAWA Stodoła ul. Batorego 10 18.30 150-180 zł

4

John Lennon w wywiadzie dla brytyjskiej gazety „Evening Standard” stwierdza, że The Beatles są popularniejsi od Jezusa. „Nie wiem, co pierwsze minie – rock’n’roll czy chrześcijaństwo”, dodaje. Jego wypowiedź wywołuje społeczne oburzenie i masowe palenie płyt grupy, głównie w USA.

4 marca 1966 r.

K22


MARZEC 2014

KONCERT

02.03

KONCERT

KONCERT

02.03

03.03

KONCERT

04, 05.03

FRANK TURNER

DAWID PODSIADŁO

TOM ODELL

JAMES ARTHUR

WARSZAWA Proxima, ul. Żwirki Wigury 99a 20.00 65-75 zł

ŁÓDŹ Wytwórnia, ul. Łąkowa 29 19.00 35-40 zł

WARSZAWA Palladium, ul. Złota 9 20.00 59-89 zł

WARSZAWA Palladium, ul. Złota 9 20.00 89-99 zł

Śpiące dusze

Nie ma czasu na nudę

Do dwóch razy sztuka

Frank Turner wraz ze swoim zespołem The Sleeping Souls ponownie wystąpi w Polsce. Tym razem zaprezentuje się w Proximie, co może być ciekawym doświadczeniem dla muzyka, który miesiąc temu wypełnił do ostatniego miejsca największą halę koncertową w Europie – londyńską O2 Arena – i swoim występem otwierał olimpiadę w 2012 r. Turner to artysta trudny do sklasyfikowania. Przez dziesięć lat kariery zahaczył o tak odległe gatunki muzyczne, jak folk rock i hardcore. Na koncertach potrafi zarówno zagrać w całości akustyczny set, jak i przez dwie godziny wykonywać covery swoich ulubionych muzyków. Jak będzie w Warszawie? Trzeba przyjść i przekonać się na własne uszy. Interesujący może być też support w wykonaniu Andrew Jackson Jihad. To zespół jeszcze mało znany, ale równie interesujący – umiejętnie łączy folk rock z transowymi partiami basu. [matad]

Ten człowiek nigdy nie zwalnia. Mimo że niedawno zakończył swoją pierwszą trasę koncertową promującą płytę „Comfort and Happiness”, Dawid Podsiadło wciąż udowadnia, że robi to, co kocha. Nie wyjechał na czteromiesięczne wakacje na Malediwy, każąc czekać pół roku na kolejne single. Wręcz przeciwnie – muzyk pisze coraz lepsze teksty, angażuje się w nowe projekty, zapowiada następne koncerty. Jednym z nich będzie ten w łódzkiej Wytwórni, który odbędzie się już drugiego marca. Rezerwujcie niedzielny wieczór, bo niedługo bilety na jego koncert przestaną być takie tanie. [maj]

Kawałek „Another Love” tego młodego Brytyjczyka zna chyba każdy. Wszyscy wrzucali ten utwór na Fejsa, licząc na to, że zdobędą większą liczbę lajków niż kolega niżej. Tymczasem mamy dla was świetną informację – już trzeciego marca będziecie mogli wzdychać do swojego idola nie przed monitorem, ale na żywo. Początkowo miał on dla polskich fanów zagrać w listopadzie zeszłego roku, ale z przyczyn niezależnych od organizatorów koncert został przeniesiony na marzec. Młody Brytyjczyk wystąpi w klubie Palladium w Warszawie i niestety będzie to jedyny jego występ nad Wisłą. To nie koniec złych informacji. Bilety zostały wyprzedane już kilka tygodni temu. [maj]

Utalentowana wiewióreczka

13.03 WROCŁAW Eter, ul. Kazimierza Wielkiego 19 20.00 39-60 zł

16.03 KRAKÓW Forty Kleparz, ul. Kamienna 2/4 18.00 30-40 zł

3 lutego 1959 r. W katastrofie lotniczej niedaleko Clear Lake w stanie Iowa ginie Buddy Holly, jeden z najważniejszych rock’n’rollowych muzyków. Zdarzenie do historii przechodzi jako „Dzień, w którym umarła muzyka”. W tym samym wypadku giną też dwaj inni muzycy, Ritchie Valens i Jiles Perry Richardson. K23

Uwielbiamy takie historie. Otyły, niezbyt urodziwy chłopak, który cierpi na chroniczne stany lękowe i ma kłopoty w domu, idzie do talent show i okazuje się objawieniem. Przełamuje nieśmiałość i ze smutną minką zaczyna śpiewać anielskim głosem piosenki o tym, jakie życie jest ciężkie. Poleciały już pierwsze łezki? Ja muszę z ręką na sercu przyznać, że kiedy zobaczyłam występ Jamesa Arthura w „X Factor”, autentycznie się wzruszyłam. Siła wyższa. Zawsze miałam słabość do rudych chłopaków. Ale nie o tym. Arthur śpiewa zgrabny pop dla rozemocjonowanych nastolatek. Śpiewa na tyle dobrze, że półtora roku po wygraniu talent show rusza w międzynarodową trasę, która wyprzedała się w kilka dni. Nie wiem, co bardziej stoi za tym chłopakiem – osobista historia czy muzyka. Czas to oceni. Nie pierwsza „talentowa” gwiazdka i zapewne też nie ostatnia. [oś]


KALENDARIUM

TRASA

05.03

TRASA

WYSTAWA

06.03

07.03-30.04

SKUNK ANANSIE

RADEK SZLAGA, MILENIUM

WARSZAWA Sala Kongresowa, pl. Defilad 1 20.00 120-180 zł

GLIWICE Galeria Czytelnia Sztuki ul. Dolnych Wałów 8a

Akustyczny hedonizm Prawdziwa gratka dla miłośników Skunk Anansie, których w Polsce przecież nie brakuje. Formacja przyjeżdża do nas aż na cztery koncerty, podczas których zaprezentuje się w specjalnym wydaniu. Akustyczna przygoda Skin zaczęła się w zeszłym roku w Londynie. „Charlie Big Potato” czy „Hedonism” przedstawione w surowych wersjach spotkały się z ciepłym odbiorem. Jak wypadają, można się przekonać, oglądając DVD „An Acoustic Skunk Anansie – Live in London”. Można też przyjść na któryś z koncertów. O to nie będzie jednak łatwo, gdyż bilety są wyprzedane. [matad]

07.03 ŁÓDŹ Teatr Wielki, pl. H. Dąbrowskiego 4 20.00 120-180 zł

08.03 POZNAŃ Aula im. Adama Mickiewicza ul. Wieniawskiego 1 20.00 120-180 zł

REBEKA

13.03

CHORZÓW, Szuflada, ul. Wolności 15 20.30 25-35 zł

WROCŁAW Puzzle Klub, ul. Przejście Garncarskie 2 21.00 20-30 zł

Słodka melancholia

15.03

Rebeka wyruszyła w kolejną trasę koncertową. Jako duet Iwona Sławek i Bartek Szczęsny funkcjonują od 2010 r. Ich wydana w zeszłym roku płyta stała się dla nich przepustką do pierwszych zagranicznych występów. Choć ich piosenki nie są tak pociągające, jak uśmiech Bartka, to nie można im odmówić charyzmy i oryginalności, a co ważniejsze – bezpretensjonalności. Nie sztuka nagrywać dobrą płytę przez trzy lata, sztuką jest zaprezentować ją w atrakcyjny sposób na żywo. [kop]

08.03 KRAKÓW Prozak 2.0, pl. Dominikański 6 22.00 20-25 zł

GDAŃSK Parlament, ul. Świętego Ducha 2 20.00 29-34 zł

20.03 POZNAŃ Teatr Polski, ul. 27 Grudnia 8/10 20.00 20-30 zł

21.03 ŁÓDŹ Scenografia, ul. Zachodnia 81/83 20.00 20-30 zł

29.03 WARSZAWA Cafe Kulturalna, pl. Defilad 1 20.00 20-30 zł

Statek Milenium Czy jest jakieś polskie miasto bez osiedla o nazwie Milenium? Pewnie nie, w końcu w latach 80. i 90. trzeba było się przygotowywać na rozpoczęcie nowego wieku. Na pewno takie osiedle znajdziecie w Gliwicach. W jego pobliżu działa Czytelnia Sztuki, gdzie zostaną zaprezentowane prace Radka Szlagi. Artysta wraca na osiedle, które przez dziesięć lat było jego dzielnią, jego piaskownicą i gettem. Na starych śmieciach Szlaga wyciąga ze swoich zbiorów pocztówki z końca lat 80. i składa w całość fragmenty obrazów, które z tamtego okresu zapamiętał. Wspomnienia przefiltrowane przez dziecięcą wyobraźnię i dystans dorosłego już człowieka, który na lata 80. spogląda łaskawym okiem. Gliwice i okolice, miasto ni to polskie, ni niemieckie, nie do końca nawet śląskie – to dodatkowo podkreśla wielobarwność tej historii. Powrót oznacza wspomnienia, jednak jak każda podróż w rodzinne strony jest to spotkanie pełne zaskoczeń, a może nawet rozczarowań. [alek]

FESTIWAL

04-09.03 WARSAW FASHION FILM FESTIVAL WARSZAWA Multikino Złote Tarasy ul. Złota 59 www.w3f.pl

À la mode Moda to nie tylko modelki na wybiegu, fatałaszki i zdjęcia w rubrykach towarzyskich. Moda to znacznie więcej. To sztuka. Kto nie wierzy powinien koniecznie pójść na trzecią już edycję Warsaw Fashion Film Festival, która odbędzie się w warszawskim Multikinie. W programie festiwalu znajdą się zarówno pełnometrażowe dokumenty – jak chociażby film opowiadający o Barbarze Hulanicki i stworzonej przez niej Bibie czy opowieść o legendarnej naczelnej „Vogue’a”, Dianie K24

Vreeland – jak i krótkie metraże. Wśród tych drugich znajdziemy również polskie produkcje. Pokazom będą towarzyszyły warsztaty, wykłady i spotkania z osobistościami mody. Dla zainteresowanych, wtajemniczonych i stawiających pierwsze kroki. Drugie oblicze mody. [dup]


MARZEC 2014

KONCERT

07.03

IMPREZA

07.03

CHIMAIRA

PSYK

WARSZAWA Hydrozagadka, ul. 11 Listopada 22 18.00 55-65 zł

WARSZAWA Brzozowa 37, ul. Brzozowa 37 22.00 15-25 zł

Miszmasz!

Stopa i clap

Chimera to mityczny potwór będący połączeniem węża, lwa i kozła. Ta diabelska kreatura zainspirowała podobno amerykańskich metaluchów, którzy od początków swojej kariery uznali, że będą zespołem wymykającym się wszelkim ramom gatunkowym. No i mamy z nimi problem, bo niby to wrzaski, ale jakby ambitniejsze, czasem dla dzieciaków, a czasem całkiem w dobrym stylu. Troszkę łamanych rytmów, odrobina groove’u i wychodzi całkiem niedefiniowalne sceniczne stworzenie, które w marcu zobaczymy w Polsce aż dwa razy. Podczas koncertów zespół będzie promować swój ostatni, wydany w 2013 r. album „Crown of Phantoms”. [mk]

Gdy mówimy o techno, często zakładamy, że didżej, który właśnie u nas występuje, pochodzi z Berlina lub Londynu. Mało kto spodziewa się, że jeden z najpopularniejszych twórców technicznego brzmienia może przyjechać ze słonecznego Madrytu – a to właśnie w stolicy Hiszpanii wychował się Psyk. Ten zaledwie 25-letni producent w ciągu kilku lat stał się jedną z najciekawszych twarzy światowej sceny techno. Zaczynał release’em dla M_nusa, trochę później został przedstawicielem Non Series i Mote Evolver. Richie Hawtin wymienił Psyka wśród najbardziej interesujących młodych didżejów – jego mieszanka głębokiego techno, house’u i minimalu zachwyciła już tysiące słuchaczy na całym świecie. W Polsce wystąpi na podwójnych urodzinach. Kolektyw Mustnotsleep i seria imprez Kraken Bass-Ment współpracują po raz trzeci, aby uczcić swoje czwarte i trzecie urodziny. Oprócz głównej gwiazdy możecie się spodziewać znanych i lubianych warszawskich i krakowskich didżejów. Trzeba iść posłuchać świeżego techno. [dup]

08.03 POZNAŃ Pod Minogą, ul. Nowowiejskiego 8 18.00 55-65 zł

08.03 KRAKÓW Pauza, ul. Floriańska 18 22.00 15-25 zł

W SKRÓCIE

01-30.03 KINOMUZEUM WARSZAWA Muzeum Sztuki Nowoczesnej ul. Pańska 3 19.00 wstęp wolny www.kinomuzeum.pl

Sztuka filmowa W tym roku MSN po raz kolejny zaprasza na przegląd najciekawszych filmów – z wielkich, światowych festiwali, zapisów koncertów, eksperymentów i klasyki kina. Wszystko za darmo i w mądrze posegregowanych sekcjach tematycz-

nych. Pokazy będą odbywały się od środy do niedzieli. Warto wpadać na Kinomuzeum, bo to niepowtarzalna okazja, żeby na dużym ekranie obejrzeć arcydzieła kina. Pokazom będą towarzyszyły wykłady i spotkania z twórcami. Marzec mamy z głowy. [oś] K25


KALENDARIUM

TEATR

TRASA

07.03

KONCERT

07.03

08.03

TRASA

08.03

JUNO REACTOR

ROMEO I JULIA

WITHIN TEMPTATION

ANNA CALVI

POZNAŃ CK Zamek, ul. Święty Marcin 80/82 20.00 55-70 zł

WARSZAWA Teatr Wielki Opera Narodowa pl. Teatralny 1

POZNAŃ Hala MTP ul. Głogowska 14 20.00 125-160 zł

KRAKÓW Studio ul. Witolda Budryka 4 20.00 69-85 zł

Naspeedowani

Rosyjska fantazja

Kicz na eksport

Dziewczyna z gitarą

Jeżeli instrumenty mogłyby brać narkotyki, to grałyby po nich jak Juno Reactor. Muzykę, którą od prawie 25 lat tworzy Ben Watkins i Mike Maguire, można śmiało nazwać naspeedowaną – to ostra elektronika wzbogacona o instrumenty symfoniczne i etnowokal. Juno Reactor na żywo tworzą świetny show – do klubowego bitu tańczą ubrani w same przepaski afrykańscy tancerze, do tego orkiestra i wyjący wokal. Trzon zespołu od początku jest ten sam, ale muzycy nigdy nie pozwalają na nudę – w Poznaniu Reactor wystąpi więc z hinduskimi tancerkami. Nie oszukujmy się, to pozycja zdecydowanie dla koneserów. Jeśli przez pierwszy kwadrans nie uda wam się wpaść w trans, to lepiej uciekać. Zahipnotyzowana publiczność może być niebezpieczna. O muzykach nie wspominając. [oś]

Gdyby Szekspir nie wymyślił „Romea i Julii”, prawdopodobnie dzisiaj bylibyśmy biedniejsi o kilkaset wierszy, spektakli, filmów, a nawet bajek animowanych. Historia nieszczęśliwych kochanków z Werony zainspirowała także tych, którym lepiej niż składanie zdań wychodziło komponowanie. O dramatycznym losie zakochanych można usłyszeć z partytur m.in. Prokofiewa. Scenariusz spektaklu rosyjskiego twórcy przeznaczony był pierwotnie dla moskiewskiego Teatru Wielkiego, niestety nowa wizja miłości Romea i Julii nie spodobała się dyrekcji. Po pierwsze kompozytor napisał wyjątkowo nietaneczną muzykę, po drugie wymyślił happy end (Romeo zjawiał się minutę wcześniej, gdy Julia nie zdążyła jeszcze wypić mikstury), tłumacząc się tym, że „żywi ludzie mogą tańczyć, ci, którzy umierają, nie mogą tańczyć, leżąc”. Koniec końców, Prokofiew poddał się i napisał wersję po szekspirowsku. I to właśnie ją będziecie mogli zobaczyć w marcu w Teatrze Wielkim. [is]

Są rzeczy, o których filozofom się nie śniło. Jedną z nich jest Within Temptation. W końcu jeśli przyjąć, że Holandia to kraj luzaków lubiących psycho rocka i techno, to jej największą eksportową gwiazdę można uznać tylko za wypadek przy pracy. Zespół od początku kariery rywalizował z Nightwish w kategorii „pop dla ludzi, którzy myślą, że słuchają mrocznego metalu”. Były zatem iście dyskotekowe przeboje okraszone operetkowymi wokalami i wygładzonym brzmieniem gitar. No, ale jak widać, gmin kocha takie rzeczy, bo nie dość, że grupa wyprzedaje u nas duże hale, to jeszcze nagrywa kawałki z czołowym przedstawicielem polskiej szkoły rockowego kiczu. Na pewno widzieliście te cuda na Fejsie swoich znajomych, zatem nie pozostaje wam nic innego, jak iść do lumpeksu i szukać gotyckiej koszuli z żabotem. Nasza już się suszy! [mk]

Jeśli na koncie masz nominację do Mercury Prize i BRIT Awards, to wiesz, że tworzysz coś interesującego. Anna Calvi, mimo że jest obecna na scenie już niemal dziesięć lat, nagrała jedynie dwa albumy – ale za to jakie. Jej debiutancka płyta pt. „Anna Calvi” osiągnęła wielki sukces w całej Europie. Druga pojawiła się w sklepach kilka miesięcy temu i pozwoliła wokalistce ugruntować pozycję głównej artrockowej gitary Europy. Jednak to nie nagrania świadczą o jej muzycznych umiejętnościach, wizytówką artystki od zawsze były występy na żywo. Przemyślane stroje, zabawa gitarą, próba tworzenia nowych brzmień na scenie, fascynacje flamenco – wszystko to sprawia, że każdy występ Calvi jest niezapomnianym przeżyciem. [kp]

08.03 GDAŃSK B90, Doki 1 19.00 40-60 zł

09.03

09.03 WARSZAWA Torwar, ul. Łazienkowska 6a 20.00 125-160 zł

WARSZAWA Basen, ul. Konopnickiej 6 20.00 75-89 zł

10.03 POZNAŃ CK Zamek, ul. Święty Marcin 80/82 20.00 69-85 zł

WROCŁAW Eter, Kazimierza Wielkiego 19 19.00 49-80 zł

9

09.03

W Los Angeles, po imprezie promującej nadchodzący album, w wyniku strzelaniny ginie raper Notorious B.I.G.

9 marca 1997 r.

K26


MARZEC 2014

IMPREZA

08.03

TRASA

IMPREZA

11.03

14.03

BEN SIMS

BUSY P

WARSZAWA Nowa Jerozolima Al. Jerozolimskie 57 23.00 30-40 zł

WARSZAWA 1500 m² do wynajęcia, ul. Solec 18 22.00 25-35 zł

Wielki techno Ben Prawda jest taka, że jeśli kiedykolwiek interesowałeś się techno, to wiesz, kim jest Ben Sims. Zaczynał na początku lat 90., grając hip-hop i house w pirackim radiu we wschodnim Londynie, nieco później odkrył techno, w które wkręcił się na dobre. W ciągu dwóch dekad Sims wydał niemalże 80 (sic!) EP-ek i singli oraz jeden pełnoprawny album – wydany trzy lata temu „Smoke & Mirrors”. Mimo że przez lata swojej kariery współpracował z takimi tytanami techno jak Jeff Mills, Adam Beyer czy Chris Liebing, wciąż najbardziej znany jest jako didżej. Jego zeszłoroczny miks dla Fabric był jednym z najlepszych podcastów 2013 r. Drugi weekend marca należy do genialnych techno didżejów. [dup]

Prezes jest zajęty

STARA RZEKA & PIOTR KUREK ŁÓDŹ Owoce i Warzywa, ul. Traugutta 9 20.00 15-20 zł

12.03

Popłyńcie

KRAKÓW RE, ul. Świętego Krzyża 4 20.00 20-25 zł

Jakiś czas temu przestaliśmy narzekać na polską muzykę niezależną, bo naprawdę jest w czym wybierać. Pojawiają się nowe (i dobre) albumy, coraz lepiej mają się małe festiwale, a w rodzimych zestawieniach płytowych dużą część stanowi polska muzyka. W tych podsumowaniach chyba najczęściej pojawiającym się tytułem był „Cień chmury nad ukrytym polem” projektu Stara Rzeka, stworzonego przez Kubę Ziołka. Jeśli jakimś cudem ominęła was ta premiera, koniecznie wybierzcie się na jego koncert. Podczas minitrasy Starą Rzekę wspierać będzie Piotr Kurek. Obaj artyści lubią bawić się hipnotycznymi motywami, więc nie opierajcie się. Popłyńcie z prądem. [is]

13.03 WROCŁAW Firlej, ul. Grabiszyńska 56 20.00 20-25 zł

14.03 POZNAŃ Głośna, ul. Święty Marcin 30 20.30 20-25 zł

15.03 WARSZAWA Chmury, ul. 11 Listopada 22 20.00 15-20 zł

K27

Kilka dobrych lat temu trudno było znaleźć klub, w którym na playliście nie znalazłby się przynajmniej jeden kawałek z katalogu Ed Banger. W jeden z marcowych wieczorów ojciec tego sukcesu wpadnie do Warszawy, by samemu obdarować was dobrodziejstwami ze swojej oficyny. Gdyby nie wytężona praca Pedro Wintera, znanego jako Busy P, dowiedzenie się, kim są Justice, Uffie, Sebastian czy Breakbot, mogłoby nie być tak łatwe. Francuz był także managerem Daft Punk, a teraz możecie do niego zadzwonić, jeśli chcecie zabukować Cassius. Winter właśnie przygotowuje jubileuszową kompilację, która uświetni dziesiąte urodziny jego wytwórni, a pomaga mu w tym jego nowy podopieczny – Boston Bun. [croz]


KALENDARIUM

KONCERT

IMPREZA

14.03

KOMETY KRAKÓW Alchemia, ul. Estery 5 20.00 20 zł

Na nowo, ale po staremu Komety znają wszyscy. Chyba każdy był na ich koncercie przynajmniej raz w życiu, a większość słyszała przynajmniej jedną z ich miejskich, romantycznych ballad. Zespół wydał pięć LP i nie zboczył

14.03

z obranej początkowo drogi. Zdobył rzeszę fanów, chwali się też sukcesami za oceanem. Koncert w Alchemii będzie promował nową płytę „Paso Fino” wydaną pod szyldem Thin Man Records. Singiel nie zapowiada programowych zmian. Jeśli ktoś nie pamięta, jak wyglądają Komety na żywo, to może się przejść. Ręczę, że Lesław i spółka wyciskają z trzech akordów więcej energii i liryzmu niż ich młodsi koledzy. [kop]

BOK BOK SOPOT Sfinks700, ul. Mamuszki 1 22.00 10-15 zł

Tru Grime Bok Bok po zbyt długiej przerwie wraca do Polski. Założyciel wytwórni Night Slugs, najważniejszy przedstawiciel powracającego w wielkim stylu grime’u i radiowiec znany z Rinse FM, to człowiek

K28

instytucja. Jego naturalna ciekawość pozwoliły Bok Bokowi stworzyć wybuchową mieszankę taneczną, której nie da się pomylić z żadnymi innymi produkcjami. W Polsce pojawi się po raz czwarty i na pewno zapełni klub. Obok niego zagrają Polacy związani z RBMA, wśród których zobaczymy m.in. Daniela Drumza, Naphtę czy Toma Encore’a. [kp]


MARZEC 2014

WYSTAWA

14.03-01.06

TEATR

15,16, 26-27.03

CRIMESTORY

CIENIE. EURYDYKA MÓWI

TORUŃ Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu Wały Gen. Sikorskiego 13

BYDGOSZCZ Teatr Polski, al. Mickiewicza 2 40-100 zł 19.00

Historia z pistoletem

Nosowska w teatrze

„Rebel, rebel, rebel”, gdakało stado kurczaków w jednym z odcinków serialu „South Park”. Ten obraz świetnie pasuje do wizerunku współczesnych buntowników – „anonimusów”, „Occupy wszystko” i „wkurwionych”. Czy artysta naprawdę musi być buntownikiem? A może jego relacje z otoczeniem, społeczeństwem i widzem różnią się od tego stereotypowego ujęcia? Opowiada o tym wystawa „Crimestory” przygotowana w Toruniu przez Stacha Szabłowskiego. Kurator zaprosił artystów, którzy sprzeciwiają się polskiemu artworldowi, zajmują niewygodne pozycje, nie zgadzają się na prosty układ „galeria, sprzedaż, promocja”. Oskar Dawicki, Piotr Grabowski, Tymek Borowski czy Tomasz Mróz to reprezentanci polskiej sztuki, którzy potrafią wystrychnąć na dudka i widza, i kuratora. Dodatkowo będzie też występ Cipedrapskuad... bo wiadomo, kryminaliści i artyści przeklinają. [alek]

Jelinek, Kleczewska, Nosowska i Eurydyka w jednym projekcie. Jelinek pisze, Kleczewska reżyseruje, Nosowska śpiewa, a Eurydyka umiera. Te cztery kobiety biorą udział w dekonstrukcji mitu o tej ostatniej i jej mężu Orfeuszu. Spektakl „Cienie. Eurydyka mówi” jest koprodukcją teatru IMKA w Warszawie (spektakle w czerwcu), Teatru Polskiego w Bydgoszczy i Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. W tekście Elfriede Jelinek Orfeusz to gwiazda pop. Kiedy śpiewa, mdleją nastoletnie fanki. Pytanie jednak nie brzmi, czy uda mu się ożywić Eurydykę, ale czy ona tego naprawdę chce. Twórczość austriackiej pisarki już po raz trzeci stała się obiektem zainteresowań Mai Kleczewskiej. Wcześniej wyreżyserowała „Babel” i „Opowieść zimową”. Teraz dołącza do niej Katarzyna Nosowska, która na potrzeby spektaklu nie tylko napisze piosenki, ale będzie również śpiewać na żywo. Na scenie obok niej wystąpią m.in. Aleksandra Pisula, Julia Wyszyńska i Michał Czachor. [włodek]

W SKRÓCIE

28.03 ARCHITECTS WARSZAWA Proxima ul. Żwirki i Wigury 99a 19.00 69-80 zł

Czarne serce Jeśli w życiu znowu wam nie wyszło, to pójdźcie sobie na koncert Architectsów. Gwarantuję, że wywrzeszczą za was całe zło tego świata. Zespół, który w swojej

karierze trzy razy zmieniał nazwę (nie pytajcie mnie nawet, co może to oznaczać), tworzy metal core i słynie z agresywnego grania. Krzyczą, rzucają się i frustrują. Przeżywacie to samo? To wpadajcie. Ale jeśli wasze serduszko nie jest zupełnie czarne, to sobie odpuśćcie. Nie ma co kusić losu. [oś]

29.03 KRAKÓW Fabryka, ul. Zabłocie 23 19.00


KALENDARIUM

WYSTAWA

KONCERT

15.03-10.06

15.03

BYŁEM, CZEGO I WAM ŻYCZĘ. HENRYK TOMASZEWSKI WARSZAWA Zachęta Narodowa Galeria Sztuki pl. Małachowskiego 3

Artystyczny burdel To żadne odkrycie, gdy ktoś stwierdzi, że Polska przestrzeń publiczna to wizualny śmietnik, i to taki, w którym wszystko ląduje w jednym wielkim zbiorniku z podpisem „typo polo”. Henryk Tomaszewski przez wiele lat tworzenia grafik i plakatów wprowadzał do naszej kultury jeszcze więcej chaosu. Gdy zachodnia awangarda dążyła do porządkowania komunikatu, on tworzył poetyckie, skomplikowane grafiki pozbawione uproszczeń i standardowych elementów. O znaczeniu jego dokonań można się przekonać dzięki

retrospektywie prac Tomaszewskiego zorganizowanej przez stołeczną Zachętę. Wystawa dzieli się na dwie części: pierwszą, poświęconą najbardziej bujnemu okresowi w życiu artysty (koniec lat 40. i 50.), i drugą, skupioną na minimalistycznym nurcie w jego twórczości (lata 60.). Nawet jeśli nie potraficie przypomnieć sobie żadnego plakatu Tomaszewskiego, to po wystawie zobaczycie, jak wiele z nich dobrze znacie. [alek]

KONCERT

15.03

TOY

TALE OF US

WARSZAWA Hydrozagadka, ul. 11 Listopada 22 19.00 39-45 zł

WARSZAWA 1500 m² do Wynajęcia, ul. Solec 18 20.00

To nie zabawka

Taka historia

O The Horrors chwilowo jest cicho, więc uszy należy skierować w kierunku młodziaków z Toy, którzy za sprawą swojej drugiej płyty „Join the Dots” skutecznie wypełniają lukę po bardziej doświadczonych kolegach. Twórczość londyńczyków określa się często mianem mieszanki psychodelicznego rocka, kraut rocka i post punku. Pierwszy singiel Toy, „Left Myself Behind”, został doceniony przez „The Guardian”, a krytycy doszukiwali się w brzmieniu zespołu inspiracji dokonaniami Pulp, Stereolab czy Felt. Toy nie spoczęli jednak na laurach i obecnie są jednym z najciekawszych przedstawicieli brytyjskiej psychodelii. W roli supportu będzie można zobaczyć grupę Younghusband, która debiutowała we wrześniu zeszłego roku bardzo udanym albumem „Dromes”. [matad]

Choć członkowie duetu Tale of Us pochodzą z Kanady i Stanów Zjednoczonych, to dużo zawdzięczają też Mediolanowi. Tam założyli swój skład, tam zaczęli tworzyć muzykę i tam po raz pierwszy wystąpili. Ich muzyka to jedne z najciekawszych deephouse’owych kawałków, jakie można obecnie usłyszeć. Poczynając od popu, z łatwością przechodzą do house’u, zahaczając o nu disco czy nawet rock. Ponadto Tale of Us starają się przepełnić swoje produkcje głębokimi tanecznymi emocjami. Jeśli chcecie się przekonać, czy ich muzyczna magia działa też na żywo, wpadnijcie do 1500. [kp]

KONCERT

18, 19.03 MICHAEL GIRA WARSZAWA Pardon, To Tu, pl. Grzybowski 12 23.00 / 23.30 40 zł

Nie jestem szalony Nie wiemy, jak to możliwe, ale nagle uwielbiani przez gotycko-nowofalową publiczność Swansi stali się ulubieńcami hipsterów. Zespół Michaela Giry przeżywa drugą, a może i trzecią (gdyby brać pod uwagę zastanawiający odskok stylistyczny na początku lat 90.) młodość. Ostatnia płyta „The Seer” zebrała świetne recenzje, a tchnące apokaliptycznym hałasem i druzgoczącymi emocjami koncerty gromadzą rzesze starej i nowej publiczności Dla równowagi Gira tym razem przypomni, że K30

równie ważnym elementem jego kariery jest twórczość solowa, którą kontynuuje od połowy lat 80. Nastawcie się więc na zadumany, nieco ponury folk. Jeśli do tej pory nie zdobyliście jeszcze biletów na koncert, radzimy się pospieszyć. [rar]


MARZEC 2014

KONCERT

19.03

KONCERT

19.03

APOCALYPTICA

CRIMSON PROJEKCT

WARSZAWA Sala Kongresowa, pl. Defilad 1 20.00 100-180 zł

WARSZAWA Palladium, ul. Złota 9 20.00 159-209 zł

Zarzynanie struny

Świta Karmazynowego Króla

Finom jest ciemno i zimno przez większą część roku, więc muszą być trzy razy bardziej pracowici od reszty Europy i co najmniej dwa razy bardziej kreatywni. W końcu coś trzeba robić, kiedy śnieg i renifery. Jeżeli już czymś się rozgrzewać, to heavy metalem. Głośno, dynamicznie i do bólu. Powstała w 1993 r. Apocalyptica to świetny przykład zespołu, który robi „za dużo”. Założona przez członków kwartetu smyczkowego kapela wyżywa się na instrumentach z natury delikatnych. I to z powodzeniem. Pomysłowości nie można im odmówić: metal na skrzypcach, zarzynanie struny, długie włosy i mroczne makijaże. Nie polecam i nie odradzam. O gustach kulturalni ludzie nie rozmawiają. Niech rzesza fanów mówi za siebie. Ja zostaję w domu i ćwiczę przed lustrem smoky eye. Skoro chłopaki umieją się tak wymalować, to ja też powinnam. [oś]

TRASA

19.03

Na koncerty reaktywowanego King Crimson będziemy musieli poczekać jeszcze kilka miesięcy. W międzyczasie każdy fan progresywnego rocka ma obowiązek stawić się na jednym z dwóch koncertów The Crimson ProjeKCt. To wyjątkowa okazja by podziwiać w akcji mistrzów: Adriana Belewa, Tony’ego Levina i Pata Mastelotto. Muzycy koncentrują się przede wszystkim na repertuarze z lat 80.-90., nie zapominając o kilku klasykach z wczesnych lat 70. To wyjątkowa gratka, bo trudno się spodziewać, by „nowy” King Crimson wrócił do pereł z pierwszego okresu działalności. Każdy z muzyków, którzy zaprezentują się na scenie w Warszawie i Krakowie, to absolutny wymiatacz w swojej kategorii. Koniecznie! [matad]

20.03 KRAKÓW Studio, ul. Witolda Budryka 4 20.00 159 zł www.klubstudio.pl

BONOBO WROCŁAW Eter, ul. Kazimierza Wielkiego 19 20.00 99-115 zł

Groove to podstawa

20.03

Artyści lubią łączyć style i zacierać granice między gatunkami. Dzięki takim zabiegom zetknęliśmy się np. z kompozycjami Bonobo. Pod tym pseudonimem skrywa się Simon Green, brytyjski producent wydający w słynnym labelu Ninja Tune. Na koncie ma osiem płyt długogrających i kilkanaście singli. Nagrywa nu jazz, jednak aranżacyjnie udaje mu się wychodzić poza ramy gatunku. Trasę Bonobo odbywa w towarzystwie zespołu Throwing Snow, występującego w sporym, kilkunastoosobowym składzie. Jeśli zatem lubicie ten styl, macie dość grania z laptopa lub chcecie posłuchać Bonobo w innej aranżacji – to idźcie. [kop]

WARSZAWA Palladium, ul. Złota 9 20.00 110-125 zł

Oko w oko

w języku współczesnej fotografii. Jego najnowsza wystawa, która zapoczątkowuje współpracę artysty z galerią Lookout, składa się zaledwie z dziesięciu zdjęć. Warto jednak przyjść. I to nie raz. [dup]

21.03 GDAŃSK B90, ul. Doki 1 19.00 95-110 zł

22.03 KRAKÓW Studio, ul. Witolda Budryka 4 20.00 99-115 zł

WYSTAWA

21.03-30.04 PRZEMEK DZIENIS. FALLING UP WARSZAWA Lookout Gallery ul. Puławska 41/lok. 22

Sterylny, surowy i bardzo zdolny. Choć Przemek Dzienis należy do młodego pokolenia polskich fotografików, to jest już o nim głośno. Fotograf słynie z czystych, często podporządkowanych wewnętrznej logice kadrów, w których centrum znajduje się człowiek. Modele Dzienisa to często bierne postaci. Trwają w zadumie czy bezsilności, uciekają spojrzeniem. W cyklu „Falling Up” Dzienis przewrotnie miesza prawdę z fikcją, co jest częstym zabiegiem K31


KALENDARIUM

KONCERT

20.03

IMPREZA

KONCERT

22.03

26.03

KONCERT

27.03

KRÓL

HOT CHIP

ASGEIR TRAUSTI

XXANAXX

WROCŁAW Firlej, Grabiszyńska 56 20.00 20-25 zł

WARSZAWA 1500 m² do Wynajęcia, ul. Solec 18 20.00

WARSZAWA Basen, ul. Konopnickiej 6 20.00 39 zł

KRAKÓW Prozak 2.0, pl. Dominikański 6 22.00

Zbita psina

Muzyczni erudyci

Islandzki sweterek

Xanax z prozakiem

„Ten stan chwyta za kark jak szczenię. Odbiera senność. Zabija pożądanie”, śpiewa w singlu promującym nową płytę Błażej Król. Muzyk związany wcześniej z elektronicznym, mrocznym UL/KR rozpoczął solową karierę. Nadal mocno się trzyma poetyckiej estetyki i onirycznych tekstów, które balansują na granicy kiczu i poezji najwyższych lotów. Dreszcze gwarantowane. Co mniej wrażliwi muzyczne projekty Błażeja kojarzą z popularną kiedyś Comą. Znam tylko jeden kawałek Comy, ten o spadaniu, i wszelkim krytykom mogę wyśpiewać: „Spadaj!”. Król rozkochuje w sobie od pierwszych brzmień. Muzycznie i tekstowo. W Kulturalnej będzie można posłuchać debiutanckiej płyty Błażeja pt. „Nielot”. Kto się spóźni, niech bardzo nie płacze. Powtórka na najbliższym Open’erze. Umarł król, niech żyje Król! [oś]

Nie ma chyba we współczesnej elektronice zespołu lepiej mieszającego gatunki i inspiracje niż Hot Chip. Chłopaki podobno pracują właśnie nad szóstą płytą, a dobrą zapowiedzią nadchodzącego materiału był zeszłoroczny, rewelacyjny singiel „Dark and Stormy”. I mimo że z utęsknieniem czekamy na kolejną wizytę zespołu w pełnym składzie, to impreza dzidżejska w ich wykonaniu może się okazać równie interesująca. Alexis i Owen wpadną do Warszawy, by zaprezentować swoje ulubione numery. Podobno mają też asa w rękawie w postaci gościa specjalnego, ale jego tożsamość najprawdopodobniej do ostatniej chwili pozostanie tajemnicą. Wpadnijcie i sprawdźcie, o kogo chodzi! [croz]

Muszę szczerze przyznać, że nie ufam ludziom urodzonym w latach 90. Kiedy słyszę hasło „genialny nastolatek”, to wycofuję się. Asgeir Trausti urodził się w 1992 r., więc nastolatkiem już nie jest. Skoro więc nie jest genialnym dzieciakiem, to właściwie kim? Islandzkim gitarzystą? Folkowym muzykiem w wełnianym swetrze? Kompozytorem, nauczycielem muzyki i słodkim chłopakiem? Niełatwo odpowiedź, bo jest wszystkim po trochu. Od kiedy wydał na Islandii swoją pierwszą płytę, nie schodzi z pierwszych miejsc list przebojów. Karierę zrobił też na kontynencie. Zarówno swoimi piosenkami śpiewanymi po islandzku, jak i ich przetłumaczonymi na angielski wersjami. Do Polski przyjedzie ze swoim pięcioosobowym zespołem, który składa się z krewnych i znajomych królika. Wyspa może i mała, ale ludzie wielcy. Warto posłuchać, co za morzem szumi. [oś]

Jeden z warszawskich towarów eksportowych z końcem marca powraca do Krakowa. Xxanaxx powstał w 2012 r. po spotkaniu producenta Michała Wasilewskiego z młodziutką Klaudią Szafrańską. On potrzebował wokalistki, ona właśnie została przeżuta przez machinę talent show. Owocem współpracy są dwie EP-ki i mieniący się na horyzoncie LP. Istotą ich muzyki jest połączenie przestrzennych bitów i pogłosów z intymnym stylem śpiewania Klaudii. Nie próbują nagrywać radiowych przebojów, wynagradzają to subtelnym brzmieniem. Jeśli myślicie, że godzinny koncert z takimi utworami może być nudny, to macie trochę racji, ale duet przeplata występ remiksami własnych kawałków – te są zdecydowanie bardziej taneczne. [kop]

22.03 WARSZAWA Cafe Kulturalna, pl. Defilad 1 22.00 10-25 zł

24

27.03 POZNAŃ SPOT, ul. Dolna Wilda 87 20.00 35 zł

24 marca 1958 r.

Elvis Presley trafia do armii. Jego numer to 53310761. Następne dwa lata służy w bazach amerykańskich w Niemczech Zachodnich.

K32


MARZEC 2014

FESTIWAL

27-30.03

TRASA

KONCERT

28, 29 i 31.03 30.03

UNCLE ACID AND THE DEADBEATS

KONCERT

31.03

MIASTOMOVIE

RODRIGUEZ

WROCŁAW Kino Nowe Horyzonty ul. Kazimierza Wielkiego 19a-21 wstęp wolny

WARSZAWA Sala Kongresowa, pl. Defilad 1 20.00 150-350 zł

Miejskie ekrany

Samouk z Detroit

Od zera do milionera

Co wolno wojewodzie

Kino Nowe Horyzonty po raz kolejny udowadnia, że jest miejscem niezbędnym we Wrocławiu. Nowy cykl, który zagości w tej zacnej placówce, to MIASTOmovie – projekt odbywający się pod szyldem Akademii Filmu Dokumentalnego MovieWro, która we Wrocławiu działa już od pięciu lat. Organizatorzy mają na celu przede wszystkim zwrócenie uwagi na najważniejsze problemy współczesnego miasta. W programie dużo propozycji dla wielbicieli betonu, miejskich eskapad i społecznych inicjatyw – dla mieszkańców, dla samych miast. Helene Klodawsky w „Mall R Us” przygląda się epidemii centrów handlowych w krajach rozwijających się. W „Lost Rivers” odkryjemy porzucone przez miasta rzeki, które grupy aktywistów chcą odzyskać, a w „The Space Available” weźmiemy udział w krucjacie przeciwko billboardom zaśmiecającym przestrzeń publiczną. Oglądajcie, przemyślcie, przejdźcie do czynu. [maj]

Fala popularności, jaka spłynęła na Sixto Rodrigueza po premierze filmu „Sugar Man”, miała łatwe do przewidzenia konsekwencje. Artysta ruszył w niekończącą się trasę koncertową, a bilety wyprzedały się na pniu. Nie inaczej będzie przy okazji pierwszej wizyty w Polsce. Jak już wiecie, z koncertową formą artysty bywa różnie, więc może być ciekawie... Kilka słów dla niezorientowanych w temacie. Sixto Rodriguez to gitarzysta-samouk i wokalista. Jego pierwsze koncerty datować można na lata 60. Wydał wówczas dwa albumy, które przeszły bez echa, po czym popadł w zapomnienie. Kultowy stał się tylko w RPA. Pod koniec lat 90. fani z tego kraju w końcu odnaleźli Rodrigueza, co zaowocowało wznowieniem jego muzycznej kariery. Potem przyszedł nagrodzony Oscarem film dokumentalny – resztę już znacie. Warto się wybrać chociażby z ciekawości. [matad]

Kto by pomyślał, że ten zespół koncertuje dopiero od roku! Studyjny projekt tak zachwycił fanów gatunku, że zaledwie kilka miesięcy po pierwszych występach Uncle Acid już supportował Black Sabbath. Był to doskonały wybór, bo z trudem stojący na scenie klasycy jakieś 40 lat temu brzmieli i wyglądali dokładnie tak, jak teraz ich młodsi i jeszcze mało doświadczeni koledzy. Cuda, jakie na scenie wyprawiają, widzieliśmy rok temu na Off Festivalu, kiedy w totalnej duchocie i zabójczym upale Uncle Acid and the Deadbeats otwierali dla nas imprezę. Był to jeden z najlepszych koncertów ostatnich 12 miesięcy. Znana ze świetnego nagłośnienia Hydrozagadka i komfortowa temperatura mogą sprawić, że ten wynik zostanie poprawiony. [mk]

Masz piwny brzuch, łysiejesz, nosisz okulary i myślisz, że kariera gwiazdy rocka nie jest już dla ciebie? To sprawdź Red Fang! Tych czterech nerdów jest zaprzeczeniem wszystkich romantycznych bajdurzeń, jakie wbiła nam do głowy popkultura. Pomimo komicznego wizerunku – coś pomiędzy grubasem drapiącym się po tyłku a lamusem otwierającym zębami piwo – amerykańscy stonerowcy grają świetne koncerty. Ciekawe są też ich pokręcone niskobudżetowe klipy. Bo jak można opisać zespół, który całą kasę przeznaczoną na teledysk wydaje na górę piwa i stertę batonów? Radość to w tym wypadku słowo klucz, więc jeśli wolicie mroki piekieł, to nie jest to koncert dla was. Pogrążeni w rockowym szaleństwie nie zapomnijcie się z bekaniem, bo stojąca obok piękna panna w mig sparafrazuje starą ludową mądrość: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie…”. [mk]

WARSZAWA Hydrozagadka, ul. 11 Listopada 22 20.00 45-50 zł

K33

RED FANG WARSZAWA Basen, ul. Konopnickiej 6 20.00 55-65 zł


AKTIVIST

NOWE MIEJSCA

Bistro La Cocotte

Jesteśmy na wczasach

Warszawa

Mało jest miejsc w Warszawie, gdzie można odpocząć od zgiełku wielkiego miasta. A na pewno nie ma ich w Śródmieściu, gdzie raczej królują kawiarnie ze stolikami na chodniku, głośne bary i restauracje z widokiem na ulicę. I choć miasto kocham miłością pierwszą, to czasem po prostu mam go dość. Otwarte niedawno na Mokotowskiej bistro La Cocotte to idealne miejsce na śródmiejski odpoczynek. Knajpa ukryta w bramie jednej z modniejszych ulic w Warszawie przypomina małą, włoską restauracyjkę w górskim kurorcie. Obrusy w czerwoną kratkę, jasne wnętrze i pięterko, na którym można się schować. Domowo i bardzo przytulnie. Na wejściu wita nas chłopak, który uwija się w mikroskopijnej otwartej kuchni. Nie ma nic do ukrycia. Ręce przybrudzone od obierania warzyw, fartuch w kulinarne abstrakcje i szeroki uśmiech, który rekompensuje wszystko. Karta wypisana na czarnej tablicy jest krótka i intrygująca, a co ważne – w połowie zamazana. Jedzenie więc tu „schodzi”. La Cocotte, które – o dziwo – nie jest nazwą frywolnej pani w bramie, lecz określeniem brytfanki, specjalizuje się w kuchni francuskiej. I na szczęście nie jest kolejną piekarenką czy knajpą z winem i ślimakami, tylko miejscem z prawdziwego zdarzenia. Zachęcona widokiem kucharza i podpuszczona przez kelnera decyduję się na odważne zamówienie – sałatkę z musem jabłkowym, ziemniaczkami, miętą i boudin noir, czyli kaszanką bez kaszy (28 zł). Do tego domawiam klasyczną cebulową (10 zł), grzanki z bakłażanem i serem pleśniowym (10 zł) i boeuf bourguignon. Jedzenie gorące i aromatyczne dostaję w ekspresowym tempie. I w takim samym znika ono z talerza. Boeuf podany na idealnie mlecznym purée rozpływa się w ustach, cebulowa pod pierzynką z sera świetnie rozgrzewa, a chrupiąca sałatka ze świeżym jabłkiem i ciepłą kaszanką jest kulinarnym objawieniem. Do szczęścia brakuje jedynie wina, którego niestety na razie nie można tu dostać. Wieczór, który miło przelewa się przez palce, kończę creme brûlée (6 zł), który ma podręcznikową konsystencję i skorupkę. Jestem w niebie. Szkoda tylko, że La Cocotte nie jest w górskim kurorcie, tylko w centrum miasta. Po takiej uczcie miło by było wytoczyć się na stok albo chociaż odetchnąć świeżym powietrzem. Cóż, wczasy nie trwają wiecznie. [Olga Święcicka]

Dom

Czym chata bogata

Choć Dom istnieje od niedawna, to sława lokalu wyszła już daleko poza jego progi. Pierwsza nasza wizyta w nowej najmodniejszej żoliborskiej restauracji skończyła się niepowodzeniem – do Domu, ukrytego na parterze przedwojennej willi tuż koło parku Żeromskiego, po prostu nie udało nam się dostać. Chętni na niedzielny domowy obiad obsiedli ciasno wszystkie, nieliczne zresztą stoliki, a kilkoro najwytrwalszych czekało grzecznie w przedpokoju. Ponowiliśmy więc próbę w tygodniu, kiedy to Dom otwarty jest między 12 a 16. Menu jak to w domu – zmienia się średnio raz na dwa dni, nie pozostawiając nam wielkiego wyboru (zwykle jest to zupa albo sałata i drugie danie do wybory z dwóch propozycji). I na tym domowe porównania trzeba by właściwie skończyć, bo jeśli nie mieszkacie w luksusowej willi z kucharzem serwującym dania zdecydowanie bardziej wykwintne niż swojskie, to w Domu niewiele z domu odnajdziecie. Nie zmienia to faktu, że jedzenie, jakie na Żoliborzu serwuje Mateusz Karkoszka (wcześniej Tamka 43, Na Lato, Harvest) i Weronika Nogańska (Na Lato), jest na bardzo wysokim poziomie. Podczas naszej wizyty spróbowaliśmy obu wariantów obiadowych: kremu z kalafiora i pieczonego kurczaka zagrodowego z marchewką i palonym masłem, a także risotto ziołowego oraz sałaty z pęczakiem, jajkiem w koszulce i czerwoną cebulą. Taki dwudaniowy lunch kosztuje 25 zł, ale w cenie jest też pyszna, cieplutka jeszcze focaccia i woda. Choć porcje są niewielkie, a niektóre dania przekombinowane (krem z kalafiora w smaku i konsystencji przypominał mleczną piankę, przez co po kilku łyżkach trudno było go przełknąć), to w każdym

ul. Mokotowska 12 pon.-ndz. 10.00-23.00 tel. 664 906 000

kęsie czuć wysoką jakość składników. Do Domu chętnie jeszcze wrócimy, niejednym nas pewnie zaskoczy, mamy jednak nadzieję, że następnym razem gospodyni będzie nieco przyjaźniej do gości usposobiona. [Olga Wiechnik]

ul. Mierosławskiego 12 pon.-pt. 12.00-16.00, sob.-niedz. 10.00-18.00 tel. 509 165 712

A34


MARZEC 2014

Wilczy Głód

Wilk w połowie syty

Miłe popołudnie na Marszałkowskiej? Godzina w banku, popołudnie w lumpeksie, kolizja na światlach – morze możliwości. Gdy już weźmie się kredyt, kupi kilo kurtek i pas do rajstop lub futro z norek, które liniało od lat 90. w nieśmiertelnym Lordzie, lepiej jednak uciec w jedną z uliczek odchodzących od tej usługowej pustyni. Jest Żurawia, żyje Hoża, goni je Wilcza. Nie wszystkim to się podoba. Na odmalowanej pół roku temu fasadzie kamienicy jakaś drżąca, zaangażowana ręka wypisała stanowcze: „Stop gentryfikacji”. I faktycznie ostatnio coś tu ruszyło, jakby oddziadziało. Zniknął chińczyk, jest japiszońskie Secado. Zamalowano napis „Antifa znaczy wpierdol”, który łyse dzieci przyoblekły w szubienicę. Nie ma ciuchów na wagę, jest świetna Sokotra z kuchnią jemeńską. Ostał się jedynie bar LD, gdzie wciąż można spaść ze schodów, słuchając Frąckowiak. W miejscu spożywczaka powstał natomiast Wilczy Głód – mała, bezpretensjonalna knajpka w sam raz na kawę lub lunch. Na ścianach wilki, pod ścianą kelnerzy – mili, nie gryzą, doradzają. Menu raczej dla wrażliwych wilczków – zamiast mięcha doprawionego ziemniakiem są warzywa, błonnik, cytrusy i siemię lniane. Z głodem walczy się tu więc m.in. sałatą marokańską z burakiem i pomarańczą (26 zł), pastą z czerwonej fasoli z rodzynkami (14 zł), łososiem duszonym w pomarańczach z miodem (32 zł) czy roladkami z ciasta filo (27 zł). Mój własny – może nie wilczy, ale i nie zajęczy – potraktowałem menaszą, czyli zupą z czerwonej soczewicy z kolendrą (12 zł), i pierogami z dynią i kaszą jęczmienną, doprawionymi curry i, jakby inaczej, skórką pomarańczy. Zupie walka się udała – treściwa i z wyraźną nutą kolendry, gorzej z pierogiem – rozgotowanym, z farszem, którego brak smaku zrekompensować miał pomarańczowy aromat kojarzący się raczej z bombonierą. Posypka z siemienia wyjątkowego smaku też nie dodała. Lunch z zupą i drugim daniem to z kolei koszt 23 zł – przeciwników gentryfikacji nie zachęci nawet darmowa surówka. Reszta pewnie będzie usatysfakcjonowana. [Mariusz Mikliński]

ul. Wilcza 29a

Ambicja ze smażalnią

Nowe żoliborskie miejsce – Ryba i Wino – wprawia w lekkie zakłopotanie. Niby wszystko w porządku – to, co zjedliśmy, było smaczne (zestaw lunchowy, czyli barszcz + szczupak w zestawie + kieliszek wina (20 zł), oraz pozalunchowy dorsz czarniak), ale jednak jakieś takie uczucie niepewności pozostało – fajny to lokal czy nie? Dysonans wprowadza chyba to, że Ryba i Wino stara się połączyć dwa światy. Z jednej strony mamy ofertę jak w klasycznej smażalni, z drugiej – winebarowe ambicje. Przestronne wnętrze po dawnym sklepie spożywczym, z białymi kafelkami na ścianach, nieodparcie przywodzi na myśl klasyczną nadmorską/mazurską jadłodajnię z rybą w roli głównej. Wrażenie to potęguje menu wypisane na tablicy – dorsz, szczupak, okoń, karmazyn, czarniak, mintaj, morszczuk, halibut, sandacz (w sumie 14 gatunków ryb). Do tego (na osobnej tablicy) zupełnie niepotrzebne wsparcie w postaci pierogów, placków ziemniaczanych i golonki (?!?). Wszystkie ryby są przyrządzone tak samo – lekka panierka i chlup na olej – oraz serwowane z frytkami i surówką. Jak na smażalnię, jest ok, nikt nie oczekuje nic więcej niż świeżej, solidnie wypieczonej ryby. Problem jednak taki, że Ryba i Wino to lokal z ambicjami. Na stolikach czekają kieliszki, obok tablicy z rybami rozpycha się półka z winami, w nazwie stoi jak byk winebar, do tego mamy bardzo ładnie zaprojektowane, modne logo, widoczne na papierowych podkładkach na stolikach. I jakoś się to nie spina, choć ryba i wino to w końcu połączenie ze wszech miar szlachetne. Od restauracji specjalizującej się w rybach człowiek oczekuje jednak większego zróżnicowania oferty. W końcu ryby można nie tylko wrzucać na rozgrzany olej, a kucharz zawodowiec potrafi każdą przygotować na kilkanaście sposobów – ach, te ryby pieczone, grillowane, doprawiane rozmaitym dobrem. Fani wersji smażonej będą tu wpadać na pewno częściej niż spragnieni bardziej wyrafinowanych kontaktów z mieszkańcami mórz i jezior. Bo jeśli nie jesteście smakoszami, będącymi w stanie odróżnić czarniaka od szczupaka, wszystkie ryby będą wam smakować tak samo. [Sylwia Kawalerowicz] A35

Ryba i Wino

al. Wojska Polskiego 58 pon.-niedz. 12.00-22.00 www.rybaiwino.pl


AKTIVIST

MAGAZYN DIZAJN TEKTURA • DUET • BRUTAL

SKOK W BLOK Tekst: Olga Święcicka

Odrapane, bure i smutne. Szary blok wpisuje się w polski krajobraz i rzadko kogo zaskakuje. Polsko-hiszpańska para grafików postanowiła spojrzeć na bloki na nowo i je odczarować. A raczej zaczarować. „Kochanie, zmniejszyłem Warszawę”. Taki podtytuł nosi projekt Martyny i Davida, którzy pod szyldem Zupagrafika wykonali serię papierowych miniatur pomników stolicy. Pomników o tyle nieoczywistych, że przedstawiających architekturę modernistyczną. Bloki, bloki i Rotunda – tak można by opisać projekt „Blok Wschodni” w trzech słowach. Osiedle Tarchomin, Puławska. To tam stoją ostatni przedstawiciele wielkiej płyty, którzy jeszcze nie nabrali pastelowych kolorków i nie pokryli się styropianem. Szare, olbrzymie i przyprawiające o dreszcz... rozkoszy, bo blok z punktu widzenia Zupy to absolutne piękno. Papierowe minimodele, które stworzyła polsko-hiszpańska para grafików, są hołdem oddanym wielkiej płycie. Za symboliczne osiem złotych każdy z nas może stać się właścicielem swojej malutkiej Warszawy albo Poznania – bo poznańskie modele były pierwsze. Wystarczy wyciąć, posklejać i można zacząć się bawić. – Kiedy przyjeżdżaliśmy do stolicy, zawsze gubiliśmy się na odległych osiedlach i peryferiach – mówi Martyna, która jest rodowitą poznanianką. – Stolica to trudne do zrozumienia miasto. Tworząc projekt „Blok Wschodni”, chcieliśmy ją zrozumieć, ale też trochę poukładać. Poszukiwania wielkiej płyty zaczęliśmy od peryferii miasta. Często okazywało się, że spóźniliśmy się kilka miesięcy. Szary, piękny blok był już zamieniony w pastelową konstrukcję. Zależało nam na ocaleniu ostatnich przykładów modernistycznego piękna – tłumaczy. Na Tarchominie udało im się wyłapać ostatnią wielką płytę na całym osiedlu. Praca nad „Blokiem Wschodnim” zajęła im pół roku i polegała głównie na niekończących się wędrówkach po mieście. – Kiedy już znaleźliśmy idealny eksponat, robiliśmy szczegółową dokumentację – opowiada David. – Interesowała nas nie tylko sama bryła, ale też otoczenie.

Tworząc modele, skupiliśmy się na detalu. Można na nich znaleźć autentyczne graffiti, które pokrywa mury, ale też pęknięcia i ślady niedoskonałości. Najwięcej problemów przysporzył nam dach Rotundy, którego konstrukcja jest szalenie skomplikowana. Razem z moim bratem architektem tygodniami głowiliśmy się, jak zrobić jej minimodel tak, żeby był identyczny – dodaje. Kiedy wszystko było już gotowe, Martyna i David zaprosili mieszkańców do wspólnych zdjęć. Każdy mógł pozować z wierną kopią swojego domu. – Reakcje były jak najbardziej pozytywne. Naszym projektem chcieliśmy odczarować brzydotę. W powszechnym mniemaniu blok to coś szkaradnego. Naszym zdaniem modernistyczna architektura to coś, czym powinniśmy chwalić się na świecie – mówi Martyna i wtóruje jej David, który z Polską związany jest od dziesięciu lat. – Kiedy pierwszy raz zobaczyłem wielką płytę, poczułem ścisk w żołądku. To było coś przerażającego, ale też niebywale pięknego. Oczywiście mamy w Hiszpanii bloki, ale w żadnym razie nie przypominają waszych brutali – tłumaczy. Dla Martyny projekt miał też sentymentalny wymiar. Jako dziewczyna wychowana w bloku ma wiele „klatkowych” wspomnień. „Blok Wschodni” to nie tylko pamiątka dla turystów, ale też głos w ważnej sprawie. – W ostatnich latach bloki przechodzą modernizację. W efekcie zamieniają się w bezkształtne, tęczowe bryły. Dlatego też chcieliśmy zwrócić uwagę na fakt, że nie wszystko warto zmieniać – dodaje Martyna. Bloki to ich prywatny konik. Na co dzień zajmują się projektowaniem graficznym, hobbistycznie tworzą papierowe gadżety i udzielają się w akcjach społecznych. „Blok Wschodni” to nie tylko modele, ale też blokowe notesy i pocztówki. Ot, skok w blok.

A36

David i Martyna, czyli Zupagrafika Papierowa Rotunda – making of Wycinanka „Blok Wschodni”


Koncert Savages Alterklub w Nowym Teatrze 1 marca 20.00 Bilety: alterart.pl

Armine, Sister Spetakl Teatru ZAR Reżyseria: Jarosław Fret 9 marca 19.00, 10-12 marca 20.00 Bilety: 30 zł

Silent radio – Andy Słuchowisko teatralne Scenariusz i reżyseria: Krzysztof Czeczot 22-23 marca 17.00-20.00 Wstęp wolny

Chéreau nieznany Przegląd filmów i spektakli Patrice’a Chéreau Mężczyzna zraniony | Ci, którzy mnie kochają, wsiądą do pociągu | Zagubieni w miłości | Z domu umarłych | Sen o jesieni | Samotność pól bawełnianych Prelekcje: Bartosz Żurawiecki, Tomasz Cyz, Michał Borczuch, Piotr Gruszczyński 25-30 marca 18.00 / 19.00 Szczegółowy program projekcji na nowyteatr.org Wstęp wolny

Punkty styku. Performans i współczesność Wykłady i seminaria w Muzeum Sztuki Nowoczesnej 27-28 marca 16.00 / 18.00 Zgłoszenia: zapisy@artmuseum.pl

Nowy Teatr Madalińskiego 10/16 22 379 33 33

www.nowyteatr.org Patroni

Partnerzy

K37

bow@nowyteatr.org ebilet.pl bilety24.pl


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

Kasia Skórzyńska pokazała swoją kolekcję na Festiwalu Kultury Polskiej w Pekinie.

Tekst: Michał Koszek

Ortodoksyjnym wyznawcom szarej dresówki i czerni już dziękujemy. A na pewno dziękuje Kasia Skórzyńska. Młoda projektantka ujmuje orgią kolorów i już wkrótce zrewolucjonizuje polską rzeczywistość. Spotkaliśmy się w Relaksie na Dąbrowskiego. Okazało się, że jesteśmy z jednej dzielni, tej warszawskiej na literę M. Towarzyszył nam Lolek, przybysz z Gdańska. – Wziął się trochę z przypadku. Nie planowałam psa, ale gdy zobaczyłam jego zdjęcie na Facebooku, tak się nim zachwyciłam, że od razu zgłosiłam się do adopcji. Dzień później był już ze mną – opowiada. Kasia szybko się przywiązuje. Nie tylko do zwierząt, przede wszystkim do ludzi i miejsc. Gdy miała cztery lata, wyleciała z rodzicami do Brazylii, bo jej mama została ambasadorem. W kraju kawy chodziła do szkoły: najpierw amerykańskiej, później lokalnej – typowo katolickiej, na samym końcu do francuskiej. – Najlepiej było w brazylijskiej. Brazylijczycy są ciepli i otwarci i mimo że byłam nieśmiała, nie zrobili ze mnie outsidera – wspomina. Po kilku latach wróciła do Polski, po dziesięciu zaczęła studiować kulturoznawstwo na UW. Trochę popracowała jako babysitterka, trochę

w zaprzyjaźnionych Kamieniołomach. I znowu wyjechała za mamą, tym razem do Portugalii. Wzięła dziekankę i jako wolny słuchacz chodziła na zajęcia lizbońskiej ASP. – Zawsze interesowałam się sztuką, ale żyłam w przeświadczeniu, że nie jestem na tyle utalentowana i wyjątkowa, by być artystką – kryguje się. Ten brak wiary w siebie to chyba tylko kokieteria. Szybko okazało się, że Kasia ma predyspozycje. No i bardzo się w projektowanie wkręciła. Wróciła do Polski i rzuciła kulturoznawstwo. W tym roku kończy studia w warszawskiej Katedrze Mody ASP. Egzotyczne doświadczenia zrobiły swoje. Skórzyńska nie wypuszcza estetycznych wydmuszek, jej projekty idą w parze z przemyślaną ideą. Wyszukana technika, dopracowane kroje i jaskrawo-pstrokata kolorystyka to wyznaczniki wyrazistego stylu Kasi. Jak na eksperymentatorkę przystało, balansuje na granicy haute couture i prêt-à-porter. W pierwszej kolekcji poszła w stronę printów i taliowanych sukienek. Uzupełniła je A38

tunikami, spódnicami i narzutami do pasa. W drugiej zaproponowała przypominające kołdrę oversize'y. Dodała do nich geome-triki i ręczne wyszywania. W przygotowywanej kolekcji, która będzie jednocześnie dyplomową, zaprezentuje osiem projektów. Część z nich zdążyła pokazać na Festiwalu Kultury Polskiej w Pekinie. – Nie potrafię porównać Pekinu do żadnego innego miejsca. Jest bardzo różnorodny. Miasto ciągle przykrywa smog, co nadaje mu aurę tajemniczości. Czułam się jak w „Łowcy androidów” – mówi. Kinematografię stawia wysoko. Fanka Wonga Kar-waia, pierwszy film hongkońskiego reżysera obejrzała z tatą. Azja to w ogóle jej nitrogliceryna. Nie do końca wie, skąd bierze się ta zajawka, bo wcześniej Państwo Środka i jego sąsiadów znała tylko z opowieści, ale odpowiada jej tamtejszy sposób łączenia barw. – Może wynika to z podróży? W końcu w Brazylii kolor też gra ważną rolę – zastanawia się. Warto wspomnieć też o Londynie, do którego Kasia pojechała na praktyki. Stażowała u Richarda Nicolla – to gorące nazwisko na angielskim rynku. U Nicolla pomagała głównej konstruktorce. – Gdy wyszłam dosłownie milimetr poza formę, musiałam wycinać od nowa – tłumaczy. Wiele zawdzięcza samej obecności w pracowni. – Richard nie jest z tych, którzy ze stażystami nie gadają – mówi. Skórzyńska powoli zaczyna też myśleć o sprzedaży. – Na początek chciałabym jednak zrobić projekt z moich apaszek z chińskimi printami – zdradza plany. Na to wszystko przyjdzie czas po dyplomach.

Zdjęcia: A. Kulesza, Ł. Pik, I. Pawleta, M. Niemojewski

CHIŃSKIE NITRO

AZJA • KATEDRA • PSTROKACIZNA


LUTY 2014

A39


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

TURBO • VADER • SILIKON

1 Czas i przydatność zegarka ręcznego to pojęcia względne. Mamy komórki i słońce, nie musimy sprawdzać godziny na nadgarstku. Nie wiem jak wy, ale my zegarki nosimy głównie dla ich urody. A tym z kolekcji marki Ice Watch urody nie brakuje.

3 Cargo, nasze ulubione torby polskiej

Wykonane z jednego silikonowego elementu

marki Owee, na wiosnę doczekały się

– od paska aż po kopertę – świecą pięknymi,

rodzeństwa. Młodsze cargówny są zapinane,

intensywnymi kolorami. Czas na wiosnę!

mają dodatkowe ramiączko i występują w kilku kolorach Chcecie je wygrać? Śledźcie naszą stronę aktivist.pl.

2

4 Co się dzieje z krawatami, których już nikt nie chce? Te, które mają szczęście, dostają nowe życie i zamieniają się w bluzę. Takie pogrobowe-krawatowe bluzy projektuje Michał Wójciak, absolwent krakowskiego

5 Dzieńdobry to marka stworzona przez

SAPU. Krawaty, których używa, najpierw

ilustratorkę Jaśminę Parkitę i fotografa

rozpruwa, rozprasowuje, potem ponownie

Norberta Serafina. W ich ofercie znajdziecie

zszywa w postaci wzorzystej tkaniny, z której

przede wszystkim fajnie skrojone szare

następnie szyje swoje bluzy. Krawaty żyją

(i czarne) bluzy z nadrukami. Nam

wiecznie.

najbardziej podobają się swojskie klimaty na bluzach – pieńki, kury i liski.

6 Wiosenno-letnia kolekcja Turbokolor

2 Annie Hall i Darth Vader spotykają

zatytułowana jest Rise Before the Twilight.

się na wybiegu. Justin Thornton i Thea

Tym razem panowie uderzają ze swoimi pomysłami m.in. do grona wielbicieli leśnego

Bregazzi z domu mody Preen połączyli

6

swoje fascynacje dość odległymi od siebie

campingowania. Ale nie tylko. W tym sezonie

postaciami. Zwiewne, jedwabne sukienki

Turbokolor stawia na nadruki – w kolekcji

i koszule w stylu bohaterki komedii

znajdziemy m.in. trzy charakterystyczne

Woody’ego Allena zainfekowali mrocznymi

printy Camping Print Pack, Navy Torch Pack

nadrukami z wizerunkiem najbardziej

oraz Grey Torch Pack.

demonicznego lorda w galaktyce.

A40


LUTY 2014

A41


AKTIVIST

MAGAZYN KUCHNIA

Dos Tacos Warszawa

TACOS

Spróbowałyśmy dwóch wariantów: najbardziej klasycznego, al pastor, czyli z kawałkami grillowanej wieprzowiny marynowanej w soku ananasa (skrusza mięso), podawanej z kolendrą i limonkami; oraz z chorizo. A ponieważ tacosy serwowane są z wyborem sals, które według własnego uznania należy łączyć, z tych dwóch wariantów otrzymujemy całe mnóstwo kombinacji. Tacosy to doskonały przykład jedzenia, które jest przede wszystkim świetną zabawą. Jemy rękami i nie przejmujemy się, że co chwilę nam coś wycieka na stół. Pycha! (23 zł)

Kuchnia sado-maso

W tym miesiącu postanowiłyśmy przyjrzeć się bliżej kuchni meksykańskiej – różne źródła donoszą, że to będzie jeden z kulinarnych hitów tego roku. Jak hit, to mus – zrobiliśmy risercz i wyszło na to, że najlepsze meksykańskie jedzenie w Warszawie serwuje restauracja Dos Tacos, prowadzona przez Michała Kałamagę i jego meksykańską żonę Angelicę Luengas-Kałamagę. Bardzo to była pouczająca wizyta – potwierdziły się po raz kolejny trzy wielkie prawdy, które choć w teorii wszyscy przyjmujemy bez zastrzeżeń, to w praktyce często zdarza nam się o nich zapominać. Po pierwsze: najlepiej smakuje jedzenie wyjadane z cudzego talerza. Po drugie: ostrego nie wolno zapijać wodą. I po trzecie: nie oceniaj po pozorach. Wizyta w wieżowcu przy Alejach Jerozolimskich 123a była dla nas lekcją zwłaszcza w tej trzeciej kwestii. Egzotyczne – nawet jak na meksykańską restaurację – wnętrze na pierwszy rzut oka zupełnie nie zachęca. Kilka stolików przycupniętych w food courcie na piątym piętrze Millenium Plaza, kilka parawanów ustawionych tak, by zachować przynajmniej pozory intymnej restauracyjnej atmosfery i wielkie, krzykliwe, niezbyt udane logo wymalowane na ścianie. Warto jednak nie wrzucać wstecznego, usiąść i dać się przekonać jedzeniu. Bo w Dos Tacos jest ono bardzo przekonujące. Michał prowadzi restaurację od dwóch lat. Angelica z pomocą mamy, która specjalnie w tym celu przyjechała do Polski na trzy miesiące, komponowała smaki i tworzyła menu. Największy problem mieli ze składnikami – tych prawdziwych, meksykańskich prawie nie można było w Polsce dostać. Teraz jest dużo łatwiej, choć nadal sami hodują papryki – Michał nie bez dumy opowiada nam, że ma w swojej hodowli pierwszą piątkę najostrzejszych papryczek świata. Jadłyśmy i słuchałyśmy, słuchałyśmy i jadłyśmy, wymieniając się salsami, podbierając sobie nawzajem tacosy i maczając nachosy (kukurydziane, nie pszeniczne, bo pszenica w meksykańskiej kuchni to dowód, że jesteśmy po kalifornijskiej stronie mocy) w nie swoich talerzach.

DOS TACOS Al. Jerozolimskie 123a, Warszawa www.dostacos.pl

QUESADILLAS CEVICHE DE PESCADO

• 500 g ryby (dorsz atlantycki, halibut, grenadier albo inna biała ryba morska) • pęczek kolendry • 1 czerwona cebula • 2 pomarańcze • 6 limonek • 2 cytryny • awokado • pomidor • szczypta soli Rybę pokroić w drobną kostkę (1x1 cm). Posiekać połowę pęczka kolendry i cebulę. Wycisnąć sok z owoców i całość wymieszać. Pozostawić na 24 godziny. Ważne, aby użyć ryby nie mrożonej (do kupienia w Makro w każdy wtorek i czwartek). Po wyjęciu z marynaty rybę rozkładamy na talerzu, posypujemy pokrojonym w kostkę awokado i pomidorem, dekorujemy krążkami cebuli i limonką. Dookoła rozkładamy nachosy, całość posypujemy kolendrą.

Zjadły, sfotografowały i opisały: Olga Wiechnik, Sylwia Kawalerowicz i Olga Święcicka A42

Z serem (trzy rodzaje, w tym pleśniowy), pieczarkami i papryką chipotle. Skoro jesteśmy przy chipotle, wróćmy do sals, które są mocną stroną Dos Tacos. Nam bardzo smakowała właśnie ta z chipotle, czyli wędzonej papryczki jalapeño, ale były też inne znakomite: z zielonych pomidorów, z pigwy, orzechów, śliwek i czekoladowej papryki bhut jolokii czy też salsa na bazie pomarańczy – ta ostatnia była przepyszna, ale już na granicy naszej tolerancji na ostrość. (19 zł)

CHURROS

Myślałyśmy już, że nic w siebie nie wciśniemy (na nasz posiłek złożyła się jeszcze pozole, zupa z trzech rodzajów wołowiny z białą kukurydzą, warzywami i limonką oraz całe mnóstwo nachosów), gdy na stół wjechały churros. Te przepyszne pączkopodobne ciastka smażone na głębokim tłuszczu, delikatnie obtoczone w cukrze i cynamonie, podano z płynną czekoladą (również własnego wyrobu). Ktoś kiedyś powiedział nam, że upodobanie do ostrej kuchni wiąże się ze skłonnościami sadomasochistycznymi. Po wizycie w Dos Tacos stwierdzamy, że coś w tym jest. Naznęcałyśmy się nad swoimi żołądkami, rozpychając je do bólu – i chcemy jeszcze.


MARZEC 2014

3

2

4

Czas na herbatkę

1

5

Manufaktura czekolady (www.manufakturaczekolady.pl) sprawia

monii) – tłumaczy projektant 2 . Mniej tłumaczenia jest z Fixie

fanom słodkości nie lada rozkosz – mogą sobie sami (przez

Pizza Cutter – nożem do pizzy dla fanów ostrego koła 3 . Jak

stronę www) skomponować własną czekoladę. Wybieramy

działa widać na pierwszy rzut oka. Dla wielbicieli nietypowych

bazę (mleczną albo gorzką) oraz dodatki (mamy do dyspozycji

przekąsek mamy nori z sezamem od Blue Dragon czyli prażone

kilkadziesiąt!). Klikamy, płacimy i nasza czekolada przychodzi

algi morskie w japońskim stylu 4 , a dla fanatyków opcji „zero

do nas pocztą 1 ! Z chęci obcowania z czymś wyjątkowym

kalorii” makarony z wyciągu z korzenia konjacu – naturalnie

wynika też projekt Konrada Sybilskiego, który zaprojektował

rozpuszczalnego w wodzie błonnika, nie zawierającego tłuszczu,

śliczne opakowania na herbatę. Po usunięciu minimalistycznej,

cukru, skrobi ani białka. Ich zaletą (lub wadą, zależy jak na to

białej części (metafora spokoju), znajdujemy wnętrze, herbatę

spojrzeć) jest to, że nie mają własnego smaku – dzięki czemu

oraz wzór rozchodzący się symetrycznie od koła (metafora har-

łatwo łączą się z każdym daniem, absorbując smak potrawy. 5

Na początku lutego firma McCormick i marka Kamis ogłosiły swój doroczny raport „Trendy w smakach”. Według ich przewidywań 2014 r. będzie m.in. rokiem odkrywania różnorodnych odmian i zastosowań chilli oraz kuchni meksykańskiej – postanowiliśmy zgłębić temat, dlatego na stronie obok możecie przeczytać o restauracji Dos Tacos, prowadzonej przez polsko-meksykańską parę. Innym zapowiadanym trendem, który wydał nam się szczególnie interesujący, jest kompaktowość. Czyli wynajdywanie nowych zastosowań dla „starych” składników i przedmiotów w kuchni. Np. herbata nie tylko jako napój – może być też składnikiem panierki do mięsa, marynat czy mieszanek przypraw. A jeśli jesteśmy bardzo przywiązani do herbat w formie ciekłej, możemy z nich robić bulion. To samo dotyczy sprzętów, np. praska do kawy może świetnie posłużyć do serwowania bulionu. Czyli im mniej, tym ciekawiej.

Krótki termin ważności

Nie da ojciec, nie da matka – nakarmi sąsiadka Głodny, bardzo głodny, umierający z głodu. Każdy zna ten stan. I każdy choć raz w życiu znalazł lub znajdzie się w sytuacji, kiedy praca była ważniejsza od jedzenia. Szkoda czasu na szybki lunch, nie ma nic w lodówce, a pizza, na którą trzeba czekać godzinę, od dawna was już nie urządza. Co zrobić w takiej sytuacji? W Polsce rozwiązaniem jest wyskoczenie do samu. Jogurt i bułeczka. Menu zapracowanych. Nic zdrowego. Londyn lepiej dba o swoją klasę pracującą i powołał do życia portal Eatro, który umożliwia sprzedawanie domowego

jedzenia. Upiekłeś za dużo ciasta? Ugotowałeś spaghetti dla dziewczyny, a ona cię wystawiła? Lubisz gotować, ale nie masz się z kim dzielić jedzeniem? Wejdź na Eatro. Zrób zdjęcie potrawie, opisz ją, wyceń i zaznacz swoją lokalizację. I czekaj na pierwszych głodnych. I nie zdziw się, jak okaże się, że zapuka do ciebie sąsiad z naprzeciwka. Poznasz ludzi, zarobisz i pozbędziesz się zbędnego jedzenia. Albo na odwrót. Najesz się wegańską musaką od sąsiadki za pięć funtów i zaoszczędzisz czas.

A43

Niby wszystko takie chemiczne. Niby napompowane antybiotykami i wiecznie świeże, ale jak się otworzy lodówkę, to się okazuje, że wszystko w niej jest przeterminowane. W najlepszym wypadku termin ważności upływa jutro i nagle lądujemy na talerzu z osobliwą mieszanką jogurtu, parówek i sojowego pasztetu. A może można inaczej? W Niemczech każdy obywatel wyrzuca rocznie 80 kilogramów jedzenia, z czego 30% to produkty nawet nieotwarte. Przerażające. Żeby więc więcej nie marnować, Niemcy stworzyli portal foodsharing.de, na którym można podzielić się swoimi resztkami. Zasada jest prosta. Masz coś, czego nie zjesz, wyjeżdżasz na urlop i musisz opróżnić lodówkę, albo kończą się terminy ważności twoich ulubionych jogurtów? Wrzuć informację na stronę i koniecznie podaj swój adres. Chętni zapukają do drzwi i z pocałowaniem ręki odbiorą jedzenie, którego nie potrzebujesz. Dobry uczynek z dostawą do domu.


MASZAP

MASZAP

MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS

MUZYKA FILM

Beck „Morning Phase” Capitol

Jestem zwycięzcą Po sukcesie „Loser” Beck dojrzewał wraz ze swoimi fanami, zmieniając ramy gatunkowe za każdym razem, gdy zaczynały go ograniczać. Młodość ma prawo do szaleństw i eksperymentów, ale Beck Hansen ma już 40 lat, a najnowsza płyta jest chyba najspokojniejsza w jego karierze. Może to wina wieku, a może zmęczenia materiału. A może po prostu ktoś tutaj nie musi już sobie niczego udowadniać? „Morning Phase” to album leniwy jak słoneczna lipcowa niedziela spędzona gdzieś w plenerze. Zero pośpiechu, zero ciśnienia. Piękne ballady będące hołdem dla takich tuzów muzyki jak Simon & Garfunkel, Cat Stevens, a nawet Neil Young. Możliwe, że nowy krążek nie zdobędzie statusu „Mellow Gold”, nie zrobi wielkiego zamieszania na listach przebojów, ale niektóre z tych numerów przykleją się do was na długo. A jeśli jakimś cudem o tej płycie zapomnicie, to być może ponownie wygrzebiecie ją w środku lata i właśnie wtedy okaże się, że Beck nagrał wasz nowy ulubiony album. [Michał Kropiński]

KOMIKS

„Grand Budapest Hotel” („The Grand Budapest Hotel”) reż. Wes Anderson

Grand Anderson Filmy Wesa Andersona przypominają dziecięcą zabawkę, która dzięki skomplikowanemu mechanizmowi nigdy się nie nudzi. Albo dopracowaną do ostatniego szczegółu makietę – miniaturę świata, której twórca swoimi zdolnymi paluchami dostawia kolejne elementy, wymyśla postaci, otwiera tajemne przejścia. Tym razem najbardziej poczciwy dziwak amerykańskiego kina wedle własnych wyobrażeń skonstruował wschodnie rubieże Europy u progu historycznej zawieruchy. W republice o swojskiej nazwie Zubrovka w poważne tarapaty wpada konsjerż Gustave (operetkowy Fiennes w fioletach i z wąsiskiem), na którego barkach spoczywa nie tylko dyrygowanie monumentalnym hotelem, ale i forsowne romanse z leciwymi paniami. Oskarżony o zabójstwo jednej ze swoich możnych klientek (Swinton w rozsypce) i kradzież cennego obrazu, zostaje wmieszany w kryminalną intrygę. Ściga go i oficer (sztywny Norton), i chciwi spadkobier-

„Za imperium. Kobiety” rys. i sc. Bastien Vives, Merwan; kolor: Sandra Desmazieres Centrala

Kobiety przeciwko mężczyznom Imperium rzymskie w czasach świetności. Doświadczony na różnych frontach oddział rusza podbić nowy świat. Po długim marszu przez wilgotne lasy trafia do krainy przypominającej rajski ogród. Mieszkają tam tylko piękne kobiety. Eden szybko jednak zamienia się w piekło... „Kobiety” to druga część serii „Za imperium”. Obie są powiązane fabularnie, ale historia z drugiego tomu jest na tyle zamknięta, że śmiało może funkcjonować samodzielnie. Współtwórcą komiksu jest Bastien Vives, jeden z najciekawszych europejskich autorów młodego pokolenia, tytan pracy, wymyślający najróżniejsze historie. Rysuje w wielu, często ekstremalnie różnych stylistykach, a jego M44

cy, i ich osobisty SS-wampir na posyłki (Willem Dafoe w najbardziej naturalnym dla siebie emploi). Przy każdym kolejnym dziele Amerykanina pojawiają się zarzuty, że wyszukane scenografie i wypełnione ekstrawaganckimi pomysłami scenariusze tuszują w jego filmach jedynie pustkę – nawet jeśli byłaby to prawda, szkoda, że z równię piękną pustką mamy do czynienia tak rzadko. W typowych dla reżysera barwnych, symetrycznych kadrach widać wręcz neurotyczne przywiązanie do detali, które podczas pierwszego seansu łatwo przeoczyć. Ale i bez wiedzy o inspirowanych malarstwem Klimta kostiumach czy nawiązaniach do powieści Stefana Zweiga „Grand Budapest Hotel” nie daje o sobie zapomnieć. W końcu oprócz kolejnej opatrzonej niepodrabialnym, autorskim stemplem historii o pierwszej miłości, mrokach dorastania i rodzinnych tajemnicach otrzymujemy coś jeszcze. Coś, co jest atutem każdej dobrej opowieści – piękne kłamstwa, dzięki którym łatwiej oswoić rzeczywistość. [Mariusz Mikliński] obsada: Ralph Fiennes, Tony Revolori, Saoirse Ronan USA 2014, 100 min Imperial-Cinepix, 28 marca

rysunki od razu zapadają w pamięć. Tak też jest i w tym przypadku – „Za imperium” narysował uproszczoną, nieco zdeformowaną kreską, która wpisuje się w stylistykę realizmu autorskiego. Kompozycja plansz jest klasyczna, album nie jest jednak zwykłą przygodówką. Fabuła łączy w sobie elementy podróży inicjacyjnej i wyprawy Argonautów z klasyczną rejzą. Narracja jest spokojna, duży nacisk położono na emocje i relacje międzyludzkie. W efekcie powstała historia o konfrontowaniu siebie i swojego świata z nieznanym. „Kobiety” to także eksplorowanie relacji damsko-męskich, siły fallicznej. Merwan i Vives pokazują te relacje z obu stron w taki sposób, że trudno wskazać, kto tu kogo wykorzystuje. Udaje im się przy tym uniknąć patosu, moralizowania i infantylności. Dużo dają tu też stonowane, przyblakłe kolory Sandry Desmazières. Dzięki nim historia nabiera posmaku dawnych, legendarnych przygód. [Łukasz Chmielewski]


MARZEC 2014

MUZYKA

MUZYKA

MUZYKA

Dum Dum Girls „Too True” Sub Pop

Bombay Bicycle Club „So Long, See You Tomorrow” Universal Music Polska

SUNN O))) & Ulver „Terrestrials” Southern Lord

Skóra i koronki. I Atari 65

Udany skok w bok

Istny horror

Dum Dum Girls to najseksowniejsza i najbardziej stylowa dziewczyńska ekipa na świecie. No, chyba że synonimem słowa „sexy” jest dla was Rihanna czy inna Beyoncé, które upierają się, żeby na dzień dobry usiąść wam gołym zadkiem na twarzy – w takim przypadku pewnie olejecie tę płytę. Kalifornijskie dziewuchy pod wodzą Kirstin „Dee Dee” Gundred bujają (i machają długimi nogami) w obłokach lat 60., przywodząc wspomnienia o The Shangri-Las czy The Ronettes, lekko podkurwionych nerwem kapel z kręgu C-86. A przynajmniej było tak do ostatniej płyty. Już bez wpływowej koleżanki Frankie Rose (która obskoczyła chyba wszystkie podobnie grające kapele, by w końcu poświęcić się karierze solowej), za to z producencką pomocą Sune’a Rose’a Wagnera z The Raveonettes, – Dee Dee wygładziła trochę niesforne fałdy swojej falbaniasto-koronkowej kapeli. Nerw ustąpił miejsca przestrzeni, gitarowe rzężenie klarowniejszym flangerom, a garażowe bębny zastąpiono ejtisową perkusją, której nie powstydziłby się Billy Idol. Puryści mogą się trochę skrzywić, ale nie powinni narzekać, bo Dee Dee nie porzuciła przy tym lekko naiwnego, lekko zadziornego i bardzo uroczego stylu pisania piosenek. No i nogi ma cały czas tak samo zgrabne! [Rafał Rejowski]

Nagranie poprzednich trzech płyt zabrało Bombay Bicycle Club zaledwie trzy lata. Tempo imponujące, w dzisiejszych czasach właściwie niespotykane. Nic więc dziwnego, że po wydaniu „A Different Kind of Fix” w 2011 r. panowie zrobili sobie przerwę. Wykorzystali ją jednak niezwykle produktywnie. Przodował w tym lider Jack Steadman, który podróżował po Indiach, Turcji i Japonii, zbierając pomysły na kolejny album grupy. I to słychać! Już na poprzedniej płycie chłopaki eksperymentowali z samplami i mniej oczywistym instrumentarium, ale na „So Long, See You Tomorrow” world music wręcz dominuje, spychając gitary na drugi plan. Muzycy musieli się także sporo nasłuchać Paula Simona czy Petera Gabriela, gdyż skojarzenia z takimi dziełami jak „Graceland” nasuwają się błyskawicznie. Sporo podejrzeli też u starszych kolegów z Animal Collective, bo króluje tu nerwowy rytm, szarpane partie gitar i inteligentne elektroniczne wstawki. Wszystko mocno taneczne, przebogato wyprodukowane i naprawdę przebojowe („Carry Me”, „Luna”). Zmiany stylistyczne, jak widać, chwyciły, bo płyta wspięła się w ojczyźnie na pierwsze miejsce listy sprzedaży. Całkowicie zasłużenie – to najlepsza pozycja w katalogu grupy. [Mateusz Adamski]

W ostatniej dekadzie triumfy święci muzyka o metalowym rodowodzie, mroczna, oparta na jednostajnym, powolnie rozwijającym się brzmieniu i sprzęgach. Czołowi przedstawiciele gatunku nazwanego drone metalem to grupa Sunn O))). Na „Terrestrials” towarzyszy jej Ulver – zespół tkwiący korzeniami w pogańskim black metalu, który z czasem przepoczwarzył się w przedziwną hybrydę, przyswajając elementy z najróżniejszych obszarów rocka, poważki i elektroniki. Efekt tej współpracy jest nieco kontrowersyjny. Groźny, wzniosły i epicki; z jednej strony momentami wywołuje ciary, a z drugiej niekiedy popada w pretensjonalność. Płyta składa się z trzech utworów. Pierwszy, „Let There Be Light”, z wolna narasta, spiętrza się, by w końcu rozbrzmieć niczym minimalowa symfonia Glenna Branki, podlana ciemnym, postmetalowym sosem. Drugi, „Western Horn”, oparty na piłujących drone’ach i wielowarstwowych, złowrogich dźwiękowych strukturach, wypada jeszcze bardziej upiornie. Ostatni, „Eternal Return”, początkowo jawi się jako zgrzytliwa, ale liryczna impresja rozświetlana leniwymi pasażami organów Rhodesa. W drugiej części pojawia się wokal i utwór nabiera pseudonatchnionego, gotyckiego klimatu. Istny dźwiękowy horror. [Łukasz Iwasiński]

„Zawsze jest dzisiaj” Michał Cichy Czarne

niezarażone jeszcze szrotówką kasztanowce, gdzie szumią lipy pamiętające powstanie warszawskie, gdzie znaleźć chmiel i łąki porośnięte burzanem. Z Cichym bawimy się w „cienie i karoserie”, zabawę polegającą na dotykaniu w środku upalnego lata samochodów i parzenia sobie rąk na czarnych audi po to, by zaraz schłodzić je na białym volvo. Jest bezpretensjonalnie i dziecięco. Niezależnie od pogody. Bo Cichy tak samo pięknie, jak o zapomnianych ulicach, kamienicach i domach rozkoszy ukrytych w mieszkankach, opowiada o zachodach słońca, niewidzialnym deszczu i szronie, który w kilka chwil osiada na wszystkim. Tak, to powinno być bardzo nudne. W rzeczywistości rozpala od pierwszej strony i nie pozwala o sobie zapomnieć przez kolejnych 60. Od Cichego chce się uczyć chodzić, bo w dzisiejszych czasach spacerowanie to nauka, która nie każdemu jest dana. Gdy gonimy za tramwajem, tematem, dziewczyną i chłopakiem, umykają nam rzeczy nieistotne, ale piękne. Komar uwięziony między dwiema szybami starego okna, muszka owocówka w pudełku ciasteczek, samolot przecinający niebo. [Olga Święcicka]

KSIĄŻKA

Krok po kroku Teoretycznie to mogłaby być najnudniejsza książka na świecie. Michał Cichy, autor „Zawsze jest dzisiaj”, opowiada o tym, jak spaceruje po Warszawie. Bierze swojego psa Muszkę i idzie przed siebie. Po prostu. Nie jest ani młody i gniewny, ani modny i przystojny. Nie zaczepia ludzi, chyba że tych z marginesu, ale i z nimi zamienia raptem kilka słów. Bo nie o gadanie tu chodzi, ale o chodzenie właśnie. Bardzo uważne i bardzo osobiste. Z Cichym oglądamy warszawskie chodniki: te jeszcze przedwojenne, te, które w deszczu zmieniają kolor, te, które położono za PRL-u i mają charakterystyczną kratkę. Poznajemy miejsca, gdzie latem topi się pseudoasfalt i można zostawić po sobie ślady, poboczne zaułki z trylinki i drogi gruntowe ukryte w centrum miasta. Dowiadujemy się, gdzie rosną M45


MASZAP

Muzyka nadmiaru Wojciech Kucharczyk, nasz zeszłoroczny Aktivista Roku, nadal nie spuszcza z tonu i kolejnymi wydawanymi płytami dowodzi, że nagrodę otrzymał nie bez kozery. Pierwsze miesiące 2014 r. przynoszą więc nowe płyty, których zawartość zapewne powstała jeszcze w roku ubiegłym. Sposób pracy głównodowodzącego oficyny Mik Musik jest jednym z ciekawszych na polskim rynku (nie tylko muzycznym) przejawów miłościwie nam panującej epoki nadmiaru. Czas, informacja i nośnik, którymi ten multidyscyplinarny twórca z gracją cyrkowca żongluje, w zależności od projektu nabierają jednak różnego znaczenia. [Filip Kalinowski]

MUZYKA MUZYKA

DVD

RSS B0YS „N00W” Sangoplasmo

Iron Noir „Les Chiffres” BDTA

Kucharczyk „Best Fail Compilation” MonotypeRec.

Kasety czyszczące

Metale ciekłe

YouTube party

Niby kaseta ta nie powinna się tu znaleźć, bo tożsamość duetu pozostaje tajemnicą, a „N00W” – w przeciwieństwie do poprzednich dokonań RSS B0YS – nie wyszło nakładem zarządzanego przez Kucharczyka Mik Music, jednak coś mi podpowiada, że pasuje ona do tego zestawienia jak ulał. Przekompresowane, twarde, rytmiczne struktury, w których lubują się zakwefieni chłopcy, mogły się rozwinąć do dwóch 30-minutowych, transowych kompozycji. A to z kolei pozwoliło B0YS-om ujawnić pełnię swojego hipnotycznego, obrzędowego zacięcia. Bezlitośnie dudniące bębny nadają tempo stąpającym w miejscu nogom, a orientalne, pustynne motywy i dubowa głębia pochłaniają rozbiegane na co dzień myśli. I tylko krew w żyłach nie wie, w którą stronę płynąć, bo wszystkie organy pracują na wysokich obrotach.

Zdziwi się każdy, kto w efektach wspólnej pracy Wojciecha Kucharczyka i Łukasza Dziedzica – znanego też pod pseudonimem Lugozi – będzie szukał nieobcej im obu chwytliwości i piosenkowego zacięcia. Iron Noir jest twarde, ciemne i – podobnie jak francuska nazwa krążka – eleganckie. Rozklekotane perkusyjne rytmy napędza niska basowa sinusoida, pobrzmiewające nieco RSS B0YS-ową (hmm...) „techniką” motoryczne dudnienie obleczone jest w słuchowiskową ornamentykę, a plamy dźwiękowej rtęci nikną w cieniu szumu. Wszelkie zakłócenia, strzępy wokali i nagłe wystrzały z syntezatorów dopełniają klimat noir, a krótkie kompozycje, kończące się niekiedy niespodziewanym zerwaniem „taśmy”, komplikują narrację. To właśnie atmosfera i kojarząca się bardziej z Lugozim soniczna czerń spajają numery, których rozpiętość stylistyczna obejmuje sporą liczbę gatunków z „post” w nazwie.

Z Kucharczykiem mam trochę tak jak z Madlibem – wydawało mi się, że zamiast dziesięciu albumów i 15 EPek, na których dech zapierają tylko pojedyncze numery, mógłby co roku wydawać jedną świetną płytę. No więc nie mógłby, bo właśnie w tym nadmiarze, niczym nieskrępowanej kreatywności drzemią jego siła i geniusz. To – nieco banalne – spostrzeżenie pasuje również do twórczości Kucharczyka. „Best Fail Compilation” jest wyciągiem z nieco borgesowskiego w założeniach planu produkowania i udostępniania jednego numeru dziennie, przez cały boży rok. 11 utworów, wyekstrahowanych z internetowego „bezformia”, kipi żywiołowością i ciekaw(sk)ością. Śmiesznostki przeradzają się w intrygujące rozwiązania, dezynwoltura towarzyszy rygorowi przywodzącemu na myśl RSS B0YS (hmm...), a taneczny rytm rozrywają noise’owe zgrzyty. Spójności nie ma w tym za wiele, a z jakością bywa różnie, ale to właśnie na styku tych „wad” rodzą się rzeczy świetne.

RZECZ

Sztuka mięsa Pamiętacie rzeźbę przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem, prezentowaną w Zachęcie? „La nona ora” była dziełem włoskiego artysty Maurizio Cattelana, który – oprócz szargania uczuć religijnych co bardziej wrażliwych Polaków – zajmuje się też szarganiem wielu innych świętości. Np. dobrego smaku. Seletti Wears Toiletpaper, kolekcja naczyń zaprojektowana przez Cattelana i Pierpaolo Ferrariego, zaburza jedzeniowe decorum w sposób, który bardzo nam się podoba. Jest vintage, jest koń, jest przepychaczka do kibla. Emalia pełną gębą. Do kupienia w Magazynie Praga (www.magazynpraga.pl). [wiech]

M46


MARZEC 2014

FILM

MUZYKA

„Tylko kochankowie przeżyją” („Only Lovers Left Alive”) reż. Jim Jarmusch

Young Fathers „Dead” Anticon/Big Dada

To nie jest czas dla snobów

Martwy taniec

XXI wiek może się wydawać rajem dla wampirów. Zamiast po zmroku uganiać się za naiwnymi dziewicami wystarczy udać się do okolicznego szpitala, gdzie pomocny laborant użyczy kilka ampułek przebadanej krwi w zamian za ulubioną używkę ludzi – pieniądze. Nikt nie nosi przy sobie czosnku ani nie ostrzy osikowych kołków, a anonimowości nie trzeba szukać w niedogrzanym zamku w Europie Wschodniej – lepiej przejąć kamienicę w opuszczonym Detroit. Są ponadto tanie loty i iPhony, dzięki którym można uciąć sobie pogawędkę z ukochaną, która od stu lat bawi w Tangerze. Mimo to wampir Adam, muzyk erudyta, kolekcjoner gitar i dawny kumpel lorda Byrona, zapada na depresję. Martwy, ale wrażliwy ma już dość natrętnych zombi – jak pieszczotliwie nazywa ludzi – którzy od wieków doprowadzają do upadku wszystko, co on zawsze kochał. W samą porę przybywa z ratunkiem jego żona Ewa, z którą odda się wspominaniu starych, dobrych czasów – pomorów, kultowych płyt i prawdziwych gwiazd. Wyrafinowani krwiopijcy w ostatnim od czasu nieudanego „Limits of Control” filmie Jima Jarmuscha nie są metaforą twórczej impotencji. Reżyser, w którego żyłach również płynie outsiderska krew, upomina się o ich elitarny rodowód. Bawiąc się kliszami, tworzy alternatyw-

ną, wampiryczną historię kultury, znaczoną dokonaniami wielkich kainitów: Franza Kafki, Edgara Allana Poego czy Joego Strummera, którzy spoglądają z portretów porozwieszanych w całym domostwie. Jego wampiry odurzają się nie tylko czerwoną krwią, ale przede wszystkim sztuką, literaturą i muzyką, dla których nastały nie najlepsze czasy. „Nie mam już idoli” – powtarza Adam, przechadzający się w szlafroku niczym Mick Jagger w pamiętnym „Performansie” Nicolasa Roega. Do tej odwiecznej walki geniuszu z przeciętnością (uosabianą przez siostrę Ewy, wściekłą teen-wampirzycę rodem ze „Zmierzchu”) i zmierzchu dawnych mistrzów Jarmusch podchodzi z typową dla siebie ironią, choć w jednej kwestii wydaje się zachowywać powagę: nie ma nic złego w kulturalnych snobizmach. Wciąż warto je pielęgnować, nie tylko w ciemnym, hipnotycznym Detroit. [Mariusz Mikliński]

obsada: Tilda Swinton, Tom Hiddleston, Mia Wasikowska USA 2013, 122 min Gutek Film, 7 marca

M47

Na debiutancki album Młodych Ojców czekali przede wszystkim fanatycy muzyki z kręgów szeroko pojętego eksperymentalnego hip-hopu. Pod koniec 2011 r., po wydaniu EP-ki „Tape One”, panowie Massaquoi, Bankole i Hastings narobili niezłego zamieszania na Wyspach i nie tylko. Olbrzymi sukces w podziemiu sprawił, że szybko przygarnęła ich matka wszystkich rapowych odszczepieńców – wytwórnia Anticon. Obwołani nowym cLOUDDEAD Szkoci z Edynburga zabrali się do roboty i wydali kolejny minialbum – „Tape Two”, dużo bardziej wygładzony w brzmieniu, z chwytliwymi refrenami i melodiami. Teraz Young Fathers przyszło się w końcu zmierzyć z pierwszym pełnowymiarowym krążkiem. I co? I na „Dead” od początku coś nie gra, jakby muzyków dopadła jesienna depresja. Album ciągnie się jak wół pod górę, choć trwa tylko 35 minut. Brakuje tu przede wszystkim energii, którą kipiały poprzednie dokonania. Utwory są miałkie, a całość sprawia wrażenie, jakby została posklejana z odrzutów z sesji do „Tape One” i „Tape Two”. Gdyby nie dwa nośne numery „No Way” i „Get Up”, w których muzycy pokazują, jak wielki talent wokalno-aranżacyjny w nich drzemie, to zapomniałbym o tym albumie po pierwszym przesłuchaniu. [Wojciech Krasowski]


MASZAP

BECK NOWA PŁYTA

MUZYKA

JUŻ W SPRZEDAŻY!

Moodymann „Moodymann” KDJ

Lonely Planet Detroit – nieco tłoczny, ale jakże żyzny i wdzięczny poligon badawczy dla wszystkich antropologów, kulturoznawców i socjologów z muzykologicznym zacięciem. Okres świetności przemysłu motoryzacyjnego zbiega się w czasie z niemożliwym do przecenienia wpływem roztańczonej wytwórni Motown; powolny rozkład wykrwawionego przez outsourcing amerykańskiego eldorado odbija się w surowych rytmach wczesnego techno; bezrobocie, rosnąca przestępczość i bieda znajdują wyraz w twardych, dotkliwych numerach michigańskich hiphopowców. Związki urbanistyczno-społeczno-muzyczne wydają się wręcz zbyt ewidentne, by mogły być prawdziwe. W przypadku Motor City ważniejszy od statystyk kryminalnych jest jednak groove, potrzeba rozrywki góruje nad celebracją rozpaczy, a mroczne widmo pełnego pustostanów miasta i tak kładzie się cieniem na rozświetlonych parkietach klubów. Najnowszy krążek Moodymanna może służyć za miarodajny, acz

skrajnie subiektywny przewodnik po małej ojczyźnie muzyka, któremu house’owa rytmika jest równie bliska, jak afro-barokowe tradycje funkowych ojców założycieli. Sięgającą czasów bluesa spuściznę Detroit można dostrzec w lubości, z jaką Kenny Dixon Jr. sięga po jazzowe i soulowe brzmienia, taneczna chicagowska rytmika stoi w opozycji do tego, z czym kojarzy ją większość współczesnych imprezowiczów, a narracyjność przypominającego nieco mixtape krążka budują wszechobecne cytaty z programów telewizyjnych. Stopy bezwiednie wybijają rytm, usta jeszcze długo nucą proste teksty piosenek i tylko beznamiętnie recytowane przez spikera doniesienia o morderstwach budzą dojmujący niepokój, krępujący niekiedy ruchy w tańcu. To właśnie w tych „ciemniejszych” numerach drzemie największa siła Moodymanna. Siła, która drzemie w Detroit bez względu na to, ile kosztują w nim mieszkania i jak długo zajmuje policji pojawienie się w miejscu przestępstwa. [Filip Kalinowski]

„The Lego Movie Videogame” Warner/Cenega Xbox 360/PS3/PS4/Xbox One

Śmieszne, nieśmieszne

GRA

M48

Świat gier Lego ma to do siebie, że jedna gra jest bardzo podobna do drugiej. Jedyne, co je różni, to motyw, na którym twórcy opierają historię. Były postacie Marvela, były „Władca Pierścieni” i „Harry Potter”, a że niedawno wyszedł film „The Lego Movie”, metarecykling był do przewidzenia. „The Lego Movie Videogame” najlepiej włączyć przed pójściem do kina, inaczej gra wypadnie blado. Spotykamy oczywiście tych samych bohaterów, ale podczas gdy film opowiada komiczną historię, tutaj pocięto ją bardzo długim łupaniem we wszystko, co się rusza. Z każdą kolejną grą z serii rośnie problem powtarzalności. Wprawdzie i tak spędziłem z tym tytułem bardzo miłe dziesięć godzin, ale chciałbym znów poczuć świeżość pierwszego „Pottera”. „The Lego Movie Videogame” jest śmieszne i zapewni wam sporo rozrywki, ale jeśli twórcy nie znajdą nowego pomysłu, to format szybko się znudzi. [Kacper Peresada]


MARZEC 2014

FILM MUZYKA

„Witaj w klubie” („Dallas Buyers Club”) reż. Jean-Marc Vallée

Kolorowy danse macabre W swoim ostatnim obrazie Kanadyjczyk Jean-Marc Vallée przedstawia lata 80. XX wieku w Ameryce w taki sposób, jakby miała to być ostatnia dekada w historii tego kraju. W filmowym uniwersum wszystko pędzi ku śmierci. Chociaż kamera nie kontempluje świata, lecz z finezją i dynamizmem porusza się po nim, to i tak wyłapuje głównie liczne symbole umierania: umęczone ciała pacjentów szpitala, używki czy rodeo, które zawsze fotografowane jest tak, jakby było areną walki o życie, a nie rozrywką. Wszechobecna śmierć nie narzuca filmowi dekadenckiego nastroju, bowiem przełamuje go postać głównego bohatera. Po tym jak zdiagnozowano u niego HIV, lekarze orzekli jednoznacznie, że pozostał mu miesiąc życia. Woodroof (Matthew McConaughey nominowany za tę rolę do Oscara) nie należy jednak do pokornych pacjentów, którzy biernie przyjmują wyrok przedstawicieli służby zdrowia. Mężczyzna rozpoczyna walkę o los swój, a także dziesiątków innych zarażonych

MUZYKA

wirusem, którym firmy farmaceutyczne broniły dostępu do leków. Film Vallée jest więc z jednej strony, tej poważniejszej, peanem na cześć narodowego (a jakże) herosa, z drugiej – oryginalnym spojrzeniem na czas zdrowotnego kryzysu. W „Witaj w klubie” AIDS zbiera żniwo, ale bohaterowie nie ulegają nastrojowi z gatunku memento mori. Ostatkiem sił maszerują w karnawałowym korowodzie – gorzkim, ale przepełnionym witalnością. Taka dualność świata przedstawionego pozwala reżyserowi właściwie rozłożyć akcenty. Vallée udaje się uniknąć patosu i zachować dystans do prezentowanego tematu. Jego film jest więc bez dwóch zdań poprawny, ale przy tym wtórny w stosunku do poprzednich dokonań reżysera. Na formę składają się te same, co zwykle elementy (podkręcony montaż, wyrazista, żywiołowa muzyka, ekspresyjne aktorstwo), zaś w treści pojawia się obowiązkowa walka z opresyjnym systemem. W tym kontekście polski tytuł nabiera zupełnie nowego znaczenia. [Artur Zaborski/stopklatka.pl] obsada: Matthew McConaughey, Jared Leto, Jennifer Garner, USA 2013, 117 min Vue Movie Distribution, 14 marca

Sharon Jones & the Dap Kings „Give the People What They Want” Daptone

Królowa jest tylko jedna Na pewno znacie ten scenariusz: zagraniczna klubowa wyprawa ze świeżo poznanymi tubylcami, szklane prezenty z Polski, szybki biforek, a potem przegląd lokalnych atrakcji. Z jednego takiego wieczoru zapamiętałem jednak coś więcej niż sztokholmskie białe noce. Kiedy zaczął grać big band (tak, taki jak z filmu o Alu Capone), nic nie zapowiadało tego, co zaraz miało nastąpić. W sekundę po wielkim „BUM”, zaakcentowanym przez sekcję dętą, przez scenę przetoczyła się trzepocząca lokami fala uderzeniowa. Kilka minut później szalejąca publika wskoczyła na wykrochmalone bielutkie obrusy, jakby grała w tandetnej reklamie proszku do prania. W ten sposób objawiła mi się Sharon Jones – współczesna królowa funku i soulu. Tak jak jego król Charles Bradley, zaczęła M49

Sun Kil Moon „Benji” Caldo Verde

Kronikarz Mark Kozelek stał się w latach 90. twarzą slowcore’u i smutnej piosenki heteroseksualnej. Dwie dekady później Amerykanin nadal dumnie nosi mistrzowski pas w swojej klasie, choć wiele się przez ten czas zmieniło. Jego głos mocno się obniżył, a zamgloną poezję z jego tekstów wyparł suchy, prozatorski, sprawozdawczy styl. Kozelek jest narratorem ponurym, ale niezwykle błyskotliwym, opowieści snuje w niemal kinematograficzny sposób. „Benji” jest jego wycieczką po rodzinnym Ohio, po korytarzach dawnego liceum i domach byłych dziewczyn, pomiędzy grobami krewnych i dawnych znajomych. Album jest pełen autotematycznych refleksji, a Kozelek, mimo nieskromnego wspominania o swoim kompozytorskim talencie, patrzy też z zazdrością na swoich kolegów po fachu. Wszystkie te wynurzenia uwypuklają ascetyczne, ale niezwykle świadome aranżacje. „Benji” to piękny i przejmujący album, którego nie można słuchać często, ale raz na jakiś czas po prostu trzeba. [Cyryl Rozwadowski]

karierę dość późno, ale mimo wieku daleko w tyle zostawia wszystkie wygimnastykowane gówniary kicające na głównych scenach znanych festiwali. Sharon i jej zespół to prawdziwe, soczyste czarne granie. Nieskrępowane słupkami popularności i wyścigiem o liczbę odtworzeń. Pełne energii, życia, pasji i groove’u (takiego, jaki w DNA mają zapisany tylko czarnoskórzy mistrzowie). Dzięki nim mistrzyni powróciła po ciężkiej chorobie jeszcze silniejsza i nagrała być może najlepszy album w swojej karierze. Każda sekunda albumu „Give the People What They Want” przewyższa wszystkie dokonania Beyoncé i inne fancy produkcje dla dzieciaków. A takie „Stranger to My Happiness” to arcydzieło żywcem wyjęte z podręcznika tworzenia klasycznych przebojów. O faktach się nie dyskutuje, a dając ludziom to, czego pragną, Sharon przyprawiła sobie kolejny diament do swej korony. God save the Queen! [Michał Kropiński]


MASZAP

FILM

„Duże złe wilki” („Big Bad Wolves”) reż. Aharon Keshales, Navot Papushado

Wilk syty i owca zjedzona U podstaw groteskowych „Dużych złych wilków” leży poważny problem. Film izraelskich reżyserów nie pozwala o nim zapomnieć nawet przez chwilę, chociaż przez większość projekcji zrywamy boki ze śmiechu. Tytuł przebojem wdarł się do świadomości kinomanów po tym, jak sam Quentin Tarantino określił go mianem najlepszego filmu 2013 r. Kto jest fanem twórczości reżysera „Django”, tego projekcja na pewno nie zawiedzie. Duet Aharona Keshalesa i Navota Papushado ma jego filmografię w małym palcu, podobnie jak braci Coen, bo wpływ ich twórczości również widać w scenariuszu. Ale „Wilki” to nie naśladownictwo stylu mistrzów, lecz autonomiczny popis talentu. Obraz zaczyna się tragicznym epizodem. Grasujący pedofil informuje policję o miejscu, w którym zostawił ciało zgwałconej dziewczynki. Zboczeniec czyha na kolejną ofiarę, podczas gdy bezsilna policja dwoi i się troi, by wpaść na jego ślad. Keshales

MUZYKA

Metronomy „Love Letters” Warner Music

Zapomnijcie o „The Look” Wydany trzy lata temu doskonały album „The English Riviera” wywindował Metronomy na zaskakujący poziom M50

i Papushado wprowadzają widza w mroczny świat, w którym zabrakło miejsca dla dobra. Każdy z bohaterów ma cechy psychopaty. Mundurowy zachowuje się jak pies spuszczony z kagańca; łamie zasady prawa, których miał być stróżem, rodzic jednej z ofiar bierze sprawiedliwość we własne ręce, tyle że wyznacza ją w myśl zasady „oko za oko”, podejrzany zaś wydaje się bierny wobec upokorzeń i tortur, ale szybko wychodzi na jaw, że i on gra tutaj w pewną niebezpieczną grę. To właśnie ta trójka reprezentuje filmowe uniwersum – groteskowe, ale wciąż odpychające. Bo chociaż twórcom nie brakuje pomysłów na połączenie komedii i dramatu, to nie wyjdziemy z kina z uśmiechem na twarzy. Humor ma tu bowiem zupełnie nowe zastosowanie. Nie bagatelizuje okrucieństwa (realistyczne sceny tortur są go zupełnie pozbawione) ani nie przynosi ukojenia. Raczej krępuje i zmusza do niewygodnych pytań o stan naszego kręgosłupa moralnego. [Artur Zaborski/stopklatka.pl] obsada: Lior Ashkenazi, Rotem Keinan, Tzahi Grad Izrael 2013, 110 min M2 Films, 7 marca

popularności. Lato 2011 upłynęło nam na nuceniu „The Bay” i „The Look”, a zespół uwolnił się wreszcie od łatki epigonów Hot Chip i cieszył pierwszą nominacją do prestiżowej Mercury Prize. „Love Letters” to album pozbawiony przepychu poprzednika. Różnica jest tak kolosalna, że w pierwszej chwili mamy wrażenie, że to demo, szkice piosenek. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem ten zwrot ku prostocie zyskuje specyficzny urok. Ciepła elektronika pełni tym razem funkcję drugoplanową, a pierwsze skrzypce gra funk, soul czy też brzmienia kojarzące się z Motown. Grupa z Devon gładko przeszła od klimatów lat 80., tak wyraźnych przecież na „Rivierze”, do lat 70. z tandetnymi dźwiękami syntezatorów. Minimalizm to słowo klucz, które definiuje zawartość „Love Letters”. Przez dłuższe chwile zostajemy np. tylko z wokalem Josepha Mounta, sennie zawodzącego na tle fałszujących klawiszy, jak ze złego snu antyfana new romantic. Brak oczywistych przebojów (od biedy za taki może uchodzić „Reservoir”) nie wpływa na odbiór całości, która początkowo wchodzi niczym ciepła wódka, ale z każdym kolejnym kieliszkiem jest coraz weselej. [Mateusz Adamski]


MARZEC 2014

MUZYKA

MUZYKA

MUZYKA

Efdemin „Decay” Dial Records

Bohren und der Club of Gore „Piano Nights” Ipecac

Guardian Alien „Spiritual Emergency” Thrill Jockey

Powolniak

Jazz bez

Hippisi XXI wieku

Znakiem rozpoznawczym Efdemina zawsze była jakość produkcji i jego nieoczywiste podejście czy to do house’u, czy do techno. Nagrywana przez niego muzyka, nawet jeśli czasami wpadała w mocniejsze tony, pławiła się w delikatności, która miała oddziaływać na słuchaczy raczej jak kompozycje Sigur Rós niż produkcje Julio Bashmore’a. Zawsze wydawało mi się, że Efdemin, podobnie jak Lawrence, tworzy po prostu muzykę klubową, ale niespecjalnie zwraca uwagę na jej klubowość. Swoją trzecią płytą producent potwierdza, że dobrze zrobił, obierając taką drogę – dobrze nie tylko dla siebie, ale też dla tysięcy fanów. Choć na „Decay” stopa czasami uderzy mocniej, nadal liczy się przede wszystkim to, co ją otacza. Raz są to rozmarzone pady, raz mroczne technopodobne brzmienia, pozbawione jednak niepotrzebnej agresji. Efdemin tworzy przemyślane, harmoniczne kawałki i udaje mu się z nich zbudować spójny, dobrze brzmiący album, na którym jeden utwór logicznie prowadzi do drugiego. Didżeje znajdą tu coś dla siebie, ale nie będą to klubowe bangery. Muzyk proponuje im za to idealną playlistę na leniwe popołudnie w środku lata. Mało kto umie robić takie rzeczy. [Kacper Peresada]

Bohren und der Club of Gore od dwóch dekad uprawiają swoistą odmianę soundtrackowego slowmotion-noir-jazzu. Długie, niekiedy sięgające kilkunastu minut utwory, wybijany najwyżej raz na parę sekund ociężały rytm, oszczędnie dozowane dźwięki organów, wibrafonu, czasem liryczne frazy saksofonu – zespół doskonale opanował sztukę budowania sugestywnego, nostalgicznego, mrocznego nastroju, przyozdobionego zarazem elementami egzotyki. Granie takiej muzyki wymaga nie lada wyczucia – łatwo o nieznośne nudziarstwo. Dotychczas Niemcy zwykle zdawali się rozumieć, że im mniej nut, tym każda z nich staje się ważniejsza, a im bardziej muzyka zwalnia, tym bardziej trzeba być wyczulonym na najdrobniejszy szczegół. Tym razem całość okazuje się bardziej rzewna i gładka; ulotnił się niepowtarzalny, ciemny, osaczający słuchacza klimat. Wypełniającym „Piano Nights” statycznym, chłodnym impresjom o ilustracyjnym posmaku często brak dramaturgii. Zapewne wielu doceni tę melancholijno-oniryczną atmosferę, ale nie da się ukryć, że to najmniej wyrazisty i najbardziej usypiający krążek formacji. [Łukasz Iwasiński]

Napisać, że Greg Fox jest niezwykle utalentowanym perkusistą, to nie napisać nic. Ten człowiek odnajduje się zarówno w awangardowo-jazzowych repetycjach Zs, w elektronicznym szaleństwie Dana Deacona, jak i w postmetalowym mroku Liturgy. O ile w przypadku wymienionych projektów muzyk musiał dostosowywać się do wizji innych, o tyle grupa Guardian Alien jest jego dzieckiem. Nic więc dziwnego, że główną oś albumu „Emergency” stanowi rytm – nie chodzi tu jednak o jego klasyczne rozumienie, sprowadzające perkusistę do roli żywego metronomu. Fox stara się za pomocą swojej gry tworzyć strumień świadomości, snuć pewną narrację. Nie jest to bynajmniej błaha historyjka, lecz mocno osadzona w newage’owej duchowości przypowieść. Inspiracja transowością muzyki etnicznej z Afryki i Indii (w kilku kompozycjach wykorzystano nawet takie instrumenty jak tabla) naturalnie połączona z nieokiełznanymi syntezatorami i rockowymi przesterami złożyły się na idealny soundtrack dla hippisów XXI wieku. Nie mam wątpliwości, że gdyby ponownie zorganizowano Woodstock (festiwal, nie przystanek), to Guardian Alien miałoby zapewnione miejsce na scenie. [Krzysztof Kowalczyk]

„Pozycja dziecka” („Poziţia copilului”) reż. Calin Peter Netzer

za kratki. W „Pozycji dziecka” Netzer bardzo wprawnie łączy kameralny dramat rodzinny z szerszym społecznym kontekstem. To z jednej strony przecież opowieść o zaborczym, wręcz toksycznym rodzicielstwie, z drugiej – gorzka metafora społeczeństwa, pełnego podziałów i niezdolnego do rozliczenia się ze wstydliwych win. Rumunia pokazana jest jako kraj, który cały czas poszukuje tożsamości, i w którym wciąż odzywają się demony przeszłości. W końcu główna bohaterka nieprzypadkowo najlepiej odnajduje się, stosując metody typowe właśnie dla poprzedniego systemu – manipulację, łapówkarstwo czy wręcz szantaż. Film Netzera jest bardzo sugestywny, chwilami kojarzyć się może z irańskim „Rozstaniem”, choć nieco brakuje mu intensywności obrazu Farhadiego. Nie przeszkodziło to jednak twórcom „Pozycji dziecka” wyjechać w ubiegłym roku z festiwalu w Berlinie ze Złotym Niedźwiedziem. [Kuba Armata]

FILM

Wszystko o mojej matce Jeżeli ktoś ma wątpliwości co do potęgi matczynej miłości, z pewnością powinien wybrać się na film Calina Petera Netzera. Rumuński reżyser uczucie to weryfikuje w sytuacji skrajnej, przekonując, że przyparta do muru kobieta nie cofnie się absolutnie przed niczym. Zdesperowana kobieta przypomina trochę schowanego za podwójną gardą boksera. Nie patrzy w prawo, nie zerka w lewo, koncentrując się jedynie na zadaniu, jakie jest przed nią. Ona też wymierza razy, tylko jej bronią w tej sytuacji są pieniądze, osobiste koneksje czy powszechny szacunek, jakim cieszy się w towarzystwie. Cornelia działa w myśl prostej, życiowej zasady: „cel uświęca środki”. Na dobrą sprawę trudno się dziwić. W końcu chodzi o jej ukochanego jedynaka. Po tym jak potrącił ze skutkiem śmiertelnym młodego chłopca, może na długie lata trafić M51

obsada: Luminita Gheorghiu, Bogdan Dumitrache Rumunia 2013, 116 min, Aurora Films, 14 marca


MASZAP

MUZYKA

MUZYKA

MUZYKA

Alcest „Shelter” Prophecy Productions

Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra „Fuck Off Get Free We Pour Light on Everything” Constellation

Broken Bells „After the Disco” Columbia Records

Tarcza bardzo rachityczna

Mają rozmach...

Naprawdę zepsute dzwony

Francuski Alcest, projekt multiinstrumentalisty Nige’a, choć ma metalową, wręcz blackową proweniencję, już wcześniej zdradzał fascynację muzyką postrockowo-romantycznych kapel z Islandii. Jednak dopiero na „Shelter” porzucił swoje korzenie. Wyprawa w krainę shoegaze’owych mgieł zapowiadała się ekscytująco, bo w nagraniach wzięli też udział Neil Halstead ze Slowdive, dziewczyny z Amiina i, przede wszystkim, ich islandzki koleżka Jónsi z Sigur Rós (w roli producenta). Efekt jest równie druzgoczący jak cios młota Thora albo Taranisa. David Bowie powiadał, że nie ma słabych płyt, są tylko źle wyprodukowane – chyba jednak nie słyszał „Shelter”. Weźcie jakikolwiek przeciętny numer dowolnej niezalowej kapeli sprzed dziesięciu lat (najlepiej Coldplaya), dodajcie do tego szczyptę naiwności najntisowych gothmetalowców (głównie te piejące panny, jak w Artrosis) oraz kompletnie przezroczysty, absolutnie nijaki wokal. Na nic goście, na nic ambicje, kiedy nie starcza wyobraźni, by napisać fajny numer. Strasznie anachroniczna, wymęczona, niepotrzebna wręcz płyta. [Rafał Rejowski]

We wrześniu zeszłego roku w sieci pojawiły się doniesienia o odnalezieniu debiutanckiej demówki Godspeed You! Black Emperor. Materiał wzbudził na początku mnóstwo ekscytacji, ale po upublicznieniu krótkiego fragmentu fani pionierów post rocka byli rozczarowani – kaseta zawiera głównie niezbyt skomplikowane piosenki zaśpiewane przez Efrima Menucka. Kanadyjczyk chyba musiał śledzić tę dysputę, bo jego nowy album – pod banderą Silver Mt. Zion – udowadnia przede wszystkim, jak utalentowanym wokalistą i songwriterem jest mózg „Godspeedów”. Rozbuchane, wiedzione przez błyskotliwą i dynamiczną sekcję smyczkową kompozycje rozwijają się powoli, ale wedle najlepszych, pełnych napięcia schematów, znanych z płyt GY!BE. Gęste i brudne, ale pełne niuansów kawalkady dźwięków ciągną się aż do przedostatniego numeru, „What We Loved Was Not Enough”, sprawiającego wrażenie pastiszu wczesnych dokonań Arcade Fire, i następującego po nim, „wygaszającego” cały album utworu dedykowanego Capital Steezowi. Wszystko to jest jak 50-minutowy przejazd walcem po emocjach odbiorcy. Łatwo popaść w masochizm i błagać o więcej. [Cyryl Rozwadowski]

Popowy duet Broken Bells, stworzony przez Danger Mouse’a oraz wokalistę The Shins Jamesa Mercera, po czterech latach przerwy powraca z drugim albumem. Na „After the Disco” nadal mamy do czynienia z bardzo melodyjnymi piosenkami, które w mistrzowski sposób zostały wypolerowane w studiu. Nic w tym dziwnego, skoro w projekcie bierze udział osoba odpowiedzialna za brzmienie nagrań Becka, Norah Jones czy Gorillaz, nie mówiąc o współtworzeniu grupy Gnarls Barkley. Zresztą nie tylko pod względem produkcyjnym „After the Disco” bryluje: utwory są różnorodne i każdy z nich brzmi jak potencjalny radiowy przebój. Problem zaczyna się, gdy po przesłuchaniu okazuje się, że żadnego z nich nie zapamiętaliśmy. O ile debiutancki krążek urzekał lekkimi i pełnymi niuansów numerami, o tyle „After the Disco” wydaje się w gruncie rzeczy puste, bezbarwne, a przede wszystkim niezbyt chwytliwe, co w kontekście indiepopowej płyty trzeba uznać po prostu za partactwo. Nie po raz pierwszy okazuje się, że nie wszystko złoto, co Danger Mouse wyprodukuje. [Krzysztof Kowalczyk]

„Jasne dni” Zsuzsa Bánk Czarne

i przymusową emigrację nie mamy wpływu, więc trzeba je zostawić w cieniu. Przykryć koszem uzbieranych w sadzie jabłek, zasłonić kwiatami i ukryć pod obrusem. Świat „Jasnych dni” należy do kobiet i to one dbają o to, żeby ciemne smugi nie wdarły się do życia dzieci. Książka Bánk, którą Polscy czytelnicy mogą kojarzyć ze świetnie przyjętym „Pływakiem”, to lektura medytacyjna. Gęsta, miejscami męcząca, ale przy tym porywająca. Wszystko dzieje się tu powoli. Wszystko ma swój rytm i przyczynę i może dlatego lektura wciąga jak najlepsza obyczajówka. Miejsca jest tyle, że można zżyć się z bohaterami, powyobrażać sobie ich ubrania i miny, poprzeżywać upadki i zdarte kolana. Zabrzmi tanio, ale Aję, Karla i Seri można po prostu pokochać. I chcieć z nimi odkrywać małe sekrety i wielkie tajemnice. Z dziecięcą nonszalancją i naiwnością. Z pozoru „Jasne dni” mogą wydawać się miłą lekturą dla nastolatków, wszyscy jednak, którzy choć trochę podrośli, wiedzą, że to, o czym się nie mówi, boli najbardziej. Bank przemilcza wiele, ale w sposób, który sprawia, że pęka nam serce. Wielokrotnie. [Olga Święcicka]

KSIĄŻKA

Zdarte kolana, ciche dni Jest lato. Jest duszno i gorąco. Najnowsza książka niemieckiej autorki węgierskiego pochodzenia jest gęsta od słów. Przez prawie 400 stron nie toczy się tu żaden dialog. Sytuacje się „nie dzieją”, o sytuacjach tu się opowiada z niejasnej perspektywy. Akcja „Jasnych dni” toczy się w beztroskich czasach dzieciństwa. Aja, Karl i Seri, która jest narratorką opowieści, dorastają w małym niemieckim miasteczku pod koniec lat 60. Ich dni wypełniają proste czynności. Wspinanie się po lipach, patrzenie na krople deszczu i czekanie na lato. Między gęste od opisów przyrody fragmenty i cyrkowe opowieści rodziców Aji wkradają się rodzinne sekrety. „Jasne dni zatrzymam, ciemne oddaję losowi”, mówi matka jednego z bohaterów. I tak też się dzieje. Na tragiczną śmierć, tajemnicze zniknięcie M52


MARZEC 2014

FILM MUZYKA

Step Brothers „Lord Steppington” Rhymesayers

Pański mikrofon, Milordzie Niby pluję na tę całą retromanię, zrzędzę na powracające muzyczne trendy i dźwiękową archeologię, ale kiedy słyszę dobrze przycięty sampel i bujającą perkusję, nie mogę zatrzymać bezwiednie kiwającej się głowy. Dwóch Kalifornijczyków – beatmaker, któremu nieobcy jest mikrofon, i raper, który spędził swoje lata przed MPC-tką – zna się od dzieciaka, a niewiele krócej współpracuje, czego efektem są m.in. takie evergreeny jak „Worst Comes to Worst” Dilated Peoples z nieodżałowanym Guru. Na swój wspólny album przyrodni bracia kazali jednak czekać ponad dekadę. Jego lordowska mość na szczęście nie powinna zawieść nikogo, kto ceni boombapowe próbki basu i poczucie humoru rodem z przejaranych filmów drugiego obiegu. ALC tłucze w pady bitmaszyny, jakby palce miał z żelaza, Evidence z wrodzonym spokojem płynie po surowym groovie, a wataha gości wspiera mikrofonowy duet w walce o staroszkolne rapowe tradycje. I niby nie ma w tym nic nowego, ale co zrobić, skoro rytm miasta wybijają hiphopowe bębny, a w nic innego policyjne koguty nie wpisują się tak dobrze, jak w buńczuczne, zawadiackie zwrotki podwórkowych bystrzachów. [Filip Kalinowski]

Shirley – wizje rzeczywistości („Shirley: Visions of Reality”) reż. Gustav Deutsch

Malowane domy Obrazy Edwarda Hoppera od lat inspirują zarówno filmowców – od Alfreda Hitchcocka po Jima Jarmuscha – jak i muzyków. Tym razem ich tajemnicy – i uważnemu spojrzeniu malarza – dał się uwieść austriacki artysta Gustav Deutsch. Ożywia utrwalone na płótnie momenty, buduje na ich kanwie fikcyjne historie. Przyświeca mu myśl znanego badacza społecznych struktur i zasad, amerykańskiego pisarza Johna Dos Passosa. Opowieść snuta przez Deutscha, dopowiedziana do chwil utrwalonych na płótnach Hoppera, rozgrywa się w latach 1930-60 i podzielona jest na rozdziały, ubrane w ramy kolejnych obrazów artysty. Tytułowa Shirley jest aktorką. Nie godzi się na milczącą egzystencję w świecie dalekim od jej oczekiwań. Mówi „nie” rasizmowi, nie aprobuje zasad ery maccartyzmu. Na przekór czasom, w jakich przyszło jej żyć, chce być kobietą zdecydowaną i charyzmatycz-

ną, a nie wiecznie przytakującą mimozą. Pozbawiony klasycznie rozumianej akcji, fragmentaryczny, kontemplacyjny „Shirley...” to obraz Ameryki z tamtych lat, wypełniany barwnymi monologami wewnętrznymi bohaterki. Architektoniczne wykształcenie Deutscha pomogło przełożyć nietypowe proporcje i światło, wypełniające Hopperowską rzeczywistość, na język filmowych wnętrz, kostiumów i dekoracji, oscylujących pomiędzy przestrzenią sceniczną a abstrakcyjną, wyobrażoną. Pomogła mu w tym jego partnerka, artystka Hanna Schimek i polski operator Jerzy Palacz. W swoim fascynującym filmie Deutsch dopełnia Hopperowskie portrety, które przez swoją statyczność zawsze odcięte były od potencjalnych wydarzeń z przeszłości i przyszłości. Reżyser maluje wizje rzeczywistości sprzed i po, dopowiada, tworząc w ten sposób kolejny niezwykły, tym razem ruchomy obraz. [Anna Tatarska] obsada: Stephanie Cumming, Christoph Bach, Florentin Groll Austria 2013, 93 min Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, 21 marca

W KIN ACH OD 28 MARCA Reżyseria: Wes Anderson www.grandbudapesthotel.pl

PROPERTY OF FOX. FOR PROMOTIONAL USE ONLY. SALE, DUPLICATION OR TRANSFER OF THIS MATERIAL IS STRICTLY PROHIBITED.

M53


AKTIVIST

TYLNE WYJŚCIE

Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami.

1

1 Miej wątpliwość

Gdzie się podziało to stare, dobre zaangażowanie? Lata 60. w Stanach dawno minęły, punkowa rebelia prędko wpadła w sidła klisz i dogmatów, a po 1989 r. nasi lokalni muzycy stracili nieufność wobec rządców i ich niecnych poczynań. Tym, których serce przyspiesza na dźwięk pierwszych taktów „Burnin' and Lootin'” Boba Marleya, a z tyłu głowy pobrzmiewa refren „Fight the Power” Public Enemy, pozostało albo zejść do podziemia, albo zadowolić się cyrkowymi inicjatywami Bono i spółki. Główny nurt ma w dupie świat i jego bolączki, a artyści, którym udało się własnymi siłami dorobić większej popularności, nie tykają kontrowersji, by nie zrazić do siebie choćby kilku ze swoich fanów. Polski hip-hop, choć zwykle jest szczery i bezkompromisowy, nie wytyka nosa poza własne – dosłownie rozumiane – podwórko. Nie mamy naszego odpowiednika zespołu, który biłby we władzę jak w bęben, a mikrofon traktował jak kałasznikowa, do czego już lata temu zachęcał Subcomandante Marcos. Nie mieliśmy – należałoby raczej powiedzieć, oglądając najnowszy klip Piha, naszego Artysty Roku 2013. „Śmierć i podatki” to bodajże najbardziej bezkompromisowy protest song, jaki po zmianie systemu nagrał którykolwiek polski twórca, mający więcej fanów, niż zmieści się w największym nawet squacie. Od pierwszych wersów białostocki raper atakuje polityków i media – po nazwiskach i nazwach, ostro i bezlitośnie. Zdarzają mu się oczywiście momenty, w których zalatuje demagogią, jednak niektóre spostrzeżenia zmuszają do zastanowienia głębszego niż niejedna „dogłębna” analiza „specjalisty”, który patrzy na ludzi przez pryzmat słupków, liczb i sondaży; danych, które można ubrać we wszelkie możliwe tezy. I choć często się z Pihem nie zgadzam, to wiele spraw, o których nawija, wymaga dłuższej dyskusji. Prawicowym mediom nie ufam równie mocno jak lewicowym, centrowym czy wszelkim innym, a przed Pihem ściągam kaptur z głowy i biję brawo za odwagę i zacięcie, którego w czasach obojętności i nikłego zaangażowania próżno szukać nawet z reflektorem. Bowiem na przekór ogólnie przyjętemu dyskursowi jeden pogląd, który mnie z kimś różni, nie przekreśla wszystkiego, o czym ten ktoś mówi. Z ideologią, która przebija przez teksty Chucka D czy Jello Biafry, też nie zawsze jest mi po drodze, gdybym jednak ich nie słuchał, dużo rzadziej zastanawiałbym się nad tym, co widzę w telewizji, gazetach czy internecie. Nie trzęsłoby mnie na widok hasła „jesteśmy młodzi, o nic nam nie chodzi” i nie toczyłbym wielogodzinnych dyskusji na tematy społeczno-ekonomiczne. Nie wiedziałbym też, że poza śmiercią i podatkami jeszcze jedno jest pewne – jedyny dobry system to sound system. [Filip Kalinowski]

2 ICE-D&D

2

W moich czasach wczesnolicealnych jeśli ktoś chciał być niegrzeczny i cool, to chodził na przerwach na fajkę na tzw. strefę i słuchał Body Count. Chciałem dorzucić „albo metalu”, ale po zastanowieniu stwierdzam, że już nie bardzo. Owszem, były to czasy spalonych norweskich kościołów, a Count Grishnackh właśnie poszedł do pierdla za zamordowanie Euronymousa. Jednak ciągoty moich długowłosych kumpli do prozy Tolkiena i gry w RPG trochę miękczyły ich w moich oczach. Inaczej było z fanami gościa, który rapował o strzelaniu do policjantów, dragach i ostrym jechaniu lasek. Tak, Ice-T był po prostu złym madafakerem, który dla uzasadnienia swojej nikczemności nie potrzebował metafizycznych usprawiedliwień, i miał poważniejsze problemy niż koleś z ksywką pożyczoną od tolkienowskiego orka. Takim zapamiętałem Tracy’ego Marrowa (bo tak naprawdę nazywa się Ice-T), chociaż przez te kilkanaście lat na dobre wrósł w amerykańską kulturę popularną. Dość powiedzieć, że oprócz nawijania z największymi postaciami światowej sceny, występów aktorskich i prowadzenia wytwórni porno Ice-T jest też twórcą podcastu „Ice-T’s Final Level”, w którym gada ze swoim managerem i ziomem, Mickiem Benzo, o wszystkim, co go dziwi, jara, wkurza (zupełnie jak my w Tylnym Wyjściu). Wiedzieliście? Ja nie. Ale to nie koniec rewelacji, bo okazało się, że te dwa światy z mojego liceum spotkały się w dość nieoczekiwany sposób: w jednej z ostatnich audycji Ice-T skarży się managerowi, że załatwił mu trefnego dżoba, czyli... nagranie audiobooka opartego na RPG-owej klasyce „Dungeons & Dragons”. Jaka zgroza zapanowała w umyśle twardo stąpającego po ziemi rapera, kiedy siadł przed mikrofonem z książką w ręce, niech uświadomią wam cytaty: „Motherfuckers live in places that don’t exist, and it comes with a map”. „This motherfucker got a sword that talks to him. And shit”. „Pegasus… Pegasi. That’s horses with wings. This shit is crazy”. Będąc profesjonalistą w każdym calu, Ice-T wykonał swoje zadanie, chociaż nacierpiał się okrutnie i przeczytanie pierwszych 25 stron zajęło mu trzy i pół godziny. Nie znam jeszcze daty wypuszczenia audiobooka, ale kiedy to się stanie, na pewno dam wam znać. I naturalnie moim kumplom z liceum. Tymczasem po więcej wrażeń odsyłam was na icetfinallevel. com. [Rafał Rejowski] A54

REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski MARKETING MANAGER PATRONATY Michał Rakowski mrakowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNA Magdalena Wurst mwurst@valkea.com REDAKTOR WWW Kacper Peresada kperesada@valkea.com KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Piotr Guszkowski Aleksander Hudzik Łukasz Iwasiński Urszula Jabłońska Michał Karpa Michał Kropiński Paweł Lachowicz Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Karolina Sulej Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Aleksandra Żmuda PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar DYREKTOR FINANSOWA Beata Krawczak REKLAMA Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com Monika Barchwic, tel. 506 019 953 mbarchwic@valkea.com DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

DYSTRYBUCJA 4Business Logistic DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.

VALKEA MEDIA S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99 REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.


LUTY 2014

A55


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A56


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.