557 / 10 marca 2011

Page 6

Felietony

Kryzys zaufania i jego odmiany Tomasz Czuk Tyle się w Szczecinku ostatnio wydarzyło - zresztą nie tylko u nas - że człowiek doprawdy sam nie wie jak to wszystko ogarnąć, a co dopiero sensownie opisać. I to bynajmniej nie dlatego, że mu zaufania do własnej wyobraźni zabrakło. Takie bogactwo tematów to wszak marzenie każdego felietonisty. Bywa jednak czasami i tak, że ów nieoczekiwany nadmiar zdarzeń, które aż proszą się o felietonowy komentarz, potrafi doszczętnie zdemolować dyscyplinę każdej pisarskiej wypowiedzi, dlatego też trzeba się mieć na baczności i po próżnicy, jak mawia mój sąsiad Zenek, inkaustu nie wylewać.

Bogdan Urbanek

Konstatacja może niespecjalnie odkrywcza, ale ciągle aktualna, zwłaszcza jeśli w lunaparku czytelniczych oczekiwań zetkną się ze sobą karuzela tematów i huśtawka nastrojów. Wtedy wszystko może się zdarzyć, nawet krzywe zwierciadło chybionego tekstu i przestrzelonej pointy. Mając to na uwadze, postanowiłem być czujny jak ważka i unikać nadmiernej dygresyjności. Ale się nie udało. Dlaczego? Z kilku zasadniczych powodów. Najważniejszy z nich to oczywiście destrukcyjny wpływ mojego sąsiada, który doskonale wie, jak podnieść mi ciśnienie. Ma po prostu kod dostępu do regulatora poziomu moich endorfin i nad wyraz skutecznie potrafi je obniżyć. Tak było w ostatni piątek, kiedy przyszedł do mnie i bezceremonialnie poprosił, abym

Ordynacja nade wszystko

Dobrze wam się powodzi, rzecze do mnie znajomek z Noyelles sous Lens, co roku organizujecie sobie wybory. Wpadłem na niego zupełnie przypadkowo na śródmiejskim deptaku, jeszcze w mroźnej końcówce zimowych ferii. Dość często przyjeżdża do Szczecinka, zwykle prywatnie jak i teraz. Chwilę siedzieliśmy przy kawie, wspominaliśmy stare miejsca, dawnych znajomych, sam zapytał o te ostatnie wybory i poprzednie, i jeszcze wcześniejsze. Wspólnie wyliczyliśmy i tak to nam wyszło, że od ładnych kilku lat organizujemy je właściwie co roku. Ale czy nam z tym dobrze? Zależy, jak komu. Wybory to przede wszystkim ordynacja. To

niby oczywiste, choć niekoniecznie dla niezorientowanych bądź obcokrajowców. Gdyby je pod tym kątem oceniać, to wydaje mi się, że najbardziej przejrzyste są te najważniejsze, znaczy bezpośrednie. Bo wybierając prezydenta, burmistrza czy wójta oddajemy swój głos na konkretnego człowieka, co znaczy, że teoretycznie, a i praktycznie - o wyborze może zadecydować nawet i jeden głos. Zupełnie inaczej gdy przychodzi nam wybierać rządzące nami ciało kolegialne parlament bądź taką czy inną radę. Bywa bowiem, i to dosyć często, że tu w mieście mandatu nie otrzyma ktoś, na kogo zagłosuje, powiedzmy, 300 wyborców, a zdobędzie go ten, który zgromadzi tych głosów cztery razy mniej. Wiadomo, przede

Zgubne skutki... Zenek ma głos Zgubne są skutki picia wódki! I inszego alkoholu też! - jak mawiał pisarz Sufronow. Ale jak tu nie pić? Jak zimno to mus napić się na rozgrzewkie, a jak gorąc jest to mus napić się dla ochłody, jak nam smutno to pijemy na wesołość, a jak nam wesoło to pijemy co by było nam jeszcze weselej. A to nie koniec, a wesela, a imieniny, urodziny, a jubileusze wszelakie? Że o życiu towarzyskim to ja już nawet nie wspomnę. No i pijemy, co ja ględzę, chlamy, do dna - flaszki łoczywiście. No i promilów przybywa a rozumu ubywa, o czym kilka lat temu przekonał się pewien radny naszego miasta pan R. Jubileusz w pracy po godzinach pracy obchodził, a że tego dnia ciepło było to się schłodził, a że do domu kawał drogi było, to w auto wsiadł co by szybciej do rodziny dotrzeć, a że pecha tego dnia miał, to nadział się na patrol policji. No i dmuchnął, no i było dużo za dużo.

No i się narobiło. W mediach zahuczało. Radny W.R. jechał na dwóch gazach. Pijany radny W.R. za kierownicą. Dyrektor, radny W.R. pijany zagrażał na drodze. Najbardziej dociekliwe artykuły w temacie nawalonego pana radnego W.R za kierownicą pisał znany powszechnie w naszym mieście redaktor R.W. Bo nie dość, że łopisywał to zdarzenie, to wypominał panu radnemu tak przy okazji jego inszy wyczyn z dziedziny sportowej a mianowicie - rzut bochenkiem chleba w ekspedientkę. Czas płynął pan W.R. przestał być radnym, przestał być dyrektorem, przestał być członkiem partii, utracił prawo jazdy i usunął się w cień życia publicznego, ale niewiele to mu pomogło, bo redaktor R. z całom mocom i siłom pióra swego łod czasu do czasu na łamach gazety powszechnie znanej, wyczyn byłego radnego opisywał - ku pamięci i ku przestrodze dla, inszych co by po pijaku za kółkiem nie siadali i chlebem w ekspedientki nie rzucali. Bo nigdy nie uwierzę, że redaktor kierował się jakimiś innymi przesłankami i że kopał leżącego, że

napisał coś o kolanie Małysza, a najlepiej o ręce Kubicy. Bo to teraz niby tematy na czasie, niczym papieskie relikwie, więc każdy to z przyjemnością przeczyta. Kiedy, wijąc się jak piskorz, delikatnie mu odmówiłem, niezrażony grudniowym chłodem mojej argumentacji stwierdził, że utracił do mnie zaufanie, gdyż najwyraźniej zawodzi mnie poczucie wspólnotowej więzi, a to już podejrzane. Dla jednych podejrzane, dla innych nie. Nie wydaje mi się jednak, w przeciwieństwie do wielu polskich dziennikarzy, aby ową więź można było zbudować jedynie na kolanie Małysza i ręce Kubicy, i zdania w tym względzie nie zmienię. Podobnie jak wewnętrznego przeświadczenia, że w czterdziestomilionowym państwie są ważniejsze sprawy niż trąbienie przez bity tydzień na pierwszych stronach gazet o zdrowotnych kłopotach naszych sportowców, choć dalibóg podziwiam ich obu i szanuję. Ale to taki szczegół, nad którym nie mam zamiaru się tu specjalnie rozwodzić. Z tą utratą zaufania to jednak Zenek przegiął, normalnie masakra jakaś

i jawna niewdzięczność. Po tylu latach wspólnego biesiadowania, niekończących się dyskusji i rytualnego dmuchania Małyszowi pod narty, coś takiego... Z drugiej jednak strony pomyślałem sobie, że to w naszym mieście teraz bardziej gorący temat, niż płomienie, które strawiły biurowiec Kronospanu, więc nad rewelacjami mojego sąsiada przeszedłem do porządku dziennego. W przeciwieństwie do internautów i lokalnych komentatorów życia politycznego, którzy z wrażliwością sejsmografu zareagowali na personalne tąpnięcie w naszym Sanepidzie. Po wielu latach nienagannej pracy zwolniono bowiem dyrektora szczecineckiego Sanepidu, do którego też nagle utracono zaufanie. Przez osiem lat co prawda nie było w tej materii żadnych zastrzeżeń, ale w końcu się okazało, że zaufanie, niczym łaska satrapy, chimeryczne jest i zmienne jak koło fortuny, a przecież nie od dziś wiadomo, że fortuna „kałem” się toczy i ochlapać może każdego. Nie chcę się w tym przypadku wdawać w żadne spiskowe dywagacje, broń Boże.

Mamy od tego w naszym mieście lepszych specjalistów, ale coś mi tu jednak śmierdzi. Jeszcze dokładnie nie wiadomo skąd się ten fetor ulatnia, ale już niedługo pewnie się przekonamy, a wtedy naprawdę zacznie się jazda. Dlatego też w przeciwieństwie do co bardziej krewkich znawców lokalnej polityki proponuję jednak daleko idącą wstrzemięźliwość, zarówno w komentarzach, jak i politycznym ubijaniu piany. Jedno jest w każdym razie pewne. Enigmatyczna formuła utraty zaufania, którą aż nazbyt często stosuje się w Polsce do usuwania z ważnych stanowisk niewygodnych ludzi, jest tak pojemna znaczeniowo, że można w niej zmieścić wszystko. Nie oznacza to jednak wcale, że samo jej istnienie pozbawione jest oznak racjonalności i uzasadnionego pragmatyzmu. Chodzi tylko o to, aby owa utrata zaufania, na którą jakże często w takich sytuacjach powołują się regionalni notable, nie stała się instrumentem permanentnie nadużywanym. A to niestety jest równie trudne do zrealizowania jak kolejne odcinki autostrad - i to bez względu na to, kto tasuje powyborcze karty.

wszystkim głosuje się na partie, ale tak czy inaczej niełatwo jest wytłumaczyć te zawiłości, nie tylko obcokrajowcom. Kiedyś, w dawnych czasach, gdy ojciec zabrał mnie na biesiadne spotkanie z mieszkającym od 1945 roku w Belgii i dawno niewidzianym współtowarzyszem okupacyjnej jenieckiej niedoli, miała miejsce jakby podobna sytuacja. Było to w latach 70. i gdy w trakcie rozmowy wspomnieliśmy, że u nas w Polsce nowe fabrycznie auta z talonowych czy asygnatowych przydziałów są tańsze niż te już przechodzone, giełdowe - omal nie zakończyło się to awanturą, bo zarówno nasz gość jak i jego już belgijski zięć najwyraźniej doszli do wniosku, że robimy sobie z nich jaja, ot co! A przecież tak było! Choć dziś, gdybym opowiadał o tym moim starszym uczniom, też może i popatrzyliby na mnie z bardziej lub mniej skrywaną troską, a jednak. A może ta nasza wyborcza klęska urodzaju także w jakimś stopniu powoduje, że coraz częściej mamy ich po prostu dosyć? Bo jakże inaczej wytłumaczyć choćby frekwencję, która systematycznie leci w dół, nie wspominając już o raczej

niechlubnych dla nas wyborach do rad osiedlowych, których najwyraźniej nie chcemy. Nie tak dawno słyszałem wyraźnie zatroskanych krajan, pytających - dlaczego tak niewielu ma wybierać tak wielu i z tak wielu? Złośliwi wnet pospieszyli z odpowiedzią, twierdząc niemalże autorytatywnie, że wyszłoby szydło z worka gdyby radni pełnili swój urząd społecznie. No właśnie, ciekawe jak to by było? W końcu każdy gdzieś pracuje, dopowiadają, i na swoje potrzeby raczej zarabia, więc niby dlaczego dodatkowo premiować dążność do społecznej aktywności, a zatem - jaka ona społeczna? Wiem, śliski temat, ale nie ma co udawać, że ludzi to nie obchodzi, no więc właśnie. Kiedyś przed laty całą lekcję przegadałem ze swoimi zdolnymi wówczas gimnazjalistami, dziś w komplecie studentami, o władzy pochodzącej z wyboru i jej późniejszej wobec wyborców wiarygodności. Była to wspaniała debata, więcej warta niż dziesięć byle jakich programowych lekcji razem wziętych. Było akurat tuż po wyborach samorządowych i nie spodobało im się,

że znany im doskonale a i bodaj całemu miastu działacz społeczny nie wszedł do rady, mimo że konkurentów rozłożył na łopatki. Byli wręcz oburzeni. Oczywiście, jedyny w tej sytuacji argument, że sprawiła to wyłącznie ordynacja wyborcza, bo ów kandydat na radnego przed wyborcami reprezentował sam siebie, skwitowali krótko - to do kitu z taką ordynacją, trzeba ją zmienić. No proszę, jakie to dla nich było proste, ba! Tak w ogóle, miało być wtedy dyktando, oczywiście przełożyłem je, w końcu miałem z nimi codziennie lekcje języka polskiego, więc jaka to różnica - czy napiszą je w poniedziałek czy w czwartek? Zresztą, terminowo każdą pracę pisemną z nimi uzgadniałem i nigdy nie przyszło mi do głowy, by upierać się przy „swoich” terminach. Mówili mi wtedy, że jestem wobec nich wiarygodny i doprawdy było to dla mnie czymś więcej niż tylko podzięką. Wyliczyłem, że w tym roku oni pójdą po raz pierwszy do urn wyborczych. Ja - nie wiem już po raz który. Ale pójdę, nawet na przekór ordynacji, która także mi nie odpowiada.

a może piwko było za zimne. I choć hasło„Żydzi na Madagaskar” nie padło, to coś tam o wracaniu za ocean było. Tak czy siak się narobiło! Były grube słowa, była szarpanina, pięści poszły w ruch w rezultacie czego znany powszechnie redaktor R. w niesławie i w stanie wskazującym na nadmierne spożycie, lokal opuścił. A w lokalnych mediach cisza.

A może redaktor R.W. to nie tak znana osoba jak były radny W.R? A może cisza, bo redaktor przecie już przeprosił. Póki co napisałem o tym ja i obiecuję, że ani za miesiąc, ani za dwa, ani za pół roku już o przypadku znanego powszechnie redaktora R. nie napiszę. No chyba, że mnie cóś i to bardzo podkusi.

o jego rodzinie już nie wspomnę, w to, to ja nigdy nie uwierzę. A życie płynęło dalej. A życie nie tylko z jubileuszy w pracy się składa. Bo jest jeszcze życie towarzyskie. Bo człowiek jest stworzeniem stadnym i do innych ludzi go ciągnie. Nie inaczej było w przypadku znanego powszechnie redaktora R. Kilkanaście dni temu do innych ludzi go ciągło i zaciągło go do jednego z lokali gastronomicznych w naszym mieście. I się nie zawiódł, bo insze ludzie tam też byli, a wśród nich pewien osobnik płci męskiej o ciut ciut ciemniejszej karnacji. Osobnik ten od lat kilku mieszka wśród nas. Podoba mu się Polska, podoba mu się Szczecinek i podoba mu się pewna mieszkanka naszego miasta, czemu się nie dziwię, bom ją widział. Pan W. bo o nim mowa, z dalekiego kraju pochodzi, w którym po hiszpańsku się mówi, zna też język angielski, mówi też po polsku, a przynajmniej usiłuje. Tego dnia przy stoliku rozmawiał ze swoim towarzystwem po angielsku. Redaktor R. widocznie usłyszał łobcom mowę, a że Polak z niego szczery to nim zatrząsło. Bo powszechnie przecie wiadomo - że Polacy nie gęsi... - że nie będzie Niemiec pluł nam w twarz... - że nie będzie dzieci nam germanił, że o ruskich to ja już nawet nie wspomnę. I w nerwy wszedł. A może wódka była za ciepła,


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.