Herling-Grudziński Gustaw - Inny świat

Page 116

kłującymi haustami, a gruba warstwa śniegu po bokach, dach z gałęzi, tlący się leniwie płomyk ogniska, podwójne ubranie i własny oddech dawały mu konieczne do wytrzymania minimum ciepła. I chociaż był na wolności po raz pierwszy od pięciu lat, nie odczuwał jej smaku zaczajony, napięty, wsłuchany uważnie w tajemniczy powiew lasu. Zdawało mu się, że śni, gdy ostrożnym ruchem odrywał przymarznięte do śniegu plecy, i zapadając w krótkie gorączkowe drzemki, budził się na odgłos własnego krzyku, jak gdyby przewracał się z boku na bok na twardym wyrku pryczy. Kilkakrotnie uniósł się lekko ze swego miejsca, żeby rozprostować kości i zaciąć się zziębniętymi rękami. W pewnej chwili - blisko już chyba świtu - wydało mu się nagle, że słyszy ujadanie psów i jakieś głosy. Spiął całe ! ciało do skoku, ale wszystko ucichło. Dokoła była noc - nieprzenikniona, gęsta, lodowata i wroga - noc bez granic i ratunku. Z gałęzi drzew spadały płaty śniegu, uderzając o ziemię jak tętent pościgu. Poczuł się przeraźliwie samotny i przez chwilę pomyślał o powrocie. O świcie wypełznął ze swojej kryjówki, przemył twarz śniegiem, wyczekał, aż niebo przejaśni się na tyle, aby można było odczytać wschód słońca, i ruszył w przeciwnym kierunku. Wlókł się wolno, bolały go kości, ciało rozgrzewało się opornie, czuł na przemian gorączkę i głód. Dopiero około południa wyjął z woreczka jednego suchara, polał go tłuszczem roślinnym i odciął kozikiem kawałek słoniny - to była racja dzienna, którą wyznaczył był sobie przed ucieczką, obliczając cały zapas na trzydzieści dni. Dzień był piękny, słońce, choć biało-różowe od mrozu, zdawało się budzić przyrodę do życia. Szedł teraz raźniej, oddychając pełną piersią, wpatrzony w zielonkawy zarys gałęzi pod grubą warstwą śniegu. Mijał polany, na których olbrzymie jodły archangielskie, wydarte z grzęzawiska wichrem północnym, sterczały ku niebu rozczapierzonymi piszczelami korzeni oblepionymi zamarzniętym błotem, jak gdyby z najgłębszych wnętrzności ziemi wyciągały martwe ręce, przeraźliwie ogołocone z gnijącego ciała. Długim kijem nakłuwał przed sobą drogę, aby uniknąć wykrotów i zapadni. Co godzinę przystawał, nasłuchując uważnie, ale pościg nie nadchodził. Wyglądało na to, że psy gończe zmyliły trop; przy lekkim chodzie walonki nie pozostawiały w sypkim i suchym śniegu żadnego śladu. Tego wieczoru wstąpiła w jego serce nadzieja i wykopawszy znowu kryjówkę w zasypanym śniegiem dole, rozpalił w niej większy niż przedtem ogień. Po raz pierwszy też, koło północy, zapadł w nerwowy sen i obudził się dopiero o świcie. Jego plan przewidywał zbliżenie się do osiedla ludzkiego po tygodniu marszu, w odległości co najmniej stu kilometrów od obozu.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.