VIP wrzesień-październik

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 5 (49)

Wrzesień-Październik 2016

LUDZIE NAUKI

Zostawił Sztokholm, wybrał Rzeszów VIP TYLKO PYTA

ZŁE RZĄDY WSZYSTKICH EKIP

Motoryzacyjny gigant wychodzi z cienia infrastruktura

Autostrada A4. Od granicy do granicy pamięć Wielkie nekropolie, nieznane mogiły

ISSN 1899-6477

Na okładce: prof. Maciej Machaczka



VIP BIZNES&STYL

40-45

Dr hab. Robert Gwiazdowski.

Dr hab. Robert Gwiazdowski: Przyjęliśmy założenie, że będziemy się rozwijać dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Liczyliśmy na to, że przyciągniemy te inwestycje dlatego, że praca w Polsce jest tania. Owszem, praca w Polsce była tania dla dyrektora finansowego koncernu niemieckiego, który porównał koszt pracy w Warszawie i Berlinie czy Paryżu. Tylko że większość miejsc pracy w Polsce po 1989 r. została utworzona w sektorze prywatnym, a nie dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Firmy zagraniczne, gdy inwestują w tej chwili w Polsce, jak ostatnio Mercedes, życzą sobie wsparcia rządowego, zwolnień podatkowych.

LUDZIE NAUKI

32

Prof. Maciej Machaczka W Rzeszowie czuję się potrzebny

RAPORTY i REPORTAŻE

66

Anna Koniecka Wielkie nekropolie, nieznane mogiły

VIP TYLKO PYTA

90

Jaromir Kwiatkowski rozmawia z dr. hab. Robertem Gwiazdowskim, adwokatem i doradcą podatkowym Złe rządy wszystkich ekip

KULTURA

40

SYLWETKI

48

Izabela Zatorska Iza, daj z siebie wszystko!

76

Joanna Sarnecka I dzieci, i dorośli potrzebują opowieści

Motoryzacja Przemysłowy gigant Podkarpacia wychodzi z cienia

70

VIP Kultura Marian Kruczek. Czarodziej spod Sanoka

74 81 82

Beksiński w Nowej Hucie „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor” Festiwal Nowego Teatru


90

62 Styl Życia

8

Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Bez akademickiego kształcenia nie ma rozwoju i elit

48

FELIETONY

56

Magdalena Zimny-Louis Kocham cię, Polsko!

60

Krzysztof Martens Sharing economy, czyli historia lubi się powtarzać

96

ROZMOWY

62

Irena Jun Jestem opętana miłością do poezji

INFRASTRUKTURA

84

Autostrada A4

BIZNES

22

102

Innowacyjna przekładnia lotnicza z Safrana

96 100

Z Podkarpacia na światowe rynki Biznes z klasą

76

MODA

102 4

Biżuteria z własnym przekazem

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

84 66


OD REDAKCJI

Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, potocznie zwany planem Morawieckiego oraz start-upy. Magiczne słowa, które w ostatnich miesiącach robią zawrotną karierę, tyle tylko, że prof. Robert Gwiazdowski owe słowa z magii odziera. Bo dlaczego ktoś ma zakładać start-up w Polsce, żeby – jeżeli on się powiedzie – płacić podatek w wysokości 40 proc. od dochodu powyżej 6 tys. zł? Gdzie tu wsparcie przedsiębiorczości i pracowitości; odpowiedzialny rozwój? Czyż plany podwyższenia podatków dla tych, którym się udało, nie są aby sabotażem w stosunku do planu zrobienia w Polsce gospodarki innowacyjnej? A przecież talent, pasja, konsekwencja, przynoszą obfite plony. Gdy patrzę na Wiesława Banacha, dyrektora Muzeum Historycznego w Sanoku, na jego nieprawdopodobne od kilku dekad zaangażowanie na rzecz promocji muzeum i twórczości Beksińskiego, które przynosi fenomenalne efekty i promocję Podkarpaciu, nie mogę uwierzyć, że co roku dla jednej z najlepszych placówek w regionie brakuje pieniędzy. I nie ma tu żadnego znaczenia, że Banachowi bez kompleksów udało się nas wprowadzić na europejskie salony, a panująca wręcz moda na Beksińskich co roku sprowadza do Sanoka tysiące turystów. Może jednak ta skromność, połączona z wiedzą, pracowitością i wiecznym uśmiechem na twarzy, w polskich realiach nie jest zaletą, ale wadą? Dlaczego?! Tyle razy chciałoby się zapytać, tym bardziej, że talentów i pomysłów nam nie brakuje. Trudno znaleźć na świecie marki samochodów osobowych, w których produkcji nie miałyby udziału przedsiębiorstwa z Podkarpacia. Obok mocno reklamowanej Doliny Lotniczej, wyrósł nam w regionie przemysł motoryzacyjny o takiej sile, że większą może się pochwalić tylko Śląsk i Wielkopolska. I pewnie byłoby jeszcze więcej i lepiej. Ale, jak wspomniał prof. Maciej Machaczka, hematolog, który prestiżowy Karolinska Institutet w Sztokholmie zostawił dla Rzeszowa, bo tu też można realizować swoje ambicje, jeszcze długo nie będziemy mieć tej szwedzkiej mentalności, gdzie najważniejsze są jasne i przejrzyste reguły gry. Mówiąc skrótowo i dosadnie, tam nie marnuje się czasu na „kopanie po kostkach”, a praca i kreatywność mają pełne wsparcie. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


i k t

y b a

Z

Muzeum-Zamek w Łańcucie piękny po dwuletnim remoncie

P

Tak kompleksowego remontu nie było w Muzeum-Zamku w Łańcucie od II wojny światowej. Konserwacji poddano 84 pomieszczenia, 65 lamp i żyrandoli oraz 140 zabytkowych mebli; odnowiono dach, więźbę dachową i drewniane stropy na drugim piętrze. Prace konserwatorskie prowadzono także w Sali Balowej, Galerii Rzeźb, Paradnej Klatce Schodowej, Sali Kolumnowej, Pokoju Werandowym, Gabinecie w Wieży PołudniowoWschodniej oraz Apartamencie Chińskim. Remont kosztował ponad 18 mln złotych i nie obył się bez interesujących odkryć.

od tapetami z przełomu XIX i XX wieku odnaleziono XVIII-wieczne malowidła Vincenza Brenny. Pod współczesnymi olejnymi przemalowaniami, na ścianach wielu korytarzyków tkwiły ukryte XIX-wieczne polichromie patronowe. Podczas remontu stropu odkryto z kolei zabytkowe, XVII-wieczne polichromowane belki stropowe, użyte ponownie przy przebudowie zamku. To tylko część z dawnych zdobień, które ujrzały światło dzienne, wcześniej pozostając w ukryciu przez wiele dekad. Remont dotyczył również instalacji elektrycznej na drugim piętrze i wykonania instalacji przeciwpożarowej, systemu alarmowego oraz telewizji dozorowej. Wykonano także system monitoringu parametrów klimatu i zakupiono urządzenia do nawilżania i osuszania pomieszczeń oraz specjalne regały i szafy na eksponaty muzealne.

Można zwiedzać niedostępne wcześniej wnętrza. Prace remontowe i konserwatorskie na niespotykaną dotąd skalę były potrzebne ze względu na stan techniczny obiektu, a także miały na celu przywrócenie świetności łańcuckim wnętrzom. Remont odbył się w ramach projektu „Ochrona i udostępnienie dziedzictwa kulturowego Ordynacji Łańcuckiej poprzez prace remontowo-konserwatorskie i cyfryzację zasobów Muzeum–Zamku w Łańcucie (OR-KA II)”, który został zrealizowany dzięki wsparciu udzielonemu z funduszy norweskich i funduszy EOG, pochodzących z Islandii, Liechtensteinu i Norwegii oraz środków krajowych. Łączny koszt to 18 860 176 zł, z czego dofinansowanie wyniosło 13 048 326,76 zł. Ostatni prowadzony na podobną skalę remont był rozłożony w czasie – rozpoczął się w latach 40., a zakończył w latach 60. XX wieku. Wnętrza, zwłaszcza te na drugim piętrze, niszczały wraz z biegiem czasu i topniejącymi środkami na ich utrzymanie. Od ścian jednej z najwspanialszych polskich rezydencji z końca XVIII wieku i jednej z najbardziej luksusowych w Europie pod koniec XIX w., zaczęły miejscami odchodzić tynki i tapety, coraz bardziej upływ czasu widać było na zabytkowych malowidłach ściennych. – Prace dotyczyły całego wystroju: od sufitów, poprzez ściany, nieraz wyłożone cennymi tkaninami i boazeriami, stolarkę okienną i drzwiową, kończąc na drewnianych podłogach, niejednokrotnie dekorowanych różnymi gatunkami drewna. Wykonano prace konserwatorskie przy 140 zabytkowych meblach, często o unikalnej konstrukcji, przeprowadzono konserwację 65 lamp i żyrandoli. Dzięki temu zamkowe wnętrza lśnią teraz swoim dawnym pięknem. W ramach projektu zdigitalizowano 230 naczyń kuchennych, 222 naczynia toaletowe, dokonano również digitalizacji wnętrz II piętra, a także opracowany został wirtualny spacer po tym piętrze – mówi Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie. Wnętrza jak w międzywojniu. Zamkowym wnętrzom został przywrócony wygląd z czasów międzywojennych i po wielu latach nieudostępniania zostały one otwarte dla zwiedzających. Niewykluczone, że w przyszłości ruszą kolejne prace w Muzeum-Zamku: potrzebna jest pełna konserwacja stolarki architektonicznej w budynku głównym i pozostałych, reperacja i odnowienie tynków zewnętrznych i od strony dziedzińców; remont alejek parkowych, stajni i wozowni, a także ujeżdżalni. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Muzeum-Zamku w Łańcucie

Salon Rokokowy.

Gabinet w wieży południowo-wschodniej.


DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

Bez akademickiego kształcenia

nie ma rozwoju i elit!

Od lewej: Aneta Gieroń, prof. Tadeusz Markowski, prof. Sylwester Czopek, Alina Bosak.

Budowanie lokalnych elit i wspieranie dyskursu publicznego niemożliwe jest bez silnych ośrodków akademickich – co do tego nikt nie ma wątpliwości. W dwóch największych, publicznych uczelniach na Podkarpaciu: Uniwersytecie Rzeszowskim i Politechnice Rzeszowskiej, kilka tygodni temu naukę rozpoczęło kilkanaście tysięcy młodych ludzi. Z jakimi problemami mierzy się obecnie szkolnictwo wyższe i czy uczelniany etos ciągle jeszcze jest faktem, czy może już mitem, rozważaliśmy podczas debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo”. Nasi goście: prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej, obaj rozpoczynający swoją czteroletnią kadencję w rektorskich fotelach, mówili o wyzwaniach, jakie czekają dwie największe uczelnie w regionie i o wymaganiach, jakie są im stawiane, bo zmieniająca się rzeczywistość wymusza coraz większą elastyczność w kształceniu akademickim. Nie mogło też zabraknąć nawiązań do zapowiedzi rewolucyjnych reform, które od 2017 roku w szkolnictwie wyższym zapowiada Jarosław Gowin, minister nauki i szkolnictwa wyższego.

Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

przypadku obu profesorów interesujące są okoliczności, w jakich rozpoczynają swoje kierowanie uniwersytetem i politechniką w 2016 roku. Prof. Markowski po raz pierwszy został rektorem w 1999 roku, w 2002 roku wygrał wybory na drugą kadencję i po 11 latach przerwy znów staje na czele uczelni technicznej. Prof. Czopek przez kilka lat był prorektorem ds. nauki, w 2015 roku został p.o. rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego. W tym roku wygrał wybory na rektora. Jak widzą siebie w nowej rzeczywistości? – To duża odwaga z mojej strony, że wracam – ze śmiechem przyznał prof. Markowski. – Ale na pewno nie jest to ta sama rzeka, do której wchodziłem w 1999 roku. Na przestrzeni 17 lat liczba profesorów tytularnych i doktorów habilitowanych na politechnice wzrosła dwukrotnie. W 1999 roku staraliśmy się o pierwsze uprawnienia habilitacyjne na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa, obecnie takie uprawnienia mamy na czterech wydziałach w pięciu dyscyplinach. Dwa wydziały ich nie mają, mimo że Wydział Zarządzania w 2005 roku był bliski spełnienia wymogów uprawniających do nadawania stopnia naukowego doktora i do dziś takich uprawnień nie uzyskał.

8

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

– Mam świadomość, w jakich skomplikowanych i niepewnych czasach żyjemy, finansowo, organizacyjnie. Dotyka nas niż demograficzny i inne problemy, a w ustawie o szkolnictwie wyższym jasno jest zapisane, że za wszystko odpowiada rektor – mówił prof. Czopek. – I trochę kwestor – dorzucił żartobliwie, ale nie bez racji prof. Markowski. Co w zasadzie jest sprzeczne z potocznie wykreowanym obrazem rektorów jako naukowców w gronostajach, bez większej odpowiedzialności. – Nie, nie. To miły, ale tylko dodatek – z uśmiechem skwitował prof. Czopek. – Nie to stanowi istotę tej funkcji. Istotnie, bardziej niż gronostaje uwagę mogą zaprzątać wyniki Politechniki i Uniwersytetu Rzeszowskiego w Rankingu Szkół Wyższych 2016, publikowanym przez „Perspektywy”. Politechnika sklasyfikowana jest na 45. miejscu, Uniwersytet na 57., a ambicje mamy dużo większe. – Tak, chciałbym, żeby to miejsce było poprawione – przyznał prof. Czopek, co nie będzie takie proste, patrząc na to, jak wiele czynników brane jest pod uwagę przy układaniu wspomnianego rankingu. – Dla mnie najważniejsza jest nauka, efektywny postęp w badaniach naukowych,


SALON opinii większa identyfikacja badań z uniwersytetem, budowanie tożsamości poszczególnych dyscyplin uniwersyteckich, by były kojarzone z naszą Alma Mater. Minęły czasy, kiedy interesowaliśmy się wszystkim, a naukę uprawialiśmy w sposób ogólny, obecnie wymaga ona daleko idącej specjalizacji. ektor UR ma świadomość, że pewnie z punktu widzenia medialnego oczekiwalibyśmy szybkich sukcesów otwartej niedawno medycyny albo w naukach technicznych, gdzie w ostatnich latach poczyniono duże inwestycje laboratoryjne, ale uniwersytet musi budować swoją potęgę na naukach humanistycznych i społecznych. 75 proc. uprawnień habilitacyjnych i 70 proc. doktorskich ma właśnie w tej grupie. – Musimy jednak unowocześnić uprawianie humanistyki, zachęcić do badań interdyscyplinarnych – mówił prof. Czopek. – Trzeba nieustannie konfrontować, czy to, co chcę powiedzieć w humanistyce, mieści się nurcie humanistyki europejskiej i światowej. Budujemy to od lat i pora, by nasz uniwersytet osiągnął sukces w humanistyce. Rektor uniwersytetu przyznał, parafrazując prezydenta Lecha Wałęsę, że może dać swoim współpracownikom wędkę, ale ryb już nie złowi. To muszą robić profesorowe, doktorzy. I to jest być albo nie być, nie tylko ich osobiste, ale dla wydziału, katedry, a przede wszystkim uniwersytetu. Prof. Markowski wyjaśniał, że rankingi są kreowane na podstawie różnych kryteriów, a w świecie techniki trzeba znaleźć takie nisze, w których kadra naukowa będzie potrafiła zadziwić inne, często większe ośrodki badawcze. Rektor musi też mieć ekipę młodych, dynamicznych zastępców, którzy nieustannie będą monitorowali zmieniające się trendy i wiedzieli, co dzieje się na rynku. To bardzo ważne w kontekście dostosowywania się uczelni do potrzeb pracodawców i limitów przyjęć studentów na poszczególne kierunki. – U nas produktem jest patent, wynalazek, ale też sam absolwent, którego pracodawca poszukuje już w czasie studiów – mówił prof. Markowski. Uniwersytet zdaje się być w gorszej sytuacji już na starcie, patrząc na współczesny świat, premiujący nauki techniczne. – Denerwują mnie stwierdzenia, że absolwenci uniwersytetu nie znajdują pracy. Uniwersytet to nie jest wyższa szkoła zawodowa, która gwarantuje zdobycie konkretnego zawodu. Uniwersytet jest miejscem, gdzie spotyka się mistrza, kształtuje własną osobowość, to miejsce wykuwania elit. Można sobie oczywiście zadać pytanie, czy elity są nam jeszcze dziś potrzebne, zwłaszcza że w mediach czytamy, iż nie warto studiować na kierunkach humanistycznych – mówił prof. Czopek. – Adwersarzom zawsze powtarzam – zamknijmy uniwersytet i zobaczymy, w jakim miejscu kulturowym znajdziemy się za kilkanaście lat. – Bardzo szybko powstałaby wyrwa nie do uzupełnienia – przyznał prof. Markowski. niwersytet jest bardzo potrzebny ze względu na swą różnorodność. To miejsce dla humanistów, przedstawicieli dyscyplin technicznych, artystów i nie do przecenienia jest jego rola kulturotwórcza w regionie. W dodatku jesteśmy najdalej na wschód wysuniętym uniwersytetem w Unii Europejskiej. Pytanie, jak to

R

U

Prof. Tadeusz Markowski. przełożyć na sukces wewnętrzny, jak czerpać istotne korzyści. – Uniwersytet jest miejscem uprawniania nauk podstawowych, politechnika nauk stosowanych i jest to linia w zasadzie nie do przekroczenia, mimo że niektórzy nasi pracownicy czasami ją przekraczają. Na politechnice nie powinniśmy rozwijać nauk podstawowych, na uniwersytecie brnąć w nauki praktyczne – twierdził prof. Czopek. To jak to możliwe, że profesor historii jest prorektorem ds. współpracy międzynarodowej na politechnice, a nie na uniwersytecie?! – Odnalazł się u nas znakomicie – stwierdził prof. Markowski. – Ale na uniwersytecie promuje swoich doktorów – dodał prof. Czopek. – I formę współpracy udaje się zachować. baj rektorzy zgodnie przyznali, że jedną z większych strat, jaką dostrzegają na uczelniach, jest zanik starej tradycji mistrza i ucznia w katedrze. Są profesorowie, którzy wychowują 5-6 doktorów habilitowanych i tym samym zostawiają po sobie namacalny dorobek. Nie brakuje jednak profesorów, którzy w tym kierunku niespecjalnie się angażują, najwięcej energii koncentrując na dodatkowej pracy w szkłach wyższych w miastach ościennych. – Nie będę negował, że będziemy premiować tych, którzy tradycję mistrz – uczeń z sukcesami realizują – przyznał prof. Markowski. – Musimy premiować profesorów, którzy są zdolni do budowania własnej szkoły, oryginalności badawczej, wokół której skupiają młodych – mówił prof. Czopek. – To oryginalność jest dziś ceniona przede wszystkim. Wbrew pozorom, naukowiec nie może dziś w spokoju oddać się pracy badawczej i pedagogicznej, ponieważ na uczelniach króluje biurokracja, a kariera naukowa podporządkowana jest ustawowym terminom. –Tymczasem nauki nie da się realizować na określony czas – tłumaczył prof. Markowski. – O ile obrona doktoratu w 8 lat jest normą do zaakceptowania, to wpisanie do ustawy o szkolnictwie wyższym zapisu o zrealizowaniu habilitacji w 8 lat jest dyskusyjne. Zwykle trwa to od 9 do 11 lat. Kto się nie mieści w ustawowym limicie, musi odejść z uczelni, a nie zawsze jest to z korzyścią dla nauki. ►

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

9


SALON opinii – Według nowej ustawy weryfikacje pracowników naukowych mają być przeprowadzane co cztery, a nie co dwa lata – zauważył prof. Markowski. – Przygotowywanie wymaganych do tego dokumentów znów absorbuje czas i uwagę. Pracownik koncentruje się na ocenie, zamiast zajmować się pracą stricte naukową. Pytamy, czy on opublikuje pracę habilitacyjną za rok czy za półtora, tymczasem samo oczekiwanie na publikację artykułu w renomowanym czasopiśmie naukowym trwa nawet 2-3 lat. I coraz częściej trzeba za to jeszcze zapłacić. Za to po habilitacji, według wielu opinii, można spać spokojnie, a nawet się rozleniwić. – Ocenie okresowej poddawani są wszyscy pracownicy, także profesorowie – ripostował prof. Czopek. – I znam przypadki w innych uczelniach, kiedy negatywne oceny otrzymywali profesorowie tytularni. Obowiązuje konkurencyjność i legitymowanie swojego miejsca w uczelni dorobkiem naukowym. Ktoś, kto decyduje się na bycie naukowcem, musi się bez reszty temu poświęcić. Nauka nie pozwala na jakąkolwiek zdradę, jest bezlitosna. Dziś wystarczy wejść do bazy bibliometrycznej i zobaczyć, jaka jest nasza pozycja wśród naukowców, zapytać kolegów z sąsiedniego uniwersytetu, co sądzą o nas. hoć to nauka jest i powinna być „solą” każdej uczelni, to największe problemy są dużo bardziej przyziemne. – Nie ma długofalowej stabilności – mówił rektor Politechniki. – Zmiany polityczne pociągają zbyt częste zmiany w szkolnictwie. Nieustannie musimy zmieniać sposób działania. Jeśli od nowego roku spadnie nam dotacja, to plany finansowe i politykę finansową uczelni po raz kolejny trzeba będzie modyfikować. – Niedawno zaproponowano nam nowy algorytm podziału dotacji, który spowoduje obcięcie funduszy o co najmniej 5 proc. – dodał prof. Czopek. – Brak spokoju finansowego to problem, który najbardziej nam doskwiera. Nigdy do końca nie wiemy, jaką dotację uczelnia otrzyma w danym roku. W dodatku otrzymujemy ją dopiero w kwietniu, a do tego czasu funkcjonujemy „w ciemno”. Chcielibyśmy mieć komfort podejmowania decyzji od samego początku roku akademickiego. Nie ulega też wątpliwości, że nakłady na polską naukę są niewystarczające. Drugi warunek polepszenia pracy polskich uczelni to stabilizacja przepisów. Być może zapewni ją nowa Ustawa 2.0, ale w tej chwili np. przepisy dotyczące studiów doktoranckich zmieniają się co roku i czasami jedne w stosunku do drugich są sprzeczne. To dwa fundamenty niezbędne, by uczelnie mogły w pełni korzystać z autonomii, która jest ich niezbywalnym prawem. Tymczasem decydentom brakuje świadomości i zaufania do mądrości akademickiej, która potrafi z autonomii korzystać w sposób odpowiedzialny, nie marnotrawiąc publicznych pieniędzy. arto dodać, że w Unii Europejskiej nakłady na szkolnictwo wyższe sięgają 2 proc. PKB, a w Polsce 0,9 PKB. Mimo tego w ostatnich latach zarówno Uniwersytet Rzeszowski, jak i Politechnika Rzeszowska, w imponujący sposób rozbudowały swoją bazę dydaktyczną dzięki unijnym dotacjom. Kiedy doczekamy się wynalazków opracowanych w nowoczesnych laboratoriach? – Odsyłam po nie na Politechnikę – ona jest od wynalazków, my od nauk podstawowych. U nas się tworzy i obala teorie – oświadczył prof. Czopek.

C

W 10

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

P

rofesor Markowski przed wynalazkami się nie bronił, ale nie zaprzeczał racjom przedsiębiorców, którzy narzekają na trudną współpracę z uczelniami. – To, oczywiście, jest problem i mam pewne plany poprawy tej sytuacji – przyznał rektor Politechniki. – Konieczność współpracy nauki z biznesem jest oczywista. Niestety, instytucje, które powstały decyzją ustawową, ten proces trochę skomplikowały. Stworzono pośrednika między tym, który tworzy wynalazek, a tym, który chce go nabyć. Procedury wydłużyły proces realizacji projektów dla firm. Kiedyś pomysł naukowca sprzedawano w ciągu tygodnia. W tej chwili mamy Centrum Innowacji i Transferu Technologii, które zostało nam narzucone przez ustawę. Musi przez nie przejść każdy wynalazek i patent. Tu zaczynają się schody i liczne procedury. A wystarczyłaby jedna jednostka dokumentująca patenty. I jeżeli biznesmen i ten, który sprzedaje – po części uczelnia może być właścicielem – dogadują się, to zakup powinien trwać dzień, dwa, a nie miesiącami. Profesor Czopek przypomniał, że jest w przypadku wybudowanych niedawno laboratoriów jeszcze jedna trudność – uczelniom przez 5 lat nie wolno komercjalizować badań prowadzonych w obiektach wybudowanych za unijne pieniądze. Wprawdzie Uniwersytet, wspólnie z Politechniką i w partnerstwie z Urzędem Marszałkowskim, realizują projekt, który może pozwolić w części ten problem rozwiązać, ale póki co fakty są takie, że chociaż wyposażenie niektórych laboratoriów mamy takie, jakiego nie posiada większość ośrodków akademickich, nie możemy służyć badaniami na zlecenie przedsiębiorców. Tu również potrzeba systemowych rozwiązań. Są kraje, których przedsiębiorcy ściśle współpracują z uczelniami. – Znacznie odbiegamy od modelu niemieckiego, gdzie większość prac dyplomowych różnych szczebli odnosi się do biznesu, przemysłu – zauważył prof. Markowski. – Bardzo mało robi się tam tzw. prac na półkę. Są one od razu wykorzystywane. Widocznie model, który mają skonstruowany w swoich przepisach, ułatwia współpracę nauki z biznesem. niwersytet Rzeszowski nadal zamierza poszerzać bazę dydaktyczną. – W tej chwili najważniejszą inwestycją jest planowana budowa Centrum Lekkoatletycznego dla Wydziału Wychowania Fizycznego. Będzie to centrum sportowe, a zarazem badawcze. Drugim kierunkiem, o którym myślimy, jest szpital uniwersytecki. Musimy go mieć jako uniwersytet prowadzący kierunek lekarski, aby być konkurencyjnymi w stosunku do uznanych akademii medycznych. Oni patrzą nam na ręce i musimy zapewnić medycynie odpowiednią bazę. Teraz jest raczej mowa o przekazaniu jednego z rzeszowskich szpitali jako uniwersyteckiego, ale rozmowy wciąż trwają. Analizujemy różne rozwiązania i nie jest wykluczone, że wybudujemy nowy szpital. Politechnika również zamierza inwestować. Nowy budynek powstanie dla Wydziału Zarządzania. Jest już decyzja o budowie obiektu. – Trzeba też poprawić warunki lokalowe dwóch wydziałów: Matematyki i Fizyki Stosowanej oraz Chemicznego. Musimy też poprawić warunki w Akademickim Ośrodku Szybowcowym – zdradził profesor Markowski, przyznając, że wraca do koncepcji budowy wyciągu narciarskiego i za dwa lata chciałby zaprosić na narty do

U


SALON opinii Bezmiechowej. – Pracujemy nad projektem, który pozwoli uzyskać środki na tę inwestycję. Chcemy też zwiększyć liczbę studentów na pilotażu. Dziś na świecie brakuje od 70-150 tys. pilotów. Podobnie wzrasta zapotrzebowanie na mechaników lotniczych.

C

Jakość nauki

hcielibyśmy, aby polska nauka była w świecie coraz bardziej doceniana. Marzą nam się Nagrody Nobla i spektakularne odkrycia. Tymczasem w rankingu szanghajskim (Academic Ranking of World Universities 2016) polskie uczelnie są dopiero na miejscu 38. Znacznie lepiej oceniani są natomiast sami naukowcy, którzy pod względem liczby publikacji naukowych zajmują miejsce 20. w świecie. To oznacza, że mamy duży potencjał. – A czy ktoś robi rankingi, ilu naszych naukowców wyjechało za granicę i osiąga tam sukcesy – pytał prof. Markowski. – Musimy tworzyć warunki, w których ci ludzie nie będą chcieli stąd wyjeżdżać – dodał prof. Czopek. Czy stworzy je zapowiadana w przez ministra Konstytucja dla nauki? Mówi się o programie Polskie Powroty dla naukowców, ale na razie brakuje konkretów, jak w przypadku wielu założeń do nowej ustawy. Wśród nich pojawia się także termin uniwersytety badawcze, które miałyby zostać wyłonione z grona dotychczasowych i w domyśle – lepiej finansowane. – Wybranie wiodących ośrodków akademickich na pewno odbędzie się z niekorzyścią dla pozostałych – zgodzili się obaj rektorzy, a prof. Markowski uzasadniał: – Przykładowo, na Politechnice Poznańskiej zanikają pewne technologie, w których my się specjalizujemy. Czy decydenci będą umieli wybrać ośrodki wiodące w danych dyscyplinach? Równie dobrze może dziać się coś ważnego na Uniwersytecie Rzeszowskim w dziedzinie, którą np. Uniwersytet Warszawski nie zajmuje się wcale. Wydzielanie uniwersytetów badawczych i czynienie z nich centrów wszelkiej wiedzy niczego dobrego nie przyniesie. koro mówi się też, że przy dzieleniu pieniędzy dla uczelni mniejszy nacisk będzie położony na liczbę studentów, bo liczy się jakość kształcenia i badania, warto odpowiedzieć sobie na pytanie, ilu ludzi z wyższym wykształceniem potrzebujemy. Unia Europejska stawia na edukację i chciałaby, aby do 2020 r., w grupie 30-34-latków było ich 40 proc. Polska ten limit już przekroczyła. – Czy to jest zmartwienie? – upewniał się prof. Markowski. Dla firm, które narzekają, że brakuje im ludzi po zawodówkach, wydaje się, że tak. – Powinniśmy stawiać na elitarność kształcenia i selekcję, której dzisiaj nie ma i w zasadzie każdy, kto chce studiować – może to robić, ponieważ uczelniom nie opłaca się prowadzić selekcji na etapie rekrutacji – przyznał prof. Czopek. – Wtłoczono szkolnictwo wyższe na bocznicę, która nie gwarantuje jakości. Dziś jakość kształcenia mierzymy przez stosy papierów. A jakość kształcenia to nie papiery, ale sukcesy naszego absolwenta. Czy on publikuje, czy znajduje pracę, czy jako student był stypendystą ministra – to są mier-

S

Prof. Sylwester Czopek. niki. Kiedy ktoś mówi, że będzie premiował jakość kształcenia, trzeba od razu zapytać, jak tę jakość będzie mierzył. rofesor Czopek chciałby, aby ludzi zainteresowanych studiowaniem i zdobywaniem wyższego wykształcenia było jak najwięcej, ale… – Decyzja o wstąpieniu w mury uczelni wyższej powinna być przemyślana i odpowiedzialna, wiązać się z chęcią zdobycia wiedzy, poszerzenia horyzontów, ukształtowania swojej osobowości. Ktoś, kto kończy studia wyższe, staje się przecież inteligentem, elitą społeczeństwa. Jeśli te elity źle wykształcimy, to jakie będziemy mieć społeczeństwo? Mocne naukowo uczelnie w budowaniu elit pełnią olbrzymią rolę. A to, że mamy w Rzeszowie – mieście, które po wojnie trzeba było budować na nowo – dwa duże ośrodki akademickie, może w tym tylko pomóc. Dziś można zatem prof. Markowskiemu gratulować, że 16 lat temu, kiedy na bazie Wyższej Szkoły Pedagogicznej powstawał Uniwersytet Rzeszowski, nie zgodził się na włączenie do niego Politechniki. – Rzeczywiście, po '45 w Rzeszowie elit brakowało – zgodził się prof. Czopek. – Ale nie jest rolą wyłącznie uczelni ich kształtowanie. Mają w tym swój udział także instytucje kultury: filharmonia, teatry, muzea. Zapotrzebowanie na wysoką kulturę powinno iść w parze z edukacją i wiedzą zdobywaną chociażby na uniwersytecie. Nieprzypadkowo święto studentów naszego uniwersytetu nosi miano „Kulturaliów”. Chcemy w ten sposób wyeksponować związek studiowania z kulturą. Dlatego namawiamy studentów do korzystania z tej szansy, jaką daje studiowanie w dużym mieście. Kształtowanie młodego człowieka jest ogromnie ważne i niebagatelną rolę mają w tym właśnie autorytety, profesorowie. Odwołam się do wykładu prof. Twardowskiego. W nim pisze, że rolą profesora jest być wychowawcą, wykładowcą i naukowcem. I to są trzy aspekty nierozerwalnie związane z profesurą. Tylko taka ma sens. – I ja się z tym całkowicie zgadzam – podsumował prof. Markowski, przypominając na koniec, że elity, podobnie jak kadra w uczelniach, nie pojawiają się z dnia na dzień. Nowa władza na uczelni nie wywraca wszystkiego, co zastała do góry nogami, ale umie akceptować decyzje, które podjęli poprzednicy. Kształcenie młodzieży jest procesem ciągłym. Kształtowanie elit też. 

P

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




W świecie

Moniki i Piotra, gdzie chyża łemkowska ożyła jako Chata nad Wisłokiem Monika Tomaszewska i Piotr Sztukowski.

P

onad stuletni dom, z radosnym błękitem w oknach i energetyczną czerwienią na drewnianych belkach. Obok nie młodszy, ogromny jesion pamiętający pierwszych gospodarzy – na ozdobę, ochłodę i ochronę przed piorunami, bo na wsi wszystko budowano, malowano, sadzono po coś. Dookoła puste pola po horyzont, cisza i tak piękne domostwo pośrodku, że nijak, tylko przekroczyć wysoki próg Chaty nad Wisłokiem. Utkanej z marzeń warszawiaka i dziewczyny, która zostawiła Śrem koło Poznania, bo zakochała się w mężczyźnie, który w Beskidzie Niskim poczęstował ją kawą przy studni sąsiadującej ze stuletnią chyżą. Tą samą, którą własnymi rękoma odbudował, obdarzając nowym życiem.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

d o bre

a d res y

W

isłok Wielki, gdzieś pomiędzy Bieszczadami a Beskidem Niskim, tam, gdzie przed II wojną światową stały karczmy, dwie cerkwie, szkoła, poczta nawet, a takich chyż może i 500 było, bo Łemków zamieszkiwało tutaj ponad 3,5 tys. Ale tamten świat ostał się już tylko na pożółkłych fotografiach. Odeszli Łemkowie, zostało kilka polskich rodzin nasiedlonych po 1947 roku i dziś to niewielka wieś, zdawać by się mogło, zapomniana przez Boga i ludzi, ale tak malownicza jak cały Beskid Niski. W 2009 roku ten adres stał się miejscem na ziemi dla Piotra Sztukowskiego, warszawiaka, który miał 14 lat, gdy pierwszy raz pojechał na obóz w Beskid Sądecki i to wystarczyło, by w górach chciał zostać na zawsze. Choć to nic nadzwyczajnego – w Bieszczadach, Beskidach, Tatrach, co drugi turysta chce rzucić wszystko i przyjechać na stałe. Plan realizują nieliczni. – Od zawsze mnie nosi – śmieje się Piotr. – Ale już wtedy jako dzieciak wdrukowałem sobie w pamięć drewniany dom z gontem, pięknym widokiem dookoła i wiedziałem, że to jest mój cel. Trudno jednak zbudować dom w górach, gdy nie ma się pieniędzy. Warszawa dawała mu pracę i pieniądze, ale góry nadawały sens życiu. Przez kolejne lata schodził Bieszczady i Beskidy, szukając swojego wymarzonego domu, nigdzie jednak nie mógł znaleźć oryginalnej zabudowy, którą można byłoby wyremontować i zamieszkać. W trakcie jednej z wypraw w Bieszczady, w czasach, kiedy z Warszawy jechało się 11 godzin po-

14

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

ciągiem do Zagórza, a potem pekaesem w stronę połonin, zatrzymał się w skansenie w Sanoku. I to było olśnienie, zobaczył łemkowską chyżę, a ta zdała mu się idealna do życia. W jednej chwili wszystko zaskoczyło, już widział pokoje na małą agroturystykę i ich przestrzeń prywatną, która pozwalałaby te dwa światy szczęśliwie połączyć, być jak najbliżej ludzi. Problemem okazało się znalezienie takiego domu. W Bieszczadach nie było na to szans i tak Beskid Niski stał się jego przeznaczeniem. W końcu dotarł do chyży pod numerem 39 w Wisłoku Wielkim, w opłakanym stanie, ale Piotrowi zdała się wyjątkowej urody, gdzie samotnie mieszkał schorowany Felek, producent najlepszego miodu w okolicy. I choć chata niby była na sprzedaż, nijak było z Felkiem i jego wnukiem dojść do wiążącej umowy. W 2009 roku Piotr dopiął jednak swego... stał się właścicielem drewnianej ruiny. – Kiedy kupiłem ten dom, miałem 35 lat i cieszyłem się jak wariat – wspomina Piotr. – Wróciły młodzieńcze plany, że kończąc 40 lat będę mieszkał i pracował na wsi. Prawie się udało. Gdy na stałe zamieszkałem w chacie w 2015 roku, miałem 41 lat. Ktoś by powiedział: po co było się upierać przy remoncie zniszczonej, zaniedbanej, ponad stuletniej chyży. – Właśnie dla tej ciągłości, duszy i klimatu miejsca, tego „czegoś” – śmieje się Piotr. – Sprzedałem 35-metrowe mieszkanie po babci w Warszawie i wszystkie pieniądze zainwestowałem w 246 metrów chyży, co było jedną z najlepszych decyzji w moim życiu, choć pieniędzy na remont, oczywiście zabrakło.


Ten dom od zawsze stoi w tym samym miejscu, świat się zmienia, a on trwa. Jak się nie zachwycać? Dla gości, Piotra i Moniki to bardzo ważne, tak samo jak przywracanie pamięci tego miejsca i Łemków, którzy tu mieszkali. Ten klimat i determinacja Piotra w odtworzeniu możliwie najpiękniejszego wyglądu łemkowskiego domostwa urzekły Monikę Tomaszewską, która w 2012 roku w Wisłoku miała spędzić miły wakacyjny tydzień, a okazało się, że związała się z tym miejscem na zawsze. Ona, dziewczyna z Pomorza, które przez ostatnie lata pracowała jako nauczycielka w Śremie k. Poznania, zachwyciła się chatą. Kawą o wschodzie słońca pitą przy studni, gdzie widoki najpiękniejsze, spokojem, ciszą i życiem wolniej płynącym. Szybko się też okazało, że świetnie się z Piotrem rozumieją i choć oboje byli już dojrzałymi ludźmi, mieli świadomość, że miłość może odmienić wszystko, na lepsze. – Mimo to bałam się związać z tym miejscem na stałe. Do 2014 roku spędzaliśmy w chacie prawie wszystkie weekendy, wnętrza remontowaliśmy własnymi rękoma, ogromnie pomagał nam tato Piotra, który z tym miejscem związany był od początku, ale asekuracyjnie w poniedziałek wracaliśmy do swoich światów, ja do Śremu, Piotr do pracy w Łodzi – wspomina Monika. – Przełom nastąpił w 2014 roku. W tamtym czasie odeszła moja mama, a wkrótce po niej zmarł tato Piotra. Uznaliśmy, że życie jest zbyt kruche, by przekładać je na później. Jesienią tego samego roku, sama, bez Piotra, na stałe zamieszkała w chacie. Wspólnie zdecydowali, że on do maja 2015 roku będzie dojeżdżał, by nie rezygnować z dobrze płatnej pracy. To miało ich uchronić przed większą katastrofą finansową i dawało czas, by dokończyć remont chyży przed przyjęciem pierwszych gości. – Tamta zima była dla mnie najtrudniejsza – mówi Monika. – Ja, miejska dziewczyna z naszą kotką Felką, sama na odludziu, wokół ciemność, przejmująca cisza i opowieści sąsiadów, by w nocy nie wychodzić z chałupy, bo wilki schodzą do wsi. Ze strachu całymi dniami układałam drewno pod oknem, by mieć co podkładać do kominka i nie musieć wychodzić w nocy z domu. Z drugiej strony poczucie wolności, bliskość przyrody, niezależność i fantastyczni miejscowi ludzie, to rekompensowało trudności i pozwalało przetrwać. Pierwszych gości, zaprzyjaźnionych z nimi artystów z Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotografików, przyjęli jeszcze

w styczniu 2014 roku, ale na dobre agroturystykę zainaugurowali w lipcu 2015 roku. I nijak tamta zrujnowana chyża nie przypomina obecnej chaty z niebieskimi oknami – dawniej tak malowano, co ponoć miało odstraszać muchy – i pięknymi balami w kolorze ciemnej czerwieni. To oryginalny kolor chyży, a malowanie glinką konserwowało drewno. Wewnątrz dużo drewna, kamienia, naturalnych tkanin, swojsko i przytulnie. Na dawnym boisku, czyli miejscu, gdzie wjeżdżały furmanki, dziś jest jadalnia z dużym, drewnianym stołem, gdzie długie godziny spędzają z gośćmi na dyskusjach i smakowaniu lokalnych przysmaków. Wszystko z okolic, z własnej uprawy, pasieki, albo od sąsiadów. Można nawet spróbować łemkowskich przysmaków, które Monika opanowała w swojej kuchni. Każdego, kto przekroczy próg ich chyży, trudno im traktować jak gościa, raczej jak przyjaciela domu. Dlatego, gdy mieli umieścić regulamin tego miejsca, zrezygnowali. Uznali, że mądry człowiek wie, jak się zachować w domu, a ignorant i tak nie zrozumie. W trzech pokojach mogą pomieścić kilkanaście osób i dalsza rozbudowa noclegów nie bardzo ich interesuje. – Zależy nam, by zachować kameralność, bliski kontakt z ludźmi, a mamy do nich ogromne szczęście – mówi Monika. – Większość z tych, którzy tutaj zawitali, wraca. Rekordziści w ciągu ostatniego roku przyjeżdżali nawet 6 razy. – Rozpoczynając działalność Chaty nad Wisłokiem zakładaliśmy, że w pierwszym roku wykorzystanie domu przez gości będzie na poziomie 15 proc., w drugim około 30, a w trzecim 45 proc. A my już w pierwszym roku mamy 45 proc., więc grzechem byłoby narzekać. Duża w tym zasługa Moniki, która zajmuje się promocją chaty na Facebooku. Wiele dobrego zawdzięczamy też gościom, którzy opowiadają o nas znajomym i tak krąg przyjaciół nieustannie rośnie. W ciągu ostatniego roku tak dużo się też zmieniło, że aż sami są zdumieni. Udało się im zorganizować na podwórku przed chatą dwa jarmarki rękodzieła, na które zjechały setki osób. Pięknie rozwija się pasieka, gdzie mają już 18 uli, a chcą założyć jeszcze drugie tyle, co traktują jak domknięcie historii tego miejsca, gdzie przez lata żył Felek rozkochany w pszczelarstwie. Mają też ciągle nowe pomysły. Marzy im się taras od strony Wisłoka, by rzeka była częścią ich domostwa, przenosiny oryginalnej, starej stodoły, którą chcieliby przeznaczyć na warsztaty i kulturalne spotkania, wzięli się też za budowę budynku gospodarczego, no bo bez tego rolnik na wsi żyć nie może. Piotr niekiedy zastanawia się, dlaczego tak późno zdecydował się osiąść w górach. – Najtrudniej było zrezygnować z pracy na etat – mówi i żałuje, że nie zrobił tego wcześniej. Dlatego, gdy dziś przy ich stole, wokół kominka toczą się dyskusje o zmianach, odważnych decyzjach w pracy, Piotr i Monika, zachęcają, że warto. – Lepiej podjąć wyzwanie, niż do końca życia żałować i nie mieć marzeń – twierdzą. – W chyży kilka takich decyzji już zapadło. Szczęśliwych, póki co. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

15


Warto pomagać

Jak

Internet

ratował

Kubę

Wioletta Szczepańska z synkiem Kubą. Fundacja Podaj Dalej powstała, by ratować oko Kuby Szczepańskiego z Rzeszowa. Chłopiec stracił już jedno z powodu raka, ale guz pojawił się także w drugim. Dzięki gigantycznej fali pomocy ze strony internautów – rodzice w trzy dni zebrali 600 tysięcy złotych i wysłali chłopca do najlepszego nowojorskiego lekarza, który uratował wzrok chłopca. Niezwykła akcja stała się inspiracją do zmian w polskich przepisach i do kolejnych dobroczynnych działań. Fundacja zajęła się mnożeniem pomocy na rzecz chorych dzieci i wydała książkę pt. „Jak Internet ratował Kubę”.

W

ioletta Szczepańska dobrze pamięta datę. – Wielkanoc 2013. Wielki Czwartek. To wtedy zauważyłam w oczku Kuby dziwny odblask – wspomina, wracając do tamtego dnia, który zmienił w jej życiu wszystko. Szybka wizyta u pediatry, jeszcze tego samego dnia badanie okulistyczne i straszna diagnoza: siatkówczak – złośliwy nowotwór oka. Pięć dni później Szczepańscy byli już w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Pojechali tylko na badanie. Zostali na parę miesięcy. Guz zajmował 80 proc. oka i lekarze od razu oświadczyli, że trzeba je usunąć. Ale najpierw chemia, bo jest źle. Kuba miał dopiero 3 miesiące. Chemioterapia trwała pół roku. Przez ten czas szukali informacji, czy nie można jednak oka synka uratować. Słyszeli o operacjach we Francji, Londynie, ale nikt nie dawał im nadziei, że tam pomogą. Kuba stracił oko. Potem otrzymał jeszcze jedną chemię. Nie upłynął miesiąc, a usłyszeli kolejny wyrok – w drugim oku pojawił się guz. Bezradni lekarze zdecydowali się wystawić skierowanie do zagranicznej placówki. Kierując Kubę do kliniki w Londynie, napisali: „W trybie pilnym, na ratunek”. NFZ odmówił refundacji, chociaż w Polsce nie prowadzono wówczas leczenia do tętnicy ocznej z użyciem melphalanu, co było jedynym sposobem na uratowanie oka chłopca. I w tym momencie zaczyna się drugi rozdział tej historii – niespodziewanie pozytywny. – Potrzebowaliśmy 300 tysięcy złotych na operację, ale nie wiedzieliśmy, jak je zdobyć – opowiada Wioletta. – Wtedy do drzwi zapukał Irek. Wioletta pracuje w jego sklepie już ponad 10 lat. Ireneusz Słupski, właściciel rzeszowskiej Buciarni, chciał pomóc. Przyjaźnił się z jej mężem, wspierał ich, kiedy zaczęła się walka z chorobą. Zaproponował, żeby o pomoc poprosić internautów. Nie zastanawiając się długo, stworzył stronę internetową – OkoKuby.pl. – Wiedziałem jedno: szpital się poddał, NFZ odmówił, nie ma żadnej pomocy z zewnątrz. Trzeba działać. W 24 godziny nauczyłem się programu i zrobiłem stronę internetową – mówi Irek. – Mój syn uruchomił Facebooka. igantyczna fala pomocy napłynęła dzięki stronie internetowej. W trzy dni na leczenie chłopca zebrano 600 tysięcy złotych. Kuba stał się chyba najbardziej rozpoznawalnym dzieckiem w Polsce. Tysiące ludzi zainteresowały się jego losem. Ludzie wpłacali pieniądze i trzymali kciuki, kiedy pojechał na zabieg w Londynie. Gdy ten się nie powiódł, podpowiedzieli, że trzeba szukać ratunku u dr. Davida Abramsona w Nowym Jorku i wpłacali dalej, żeby rodzice mogli tam dotrzeć. 30 osób zaoferowało swoją pomoc w tłumaczeniu dokumentów medycznych, setki protestowały w polskim NFZ. Doszło do tego, że historia Kuby trafiła na mównicę sejmową, a poseł Jacek Kwiatkowski złożył w lipcu 2014 r. interpelację (nr 27450) do ministra zdrowia w sprawie braku w koszyku świadczeń NFZ leczenia siatkówczaka melphalanem. Dzięki temu minister zdrowia podjął decyzję o zakupie odpowiedniej aparatury i wdrożeniu tej technologii w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. A polskich lekarzy wysłano na szkolenie. Panią doktor z tego właśnie programu spotkali Wioletta i Grzegorz Szczepańscy w nowojorskiej klinice, gdzie lekarze uratowali oko Kuby. Wiola wysłała listowne podziękowania do 15 tys. darczyńców, których adresy znała. Przez kilka miesięcy adresowała koperty, zużyła 100 długopisów. „Będę dziękować tak długo, jak długo musiałabym zbierać pieniądze na ratowanie mojego Kubusia. Czyli pewnie całe moje życie”, napisała na Facebooku. Ofiarność internautów sprawiła, że na koncie Fundacji Podaj Dalej, która powstała, by zbierać środki na leczenie Kuby, zostało sporo pieniędzy. Szczepańscy nie chcą ich trzymać, skrzętnie zachowywać na rehabilitację i ewentualne dalsze leczenie. – Dziś Kuba jest zdrowy. Przez najbliższe trzy lata czekają go jeszcze dość częste wizyty kontrolne, ale wierzę, że będzie dobrze – mówi Wioletta i dodaje: – Jak się zbiera dalej, to tak jakby się czekało, że choroba wróci. Ja tak nie chcę. Wolę dać teraz te pieniądze innym. Dawanie jest zdecydowanie lepsze niż branie. Fundacja Podaj Dalej angażuje się teraz w dobroczynność na rzecz innych dzieci. Wydała książkę „Jak Internet ratował Kubę”, którą napisała Wioletta wspólnie z Ireneuszem. Można ją kupić przez stronę OkoKuby.pl. Dochód z niej przeznaczany jest na pomaganie innym dzieciom i kieruje czytelników do innych fundacji, którym warto pomagać. – Książka kryje w sobie niespodzianki i jest to nasz sposób na mnożenie dobroczynności – uśmiecha się Irek. – Mamy na to wiele pomysłów. I będziemy je wcielać w życie. 

G

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak



teatr Mariola Łabno-Flaumenhaft

30 lat na scenie Ścisk w żołądku, mokre dłonie... głęboki oddech i może wyjść na scenę. W przestrzeń, którą kocha, z której nieraz już chciała zejść, ale nie potrafi, nie chce, bo bez teatru nijak nie potrafi wyobrazić sobie życia. Tak jest od 30 lat, odkąd jako 22-latka zadebiutowała na deskach Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie rolą ślicznej Angeliki Arnoux w „Balu manekinów”. 8 lat później, jeszcze ładniejsza jako Panna Młoda w „Weselu”, debiutowała w rzeszowskim teatrze Siemaszkowej. Filigranowa blondynka, z warkoczami spływającymi za pas, zachwyciła publiczność. A Mariola Łabno-Flaumenhaft?! Jeszcze nie wiedziała, ale przeczuwała, że Rzeszów stanie się dla niej ważny. Przez ostatnie 22 lata wrosła w miasto, w „Siemaszkę” na amen. I tylko na koniec premiery „Romantyzmu – Nowego Oczyszczenia”, gdy w jubileuszowej koronie i na zacnym fotelu królowej zbierała hołdy i pochwały za trzy dekady na scenie, ona sama i wszyscy dookoła jakby nie mogli uwierzyć, że to naprawdę 30 lat minęło.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Marioli Łabno-Flaumenhaft

N

ie ma aktorskich tradycji w rodzinie, bycie aktorką też nie było jej skrytym marzeniem, ale w słowie zakochana jest od zawsze i to przesądziło o wszystkim. – Jako licealistka należałam w Tarnowie do młodzieżowej grupy teatralnej „Dabar”, której założycielem był ksiądz profesor Zbigniew Adamek, wykładowca tamtejszego Wyższego Seminarium Duchownego – wspomina Mariola Łabno-Flaumenhaft. – Tam poznałam wspaniałą Ziutę Zającównę, krakowską aktorkę, i Krzysztofa Stosura, który ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu, z czasem został księdzem, a mnie namówił do zdawania do wrocławskiej szkoły teatralnej. Powtarzał, że inny scenariusz nie wchodzi w grę. Przekonywał, że mam talent, iskrę bożą i nie wolno mi tego zmarnować.

18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

I rzeczywiście, już na IV roku szkoły teatralnej dostała angaż do Teatru Solskiego w Tarnowie, gdzie jej pierwszym dyrektorem był śp. Ryszard Smożewski. – Miałam 22 lata, pracę w zawodowym teatrze i pierwszą, od razu dużą rolę w „Balu manekinów” w reżyserii Andrzeja Jakimca. Absolutne szczęście, bo czyż można było chcieć więcej?! – mówi Mariola. I tak przez 8 kolejnych lat, które na tarnowskich deskach okazały się hojne i ciekawe. Zagrała właściwie całą klasykę, wszystkie najpiękniejsze role, a warsztat z wolna się hartował, dojrzewał razem z nią jako kobietą. I choć jest urodzoną amantką, od zawsze stara się z tej szuflady wymykać. Uroda na scenie jest atutem, ale częściej bywa ślepym zaułkiem. – Chyba udało mi się w niego nie zabrnąć – śmieje się


„Shirley Valentine”.

„Miłość w Wenecji”.

aktorka. I dodaje, że stara się być przewrotna jak mistrz Aleksander Fredro, jej ulubiony dramatopisarz, który jakby sobie ją ukochał i ona ukochała jego. O nim pisała pracę magisterską i miała to szczęście grać fredrowskie panny. Była „Zemsta”, „Śluby panieńskie”, „Wielki człowiek...”, „Mąż i żona”, na deskach tarnowskiego teatru, a w kolejnych latach także „Damy i Huzary” już w rzeszowskim teatrze. Przez trzy dekady wykreowała ponad 100 postaci teatralnych. – Za każdym razem staram się zaczarować widza, wprowadzić go w tę nieprawdopodobną atmosferę, magię, która dzieje się w teatrze, swego rodzaju kłamstwo, ale jakże piękne i szlachetne – opowiada Mariola. – I gdy widzę te szeroko otwarte źrenice drugiego człowieka na widowni – to jest wspaniałe. Całą energię, jaką mogę czerpać od widza – jego zdziwienie, zachwyt, syk bólu albo łzę. To wszystko są magiczne chwile, dla których warto dać całą siebie. I ludzie to czują, dziękują za spektakle, chcą zamienić choćby kilka słów na ulicy, w kolejce. W sms-ach ślą ciepłe słowa, życzenia, dzielą się emocjami, a wszystko to łechce próżność i uskrzydla. Dzięki temu 3 lata temu miała zapał i odwagę wspólnie z Beatą Zarembianką stworzyć prywatny Teatr „Bo Tak”, którego jest pomysłodawczynią i współwłaścicielką, a z którym świętowała już 4 premiery. la niej samej przełomowa okazała się rola Kunegundy w „Kandydzie” w reżyserii Macieja Wojtyszki. I gdy dostała list z gratulacjami, pełen komplementów, od Bogdana Cioska, ówczesnego dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, zdecydowała się opuścić Tarnów i przyjąć angaż w Rzeszowie. Kończyła wtedy 30 lat, wychodziła za mąż, chciała urodzić dziecko, chciała zmian, a te okazały się szczęśliwe. „Wesele”, wyreżyserowane przez dyrektora Cioska z okazji 50-lecia teatru Siemaszkowej, okazało się dużym sukcesem. Rola Panny Młodej grana przez Mariolę Łabno-Flaumenhaft – jedną z najważniejszych w jej karierze. Grała ją nawet w ósmym miesiącu ciąży, bo widza się kocha i szanuje, zawsze. – Bogdan Ciosek miał też wspaniały zwyczaj obdarowywania głównymi rolami nowych aktorów angażowanych do teatru. To był jego sposób na pokazanie ich, wprowadzenie w zespół i publiczność. Niezwykłe doświadczenia – opowiada aktorka.

D

W „Piaf” jako Marlena Dietrich.

N

a przekór otaczającej rzeczywistości, która w połowie lat 90. XX wieku w Rzeszowie była szara i smutna. Po Tarnowie, który w tamtym czasie był niczym mały Kraków, miasto zdawało się puste i ciche, ale z czasem nabrało rumieńców i dziś nijak się równać Tarnowowi do Rzeszowa. To były też lata wielu ważnych ról, bo każda sztuka jest tak samo piękna, każda rola tą najważniejszą. Trudno wymienić wszystkie, ale nie da się zapomnieć Marioli jako Tytanii – Hypolity w „Śnie nocy letniej”, Maszy w „Trzech siostrach”, Laury w „Szklanej menażerii”, Kataryniarza w „Sztukmistrzu z Lublina”, o którym reżyser spektaklu, wybitny Jan Szurmiej, powiedział, że jest najlepszym ze wszystkich, jakie reżyserował. Była też Marleną Dietrich w „Piaf”, genialną „Shirley Valentine”, świetną Telimeną w „Panu Tadeuszu” i niepokojącą Angelą w „Coś w rodzaju miłości”. Ostatnio nie sposób oderwać od niej wzroku w „Romantyzmie – Nowym Oczyszczeniu”. I tylko szkoda, że nie wszystkie sztuki z jej udziałem były do końca wygrane. Zaledwie kilka tygodni była okazja oglądać ją w dużych portretach kobiecych w „Przejściu”, „Owrzodzonym słońcu”, czy „Królowej piękności”. Można się też zastanowić, czy przez te 30 lat nie było choćby małej tęsknoty za rolą filmową. – Każdy aktor marzy, że gdzieś, kiedyś... Ja też, ale X Muza chyba mnie nie lubi – śmieje się Mariola Łabno-Flaumenhaft. – Melpomena tak mną zawładnęła, że zabrakło czasu i szans, choć raz było już naprawdę blisko. W Rzeszowie odbywały się zdjęcia próbne do „Nikifora”. Dostałam bardzo fajną, niewielką rólkę, bogatej damulki, która z pieskiem przyjeżdża do Nikifora, gdzie za paczkę kawy i czekoladki chce kupić jego obrazy. Ale, niestety, dni zdjęciowe w Krynicy zbiegły się z przedstawieniami w teatrze, a to scena jest najważniejsza, kino może być dla mnie tylko dodatkiem. Może jednak coś jeszcze jest mi pisane w kinie?! Nieprzewidywalność, tajemnica, to dla niej bardzo ważne w tym zawodzie, który niczym rzeka płynie, a jak do niej wchodzisz, to zawsze na nowo, jakbyś debiutował. – Dlatego jestem wdzięczna losowi, że mogę pracować, dotykać szlachetnej materii teatru, wadzić się z moimi postaciami. Bo aktor żyje wtedy, kiedy gra – mówi jedna z najpopularniejszych i najbardziej lubianych aktorek Teatru im. Wandy Siemaszkowej, która dokładnie 30 lat temu debiutowała, a kilka tygodni temu z całym teatrem hucznie obchodziła swój jubileusz. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

19




Od lewej: Marcin Stawiarski i dr Tomasz Malinowski.

Safran w Sędziszowie Małopolskim pracuje nad innowacyjną przekładnią lotniczą

Nie wiadomo, czy i kiedy trafi do seryjnej produkcji. Ale wiedza zdobyta podczas realizacji tego projektu na pewno zostanie wykorzystana w przyszłości. Specjaliści z zakładu Safran Transmission Systems Poland w Sędziszowie Młp. pracują nad przekładnią lotniczą wytwarzaną przy użyciu nowatorskich technologii. Demonstrator powstaje w ramach unijnego programu, którego celem jest poszukiwanie innowacyjnych rozwiązań dla lotnictwa. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

22

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


Przemysł

P

rzekładnia, czyli układ przeniesienia napędu, pełni w samolocie ważną rolę: wykorzystuje część mocy silnika do napędzania układów paliwowych, hydraulicznych oraz elektrycznych. Jednym z największych dostawców przekładni do dużych samolotów pasażerskich jest francuska firma Safran Transmission Systems oraz jej polska spółka – Safran Transmission Systems Poland, zlokalizowana w Sędziszowie Młp. Safran Transmission Systems Poland w Sędziszowie Młp. pracuje właśnie nad innowacyjną przekładnią, która będzie lżejsza od dotychczasowej, a proces jej produkcji będzie krótszy, mniej energochłonny i bardziej przyjazny dla środowiska. B+R – „wyższy stopień wtajemniczenia”

– Celem projektu jest stworzenie prototypu, a mówiąc bardziej precyzyjnie: demonstratora, który pokaże, że założenia, które poczyniliśmy przy starcie, są słuszne i sprawdzają się w praktyce – podkreśla dr Tomasz Malinowski, kierownik zespołu laboratoriów i walidacji Safran Transmission Systems Poland. – Wyniki, jak na razie, są bardzo obiecujące – dodaje. Projekt, współfinansowany ze środków unijnych i Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, a realizowany w ramach programu „Zaawansowane techniki wytwarzania przekładni lotniczych – INNOGEAR”, rozpoczął się w lipcu 2013 r., a zakończy w połowie 2018 r. Wtedy ma być gotowy demonstrator. Następnie odbędzie się jego testowanie. – Jesteśmy lekko po półmetku. Zaawansowanie realizacji projektu wynosi 55-60 proc. – informuje Marcin Stawiarski, kierownik projektu. Nie wiadomo, czy i kiedy demonstrator trafi do seryjnej produkcji. – Ale wiedza zdobyta podczas realizacji tego projektu na pewno zostanie wykorzystana, np. w przyszłych projektach przekładni, które dopiero będą tworzone, a wejdą do produkcji za kilka, kilkanaście lat – uważa Tomasz Malinowski. – Założeniem projektu było stworzyć demonstrator i na tym się skupiliśmy. Przemysł lotniczy – ze względów bezpieczeństwa – jest przemysłem bardzo zachowawczym, każdy element musi zostać dogłębnie zbadany i dopiero wtedy można go wdrożyć do seryjnej produkcji – tłumaczy. odne podkreślenia jest to, że realizacja tego projektu to praca kreatywna, związana z opracowywaniem lub weryfikowaniem nowych założeń, których do tej pory w konstrukcji przekładni z Sędziszowa nie było. – Weszliśmy w działkę B+R. Jest to bardzo ważne przedsięwzięcie dla każdej firmy, bo ustawia ją na „wyższym poziomie wtajemniczenia”. To już nie jest produkcja czy montaż, tylko wysoki poziom prac badawczo-rozwojowych – podkreśla Marcin Stawiarski. Jednym z owoców projektu będą również patenty technologii opracowanych i sprawdzonych w trakcie prac nad demonstratorem.

G

Partnerami naukowymi Safran Transmission Systems Poland w realizacji projektu są: Instytut Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie, Politechnika Warszawska, Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie i Politechnika Śląska w Gliwicach, a partnerem przemysłowym: firma Thoni Alutec ze Stalowej Woli. – Założeniem było, by współpraca uczelni i odlewni została zakończona wytworzeniem stopu o nowych właściwościach, który pozwoli, by korpus przekładni był odpowiednio lżejszy. Ale dodatkowe badania, które są obecnie na nim przeprowadzane, mają nas upewnić, że nie tylko będzie lżejszy, lecz także równie wytrzymały, co poprzedni, i co ważne, także ognioodporny – tłumaczy Marcin Stawiarski. Za dobranie specjalnej powłoki zapewniającej ognioodporność odpowiedzialna jest Politechnika Śląska. Lżejsza przekładnia spowoduje również, że samolot będzie zużywał mniej paliwa, a tym samym wyemituje mniej szkodliwych substancji powstających w wyniku jego spalania. Zmienione będzie nie tylko „opakowanie” Ale nie tylko „opakowanie” przekładni zostanie zmodyfikowane. W laboratoriach Safrana w Sędziszowie Młp. we współpracy z Instytutem Mechaniki Precyzyjnej oraz Politechniką Warszawską testowana jest technologia hybrydowa obróbki podzespołów wchodzących w skład przekładni, obejmująca azotowanie w niskotemperaturowej plazmie oraz fosforanowanie. – Obróbce cieplno-chemicznej poddawane będą koła zębate, czyli podstawowy element przekładni – informuje Tomasz Malinowski. – Sama technologia jest już znana od kilku lat, natomiast nie była stosowana do kół głównej przekładni mocy silnika lotniczego. ak to jest ważne? – W zasadzie koła zębate bez obróbki cieplno-chemicznej nie mogą pracować w przekładni silnika lotniczego – podkreśla kierownik zespołu laboratoriów i walidacji. Dlaczego? – Dlatego, że ich powierzchnia byłaby zbyt miękka i zbyt łatwo ulegałaby degradacji w trakcie eksploatacji takiej przekładni. Chodzi o to, żeby zagwarantować powierzchni dużą twardość, która będzie się przekładać na dużą odporność na ścieranie, zachowując jednocześnie miękki, stosunkowo plastyczny rdzeń, odporny na pękanie. W efekcie koła w trakcie eksploatacji będą się zużywać w niewielkim stopniu. – Nowy proces ma być krótszy, mniej energochłonny i bardziej przyjazny dla środowiska, m.in. dzięki wyeliminowaniu szkodliwych substancji, które powstają przy tradycyjnej obróbce – tłumaczy Tomasz Malinowski. Pytanie o satysfakcję przy realizacji kreatywnego projektu jest pytaniem retorycznym. – Uważam, że – przystępując do tego projektu – podjąłem bardzo dobrą decyzję – mówi Marcin Stawiarski. – Na pewno będziemy starać się o kolejne projekty badawczo-rozwojowe, ponieważ jeżeli firma posiada mocną stronę B+R, to jest to dowód na to, że w ogóle jest to mocna firma. 

J

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl




film

Filmowy powrót

Beksińskich do Sanoka Od lewej: Janusz Barycki, Tadeusz Pióro, Wiesław Banach.

Zdzisław, Tomasz i Zofia Beksińscy znów w Sanoku, z którego nigdy do końca nie wyjechali. „Ostatnią rodzinę” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, która opowiada 28 lat z życia tej niezwykłej rodziny, Sanok obejrzał na specjalnym, przedpremierowym pokazie, oczyma tych, którzy ciągle jeszcze ich tu pamiętają. Świetne kreacje Andrzeja Seweryna w roli Zdzisława Beksińskiego, Dawida Ogrodnika grającego postać Tomasza Beksińskiego i subtelna, ale przejmująca rola Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej. Największe jednak brawa należą się cichemu, bodaj największemu bohaterowi przedsięwzięcia, dr. Wiesławowi Banachowi, dyrektorowi Muzeum Historycznego w Sanoku. To dzięki jego ogromnej wiedzy, wynikającej z wieloletniej przyjaźni z genialnym malarzem oraz dbałości o archiwa Beksińskich, powstał wstrząsający, ale piękny obraz, ze świetną scenografią, muzyką i przejmującym przesłaniem. – Bo na przekór wszystkiemu, to jest film o miłości – podkreśla Wiesław Banach.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

26

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

„O

statnia rodzina” od kilku tygodni wywołuje gorące dyskusje i... święci triumfy. Na festiwalu filmowym w Locarno Andrzej Seweryn został nagrodzony za najlepszą rolę męską. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni obraz zdobył Złote Lwy dla najlepszego filmu oraz za najlepsze role pierwszoplanowe dla Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej. Film otrzymał nagrodę publiczności i nagrodę dziennikarzy. Zbiera też znakomite recenzje, a krytycy nie boją się określeń: arcydzieło czy oscarowe role Seweryna i Ogrodnika. Równie emocjonalne i głośne są też krytyczne opinie. W specjalnym, przedpremierowym pokazie zorganizowanym przez Urząd Miasta w Sanoku, udział wzięła rodzina Beksińskich, Wiesław Banach i pracownicy Muzeum Historycznego – Galerii Beksińskiego w Sanoku, samorządowcy oraz sami mieszkańcy Sanoka. Szkoda, że nie pofatygował się nikt z twórców, ani aktorów – Sanok ukształtował Beksińskich, ich rodzina z tym miastem związana była od czasów powstania listopadowego, w tym mieście jest


film

też największy zbiór prac Zdzisława Beksińskiego, jego archiwa, a Wiesław Banach od lat udowadnia, że jest muzealnikiem na europejskim poziomie, który fenomenalnie propaguje spuściznę rodziny Beksińskich. Ta zaufała mu wiele lat temu, a on nigdy tego zaufania nie zawiódł. Można mówić o wielkim szczęściu Wiesława Banacha, że jego życie skrzyżowało się z życiorysem Zdzisława Beksińskiego, ale nie mniejsze szczęście miał też genialny malarz. Tadeusz Pióro, burmistrz Sanoka, mówiąc o filmie, stwierdził: – Zapraszam do codziennego życia niecodziennych ludzi. ie byłoby jednak filmu, gdyby nie ogromne zaangażowanie w przedsięwzięcie Muzeum Historycznego i Wiesława Banacha, który, jak sam przyznał, za każdym razem, gdy ma powstać książka albo obraz na temat Beksińskich, stara się zwodzić jak najdłużej, co zresztą nie wynika z niechęci do twórców, ale ogromnej złożoności tematu rodziny Beksińskich, gdzie bardzo łatwo o uproszczenia, przekłamania i nadinterpretacje. Nie inaczej było w przypadku znakomitej książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, a ostatnio filmu „Ostatnia rodzina” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego. – W jednym czasie powstały aż dwa scenariusze filmu o rodzinie Beksińskich – opowiada Banach. – Od początku współpracowałem z obiema ekipami i zapowiedziałem, że wesprę tę, która uzyska rekomendację środowiska filmowego. Ostatecznie powstał obraz Matuszyńskiego, a ze scenariusza do filmu wykreśliłem tony tekstu. Banach nieustannie też podkreśla, że oglądając film, trzeba zapomnieć o własnych wspomnieniach o Beksińskich i mieć świadomość, że oglądamy kreację. – To może być wstrząsające przeżycie, ale trzeba pamiętać, że są

N

Od lewej: Janusz Szuber, Piotr Uruski.

Wiesław Banach.

w nim obrazy, które nigdy nie mogły mieć miejsca – mówi Banach. – Na przekór wszystkiemu to jest film o miłości. Patrzmy na ten obraz nie jak na dokument, ale na film, którzy stworzyli młodzi i udało im się w nim zawrzeć przesłanie, być może bardzo ważne dla innych młodych ludzi, którzy nie zawsze potrafią przekazać i okazać sobie miłość. ilm jest wyjątkowo przejmujący dla tych, którzy w pamięci ciągle mają obraz Zdzisława, Tomasza i Zofii Beksińskich. Na ekranie patrzymy na ucharakteryzowanego Seweryna, który kilkakrotnie spotykał się w Sanoku z Wiesławem Banachem i konsultował z nim postać Zdzisława Beksińskiego, ale od początku podkreślał, że będzie to kreacja, a nie „małpowanie”. Największe wrażenie robi jednak ucharakteryzowany Dawid Ogrodnik – uderzająco podobny do Tomasza Beksińskiego. Młody aktor po raz kolejny, bazując na metodzie Stanisławskiego, zrósł się z rolą i jest w niej fenomenalny. Ma się wrażenie, że „jeździ po bandzie” psychicznie i fizycznie, co wcześniej czy później może się okazać co najmniej niebezpieczne. Oszczędna w wyrazie, ale przez to najbardziej przejmująca i wzruszająca jest kreacja Aleksandry Koniecznej w roli Zofii Beksińskiej. Film jest zapisem dramatu, jaki rozgrywa się między trójką bohaterów, którzy może w dziwaczny dla niektórych sposób, ale bardzo się kochają. Wielu pewnie wstrząśnie scena, w której Beksiński filmuje martwą już żonę, a jednocześnie nie można odmówić tej dwójce ludzi tkliwego uczucia, które połączyło ich na ponad 4 dekady. „Ostatnia rodzina nie jest też dokumentacją twórczości Beksińskiego. W filmie widzimy obrazy, ale na pewno mają drugorzędne znacznie. Świetne są natomiast: scenografia – pieczołowicie odtworzone wnętrza mieszkań Beksińskich oraz muzyka. Z głośników sprzętu grającego w domu Zdzisława i Tomasza Beksińskich sączy się muzyka przez nich ukochana i ją słyszymy w trakcie filmu. Znakomicie udało się też zachować fascynację, może obsesję Zdzisława Beksińskiego związaną z dokumentacją własnego życia. Dzięki temu w Muzeum Historycznym w Sanoku znajduje się kilka tysięcy archiwaliów, które okazały się bezcenne przy tworzeniu filmu. A ten, to już pewne, okazał się jednym z najważniejszych filmów 2016 roku. 

F

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

27


Jubileusz teatru

Ceremonie pamięci

Teatru Przedmieście

Od lewej: Monika Adamiec, Krzysztof Adamski, Iwona Żytecka, Aneta Adamska, Jakub Adamski, Paweł Sroka, Maciej Szukała, Sylwia Błażejewska, Kinga Waleń, Marek Telwach.

Oby Teatr Przedmieście nie obrósł nam w piórka po tym, jak z okazji 15-lecia posypały się pod jego adresem gratulacje od Wiesława Myśliwskiego, Teatru Witkacego w Zakopanem, wspaniałej Ireny Jun i zacnych znawców sztuki Kantora oraz Grotowskiego. Autorski teatr Anety Adamskiej przez minimalizm, umiejętność posługiwania się symbolem i celebrujący ludzką pamięć oceniają oni jako wyjątkowy, a jego twórczynię chwalą za twórczy ferment, jaki wznieciła w stolicy Podkarpacia. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

T

eatr Przedmieście, autorski i niezależny – pierwszy na Podkarpaciu, niepodlegający żadnemu urzędowi, czy też samorządowej bądź państwowej placówce, powstał 15 lat temu w Krasnem (wtedy jeszcze pod egidą tamtejszego ośrodka kultury). Dziś wynajmuje piwnice kamienicy przy ul. Reformackiej w Rzeszowie i jest ważnym adresem na kulturalnej mapie Rzeszowa. Decydują o tym nie tylko niezwykłe, minimalistyczne w środkach wyrazu, a jednocześnie głęboko oddziałujące na emocje widza spektakle, ale także prowadzone tu warsztaty teatralne dla dzieci, spotkania z pisarzami, a w końcu współorganizowany wspólnie z Urzędem Miasta i Teatrem Maska, festiwal „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”. Teatr Przedmieście ze spektaklami od lat wygrywa ogólnopolskie festiwale organizowane dla niezależnych scen. Przykładowo, spektakl „Obietnica” zdobył aż 16 nagród. Artyści są zapraszani do teatralnych ośrodków we

28 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Francji i Hiszpanii. Aneta Adamska, reżyser i autorka scenariuszy, stała się również duchem opiekuńczym Teatru Dramatycznego im. Józefa Żmudy w Stalowej Woli i nowego teatru, jaki właśnie narodził się w Rakszawie. Zespół rzeszowski opiera się zaś na takich aktorskich filarach, jak Maciej Szukała, Monika Adamiec, Iwona Żytecka, Paweł Sroka, Kinga Fornek, Sylwia Błażejowska, Łukasz Lisowski oraz syn Anety – Jakub Adamski. Z „Przedmieściem” współpracują muzycy: Szymon Tadla i Marek Telwach. Kompendium wiedzy, a jednocześnie swego rodzaju pamiętnikiem spotkań różnych osób z teatrem Adamskiej, jest książka „Ceremonie pamięci. 15 lat Teatru Przedmieście”, której promocją trupa z ulicy Reformackiej rozpoczęła świętowanie jubileuszu. Redaktorami wydanego przez Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu dzieła są dr Anna Jamrozek-Sowa z Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz Maciej Szukała, aktor „Przedmieścia”. Zawiera ono artykuły 12 autorów – dziennikarzy, historyków, krytyków i ludzi teatru z różnych stron Pol-


ski, fotografie, biografie aktorów, opisy spektakli, zdobyte nagrody i kalendarium. – Materiał zebrany w książce „Ceremonie pamięci” pozwala dostrzec, jak wiele pracy w ciągu 15 lat wykonała Aneta Adamska i jej teatr – mówiła podczas promocyjnego spotkania z bohaterami książki i jej autorami dr Anna Jamrozek-Sowa. – Teksty mają wyraźny charakter świadectwa. Są wyznaniem sympatii, miłości, zainteresowania i zaintrygowania zjawiskiem Teatru Przedmieście. Podejmują różne aspektu działania tego teatru. ytuł książki – „Ceremonie pamięci” – został zaczerpnięty z artykułu Moniki Siary, studentki wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim, która podczas promocji książki tłumaczyła: – Żyjemy w czasach pamięci obsesyjnej. Chcemy zatrzymać chwile, wciąż robimy zdjęcia. Tymczasem wszystko jest niesamowicie ulotne. U Anety osoby, których już nie ma, które są już w innym świcie, ponownie przemawiają, tego nie ma na taką skalę w innych teatrach. Ceremonie pamięci są pewnym rytuałem, którego mistrzem jest Aneta. Przeprowadza ona widza przez ten świat. Rytuał kończy się katharsis. To pamiętanie jest prywatną obsesją Anety i sposobem nie na teatr, ale na swoje życie, poradzenie sobie z pamięcią, jej nieustanne powtarzanie. Po każdym spektaklu czuję się uwiedziona tą intymnością. Tym kobiecym, delikatnym spojrzeniem, które pozwala też mi samej myśleć o pamięci i o sobie w tej pamięci. – Dla mnie praca Anety to coś więcej niż spektakle – dodał Roman Siwulak, wieloletni aktor teatru Kantora, współautor książki „Ceremonie pamięci” i wierny gość festiwalu „Źródła Pamięci”. – Kiedy skończył się teatr Kantora, największym problemem był dla mnie nie brak spektakli. Ja nawet nie lubiłem grać, chociaż grałem przez 20 lat. Najbardziej brakowało mi tego życia, które wokół teatru się toczy, spotkań z ludźmi, wymiany myśli. Aneta takie środowisko tworzy właśnie wokół Teatru Przedmieście. Potrafi ludzi zgromadzić wokół siebie, wokół swojej idei i teatru. A rola edukacyjna i integracyjna jest ważna. Spektakl może być lepszy, gorszy, ale to, co się dzieje wokół, nieodmiennie jest wspaniałe. – Jestem bardzo dumna z tej książki, cieszę się, że powstała, że komuś chciało się przysiąść i zastanowić nad tym, co mały Teatr Przedmieście, ze sceną w rzeszowskiej piwnicy, wnosi w ich życie. To teksty najczęściej osobiste. Autorzy to ludzie z Krakowa, Warszawy, Rzeszowa. Wielu z nich często gości na naszych spektaklach – mówiła wzruszona Aneta Adamska gościom jubileuszowego spotkania.

T

Święto trwało aż cztery dni (od 22 do 25 września), podczas których gospodarze zagrali swoje trzy najlepsze spektakle: „Podróż”, „Obietnicę” i „Circus paradise”. Wystąpili także zacni goście. Najpierw publiczność została oczarowana recitalem Doroty Ficoń z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, która przy akompaniamencie Jerzego Chruścińskiego śpiewała m.in. teksty Paula Eluarda, Oskara Miłosza, Witkacego. W piątek, drugiego dnia jubileuszu, wystąpił Teatr Pijana Sypialnia z Warszawy ze spektaklem „Osmędusze” wg Mirona Białoszewskiego. To teatr równie prywatny jak Anety Adamskiej i naprzemiennie z „Przedmieściem” zdobywający nagrody na ogólnopolskich festiwalach, co zrozumiał chyba każdy, komu dane było usłyszeć perfekcyjnie zagrane i wyśpiewane przez nich poetyckie misterium Aneta Adamska. Białoszewskiego. Święto przy Reformackiej zakończył ascetyczny i wzruszający monodram Ireny Jun, warszawskiej aktorki, uznawanej za najlepszą interpretatorkę prozy Samuela Becketta. W Rzeszowie zagrała właśnie jego. Monolog starej kobiety, która odchodzi, kołysząc się na bujanym, skrzypiącym fotelu to scena, która zostaje w pamięci na zawsze. Tym milszą niespodzianką są zapowiedzi, że Irena Jun wystąpi w jednym z kolejnych spektaklu „Przedmieścia”. Trzeba tu jeszcze dodać, że chociaż Teatr Przedmieście jest kameralny, na widowni nie zabrakło znamienitych gości, z prof. Leszkiem Mądzikiem, twórcą Sceny Plastycznej KUL na czele. Niestety, z powodu choroby na jubileusz nie dotarł przyjaciel „Przedmieścia” – prof. Zbigniew Osiński, któremu dedykowana jest książka. Znawca sztuki Grotowskiego przysłał list, w który gratuluje Anecie Adamskiej „pasji, twórczej odwagi i niekłamanej miłości do sztuki”. zczególną niespodzianką była dźwiękowa pocztówka od Wiesława Myśliwskiego, jednego z najbardziej uznanych polskich pisarzy. Dwukrotny zdobywca Nagrody Nike, który miał okazję widzieć spektakle, w których Aneta Adamska wykorzystuje jego prozę, stwierdził: „To nie jest teatr obrazków folklorystycznych czy obyczajowych, to jest teatr awangardowy, oparty na skrótach, symbolach, umowności. Jestem pełen podziwu dla Teatru Przedmieście i dla jego twórczyni. Wiem, że ma w planach jeszcze wiele działań, które nie ograniczają się do jednego kierunku, to wiele teatralnych, teatralno-wychowawczych, edukacyjnych myśli. Gdybyśmy mieli więcej takich osób działających w przestrzeni kultury, to myślę, że poziom naszej kultury znacznie byłby poważniejszy i większą rolę odgrywałaby kultura w naszym życiu”. 

S

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016 29




W Sztokholmie miałem prestiż, Fotografia Tadeusz Poźniak

w Rzeszowie czuję się

potrzebny!

Maciejem Machaczką,

Z prof. nadzw. dr. hab. n. med. kierownikiem Kliniki Hematologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 1 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Mija dokładnie rok, odkąd w Rzeszowie, na kierunku lekarskim Uniwersytetu Rzeszowskiego, rozpoczęliśmy kształcenie przyszłych lekarzy i dokładnie rok temu zostawił Pan Sztokholm, osiedlając się na stałe w Rzeszowie. Już się Pan tutaj zadomowił? Prof. nadzw. dr hab. n. med. Maciej Machaczka: Tak, właściwie tak. Bardzo dobrze się tutaj czuję. Nie żal było zostawiać Sztokholmu i Centrum Hematologicznego Karolinska w Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska Huddinge? ie czułem żalu. Może także dlatego, że całkowicie nie rozstałem się z Karolinska. W dalszym ciągu około 20 proc. mojej aktywności zawodowej jest związane z Centrum Hematologicznym w Sztokholmie. Zaledwie kilka tygodni temu uczestniczyłem tam jako kopromotor w obronie rozprawy doktorskiej Johana Lunda, mojego pierwszego, szwedzkiego doktoranta. Było to ważne wydarzenie, tym bardziej że ten młody Szwed „idzie za mną” jeszcze z czasów szpitala w Varberg, gdzie w latach 2004-2007 pracowałem jako ordynator na Oddziale Hematologicznym tamtejszej kliniki. Można powiedzieć, że już tam zaraziłem go zainteresowaniem do chorób krwi (hematologii) i dumny jestem, że finałem tej historii jest obrona doktoratu w Karolinska Institutet – jedynym uniwersytecie medycznym Sztokholmu, założonym jeszcze w 1810 roku, z ogromnymi tradycjami w dziedzinie medycyny. Co ciekawe, to komitet złożony z profesorów tego właśnie Instytutu przyznaje co roku Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny i – jak łatwo się domyślić – prestiż Karolinska

N 32

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


P

Ludzie nauki

rof. nadzw. dr hab. n. med. Maciej Machaczka, absolwent Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W latach 1995-96 pracował jako młodszy asystent w Oddziale Chorób Wewnętrznych Szpitala Specjalistycznego OO. Bonifratrów w Krakowie, w latach 19962001 jako asystent naukowo-dydaktyczny w Katedrze i Klinice Hematologii Collegium Medicum UJ w Krakowie. W 1999 r. odbył 6-miesięczny staż jako Visiting Physician w prestiżowym Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle (USA), a rok później 3-tygodniowy staż w uniwersyteckiej Klinice Hematologii w hiszpańskiej Salamance. W 2002 roku wyjechał do Szwecji, gdzie do 2004 r. pracował jako asystent oraz starszy asystent w Klinice Medycznej Szpitala Kullbergska w Katrineholm, w latach 2004-2007 jako ordynator w Oddziale Hematologicznym Kliniki Medycznej Szpitala w Varberg, a od 2008 r. był ordynatorem w Centrum Hematologicznym Karolinska w Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska Huddinge w Sztokholmie. Profesor Machaczka jest autorem ponad 130 publikacji, w tym ok. 80 artykułów naukowych opublikowanych w recenzowanych czasopismach medycznych oraz współautorem 3 rozdziałów w języku angielskim w książkach o zasięgu międzynarodowym. Jest także recenzentem w wielu polskich i angielskojęzycznych czasopismach naukowych z zakresu hematologii, onkologii oraz chorób wewnętrznych, a także pediatrii, genetyki i reumatologii. Członek zagranicznych towarzystw naukowych: EBMT (European Group for Blood and Marrow Transplantation), ASH (American Society of Hematology), EWGGD (European Working Group on Gaucher Disease) oraz Histiocyte Society.

Institutet w dziedzinie medycyny nie podlega dyskusji. W rankingu najlepszych uniwersytetów medycznych na świecie Karolinska zajmuje 12. miejsce, a w Europie jest na 3. miejscu, tuż za Cambridge i University College London, ale przed Oxfordem i wszystkimi pozostałymi uczelniami medycznymi Starego Kontynentu. Tym trudniej uwierzyć, gdy mówi Pan, że nie żal rozstawać się ze Sztokholmem. Mam tego świadomość, ale gdy się na to patrzy z trochę innej perspektywy, takie decyzje mają uzasadnienie. W mojej klinice w Sztokholmie jest kilku profesorów, docentów, kilkunastu doktorów nauk medycznych, ludzi, którzy są doskonałymi specjalistami z hematologii, którzy wykonują pełen zakres usług medycznych w zakresie chorób krwi i ja tam nie jestem w żaden sposób niezastąpiony. Czy ja osobiście tam będę, czy nie będę, Karolinska Institutet znakomicie sobie beze mnie poradzi. Oczywiście, z mojego punktu widzenia bycie w Karolinska, to jest możliwość prowadzenia zaawansowanych badań naukowych, pokazywania się w świecie i nieustanny rozwój. Z drugiej jednak strony, dziś mam 47 lat i w moim rozwoju naukowym doszedłem do takiego etapu, że mam się z czego cieszyć. Zabrzmi to nieskromne, ale mam świadomość, że osiągnąłem dużo, w zakresie pewnych zagadnień medycznych jestem ekspertem w Szwecji i Polsce, a nawet na poziomie co najmniej europejskim. Jednocześnie od kilku lat coraz mocniej tęskniłem za Polską jako moim krajem. Ponad 130 prestiżowych publikacji i opublikowanych doniesień zjazdowych na koncie, sporo. Wysoko zawiesza Pan poprzeczkę kolegom – lekarzom z Rzeszowa. użo publikuję, ale przepis jest prosty, trzeba chcieć pracować. Większość mojego dorobku naukowego to są publikacje z tzw. list A i B Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Mam też dużo cytowań, ale warto wiedzieć, że cytowania cytowaniom nie są równe. Najcenniejsze są cytowania w bazie Web of Science, w której liczy się cytowania tylko z czasopism naukowych z listy filadelfijskiej, czyli tych najbardziej prestiżowych. W Polsce na tych wydziałach lekarskich, gdzie w przejrzysty sposób podane są kryteria ubiegania się o tytuł naukowy profesora, trzeba mieć co najmniej 30 cytowań w tej bazie, aby móc myśleć o składaniu wniosku o wszczęcie takiej procedury. Ja mam obecnie ponad 470 cytowań zarejestrowanych we wspomnianej bazie danych. Ważny jest też indeks Hirscha, nie mniejszy niż np. 5 – jak we Wrocławiu, co oznacza, że naukowiec opublikował 5 prac w czasopismach z listy filadelfijskiej, z których każda była co najmniej 5 razy cytowana też przez czasopisma z listy filadelfijskiej. Mój aktualny indeks Hirscha w bazie Web of Science wynosi 10 i nie mówię tego, by się pochwalić, ale by zainspirować, rozbudzić ambicje naukowe młodszych kolegów. To bardzo ważne w takich młodych ośrodkach naukowych jak Uniwersytet Rzeszowski czy Klinika Hematologii w Rzeszowie. Moja obecność w Rzeszowie powinna dawać sygnał, że otwarła się dla nich szansa na rozwój naukowy tutaj, na miejscu. Ale oczywiście, nic nie zrobi się samo, bez zaangażowania i ciężkiej pracy samych zainteresowanych. Ale dlaczego akurat Rzeszów pojawił się w Pana życiu? Odkąd uzyskałem w czerwcu 2013 roku habilitację na Wydziale Lekarskim Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozglądałem się za możliwością zatrudnienia w Polsce, która byłaby odpowiednia do moich kwalifikacji. Około 3 lata temu skontaktowałem się telefonicznie z prof. Sławomirem Snelą, który pełnił funkcję pełnomocnika rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. powołania kierunku lekarskiego, a potem w moje zatrudnienie na Wydziale Medycznym skutecznie włączył się jego dziekan, prof. UR Artur Mazur. W tamtym czasie śledził Pan, gdzie w Polsce powstają nowe kierunki lekarskie? Tak, zastanawiałem się, gdzie mógłbym znaleźć miejsce dla siebie. Po kilkunastu latach spędzonych za granicą uznałem, że na tyle dużo się nauczyłem, że warto byłoby te umiejętności wykorzystać w Polsce. Rzeszów wydał się interesujący także dlatego, że jest dobrze skomunikowany z Krakowem, skąd pochodzę i gdzie mam bliską rodzinę. Poza tym uznałem, że swoim dorobkiem naukowym oraz tym, że przychodzę do Rzeszowa ze Szwecji i z Karolinska, mogę realnie wzmocnić powstający kierunek lekarski. ►

D

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

33


Ludzie nauki Zrodziła się w Panu chęć budowania czegoś od podstaw? Tak, to też. Możliwość kreowania kliniki uniwersyteckiej od podstaw to wyzwanie, które niewielu ma szczęście doświadczyć. Pomyślałem, że ważniejsze jest dla mnie wzięcie udziału w budowaniu medycyny uniwersyteckiej w Rzeszowie, niż kontynuowanie pracy w Sztokholmie, gdzie wszytko było bardzo przewidywalne. Dlaczego? rudno mi odpowiedzieć, bo to zależy od wypadkowej wielu czynników i nie do końca potrafię to jednoznacznie i krótko zdefiniować. Może to wynika z charakteru ludzkiego?! Jedni lubią pieniądze, inni swoje hobby, a ja po tylu latach pracy jako lekarz z poważnie chorymi, cierpiącymi, nierzadko umierającymi ludźmi, mam pełną świadomość, że dobra materialne naprawdę nie są najważniejsze w życiu. To zabrzmi jak banał, ale to prawda, najważniejsze jest zdrowie i empatia. To wynika z charakteru, czy z kilkunastu lat pracy w Skandynawii? Bo jako pacjenci od polskich lekarzy więcej empatii chcielibyśmy na pewno. Empatia pewnie ma u mnie związek z cechami osobowościowymi, ale doświadczenie zagraniczne też jest bardzo istotne. Uważam, że źle się dzieje, gdy człowiek większą część swego życia pracuje tylko w jednym miejscu. Wręcz wskazane jest, by zdobywać różne doświadczenia zawodowe, wtedy ma się lepszą perspektywę, widzimy sprawy wielowymiarowo, nabieramy pogłębionej optyki przy wykonywaniu zawodu i w życiu. W Szwecji, gdzie panuje mentalność protestancka – módl się i pracuj, gdzie skromność jest nakazem i powszechną zaletą, poprawność relacji na linii lekarz – pacjent jest duża i zauważalna. Szwedzcy pacjenci są bardzo świadomi swoich praw i obowiązków, a lekarze i pielęgniarki do każdego z nich odnoszą się z szacunkiem. To oczywista norma. Jednocześnie coraz częściej spotyka się w Szwecji zarzuty, że tamtejsi lekarze są nazbyt chłodni, pozbawieni emocji. Biorąc te wszystkie głosy pod uwagę nasuwa mi się jeden wniosek – lekarz to nie tylko zawód, musi być w nim powołanie i pasja. U Pana ta świadomość, że będzie Pan lekarzem była od dziecka? I tutaj Panią zaskoczę, ale nie. W liceum chodziłem do klasy biologiczno-chemicznej i ze wszystkimi przedmiotami radziłem sobie bez problemów, ale można chyba było o mnie powiedzieć „uzdolniony, ale nie wybitny”. Wydawało mi się, że może zawód związany z historią, albo z geografią będzie dla mnie wyborem na przyszłość. Jednocześnie od zawsze fascynowałem się przyrodą i może to przesądziło o wyborze studiów lekarskich. Na hematologii też znalazłem się przez przypadek. Ponad 20 lat temu lekarze hematolodzy samodzielnie oceniali komórki krwi albo szpiku kostnego pod mikroskopem i mnie oglądanie tego mikroświata zachwyciło. A że jestem konsekwentny, ten zawód okazał się dla mnie bardzo szczęśliwym wyborem. Sam przyjazd do Rzeszowa wielokrotnie Pan analizował?

T

To była bardzo przemyślana decyzja, dojrzewała we mnie kilka lat. Wracając do Polski, przyjeżdżając do Rzeszowa wiedziałem, że chcę osiąść w miejscu, które będzie dla mnie zawodowym wyzwaniem. Już wcześniej koledzy profesorowie – hematolodzy z dużych ośrodków w Polsce podpytywali mnie, czy może chciałbym wrócić do Polski. I może kogoś to zdziwi, ale nie brałem poważnie pod uwagę przenosin do Warszawy, Łodzi, czy powrotu do Krakowa. W moim rodzinnym mieście musiałbym pracować jako szef z kolegami, którzy mnie znali jako bardzo młodego lekarza, a z którymi ja nie miałem kontaktu od 15 lat i mogliby się bardzo zdziwić, kiedy by zobaczyli, jaki teraz jestem i czego od nich oczekuję, a to nie ułatwiałoby współpracy. Ciekawa była dla mnie perspektywa budowania od podstaw kliniki uniwersyteckiej, realizacja własnej wizji i wprowadzania w życie w Polsce najlepszych wzorców, których nauczyłem się przez te wszystkie lata spędzone za granicą. Wypracowanie całkiem nowego modelu. To zadanie wydało mi się też trudniejsze do zrealizowania w klinikach w większych miastach w Polsce, z dłuższymi tradycjami, niż w nowym miejscu, w Rzeszowie. Moim marzeniem było i jest przekazać swoją wiedzę i doświadczenie. Przez długie lata zajmowałem się przeszczepami szpiku kostnego, a nauczyłem się ich jeszcze w 1999 roku w Stanach Zjednoczonych we Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle – najlepszym ośrodku przeszczepowym na świecie. Pracujący w tym ośrodku prof. E. Donnall Thomas otrzymał w 1990 roku Nagrodę Nobla za badania nad przeszczepianiem szpiku kostnego. Wiedzę na temat przeszczepów szpiku przywiezioną ze Seattle wykorzystywałem przez 2,5 roku w Krakowie, ale w 2002 roku wyjechałem do Szwecji. W krakowskiej hematologii nie było wówczas warunków, abym w pełni wykorzystał możliwości, jakie dało mi terminowanie w Seattle, ale jak się później okazało, było przepustką do pracy w Karolinska. W Szwecji nie od razu znalazłem się w Karolinska Institutet. Wcześniej musiałem poznać kraj, język, system opieki zdrowotnej. Początkowo przez dwa lata pracowałem jako asystent oraz starszy asystent w Klinice Medycznej Szpitala Kullbergska w Katrineholm, w latach 2004-2007 byłem już ordynatorem w Oddziale Hematologicznym Kliniki Medycznej Szpitala w Varberg, a od 2008 roku znalazłem zatrudnienie jako ordynator w Centrum Hematologicznym Karolinska i związałem się ze Szpitalem Uniwersyteckim Karolinska Huddinge w Sztokholmie. A teraz... może to będzie zaskoczeniem, ale utożsamiam się już z tym miastem. Jestem krakusem z Rzeszowa. Ale to co zastał Pan na miejscu: standard szpitala w Polsce, w Rzeszowie i tego w Sztokholmie, relacje personel – przełożony, czy lekarz – pacjent, tak różne od tych w Skandynawii; nie zniechęciło Pana po miesiącu, a rodzina nie buntowała się wizją mieszkania może i w cieplejszym mieście, ale które trudno porównywać ze Sztokholmem? Mam to szczęście, że to ja jestem kierownikiem Kliniki Hematologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 1 w Rzeszowie i to ja określam oraz narzucam stosunki panujące w tej klinice (śmiech). I proszę mi wierzyć, zmiana mentalności jest możliwa,

34

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


Ludzie nauki zarówno wśród personelu, jak i kierownictwa, także wśród polityków, którzy mają świadomość, że rzeszowską hematologię z poziomu XX wieku trzeba przenieść w XXI wiek. A sam Rzeszów? Nie zniechęcił nas (śmiech). Moje dzieci są już dorosłe i do Rzeszowa się nie przeprowadzają, a ja z żoną dobrze się tutaj czujemy. Nie jest zresztą tajemnicą, że teraz Rzeszów podoba się wielu osobom w Polsce, co potwierdziło się w opiniach uczestników Ogólnopolskiej Konferencji „Hematologia Praktyczna”, zorganizowanej przez naszą klinikę we wrześniu w Rzeszowie. Także moi koledzy z Karolinska, którzy mnie tutaj odwiedzili, byli mile zaskoczeni, twierdząc, że Rzeszów przypomina im austriackie miasta, co trudno nie traktować jak komplement. Pańskie ambicje i marzenia związane z tym miejscem, bo nie wierzę, że komplementy kolegów z innych miast Panu wystarczą. hcę dobrze i nowocześnie leczyć ludzi w Rzeszowie i na Podkarpaciu, by jak najwięcej z nich uratować albo przedłużyć im życie. Region Sztokholmu ma 2 mln 100 tys. mieszkańców, Podkarpackie ma bardzo podobną populację. W Sztokholmie w ciągu jednego roku wykonuje się ok. 100 przeszczepów autologicznych, czyli od samego pacjenta, i ok. 100 przeszczepów allogenicznych, czyli od innej osoby. Z województwa podkarpackiego kieruje się co roku do innych ośrodków w Polsce ok. 30-40 chorych na autologiczny przeszczep szpiku oraz ok. 20-30 chorych na przeszczep allogeniczny. A przecież to jest ta sama liczebność populacji, więc i potrzeby muszą być podobne. Dotychczasowy wynik na Podkarpaciu ma związek z organizacją i efektywnością opieki zdrowotnej. I nie chodzi tu o samą hematologię, ale o cały łańcuch systemowy, od podstawowej opieki zdrowotnej przez szpitale rejonowe, na klinice uniwersyteckiej kończąc. Na hematologii te statystyki są bezlitosne? To zależy od jednostek chorobowych. Są choroby, gdzie jesteśmy w stanie uratować ponad 90 proc. chorych, ale pod warunkiem, że pacjent trafi we właściwe miejsce, we właściwym czasie i dostanie właściwe leczenie. Rzeszowskiej hematologii potrzebny jest nowy impuls hematologii europejskiej, żeby nie powiedzieć światowej. Co to konkretnie znaczy? Spojrzenie na pewne problemy z szerszej perspektywy i śmielsze myślenie o samych sobie. Potrzeby są duże i przyjeżdżając do Rzeszowa widziałem, że dużo mogę dać od siebie – i nie chodzi tylko o przeszczepy, o których już mówiłem, a których akurat w Rzeszowie się nie robi. Zaczęliśmy chociażby leczyć ostre białaczki szpikowe, tak jak się je leczy w Szwecji. Mój zespół już po pierwszym roku widzi lepsze efekty niż dotychczas, a to najlepsza zachęta, by chcieli iść tą drogą, którą im wskazuję. Oczywiście, ograniczają nas ściany, dotychczasowa struktura oddziału, ale rozbudzanie ambicji i aspiracji jest nieskrępowane. Co chciałby Pan zmienić jako szef kliniki, wiadomo. Co jako profesor kształcący lekarzy na Uniwersytecie Rzeszowskim? Powinniśmy się cieszyć, że udało się stworzyć w Rzeszowie kierunek lekarski na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Rzeszowskiego, ale jak najszybciej powinien powstać samodzielny Wydział Lekarski na Uniwersytecie, bo to on zazwyczaj jest motorem, który „ciągnie” wszystkie inne kierunki medyczne. Powinniśmy też dążyć do powstawania katedr, które będą prowadziły zajęcia ze swoich specjalności dla studentów wszystkich kierunków medycznych, a nie tylko przyszłych lekarzy. To pozwoliłoby zagwarantować wysoki poziom kształcenia niezależnie od kierunku studiów. Musimy też pamiętać, że kształcenie lekarzy to nie tylko dydaktyka. Ważny jest też aspekt naukowy polegający na prowadzeniu badań, które właściwie zorganizowane i prowadzone, podnoszą rangę Uniwersytetu. Parametryzacja, bibliometria przekładają się na punkty, które odpowiednio klasyfikują wydział wśród innych w Polsce. I dobrze, że tak jest, bo transparentność sprzyja rozwojowi uczelni, marginalizując uznaniowość, która nie jest niczym dobrym. Potrzebna jest nieustanna praca i rozwój. Pierwsze lata kształcenia lekarzy związane są z przedmiotami podstawowymi i przedklinicznymi. Te pierwsze są dobrze obsadzone kadrowo, ale już trzeba myśleć o rozwoju nauk przedklinicznych: patofizjologii, patomorfologii, farmakologii. Z kolei przedmioty kliniczne mają już niezłą i prawie wystarczającą kadrę. I jeśli jest coś, co może nam sprawiać największe trudności, to kwestia naukowości, co wymaga wielu lat usystematyzowanej, ukierunkowanej pracy badawczej. Na razie, mimo wszystkich inwestycji, deklarowanych chęci, jesteśmy bardzo daleko od tego, co jest na innych uniwersytetach medycznych w Polsce. Mamy pomieszczenia, ale trzeba wypełniać je treścią. Powinniśmy też być bardziej otwarci na współpracę z innym jednostkami w regionie: Instytutem Biotechnologii, Wydziałem Matematyczno-Przyrodniczym, czy Wydziałem Biologiczno-Rolniczym z Uniwersytetu Rzeszowskiego, Politechniką Rzeszowską. Dziś najciekawsze badania i odkrycia są na styku specjalizacji. To oznacza, że po tym, jak się Pan doczekał szwedzkiego doktoranta, mamy szanse na doktorat z hematologii, ale wychowanka z Rzeszowa? am przewód doktorski trwa minimum 4 lata i podjąłem już rozmowy na ten temat z moimi asystentami z Rzeszowa. Aspiracje są i wydaje mi się, że realne jest, by za 5-7 lat były pierwsze doktoraty, w których ja będę promotorem dla lekarzy z Rzeszowa. Trudność polega na tym, że lekarz obok pracy naukowej musi się też rozwijać zawodowo w wybranej przez siebie specjalności, a to wiąże się z dużą ilością pracy przy łóżku chorego, odbywaniem licznych szkoleń i staży, pełnieniem dyżurów, itp. Nie mam wątpliwości, że doczekam się tutaj grona wychowanków. Jak przychodziłem do Rzeszowa, był tylko jeden kolega z otwartym przewodem doktorskim we Wrocławiu i myślę, że tam już go zakończy. Jednak w międzyczasie przyszła do nas z Warszawy dr n. med. Magdalena Glazer-Stefańska, specjalista chorób wewnętrznych. Przeniosła się tutaj specjalnie, by współpracować z Panem Profesorem? Tak mówi, ale warto ją zapytać. ►

C

S

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

35


Ludzie nauki Dr n. med. Magdalena Glazer -Stefańska: Pochodzę z Podkarpacia i powrót do Rzeszowa był ukłonem w kierunku moich bliskich, ale równie ważne były powody zawodowe i możliwość pracy z prof. Machaczką. Będąc niedawno na międzynarodowym zjeździe hematologów w Wiedniu dotyczącym chorób rzadkich w hematologii i słysząc, jak często przywoływany i cytowany był prof. Machaczka m.in. w związku z chorobą Gauchera, w leczeniu której uważany jest za jednego z najlepszych w Europie, było mi miło. Tworzy Pan Klinikę Hematologii w Rzeszowie, ale sam oddział ma już swoją długą historię. Mam tego świadomość i warto pamiętać, że hematologia w Rzeszowie istnieje od wielu lat, kiedy to miała swoje lepsze i gorsze lata działalności. To, na czym dziś najbardziej mi zależy, to walka o każdego pacjenta w równym stopniu i z pełnym zaangażowaniem bez względu na wiek, stadium choroby i choroby towarzyszące. Co nie znaczy, że każdego leczymy tak samo, bo najistotniejsze jest indywidualizowanie terapii. W Szwecji lekarz specjalista pracuje bardzo samodzielnie i chciałabym te same standardy wprowadzić także w mojej klinice. W Polsce często obserwuję problem, w którym starsi lekarze nie pozwalają swoim młodszym kolegom na samodzielność, a szkoda. Branie odpowiedzialności na siebie skłania zwykle ludzi do dużo większego zaangażowania, szukania nowych, lepszych rozwiązań dla chorych. To umiłowanie do wolności i odpowiedzialności to znak pokoleniowy? Pan jedną nogą wychował się w PRL-u, drugą już w wolnej Polsce i szybko szukał swoich dróg. Co Pana nosiło po świecie w czasach, kiedy lekarze-specjaliści w Polsce mogli już wieść całkiem spokojne i dostatnie życie? iekawość. Po raz pierwszy do Szwecji wyjechałem jeszcze jako student medycyny w czasie wakacji w 1990 roku. Trafiłem na oddział onkologiczno-paliatywny jako tzw. opiekun chorego. Rano pomagałem chorym ubrać się, umyć, prowadziłem ich do jadalni. Po południu były wyjścia na spacer, sprzątanie. Jedna osoba towarzyszyła dwóm, trzem chorym. W Polsce do tej pory nie ma takich standardów opieki. Już wtedy intrygowało mnie i ciekawiło, jak leczenie w Polsce wypada na tle innych krajów europejskich. Moje pokolenie ma też kompleks „Zachodu”, którego ja już dawno się wyzbyłem, ale przed laty to był motor moich poszukiwań. Od zawsze chciałem udowodnić samemu sobie, że Polak może pracować na równi z lekarzami z Europy Zachodniej, a może i lepiej. Wynagrodzenia lekarzy i komfort życia w Szwecji też miały chyba swoje znaczenie. Jak byłem młodym człowiekiem, komfort życia był ważny, ale nie najważniejszy. Możliwość rozwoju była wartością największą. Sam dobrobyt jest dobrą rzeczą, ale zawiera też pewną pułapkę – człowiek staje się wygodny, gnuśny i leniwy. Ma coraz większe wymagania, a trudzić się i pracować chce coraz mniej. Dla mnie przed laty absolutnym szczęściem było dostanie paszportu, a przed 12 laty, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej, otrzymanie legalnej pracy w europejskim szpitalu. Moim jedynym marzeniem było, by nikt mi nie przeszkadzał, a wierzyłem, że ze wszystkim poradzę sobie sam. Zabrzmi to paradoksalnie, ale ten brak zamożności na Podkarpaciu postrzegam niekiedy jako atut tego regionu, który może być kołem zamachowym jego rozwoju. Często obserwuję, jak studenci, pielęgniarki, młodzi lekarze w Rzeszowie są głodni sukcesu, jak ambicje i aspiracje napędzają ich do pracy, stawiania sobie wyzwań. I tacy ludzie tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że bardziej potrzebny jestem w Rzeszowie, niż w Sztokholmie. W wielu przypadkach być może będę mógł wiele rzeczy im podpowiedzieć i pokazać. Chce Pan przez to powiedzieć, że startując dzisiaj w zawodzie być może nie miałby Pan takiej determinacji w pracy zawodowej i naukowej? To jest trudne pytanie, bo wywodzę się z typowej klasy średniej, mój ojciec jest profesorem ekonomii i od zawsze miałem w domu wzór pracy naukowej i szacunku dla nauki. Ale będąc młodym człowiekiem najbardziej zależało mi na niezależności, osiągnięciu wszystkiego własną pracą. Dla mnie to było i jest oczywiste. Pańskie zainteresowania naukowe ogniskują się wokół nowotworowych chorób krwi i szpiku kostnego. Przez prawie 3 dekady pracy udało się Panu oswoić ze śmiercią pacjenta? ie, nie potrafię się z tym oswoić. Dla mnie zawsze to bolesne i trudne przeżycie. Trudno wyrazić, jak się czuję, kiedy wiem, że chory umrze, albo umiera, chociaż o niego walczymy, nierzadko desperacko. Największym wyzwaniem jest dla mnie, by jak najwięcej pacjentów uratować. Widziałem ludzi w każdym wieku i nikt nie chce umierać, życie mamy jedno. Bardzo rzadko ktoś jest pogodzony ze śmiercią. Wracając zaś do moich zainteresowań zawodowych – to rzeczywiście hematoonkologia, czyli nowotworowe choroby krwi, szpiku kostnego i układu limfatycznego. Druga grupa, to choroby rzadkie, występujące u dorosłych, które często dają obraz hematologiczny, jak np. choroba Gauchera czy HLH. No i oczywiście interesuję się przeszczepianiem komórek hematopoetycznych. Patrząc wstecz, to, co się zdarzyło w Pana życiu, przerosło marzenia? Tak (śmiech). Gdy zdawałem na medycynę, bardzo chciałem dostać się za pierwszym razem i to się udało, choć nie byłem najlepszy, najgorszy też nie. Z mojej klasy w IV Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie prawie połowa uczniów została lekarzami, kilka osób było genialnych, ale potem czegoś po drodze im zabrakło. W życiu bardzo ważne są talent i zdolności, ale też pracowitość, szczęście i odwaga. Gdy patrzę na siebie sprzed lat, jedna rzecz jest niezmienna: nigdy nie robię długoterminowych planów, po prostu działałam. Nigdy też nie miałem jednego pomysłu na swoje życie zawodowe. Gdy coś mi się nie udawało, zawsze miałem plan B, a nawet C. Dzięki temu nie ulegałem frustracji, tylko robiłem skręt w kierunku innych wyzwań. Może także dlatego tak dobrze czułem się przez kilkanaście lat mieszkając w Szwecji. To jest kraj, gdzie są jasne i przejrzyste reguły gry. Mówiąc skrótowo i dosadnie, tam nie marnuje się czasu na „kopanie po kostkach”, a praca i kreatywność mają pełne wsparcie. 

C

N 36

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016





Fotografie Tadeusz Poźniak

Z Robertem Gwiazdowskim, doktorem habilitowanym nauk prawnych, profesorem na Uczelni Łazarskiego, adwokatem, doradcą podatkowym i komentatorem gospodarczym...


...rozmawia Jaromir Kwiatkowski.

Zła gospodarka

jest efektem złych rządów wszystkich ekip


D

Robert Gwiazdowski

oktor habilitowany nauk prawnych. Profesor prawa na Uczelni Łazarskiego, na której zajmuje się myślą polityczną, prawną i ekonomiczną oraz ekonomiczną analizą prawa. Adwokat i doradca podatkowy. Specjalizuje się w prawie podatkowym. Popularny komentator gospodarczy. Przewodniczący Rady Centrum Adama Smitha; ekspert w dziedzinie podatków w CAS. Prezes Warsaw Enterprise Institute – fundacji, która koncentruje swoje działania wokół czterech kluczowych agend dla Polski: państwa i prawa, bezpieczeństwa, gospodarki i demografii. W latach 2006-2007, jako przedstawiciel Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej, był prezesem Rady Nadzorczej ZUS.

Jaromir Kwiatkowski: Czy istnieje prosty przepis na takie zmiany w Polsce, żeby ludzie nie chcieli stąd wyjeżdżać, a wręcz przeciwnie – chcieli tu wracać, np. z Wielkiej Brytanii, żeby opłacało im się zakładać tu firmy, by chcieli mieć dzieci itp.? Dr hab. Robert Gwiazdowski: Jeżeli za Mieszka I byliśmy krajem „mlekiem i miodem płynącym”, to nie ma powodów, abyśmy nie mogli być takim krajem za rządów pani Beaty Szydło. To, że nie jesteśmy, jest efektem złych rządów. Dlaczego? Każdy kraj ma jakieś aktywa. Jeśli chodzi o nasze aktywa: leżymy na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych w centrum Europy. To przez wieki było naszym politycznym przekleństwem, ale jednocześnie ekonomicznym atutem. Co więcej, politycznym przekleństwem było przez 300 lat, a gospodarczym atutem – przez 1300. Po drugie, mamy zasoby naturalne. Nie tylko węgiel kamienny, ale także sole, rudy, trochę różnych metali. Ale ich nie wydobywamy, a powinniśmy. Po trzecie, mamy 38 mln mieszkańców, No, może 36,5, bo reszta wyjechała do Londynu. To więcej niż ma 11 mniejszych krajów UE razem wziętych. Przy czym zasoby naturalne będziemy mogli wykorzystać dziś i za 20 lat. Zasobów w postaci młodych ludzi niestety nie, bo oni się starzeją, a młodzi na rynek pracy nie będą napływali. Jako jedyni w Europie mieliśmy w XX w. dwa wyże demograficzne. Pierwszy, tak jak wszyscy, po II wojnie światowej. Drugi – po wojnie polsko-jaruzelskiej. Te dzieci napływają na rynek pracy i nie są wykorzystywane.

42

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Postawił Pan tezę, że marnujemy nasze atuty z powodu złych rządów. Od 27 lat piszę o polityce i mam poczucie déjà vu: zmieniają się partie, rządy, ale nie przywary polityków. Świetne określenie. Na swoim blogu na stronie Warsaw Enterprise Institute umieściłem cykl artykułów, które nazwałem wspólnym tytułem „Déjà vu”. To były teksty sprzed kilkunastu lat, pierwszy z 1997 r. W 5 z 6 nie musiałem nic zmieniać. Gdybym nie uprzedził czytelnika, że to są artykuły z tamtego okresu, to by się nie zorientował. W jednym wystarczyło wyłącznie nazwy AWS i SLD zamienić na PO i PiS. W 1989 r. postawiliśmy bowiem na złą kartę. To znaczy? ilton Friedman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, twórca tzw. chicagowskiej szkoły ekonomii, kiedy w 1990 r. przyjechał do Polski, powiedział: „Polacy, nie idźcie tą drogą, którą podąża dziś Europa Zachodnia. Idźcie taką drogą, którą Europa Zachodnia podążała w czasach, kiedy była w takiej sytuacji gospodarczej, w jakiej wy jesteście dziś”. Myśmy, niestety, nie posłuchali Friedmana i postanowiliśmy podążać tą drogą, którą wówczas podążała Europa, czyli drogą regulacji. Pierwszy zasadniczy błąd, popełniony na samym początku, to było przyjęcie zachodniego modelu podatkowego, który został jeszcze bardziej zepsuty w Polsce. Przyjęliśmy założenie, że będziemy się rozwijać dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Liczyliśmy na to, że przyciągniemy te inwestycje dlatego, że praca w Polsce jest tania. Owszem, praca w Polsce była tania dla dyrektora finansowego koncernu niemieckiego, który porównał koszt pracy w Warszawie i Berlinie czy Paryżu. Tylko że większość miejsc pracy w Polsce po 1989 r. została utworzona w sektorze prywatnym, a nie dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Firmy zagraniczne, gdy inwestują w tej chwili w Polsce, jak ostatnio Mercedes, to życzą sobie wsparcia rządowego, zwolnień podatkowych. Gdybyśmy wyeliminowali trzy wady – przeregulowaną gospodarkę, nieprzyjazny system podatkowy

M


VIP tylko pyta i takież sądownictwo – to, zważywszy na nasze położenie w środku Europy, na 36,5 mln konsumentów i rzesze potencjalnych producentów, taki Mercedes powinien przyjść do wicepremiera Morawieckiego i zapytać, co ma zrobić, żebyśmy pozwolili mu w Polsce założyć fabrykę. Tyle, że ten model ekonomiczny, który realizujemy w Polsce od 27 lat, przedstawia się jako bezalternatywny, nazywając go jeszcze figlarnie wolnym rynkiem, a to, co głosił Milton Friedman, nazywa się „liberalną utopią” i woła się: pokażcie nam choć jeden kraj, który ją zrealizował.

Mieliśmy okazję być takim krajem. Proszę zwrócić uwagę, że w Chile za Pinocheta doszło oczywiście do różnych politycznych nadużyć, masowych morderstw, ale na zmianach, które wprowadził on w gospodarce, Chilijczycy zyskali. Tak naprawdę Pinochet popełnił w gospodarce tylko jeden błąd: zgodził się na otwarte fundusze emerytalne. Tak czy owak, Chile z kraju zapóźnionego stało się liderem gospodarczym Ameryki Łacińskiej. A gdyby nie otwarte fundusze emerytalne, to nie miałoby do dziś problemu z emeryturami. Bliższy przykład: Kisiel w stanie wojennym ubolewał, że Jaruzelski – skoro już musiał wziąć ludzi „za mordę” – nie wprowadził kapitalizmu. Ale on przecież nie zrobił tego, by wprowadzić kapitalizm, ale wręcz przeciwnie – bronić socjalizmu. Ale, bardzo przepraszam, Chińczycy trzymają ludzi „za mordę”, a wprowadzili kapitalizm. Kapitalizm to system gospodarczy oparty na zasadzie konkurencji i wolności umów. Bo to, że w Chinach nie można organizować manifestacji czy pisać krytycznie o rządzie, to jedno. A to, że można robić biznes, wykorzystując – póki co – ludzki potencjał Chin, to drugie. Tylko, z drugiej strony, towary „made in China” stały się symbolem kiepskiej jakości. Zgoda. I teraz Chińczycy mają z tym problem. Ceny pracy w Chinach znacznie wzrosły, a z jakością – zwłaszcza w niektórych branżach – nie jest najlepiej. Zaczęliśmy mówić „chińskie badziewie”, bo Chińczycy zalali świat tanimi produktami. Ale poprawiają się. Proszę spojrzeć na ich najnowsze produkty branż technologicznych, jak np. chińskie smartfony. Huawei P9 z obiektywem Leiki robi furorę na rynkach światowych, bo Chińczycy odkryli, że dziś dla ludzi podstawową zaletą telefonu komórkowego jest zrobienie fajnej fotki. W związku z powyższym uznali – i słusznie – że obiektyw jest kluczem do podbijania rynku. Jeżeli już zawędrowaliśmy do Chin, to warto przypomnieć, że niedawno rzucili oni pomysł zbudowania nowego Jedwabnego Szlaku Handlowego Chiny – Europa. Jaką rolę mogłaby odegrać Polska w tym wielkim projekcie? Leżymy na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych. Leżeliśmy na dawnym Jedwabnym Szlaku, tak więc gdybyśmy mieli dziś się na nim nie znaleźć, to tylko i wyłącznie z uwagi na głupotę naszych polityków. Nie ma, poza politycznymi żadnych przesłanek – ani geograficznych, ani ekonomicznych – żebyśmy na tym szlaku się nie znaleźli.

Na wstępie naszej rozmowy wspomniał Pan o demografii. Napisał Pan niedawno, że będzie ona miała największy – większy od polityki – wpływ na rynek kapitałowy, giełdę itd. Dlaczego? Adam Smith pisał, że roczna praca każdego narodu jest funduszem, który zaopatruje go we wszystkie składniki niezbędne do życia. Ta roczna praca to efekt tego, ile osób pracuje i z jaką efektywnością. Efektywność możemy podwyższać, natomiast ilość zależy od demografii. Oczywiście, możemy posługiwać się importem siły roboczej, czyli korzystać z migracji. Problem polega na tym, że nie bardzo skąd ci ludzie mają migrować, bo problemy demograficzne przeżywa większość najlepiej rozwiniętych gospodarek świata. eoretycznie możemy sobie poprawić sytuację demograficzną importem pracowników z Ukrainy i Białorusi. Ale z niewiadomych przyczyn nie chcemy tego zrobić. Decyduje o tym polityka, a nie demografia. Tymczasem dzietność Polek wynosi obecnie 1,3. To oznacza, że na 100 kobiet przypada 130 dzieci. Statystycznie połowa z nich to dziewczynki. Te 65 dziewczynek urodzi 80 dzieci. Wtedy będzie 40 dziewczynek, które urodzą pięćdziesiąt kilka dzieci. Siedem pokoleń i nas nie ma! I to tylko i wyłącznie przy bardzo optymistycznym założeniu, że współczynnik dzietności utrzyma się na poziomie 1,3. Tymczasem gdy on się utrzymuje na takim poziomie przez dwa pokolenia, to w trzecim pokoleniu spada. Więc tak naprawdę nie po siedmiu, lecz po pięciu pokoleniach będziemy „załatwieni”. W Polsce niedawno wszczęto demograficzny alarm. Pytanie, czy coś z tego wynika. Program 500+, przynajmniej tak jak go przedstawia rząd, nie miał być programem socjalnym, tylko demograficznym, mającym zachęcać matki do rodzenia większej liczby dzieci. Moim zdaniem, jest to pomysł polityczny, a nie demograficzny. On może przynieść jakieś efekty demograficzne, ale nie przyniesie takich, jakie są nam potrzebne. A jest nam potrzebny powrót do współczynnika dzietności 2,1, bo przy takim współczynniku następuje reprodukcja pokoleń. Program 500+ nie jest w stanie sprawić, że się do tego poziomu zbliżymy. Być może współczynnik dzietności podniesie się z 1,3 do 1,4 czy 1,5, ale to nadal będzie za mało, bo w dalszym ciągu będziemy obumierać, tylko trochę wolniej. Ja jestem zwolennikiem obniżenia opodatkowania pracy, bo to źle skonstruowany system podatkowy wpływa na naszą dzietność. A jeżeli byśmy chcieli zadziałać na demografię bardziej bodźcowo, to jak? O wiele lepiej byłoby przyznać 50 tys. zł na każde urodzone dziecko. To by kosztowało o wiele mniej niż program 500+ i byłoby mocnym bodźcem, bo 50 tysięcy to już jest bardzo przyjemna kwota. Program 500+ jest mniej programem demograficznym, a bardziej socjalnym, gdyż jest adresowany nie tylko do pracujących, tak jak byłoby adresowane obniżenie opodatkowania pracy, lecz także do tych, którzy nie płacą podatku dochodowego, czyli rodzin wiejskich. Powód jest prosty: PiS odbiera w ten sposób elektorat PSL-owi i pokazuje, że coś robi dla swojego elektoratu. Przy czym, żebyśmy sie dobrze rozumieli: jeżeli mielibyśmy wybór – nie robić nic albo wprowadzić 500+, to lepiej jest wprowadzić 

T

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta 500+. Sorry, Platformo, miałaś 8 lat, żeby coś z tym zrobić, ale twierdziłaś, że się nie da. Ale powinniśmy mieć w tyle głowy, że są lepsze rozwiązania niż 500+. Oczywiście. Tyle że te lepsze rozwiązania można było łatwiej zastosować dopóty, dopóki nie zastosowaliśmy programu 500+. Bo dzisiaj dokładanie do niego nowych rozwiązań może się okazać nie do strawienia dla budżetu. A propos źle – Pana zdaniem – skonstruowanego systemu podatkowego. PiS wystąpił z kilkoma pomysłami uzdrowienia sytuacji: jednolitego podatku...

To nie jest pomysł PiS-u, bo wcześniej wystąpiła z nim Platforma Obywatelska, a pomysł PO to zmodyfikowana wersja pomysłu Centrum Adama Smitha. Tylko że my mówiliśmy: likwidujemy PIT, ZUS i NFZ, i wprowadzamy jednolity podatek od funduszu wynagrodzeń, pobierany u źródła, czyli w przedsiębiorstwie, które wypłaca wynagrodzenia, i dużo niższy od dotychczasowego opodatkowania. Tymczasem Platforma zaproponowała, że co prawda pracodawca będzie płacił jeden podatek, ale dalej będziemy musieli utrzymywać armię urzędników, którzy będą dokonywać przelewów: to na ZUS, tamto na OFE itd. W projekcie PO nie miało być likwidacji OFE, w projekcie PiS już tak. Inny podatkowy pomysł PiS to podatek progresywny, czyli im więcej zarabiasz, tym wyższą stawkę podatku płacisz. Dlaczego karać ludzi za to, że są przedsiębiorczy? No i podatek handlowy od hipermarketów tłumaczony tym, że to nie jest sprawiedliwe, iż nie płacą one podatków. To nie do końca prawda. Najsłynniejsza sieć, czyli Biedronka, od dłuższego czasu płaci. Podatek sklepowy został źle skonstruowany. To, że Komisja Europejska będzie przeciwko niemu protestowała, było wiadomo, odkąd ten pomysł się pojawił. Francuzi mają podatek inaczej skonstruowany i on jakoś działa. Myśmy zrobili to po hiszpańsku i węgiersku, więc dlaczego się dziwimy? Węgrzy musieli się wycofać, Hiszpanów pogoniła Komisja Europejska dlatego, że w Unii Europejskiej nie może być innego podatku obrotowego niż VAT. Więc jeżeli chcemy wprowadzać jakiś podatek, to musimy skonstruować go tak, żeby nie był ściśle związany z samym obrotem, jeżeli – podkreślam – mamy podatek dochodowy. Moje środowisko mówi, że powinniśmy zlikwidować podatek dochodowy i opodatkować przychód jako formułę podatku dochodowego. Bo podatek dochodowy jest to podatek od przychodu minus koszty. Mówimy tak: jeżeli można wprowadzić 160 pozycji, które nie są kosztem uzyskania przychodu i UE się tego nie czepia, to równie dobrze możemy stworzyć katalog 5846 pozycji, które nie są kosztem uzyskania przychodu albo w skrócie napisać, że nic nie jest kosztem uzyskania przychodu. A stawkę podatkową z 19 proc. obniżyć do 1,5 lub 1,75, ale nie więcej niż 2, bo powyżej 2 zacznie się znowu bardziej opłacać robienie różnego rodzaju podatkowych struktur pionowych.

44

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

A podatek progresywny – czy nie jest czystym populizmem? Oczywiście, że jest. Progresja podatkowa nie ma żadnego uzasadnienia. Jest nieefektywna ekonomicznie, co zostało wielokrotnie udowodnione. Badania OECD pokazują, że efektywna stawka podatku dochodowego wynosi 18-22 proc. nawet w tych krajach, gdzie krańcowe stawki przekraczały 80 czy nawet 90 proc. O wiele prościej byłoby stworzyć podatek proporcjonalny: jeżeli 10 razy więcej zarabiam, to 10 razy więcej płacę. Niektórzy uważają, że podatek powinien być pogłówny – każdy płaci tyle samo. Ja nie uważam, że tak powinno być, dlatego że jeżeli zarabiam 10 razy więcej od sąsiada, to mam 10 razy większy interes w tym, żeby to państwo dobrze działało i żeby policja pilnowała mojego dochodu. Z kolei sąsiad, który zarabia 10 razy mniej, może chcieć mnie okraść i nie jest zainteresowany tym, żeby płacić tyle samo na utrzymanie policji co ja. Natomiast nie ma żadnego uzasadnienia, żeby od pewnej kwoty zacząć płacić ponad. Niektórzy powołują się na teorię malejącej użyteczności krańcowej, polegającej na tym, że im więcej zarabiam, tym mniejszą użyteczność przynoszą mi te pieniądze. Problem polega tylko i wyłącznie na tym, że dziś nie mówimy o podwyższaniu, ale o potencjalnym obniżaniu zobowiązań. Jeżeli obniżymy wszystkim, to ci, którzy zarabiają najmniej, będą mieli większy pożytek nawet z mniejszych kwot niż ci, którzy zarabiają więcej. Poza tym ci, którzy zarabiają więcej, wydają więcej w podatku konsumpcyjnym, a jak nie wydają, to więcej oszczędzają, a jak więcej oszczędzają, to mogą więcej pożyczyć, żeby zrealizować jakąś inwestycję, dlatego, że inwestycje biorą się z oszczędności. Pan Morawiecki napisał w Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, że trzeba zwiększyć oszczędności krajowe, a jednocześnie jako minister finansów twierdzi, że trzeba ludziom zabrać więcej pieniędzy. To z czego będą te oszczędności? W Polsce obecnej jest tak: gdzie nie ruszyć, trzeba coś naprawić. ilka lat temu naukowcy z któregoś z uniwersytetów przygotowali model matematyczny pokazujący, co by było, gdybyśmy polityków sprawujących władzę wybierali przez losowanie. Wyszło im, że byłoby lepiej. Więc może trzeba ich losować? (śmiech) Dziś, jak jest jakiś rozsądny projekt, to nie zostanie zrealizowany, o ile nie myśmy go wymyślili. Natomiast realizujemy pomysły, które wymyśliliśmy, nawet jeżeli są pomysłami złymi. Moim ulubionym przykładem historycznym jest ustawa refundacyjna o lekach. PiS próbował ją przeprowadzić w 2006 r. Wtedy była wielka opozycja przeciw temu projektowi. Jedną z osób, które go zwalczały, była Ewa Kopacz, minister zdrowia w gabinecie cieni Platformy. Projekt upadł, Platforma objęła władzę. I co zrobiła? Uchwaliła ten projekt, a jego promotorką była… minister Kopacz – ta sama, która kilkanaście miesięcy wcześniej mu się sprzeciwiała. Pomysł był głupawy, wiadomo było, że skończy sie rynkiem paralelnym. Było pytanie, czy oni robią to z głupoty, czy celowo. No, ale zrobili. Efekt był taki, że po kilku latach okazało się, iż nie ma niektórych lekarstw w polskich aptekach. Gazety, które wcześniej popierały projekt pani

K


VIP tylko pyta Kopacz, bo zapomniały, że to był projekt PiS-u, zaczęły pisać, że brakuje lekarstw, bo ci wstrętni prywaciarze sprzedają je za granicę. Dziś tego typu pomysłem jest pomysł jednolitego podatku. Platforma wiedziała, że gdzieś dzwoni, że ten nasz pomysł spotyka się z ciepłym przyjęciem, więc postanowiła zrobić go po swojemu. Nie zdążyła go wprowadzić, a teraz będzie go wprowadzał PiS. Jeżeli zrobi tak jak z ustawą refundacyjną, czyli jednak go, wbrew oponentom, przeforsuje, to spotkamy się za trzy lata i wtedy Panu powiem: skończyło się tak, jak mówiłem, czyli źle. Wspomnieliśmy plan Morawieckiego. Jest rzeczą bezsporną, że Polska musi wykrzesać rezerwy prorozwojowe. Pytanie, czy Morawiecki chce użyć dobrych narzędzi.

Jeżeli mam porównać Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju na 63 slajdach ze Strategią Gospodarczą Polska 2030, przygotowaną przez ekspertów Tuska, to plan Morawieckiego z całą pewnością ma lepszy sznyt korporacyjny, bo w korporacjach te slajdy są bardzo modne. Po drugie, moim zdaniem, jest on lepiej osadzony w rzeczywistości niż te epistoły, które były w planie Boniego. Problem polega na tym, że w budowaniu tego planu trochę pomagały globalne firmy konsultingowe, które bardzo rzadko doradzają w implementacji programów, które napiszą. My teraz musimy przejść od slajdów do projektów realizacyjnych. No i tu zaczynają się schody. Jeżeli wiemy np., że chcemy postawić w Polsce na start-upy, to ja pytam, dlaczego ktoś ma zakładać start-upa w Polsce, żeby – jeżeli on się powiedzie – płacić podatek w wysokości 40 proc. od dochodu powyżej 6 tys. zł, a nie zrobić tego samego gdzie indziej. Jeżeli wiemy, że – bardzo optymistycznie licząc – na 10 start-upów „wychodzi” może jeden, to musimy na tym jednym zarobić tyle, żeby pokryć „wtopę” przy 9 pozostałych. W związku z tym musimy mieć odpowiednio duży zysk netto – ten, który do nas trafi, jeżeli inwestycja nam się uda. A zatem plany podwyższenia podatków dla tych, którym się udało, są sabotażem w stosunku do planu zrobienia w Polsce gospodarki innowacyjnej. Czyli rządzący widzą - bo widzą - problemy, tylko nie potrafią znaleźć dobrych sposobów ich rozwiązania. Przykład: w dniu, w którym prowadzimy ten wywiad, ogłoszono projekt rozwiązania problemu dzikiej reprywatyzacji. Ten problem należy oczywiście rozwiązać, ale pomysł przedstawiony przez ministra sprawiedliwości jest kuriozalny. Żeby go zrealizować, czyli skutecznie odbierać majątki bez prawomocnego wyroku sądu cywilnego czy administracyjnego, musielibyśmy wypisać się z Unii Europejskiej, bo inaczej Trybunał Sprawiedliwości będzie tym ludziom przyznawał odszkodowania w horrendalnych wysokościach. Czyli ważne jest know how – wiedzieć jak. Zakończmy problemem systemu emerytalnego. Czy ZUS zbankrutuje? Albo inaczej: ile mamy czasu na naprawę

systemu, żeby nie zbankrutował? I czy jednak – przeciwko czemu się bronimy – nie będziemy musieli uznać, że trzeba podnieść wiek emerytalny? Zaczynając od pierwszego pytania: ZUS nie zbankrutuje, bo nie ma w ogóle żadnych pieniędzy. ZUS może najwyżej nie mieć na utrzymanie swoich pracowników. Pamiętajmy, że w ZUS-ie pracuje 45 tys. ludzi, za których trzeba zapłacić składkę na ZUS, a to jest mnóstwo pieniędzy. Poza tym, ZUS musi utrzymywać KSI, czyli Komputerowy System Informatyczny (800 mln zł rocznie), bo ZUS obsługuje absurdalny system emerytalny. ie ma najmniejszego powodu, by emerytury były zróżnicowane. Nie płacimy żadnej składki, tylko podatek celowy, z którego finansowane są emerytury naszych rodziców i dziadków w nadziei, że nasze dzieci i wnuki będą płaciły taki sam podatek na nasze emerytury. Tylko że dzieci będzie coraz mniej, a emerytów coraz więcej, zwłaszcza jak zacznie schodzić z rynku pracy drugi powojenny wyż, ten z czasów Jaruzelskiego. Niektórzy mówią: jak to, emerytura ma być taka sama dla wszystkich? Przecież płacę różne składki. Nie płacisz żadnych różnych składek, płacisz podatek. Po drugie, nawet jakby, to przecież np. składkę na NFZ też płacisz proporcjonalną do dochodu. Czy transfuzję zrobią ci w szpitalu szybciej niż temu, co płaci niższą składkę? Świadczenie ze strony państwa może być świadczeniem rzeczowym, np. transfuzja krwi, albo pieniężnym, np. emerytura. Dlaczego dostęp do świadczenia rzeczowego ma być taki sam, mimo że płacimy różną składkę, a dostęp do świadczenia pieniężnego ma być inny? Emerytura jest świadczeniem, bez względu na to, jak bardzo intelektualnie staralibyśmy się wykazać, że jest inaczej. W związku z tym może być ona taka sama dla wszystkich. W tej chwili zaczyna się spłaszczać. Różnice w wysokościach emerytur są coraz mniejsze i będą jeszcze mniejsze, jak już całkowicie zejdą z rynku ci, którzy byli jeszcze w starym systemie. Utrzymywanie systemu, które kosztuje w sumie parę miliardów złotych po to tylko, żeby ktoś miał emeryturę wyższą od innego o 150 zł miesięcznie, jest kompletnym absurdem. Ale nikt nie ma odwagi, żeby ten stan rzeczy zmienić. Dopiero gdy to się wszystko „rozchrzani”, będzie powód, żeby to zmienić. A „rozchrzani” się? Oczywiście. Nie ma innej możliwości. Wystarczy spojrzeć w tabele demograficzne. Około roku 2050 nie będzie miał kto płacić na ówczesnych emerytów. Bo te dzieci, które miałyby płacić, się nie urodziły. Koniec, kropka. Czy podejmując pewne działania dziś, uda się uniknąć katastrofy za lat 30? Nie, bo to już się wydarzyło. My dzisiaj możemy tylko i wyłącznie operować na zmiennych, jakimi są wiek emerytalny i wysokość emerytury. Premier Szwecji - kraju, będącego wzorem do naśladowania dla naszych lewicowców - powiedział, że jego zdaniem Szwedzi będą musieli pracować do 75. roku życia, bo nie da się inaczej, gdyż też nie robią dzieci. Co prawda, możemy sobie wyobrażać, że będzie u nas jak w Portugalii, gdzie Trybunał Konstytucyjny uznał, że obniżenie emerytury jest sprzeczne z konstytucją. Ale skoro nie ma pieniędzy, to z próżnego i Salomon nie naleje. 

N

Wywiad i sesję zdjęciową przeprowadziliśmy w Kancelarii Adwokackiej Gwiazdowski tax&legal w Warszawie.




Izabela Zatorska, lekkoatletka, medalistka mistrzostw Europy i świata, czołowa polska maratonka, jedna z najlepszych zawodniczek świata w biegach górskich.

Iza, daj z siebie wszystko! Jest najlepszą polską biegaczką górską w historii polskiej lekkoatletyki i jedną z najlepszych na świecie, co dokumentują m.in. puchary i medale zgromadzone w kilku pomieszczeniach jej domu we Wrocance k. Krosna. Gdy osiągała najlepsze wyniki w sporcie wyczynowym, urodziła troje dzieci. Druga ciąża przekreśliła jej udział w olimpiadzie w 1988 roku. Nie żałuje. Utytułowana lekkoatletka we wrześniu 2016 r., w wieku 53 lat, biegiem na Elbrus w imponującym stylu zakończyła wyczynową karierę sportową. Teraz nie chce się z nikim ścigać, a sport będzie uprawiać dla przyjemności. I do tego namawia wszystkich. – Każdy może być mistrzem dla siebie, jeśli da z siebie wszystko i będzie podążał za marzeniami – mówi.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak

P

rzed biegiem głównym na Elbrus (5642 m n.p.m.), najwyższą górę Kaukazu i Rosji, złapała silne zapalenie krtani. W rozgrywanym dwa dni wcześniej biegu eliminacyjnym, który zresztą wygrała, nie miała możliwości zmienić stroju sportowego na suchy i już po kilku godzinach zaatakowała ją choroba. W dniu biegu głównego miała 38,2 stopnia Celsjusza, ale nie przyznała się do choroby. Wystartowała, ryzykując zdrowiem, a może nawet życiem. Morderczą trasę Elbrus Race pokonała w czasie 5 godzin i 40 sekund. – Przyjechaliśmy tam za wcześnie. Szybko przeszłam aklimatyzację, świetnie się czułam, ale już po tygodniu byłam zmęczona. Mój organizm był przygotowany do startu już na 6.-7. dzień pobytu. Wtedy też udało się w świetnym tempie treningowo zdobyć Elbrus. W dniu startu wiedziałam, że jestem bardzo osłabiona chorobą, ale musiałam wystartować. Projekt Elbrus Race trwał od roku, nie mogłam zrezygnować, zawieść kibiców i tylu młodych ludzi, których namawiałam do spełniania swoich marzeń – tłumaczy Izabela Zatorska. – Media dużo mówiły o projekcie i o próbie pobicia rekordu świata, podczas gdy bieg na Elbrus miał być przede wszystkim zakończeniem mojej ponad 35-letniej kariery wyczynowej. Nie chciałam bić rekordów. Moim marzeniem było tylko wbiec na Elbrus w czasie zawodów. Groźny wypadek w Nigerii Pomysł zdobycia Elbrusu pojawił się, gdy biegaczka coraz bardziej zaczęła odczuwać dolegliwości zdrowotne. W 2006 roku przeżyła wypadek samochodowy w Nigerii, z którego wyszła z dwoma złamanymi kręgami piersiowymi, złamaną łopatką, obojczykiem, czterema żebrami, przebitym płucem i odmą płuc. Lekarze powiedzieli jej, że już nie wróci do biegania wyczynowego. Zaproponowali jej szachy. Była totalnie załamana. Przez pół roku nosiła gorset, a sport ograniczyła do rowerka stacjonarnego. Ból podczas pierwszego po wypadku treningu był porównywalny do uczucia wbicia noża w plecy. Płakała po przebiegnięciu 2 kilometrów, ale wytrwałość sportow-

48

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

ca kazała jej codziennie biec o 100 metrów więcej. W końcu płuca na tyle się rozszerzyły, że przestała odczuwać ból. – Nigdy już nie wróciłam do formy sprzed wypadku, poza tym ograniczał mnie wiek i obecność dużo młodszych zawodniczek, ale mimo wszystko jeszcze parokrotnie udało się triumfować. Wygrałam m.in. bieg na Kasprowy Wierch, zdobywałam też Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich – mówi lekkoatletka. – Niestety, z czasem kręgosłup dawał mi się coraz bardziej we znaki. Nic mnie nie bolało, ale czułam silne spięcie i blokadę, która nie pozwalała mi swobodnie biegać. Sport wyczynowy zaczął się oddalać. Wtedy moje myśli zaczęły się skupiać na tym, że mój czas w sporcie wyczynowym dobiega końca i „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”. Małe marzenie o Elbrusie przybrało formę dużego projektu

I

zabela Zatorska usłyszała o wyczynach Andrzeja Bargiela i Ani Figury. Po cichu zaczęła marzyć o biegu na Elbrus, aż to małe marzenie urosło do rangi dużego projektu organizowanego przez Grupę Eko-Karpaty oraz Stowarzyszenie Stolica Bieszczad Ustrzyki Dolne, mającego na celu m.in. promocję biegania i motywowanie do uprawiania sportu. – 12 lat temu byłam w swojej szczytowej formie i wygrywałam wszystkie biegi, wtedy rekord świata w biegu na Elbrus nie byłby dla mnie tak dużym problemem. Teraz było mi znacznie trudniej, choć Elbrus okazał się bardzo przyjazny, a pogoda nam sprzyjała – opowiada. – Od wysokości 3700 m Elbrus pokryty jest lodowcem i roztacza się z niego niesamowity widok na cały Kaukaz. Po pokonaniu pierwszej części wzniesienia pokrytego wulkanicznymi skałami, cały czas trzeba biec pod górę po lodowcu, koło skał Pastuchowa. Powyżej tych skał zaczyna się trawers na wysokości 5200-5300 m n.p.m, wokół tzw. mniejszego szczytu Elbrusa. Następnie przełęczą dochodzimy do najtrudniejszego odcinka trasy, stromego trawersu, który prowadzi prawie na sam szczyt. Jest tam bardzo niebezpiecznie, gdyż trawers jest mocno zlodowaciały i pochylony w bok. Turyści idą tam z czekanem w rakach, ja byłam wyposażona w kijki i raczki. ►


PORTRET

Izabela Zatorska.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

49


Bieg na Hoverlę w 2016 r. Finała Pucharu Świata w 1999 r. w Bergen. To był kryzysowy moment. – Byłam bardzo zmęczona, zaciśnięta krtań utrudniała mi oddychanie, nogi zsuwały się w dół po stromej ścianie. Dobrze, że wtedy asekurował mnie mój kolega Tomek Brzeski. Nie rywalizowałam wtedy z innymi zawodnikami, tylko z sobą i z tą piękną, niesamowitą górą, którą parę dni wcześniej zdobyłam z taką łatwością, a w tym dniu była dla mnie strasznym wyzwaniem. Czułam też obecność swojego ojca, który zmarł, gdy miałam 10 lat. Chciałam zdobyć ten Elbrus dla niego i udało się – zdobyłam! Wielkie słowa uznania dla Oksany Stefanisziny, która ustanowiła nowy wspaniały rekord trasy kobiet: 4 godz. 9 min 39 s. Jestem dumna, że mogłam brać udział w tak wielkim sportowym wydarzeniu. Od biegów przełajowych po trudne biegi górskie

I

zabela Zatorska pochodzi z Małopolski. Dzieciństwo spędziła w Piwnicznej i Nowym Sączu. Pasję do gór zawdzięcza tacie, ratownikowi GOPR, który… nosił ją po górach w plecaku turystycznym z dziurami wyciętymi na nogi, bo w tamtych czasach nie było nosidełek. – Kiedy tato zmarł, mama została sama ze mną i z bratem. Potem wyjechała za pracą za granicę, bo brakowało nam pieniędzy. Brat poszedł na studia na AGH w Krakowie. Miałam 15 lat, gdy zostałam sama. Wtedy zauważył mnie wuefista, potem trener Andrzej Szczepanik. Moim pierwszym klubem był MKS „Beskid” w Nowym Sączu, ale nie od razu zaczęłam uprawiać biegi górskie. Jak każdy lekkoatleta przeszłam wszystkie etapy, czyli biegi przełajowe, biegi na bieżni – wspomina. W czasie studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie związana była z klubem AZS AWF Kraków, gdzie trenowała w sekcji biegów długich pod okiem trenera Jana Żurka, a później Andrzeja Zatorskiego z Ropczyc, za którego wyszła za mąż będąc studentką. Zaczęła brać udział w biegach ulicznych, półmaratonach i maratonach. Po studiach zamieszkali w Krośnie, bo tu jako nauczyciele wuefu otrzymali mieszkanie. Niestety, w Krośnie nie było sekcji lekkoatletycznej, więc reprezentowała barwy klubu „Górnik Zabrze”, a potem Klub Sportowy „Tajfun” przy Zespole Szkół Mechanicznych w Krośnie. Od 1991 r. trenowała i reprezentowała barwy MKS „Krośnianka” Krosno. Potem Izabela i Andrzej Zatorscy przeprowadzili się do Wrocanki, gdzie założono Ludowo-Uczniowski Klub Sportowy „Krośnianka-Wrocanka”, w barwach którego biegała. Bieganie po górach uczy pokory Kiedy posmakowała biegania po górach, zrezygnowała ze zwykłych biegów, choć jej wyniki były imponujące. Maraton

50

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Tatry Słowackie, 2010 r.

w Berlinie w 1992 roku przebiegła w 2.33:46 (był to drugi wynik w Polsce). W 2001 roku w 1.11:53 przebiegła półmaraton (16. wynik na świecie) Najlepszy wynik na 10 km to 32:19 uzyskany w Japonii. – Uznałam, że krążenie po stadionie zaczyna być nudne i że nie chcę biegać z klapkami na oczach maratonów po „betonowych miastach”, bo góry i kontakt z naturą to jest właśnie to, czego całe życie szukałam. Góry okazały się moim spełnieniem. Biegając po górach, człowiek przeżywa zupełnie coś innego. Walczy nie z rywalem, ale z sobą i z górą, rywal jest na trzecim miejscu. Najważniejsze jest pokonanie własnych słabości i szacunek dla gór. Trzeba dużo myśleć i wiedzieć, że każdy zbędny krok, każde przyspieszenie pod górę, to utrata sił. Trzeba zwracać uwagę na oddech i rytm, i liczyć na swój organizm. Nie przejmować się, że wyprzedza cię stado zawodników – wyjaśnia Izabela Zatorska. – Bo jeśli poznasz swoje możliwości, to własnym tempem jesteś w stanie wyprzedzić to „stado” przed tobą. Bieganie po górach jest ekstremalnym wysiłkiem i uczy pokory. ama dostała od gór taką nauczkę. W 1996 roku, gdy wygrała Mistrzostwa Polski w Biegach Przełajowych, zaproponowano jej start w Mistrzostwach Świata w Telfes. Pojechała tam, nie znając specyfiki biegania po górach i… dostała straszne lanie. Zlekceważyła uczestniczki i ich wyniki, które były gorsze od jej wyników. Nie znała też taktyki biegania w górach: im wolniej zaczniesz, tym szybciej skończysz. Nie wiedziała, że tu znacznie szybciej traci się energię i szybciej dochodzi do zakwaszenia organizmu. Wprawdzie radzono jej, żeby zaczęła wolno, ale jak miała biec wolno, skoro zawsze biegała szybko? W pewnym momencie miała taką przewagę, że śmiała się z poziomu tych zawodów. Na 5. kilometrze biegu była pierwsza z przewagą ok. 800 m, czyli ok. 5 minut, ale już za chwilę tak opadła z sił, że nie była w stanie nawet wytrzeć nosa. – Przybiegłam czwarta, wszystkie trzy medale przegrałam na ostatnim kilometrze. Pamiętam dobrze, jak ryczałam. Nie poszłam na dekorację, tylko usiadłam w małym drewnianym kościółku i płakałam. To była lekcja pokory. Przegrałam z własnej głupoty i braku szacunku do góry i rywalek – przyznaje.

S

Nie poddawała się nawet w chorobie Do biegów górskich w Austrii wróciła w 1999 roku, po urodzeniu córki. O jej nieudanym biegu sprzed trzech lat już nikt nie pamiętał. W rozgrywanych w Badkleichenkirchen Mistrzostwach Europy wystartowała spokojnie, przesuwając się swoim tempem do przodu, zostawiła w tyle wszystkie zawodniczki, wygrywając z ok. 3-minutową przewagą. To był pierwszy wielki sukces. Od tego momentu zaczęła się jej dobra


PORTRET passa w biegach górskich, m.in. cztery razy zdobyła Puchar Świata, wicemistrzostwo świata oraz Mistrzostwo Europy (zawody organizowane w polskich Sudetach – Międzygórze), które też dobrze wyryło się w jej pamięci. – Byłam najlepsza, wygrywałam wszystkie biegi, nie było na mnie mocnych. I pech. Dwa dni przed mistrzostwami załapałam anginę ropną. Tak silną, że nie byłam w stanie przełknąć śliny, tylko wypluwałam ją do słoiczka. Nikomu nawet do głowy by nie przyszło, że mogłabym tych mistrzostw nie wygrać, a tym bardziej nie wystartować. Przegrać u siebie? Niemożliwe! Wieczorem przed zawodami nie mogłam przebiec nawet dwóch kilometrów. Byłam totalnie osłabiona. Płakałam. Nie wiedziałam, co robić. I wtedy pomyślałam, że przecież nikt nie wie, że jestem chora. Zawodniczki będą myślały, że jestem silna, więc już na starcie pozwolą mi biec szybciej, żeby potem za szybkie tempo ich nie zgubiło – opowiada. – Postanowiłam zaryzykować. Pójdę „w trupa” na pierwszym podbiegu, a dziewczyny będą przekonane, że jestem w normalnej formie, więc nie będą mnie ścigać. Jak pomyślała, tak zrobiła, ale osłabiony chorobą organizm dał o sobie znać. Zawodniczki z tyłu zorientowały się, że Polka słabnie, zaczęły ją doganiać. Odległość między nimi szybko się zmniejszała. Kilometr przed metą Izę Zatorską witał szpaler ludzi i dzieci ze szkół, krzyczących „Iza! Iza!”, a między nią a Niemką Brigitte Sontag było tylko 40 m różnicy. – Prosiłam Boga, żeby pozwolił mi dobiec do mety, żebym usłyszała Mazurka Dąbrowskiego na mojej polskiej ziemi, bo nie byłam w stanie przyspieszyć. Sto metrów przed metą Niemka była tuż za mną. Wygrałam minimalnie, paroma metrami i wytłumaczyłam swoją słabość dolegliwościami żołądkowymi. Zapamiętam ten bieg do końca życia – przyznaje. Zarówno na tych Mistrzostwach, jak i na Elbrusie, ryzykowała zdrowiem i życiem, ale mówi, że w takich chwilach sportowiec wcale nie myśli o tym. Medale są ważne, ale ważna jest też rodzina

I

zabela Zatorska jest matką trojga dzieci. W 1983 r. urodziła Witolda, nauczyciela wuefu, trenera lekkoatletyki i tenisa ziemnego. W 1988 r. – Michała, nauczyciela geografii, przewodnika i pilota turystycznego, zaś w 1997 roku córkę Kamilę, studentkę I roku AWF w Krakowie. Uważa, że bieganie i rodzenie dzieci jest jak najbardziej wskazane. Po każdym kolejnym dziecku osiągała w sporcie lepsze wyniki. Jej zdaniem, w ponad 90 proc. przypadków organizm kobiety szybko się regeneruje po porodzie, a kobieta osiąga lepsze wyniki pod warunkiem, że jest w stanie pogodzić życie rodzinne z karierą sportową. – Trudno jest zrezygnować z wielkiej kariery sportowej, która przynosi dziś splendor i duże pieniądze, ale moim zdaniem, większy problem jest wtedy, gdy w wieku 40 lat człowiek zostaje całkiem sam. Bycie matką i sportowcem wyczynowym można połączyć, choć oczywiście, kobiecie jest dużo trudniej. Przy trójce dzieci nigdy nie potrafiłam całkowicie poświęcić się karierze. Np. miałam już uzyskaną kwalifikację na olimpiadę, ale okazało się, że jestem w ciąży. Zamiast jechać na olimpiadę, urodziłam wspaniałego syna. Druga okazja się nie trafiła, bo potem zaczęłam uprawiać biegi górskie, które nie są dyscypliną olimpijską, ale zyskałam coś więcej. Mam wspaniałe dzieci – przyznaje. – Warto uprawiać sport i zakła-

dać rodzinę, a nie czekać na lepsze dni, bo one pewnie nigdy nie przyjdą. Jeśli masz cel i marzenia, wszystko udaje się połączyć. Sport, zwłaszcza indywidualny, wymaga wielu poświęceń, ale życie bez pasji i marzeń jest płytkie i jałowe. Wyprawą na Elbrus Izabela Zatorska nie kończy przygody ze sportem. Serce sportowca – dosłownie i w przenośni – nie pozwoli jej na bezruch. Przez 35 lat jej serce pompowało wielkie ilości krwi, więc rozrośnięta lewa komora potrzebuje wysiłku. – Jestem skazana na uprawianie sportu do grobowej deski, ale mi to nie przeszkadza – śmieje się mistrzyni. – Spokojna jazda na rowerze czy chodzenie po górach nie sprawia mi takiej przyjemności jak wtedy, gdy poczuję porządnie zmęczenie. Gambate, daj z siebie wszystko!

W

Borneo startowała w biegu anglosaskim, zdobywając szczyt Kinabalu 4100 m n.p.m. Bieg zaczynał się w prawdziwej dżungli, w temperaturze ok. 40 stopni i bardzo wysokiej wilgotności, później wbiegało się na kamienie pokryte lodem, a na szczycie Kinabalu temperatura spadała do -4 stopni. Następnie trzeba było przez 13 kilometrów biec w dół do mety. Na szczycie góry była druga, ale biegnąc w dół już w dżungli, ugięły się pod nią nogi. Uderzyła kolanem o skałę. Było gorąco, krew mocno buchnęła. Cały but miała mokry z krwi, a do mety zostały 4 kilometry. Kiedy wbiegła na asfalt, była już mocno spocona i ocierała pot z czoła tą samą ręką, co krew z kolana, nie zdając sobie z tego sprawy. Przed metą, już na słaniających się nogach, wbiegła w szpaler tubylców bębniących w bębny, którzy na jej widok nagle przestali bębnić. Najpierw usłyszała pomruk, a potem okrzyki, których nie rozumiała. Na mecie zemdlała. Od razu trafiła do polowego szpitala, gdzie zszyto poszarpaną skórę kolana. Następnego dnia odwiedził ją w szpitalu organizator zawodów. Przyniósł gazetę. – Na stronie zobaczyłam swoją wielką zakrwawioną twarz i malutkie zdjęcie dziewczyny, która ten bieg wygrała. Zapytałam, o co chodzi. Może to jednak ja wygrałam ten bieg? – śmieje się biegaczka. Organizator potwierdził, że zajęła drugie miejsce, ale została bohaterką biegu. „Tubylcy i kibice na Twój widok krzyczeli „gambate” – odpowiedział organizator. – To znaczy „daj z siebie wszystko”. Byłaś ich bohaterką”. Zwrot „gambate” na stałe zagościł w jej słowniku. Często powtarzała go swoim dzieciom i uczniom w I LO w Krośnie, gdzie uczy obecnie wuefu. – Mistrz może być tylko jeden, jest tylko jedno pierwsze miejsce, ale każdy z nas może być najlepszy dla siebie, jeśli tylko da z siebie wszystko i przezwycięży swoje słabości. Nieważne, czy będziesz pierwszy, czy ostatni. Jeśli wygrasz z sobą, i tak będziesz mistrzem. Ta zasada sprawdza się w każdej dziedzinie życia – mówi Izabela Zatorska. 

Zdobycie Elbrusa, 2016 r.




BĄDŹMY szczerzy

Totalna opozycja – na razie

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Biorąc pod uwagę niezwykłe zagęszczenie magistrów historii w Platformie Obywatelskiej i jednocześnie kompletne u większości z nich ignorowanie zasad logiki, pisałem w tym miejscu półtora roku temu, że na historię zdawali pewnie dlatego, że na egzaminie wstępnym nie było sprawdzianu z matematyki. Tę opinię podtrzymuję. Mija rok od wyborów parlamentarnych i od momentu, gdy Grzegorz Schetyna obwieścił, że PO będzie teraz opozycją totalną. Pamiętam, że trochę oniemiałem. Opozycja totalna? Od razu zapaliło się w tyle głowy przysłowiowe czerwone światełko – to już przecież było! W szczęśliwie minionym już XX wieku, najbardziej chyba barbarzyńskim w dziejach, było też zjawisko opozycji totalnej: najpierw w Rosji po rewolucji marcowej 1917 takąż opozycją ogłosili się bolszewicy, aby po zamachu stanu, zwanym szumnie rewolucją październikową, stać się totalną władzą; w Niemczech, w okresie Republiki Weimarskiej, opozycją totalną ogłosili się naziści z NSDAP, aby po wygranych w 1933 roku wyborach stać się władzą totalną. Opozycja totalna w wykonaniu bolszewików i nazistów nie polegała, jak w przypadku opozycji klasycznej, na wytykaniu błędów rywalom politycznym sprawującym akurat władzę i tworzeniu własnej alternatywy programowej oraz przekonywaniu do niej opinii społecznej. Opozy-

cja totalna, jak pokazuje tak niedawna historia, polega na generowaniu negatywnych emocji wobec aktualnej władzy, a mniej elegancko – na nieustającej eskalacji nienawiści. Opozycji totalnej nie zależy na merytorycznej dyskusji w parlamencie, a nawet jest ona niewskazana, bo uruchamia procesy myślowe, a te z definicji niejako chłodzą emocje. Dlatego w parlamencie bardziej pożądane są awantury, pyskówki i mniej lub bardziej absurdalne happeningi. Jak najbardziej pożądane jest np. wtargnięcie na obrady komisji rozemocjonowanej grupy z zewnątrz, grającej rolę rozgniewanego ludu. Dlaczego rozgniewanego, to już mniej ważne, istotne, żeby ten lud kipiał emocjami nienawistnymi wobec władzy. Żywiołem opozycji totalnej jest też ulica. To jest miejsce, gdzie zawsze można się zebrać i kolejny raz wykrzyczeć, że demokracja jest zagrożona. Tylko że mija rok i nikomu z obrońców zagrożonej demokracji włos z głowy nie spadł. W ciągu roku trudno wręcz znaleźć jakiś tydzień bez ulicznej aktywności totalnej opozycji. Przełom 2015/16, wiosnę i lato pozaparlamentarny ruch nazywający się Komitetem Obrony Demokracji przetrwał na „paliwie” z cysterny „Trybunał Konstytucyjny”. Tak to było pomyślane – jestem o tym głęboko przekonany – jeszcze przed ubiegłorocznymi wyborami. Zawłaszczony przez PO-PSLSLD w ostatnich tygodniach poprzedniej kadencji parlamentarnej Trybunał miał po prostu wrzucać do kosza na śmieci kolejne ustawy przy akompaniamencie broniącego demokracji KOD-u. I gdyby PiS musiał zawrzeć po wyborach koalicję z PSL, to po „uwaleniu” przez prezesa Rzeplińskiego i jego kolegów trzeciej, czwartej czy piątej ustawy PSL wycofałby się z toksycznej koalicji, po czym odbyłyby się nowe wybory i, jak to się mówi na „salonach”, dzisiaj już byłoby pozamiatane. Niestety, PiS ma większość w parlamencie, życzliwego prezydenta, może ustawowo regulować pracę TK, więc owo towarzystwo sprawujące władzę trzeba delegitymizować przy pomocy przyjaciół spoza naszych granic. I dopóki lejce w Unii Europejskiej trzymają liberałowie i lewacy, będą polskim przyjaciołom sprzyjać. Ale prawo jest po stronie większości parlamentarnej i na to rady nie ma. Można tylko próbować zaszczepiać do skutku nienawiść wobec rządów PiS. A że cysterna „Trybunał” jest na wyczerpaniu, trzeba było podłączyć cysternę „aborcja”. Nieważne, że PiS nie miał nic wspólnego z projektem „Ordo Iuris”, że odrzucił go w całości. Nieważne, że Kaczyński wcale nie powiedział tego, co wmawiają lewacko-liberalne media, że powiedział. Ważne, żeby zaszczepiać doń zbiorową odrazę. A że to się nijak ma do elementarnej uczciwości? Jak powiedział niedawno podczas gdańskiej konwencji programowej PO były prezydent Lech Wałęsa: „Do uczciwości wrócimy, jak się uratujemy!” Wałęsa już tak ma, że ni stąd, ni z owąd potrafi nagle w garści ścisnąć sedno sprawy. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

54

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016



POLSKA po angielsku

Kocham cię, Polsko!

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Któż mógł przewidzieć, że nastąpi taka zmiana?! Po modzie na jedzenie sushi, All inclusive wyjazdach do Egiptu, po modzie na brokatem świecące kafelki w łazience, ogrodowe budki-grille i szczepionki na grypę, nastała moda na patriotyzm. Na ulicach pojawiło się nagle więcej orłów na koszulkach, w mediach ogłoszono kilka rocznic wydarzeń dawno zapomnianych, wylały się rzeką wspomnienia pominiętych wcześniej bohaterów, w rynsztoku znalazły wspomnienia bohaterów od dawna czczonych. Rozpoczęło się wzajemne grzebanie w życiorysach, bo człowiek jednak bardzo lubi grzebać, jakby za przeproszeniem, od kury pochodził, nie od małpy. Jednym postawili pieczęć patrioty przy nazwisku, innym nie. Ludzie do tej pory spokojnie dryfujący ku nowoczesnej Europie spojrzeli z trwogą na tę zmianę przy pomniku i wielki strach ich przeszył. Kiedy przyjdą po mnie z patriotyzmu

rozliczyć? Co im pokażę na swoją obronę? Czy to wystarczy? Bo przecież wraz z tym nowym wyznaniem miłości do ojczyzny przyszło pozwolenie napiętnowania tych, którzy narodowej flagi nie wywiesili tego dnia, którego powinni, którzy z wydarzenia obserwowali nie z tego brzegu, co tamci, kiedy mieli krzyczeć w proteście, bili brawo. Zdrajcy znaczy, a zdrajcom wiadomo, co się robi… Jeśli głowy takiemu nie ogolić, to chociaż na Tweeterze czy Facebooku zlinczować. Z Bogiem, honorem i ojczyzną szło się na wojnę, do powstania, w ostatnią drogę się szło, ale też Boga, honor i ojczyznę brało się ze sobą, gdy się szło podpalić dom sąsiada lub jego samego. W ten sposób przez stulecia patriotyzm przekładany był na przystępny język. Aby się móc patriotą nazywać, trzeba w pierwszej kolejności WROGA mieć, bo tylko na tle zagrożenia polski patriotyzm godnie wygląda. Patriotyzm bez lania po mordzie wroga, to jak zamach terrorystyczny bez Araba. Dziś wróg jest niepokojąco znajomy, mieszka w sąsiedztwie, ma kredyty do spłacenia, te same seriale ogląda, tym samym językiem mówi i dzieci do tej samej szkoły co patriota posyła. A jednak to wróg, któremu nasz orzeł powinien oko wyłupać. Właściwie nie wiadomo, kto miałby rozsądzić, w którym miejscu uplasował się dany obywatel na skali patriotyzmu, bo wszystkie Autorytety już dawno w grobie. Zostaje zatem metoda areny, który lew najgłośniej zaryczy, tego racja jest. Najgłośniej zawsze ci ryczą, którzy najbliżej mikrofonu stoją, bez względu na to, czy weszli na scenę z prawej, czy lewej strony. Anno Domini 2016 patriotyzm w Polsce nadal kojarzy się z wrogiem, walką, rozliczeniem, zemstą, w rzadkich chwilach sportowego uniesienia, z radosnym furkotem flagi państwowej nad czaszą Stadionu Narodowego. Siedzę i myślę. Kim jest dzisiejszy patriota? Jak zachowuje się na co dzień? Czy kupuje polskie gruszki zamiast kanadyjskich? Segreguje śmieci? Czy wyjeżdżając za granicę na urlop bierze ze sobą wielkie, narodowe pretensje i twarde poczucie, że mu się więcej należy i więcej mu wolno? Czyta książki? Zna historię swojego kraju? Kocha bliźniego – rodaka swego jak siebie samego? Siada za kierownicą po wódce? Płaci podatki bez uciekania się do machlojek? Mówi dzień dobry w windzie? Idzie na wybory? W jakim zachowaniu kryje się patriotyzm, pytam siebie? Gdzie jest go więcej? W okrzyku i haśle na transparencie czy w ciszy zwyczajnego życia ku chwale ojczyzny? 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Sharing economy, czyli historia lubi się powtarzać

KRZYSZTOF MARTENS Pieniądze nie dają szczęścia, ale nie jest łatwo być szczęśliwym bez pieniędzy. Mam nieodparte wrażenie, że w XXI wieku rośnie presja, a nawet obsesja posiadania. Pieniądze stały się ponownie cielcem, do którego modlą się starzy i młodzi. Dzielenie się towarzyszy ludziom od zarania dziejów. Trzy tysiące lat przed naszą erą pomiędzy Tygrysem a Eufratem środkiem płatniczym był jęczmień. Towar za towar to był sposób na handel na wielu innych ziemiach, a środkami wymiany były: zwierzęta, narzędzia, sól, alkohol, artykuły spożywcze, wreszcie srebro i złoto. Historia lubi się powtarzać, zataczać koło. Dzisiejsza ekonomia współdzielenia się jest po części powrotem do tamtych prymitywnych czasów. Dzielimy się z bliźnimi różnymi zasobami, niekiedy nawet tego nie zauważając. Lubię się dzielić i uważam, że dawanie sprawia często większą frajdę niż branie. Na co dzień sharing economy polega na wspólnym korzystaniu z wielu dóbr i usług. Jestem miłośnikiem czerwonego wytrawnego wina. Z grupą przyjaciół składamy duże zamówienia bezpośrednio u importerów, dzięki czemu uzyskujemy korzystną cenę. Pomijamy w ten sposób pośredników (sklepy). Moi znajomi mieszkający w Warszawie od kilku lat organizują sobie wakacje, wymieniając się mieszkaniami z przyjaciółmi z Madrytu, Londynu czy Paryża. Jest to dużo przyjemniejsze niż mieszkanie w hotelach, o kosztach nawet nie wspomnę. Na turnieje w Polsce gracze na forum brydżowym organizują wspólne wyjazdy samochodem, dzieląc koszty na cztery osoby. Internet, portale społecznościowe, smartfony sprawiają, że komunikacja między ludźmi jest błyskawiczna. Codziennie powstają nowe

platformy łączące na przykład producentów żywności z konsumentami. We Francji dużą popularnością cieszą się grupowe duże zakupy bezpośrednio u farmerów. U nas przyjmujemy za normalne, że artykuły spożywcze, za które rolnik otrzymuje przysłowiową złotówkę, kosztują w sklepie osiem złotych. Jeżeli idzie o przejazdy z punktu A do punktu B, potentatem, i to bardzo kontrowersyjnym, staje się Uber. Ta platforma kontaktuje klienta z osobą dysponującą samochodem i wolnym czasem. Flightcar pozwala wynająć twój samochód w czasie urlopu lub dłuższego wyjazdu służbowego. W ten sposób nie tylko nie martwisz się kosztami parkowania, a samochód zarabia dla ciebie pieniądze. Masz w zatłoczonym mieście miejsce parkingowe i wyjeżdżasz na dwa tygodnie – możesz się nim podzielić z innymi dzięki JustPark. Masz swoją żaglówkę, dlaczego ma stać w porcie? Podziel się nią przy pomocy A Boat Time. W XXI wieku nie liczy się już posiadanie, istotny jest dostęp do wszystkich dóbr. A ten jest coraz szerszy i coraz tańszy. Mnie bardzo interesuje dzielenie się wiedzą. Otwarty i przyjazny dla konsumenta wiedzy świat ma ogromny potencjał. Dostęp do szeroko rozumianej wiedzy kreuje postęp, a ścisła ochrona blokuje innowacyjność. Na mniejszą skalę oczywiście istnieją platformy, które umożliwiają ludziom wymienianie się umiejętnościami i talentami. Wiążę duże nadzieje z ideami sharing economy. Z upływem lat może stać się to fundamentem nowego stylu życia. Wspólna konsumpcja, myślę tu o grupowych zakupach z pominięciem kosztownych pośredników, będzie zmieniała niekorzystne trendy ostatnich dekad, które zmierzały do atomizacji społeczeństw i niebezpiecznego indywidualizmu. Przynależność do jakiejś wspólnoty, poza korzyściami materialnymi da jeszcze inną satysfakcję – radość z dawania. Dzielenie się swoimi umiejętnościami i talentami nie tylko pozwala korzystać z potencjału innych członków grupy, ale też bardzo korzystnie wpływa na naszą samoocenę. Poznawanie nowych ludzi, z którymi możemy spędzić wspólnie czas, zwiedzenie wielu miejsc dzięki wymianie mieszkań na czas urlopu, lepsze wykorzystanie dóbr, które posiadamy, ma przyszłość. Pójście tą drogą zmusi nas do budowania kapitału zaufania, a z tym dzisiaj mamy wielki problem. To jest ogromna bariera, która będzie blokować rozwój tej obiecującej ekonomii współdzielenia się. W Polsce mamy zaufanie przede wszystkim do rodziny, ale jest to zbyt wąski krąg. Dzięki udziałowi w procesach dzielenia się będziemy się uczyć zaufania w relacjach z obcymi ludźmi. Na początku sparzymy się nieraz, ale po pewnym czasie system wzajemnych rekomendacji na portalach społecznościowych spełni swoją rolę. Każdy z nas posiada mnóstwo rzeczy w domu, zupełnie niepotrzebnych, które bez żalu mógłby udostępnić innym. Podobnie jest z żywnością, której tysiące ton (w skali Europy) marnuje się w naszych lodówkach. Pojawił się jeszcze jeden problem. Sharing economy pomija pośredników, a to uderza w tradycyjny biznes. Wymienianie się mieszkaniami podkopuje interesy sieci hotelowych i ostatnio sąd administracyjny utrzymał w Berlinie zakaz krótkoterminowego wynajmowania prywatnych mieszkań turystom, ale w Madrycie taki zakaz uchylono. Wspólne zakupy u rolnika uderzają w interesy skupu i handlu. Uber odbiera klientów korporacjom taksówkowym. Jestem głęboko przekonany, że świat stanie się lepszy bez wielu pośredników i dotrze do nas świadomość, że dostęp do wszelakich dóbr jest ważniejszy niż ich posiadanie. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016





Fotografia Tadeusz Poźniak.

Jestem opętana miłością do poezji!

Irena Jun,

aktorka teatralna i filmowa, reżyserka, absolwentka PWST w Krakowie, uznana za jedną z najlepszych odtwórczyń ról beckettowskich na świecie. Prowadzi Jednoosobowy Teatr Poezji, w którym zaraża miłością do poezji kolejne pokolenia widzów. Za swoje poetyckie monodramy nagradzana w kraju i za granicą. Aktorka Szajny i Grzegorzewskiego, ale współpracuje też z twórcami młodszego pokolenia: Mariuszem Trelińskim, Agnieszką Glińską, a ostatnio z Teatrem Malabar Hotel. We wrześniu odwiedziła Rzeszów przy okazji 15. urodzin Teatru Przedmieście, w którym zagrała dwie jednoaktówki Samuela Becketta: „Nie ja” i „Kołysankę”.

Z Ireną Jun,

aktorką teatralną i filmową, reżyserką, rozmawia Aneta Gieroń Aneta Gieroń: Rzeszów da się lubić, a nawet coś więcej... ? W ostatnich latach wraca Pani do niego systematycznie. Był „Pan Tadeusz” wyreżyserowany w Teatrze Siemaszkowej, zachwyciła Pani „Sonatą Księżycową” zagraną na festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”. We wrześniu nie mogło Pani zabraknąć na 15-leciu Teatru Przedmieście. Z tym miastem był też związany prof. Józef Szajna, który wiele znaczył w Pani karierze aktorskiej. Irena Jun: Rzeszów zawsze był dla mnie ważny, a pomysł organizowania tutaj od kilku lat festiwalu „ Źródła Pamięci”, przywracającego pamięć o Tadeuszu Kantorze, Józefie Szajnie i Jerzym Grotowskim, uważam za znakomity, potrzebny, wyjątkowy. Fakt, że trzej wielcy twórcy teatru urodzili się w Rzeszowie i bliskim jego sąsiedztwie, że tutaj mieszkały ich rodziny, chodziły tymi zaułkami, stwarza atmosferę niezwykłości, która zobowiązuje do dbania o te wartości. Obecność tych artystów, ich dusze, które są z nami, zdaje mi się, że czuwają nad Rzeszowem, patronują takim przedsięwzięciom, jak choćby Teatr Przedmieście Anety Adamskiej. Ona i jej aktorzy tak wiele chwil ze swego życia poświęcają scenie, bo wierzą w moc teatru, a wszystko to robią dla innych ludzi i wszyscy jesteśmy sobie bardzo potrzebni.

62

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


Przemijanie Tym bardziej niezwykła zdaje się „Sonata Księżycowa”, którą gra Pani od ponad 50 lat. Monolog starej kobiety w rozpadającym się domu mówiła Pani jeszcze przed 30. urodzinami. Z perspektywy ponad 5 dekad, jak Pani postrzega przemijanie? Życie pozwala odnajdywać siebie wciąż dalej, i dalej, dalej, dalej... i ta „dal” się przybliża. Jednocześnie ta „dal” daje poczucie perspektywy. I mimo wszystko jest coś dobrego w tym zostawaniu po drodze, braku konieczności, by szybciej i szybciej biec w „maratonie życia”. Kiedy człowiek jest już sam, naprawdę sam, przejmujące jest to, że możesz odnaleźć w tej samotności swoje ślady. Te ślady pozwalają wierzyć, że to, co się zdarzyło w życiu, niekoniecznie artystycznym, ale życiu w ogóle – postrzeganie świata, kontakty z ludźmi – ma swój sens. To jest bardzo specyficzny stan – próba odnalezienia tych swoich śladów, albo ich brak. I myśl, czego nie zdążyło się zrobić i czego nie zdąży się już zrobić – to jest największa dolegliwość przemijania. Jak bardzo tamta młodziutka Irena z „Sonaty Księżycowej”, sprzed ponad 50 lat różni się od teraźniejszej Ireny Jun? To jest ogromna zmiana, o której mówiłam już w książce Remigiusza Grzeli „To, co najważniejsze”: Perwersja tego faktu, że jako młoda, starałam się być i stara, i młoda zarazem, tak jakbym próbowała wyobrażać sobie starość, była fantastyczna. Kiedy się naprawdę zestarzałam, mogę grać już tak, jak ona została napisana. Kontynuując tamten dialog. A teraz może Pani wyobrażać sobie siebie młodą. Będąc starą, grać siebie młodą, grającą siebie starą, to jest to! Z tej długiej perspektywy czasowej, gdy patrzy Pani na świat wspomnieniami wojennymi, trudnych lat powojennych, siermiężnego PRL-u, w końcu wolnej Polski, patrząc na człowieka w tym świecie, na przekór wszystkiemu, jako ludzie, czego potrzebujemy najbardziej? Piękna i wzruszeń? To jest najważniejsze i by tego nie zagubić. By nieustannie do tego dążyć i nigdy nie rezygnować. W zgiełku codzienności, który się nasila – bo rozwój technologiczny jest nieunikniony i nie można mówić, że jest zły – musimy umieć ocalić swoje człowieczeństwo. Ten zgiełk codzienności nie przeraża? Przeraża, ale tak być musi, to nieuniknione. Jednak na przekór wszystkiemu powinniśmy walczyć o siebie, by nie dać się odczłowieczyć. Odczłowieczenie. To największe zagrożenie w XXI wieku? Kto wie... Ale to nie ludzie są temu winni. Kto więc lub co?

T

ak dużo dzieje się w świecie, że powinniśmy za wszelką cenę skupić się bardziej na samym człowieku. Po co jest człowiek? Dlaczego? Co może zrobić? Od najmniejszych rzeczy do największych. Niedawno na ulicy w Zakopanem spotkałam babcię w moim wieku, która szła z poważnie chorym wnuczkiem. Spojrzałyśmy sobie w oczy i przeszyła mnie myśl, jak inne jest moje życie od życia tej kobiety. I nie chodzi mi tu o samarytańskie odruchy, ale umiejętność ocalenia w sobie za wszelką cenę tych walorów, które świadczą o naszym człowieczeństwie, głębi, współodczuwaniu. Ważne, by w życiu nie zobojętnieć, a to jest możliwe, gdy pragniemy w życiu czegoś więcej, niźli tylko tego, co tak łatwo możemy uzyskać. Nie obawia się Pani cywilizacji, w której od starości i przemijania odwracamy wzrok? Powiem coś zabawnego, ale mam szalone powodzenie jako staruszka, tak się jakoś złożyło. (śmiech) Chce Pani powiedzieć, że jako 30-latka wzbudzała Pani mniejsze zainteresowanie niż 80-latka?! (śmiech)Taką mam nadzieję. Czuję się potrzebna, angażowana przez młodych twórców, którzy zapraszają mnie do swojego świata wyobraźni i to jest wspaniałe. Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z Józefem Szajną, jednym z najważniejszych dla Pani twórców? Tak, bardzo dobrze. To był 1963 rok. W Teatrze Ludowym w Nowej Hucie w Krakowie Szajna robił scenografię do „Snu nocy letniej” w reżyserii Lidii Zamkow. Pamiętam, jak pokazał kostiumy, w których w końcowych scenach miałyśmy na głowie awangardowe nakrycia, przypominające odrobinę srebrne części maszynki do mięsa. Reżyserka, gdy to zobaczyła, wpadła w złość i wyrzuciła wszystkie srebrne nakrycia. Pamiętam doskonale, że Szajna dostał tylko fioletowych wypieków na twarzy, nic nie powiedział i... niczego w scenografii nie zmienił. Kostiumy były wspaniałe, a ja nie miałam wątpliwości, że to jest wybitnie utalentowany artysta. Tak samo ważne było dla mnie spotkanie z Jerzym Grzegorzewskim w Teatrze Studio w Warszawie – coś w rodzaju iluminacji. Pamiętam, jak mieliśmy próbę do „Parawanów” w jego reżyserii i w pewnej chwili jedna z aktorek zapytała go, dlaczego ma się czołgać na scenie. Na co Grzegorzewski odpowiedział: „Nie wiem, pani Jolu”. To było dla mnie takie niezwykłe. Moment, w którym artyście jest coś podyktowane, to jest metafizyka. On nie potrafi wytłumaczyć dlaczego, ale wie, że tak ma to wyglądać. To jest to olśnienie. Jest taki wiersz Miłosza pt. „Sekretarze”, który uwielbiam, a który wiele na ten temat mówi:  VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

63


Przemijanie

S

ługa ja tylko jestem niewidzialnej rzeczy, Która jest dyktowana mnie i kilku innym. Sekretarze, nawzajem nieznani, po ziemi chodzimy, Niewiele rozumiejąc. Zaczynając w połowie zdania, Urywając inne przed kropką. A jaka złoży się całość Nie nam dochodzić, bo nikt z nas jej nie odczyta.

Do dziś przechodzi mnie dreszcz, gdy to czytam i mówię. Poezja Czesława Miłosz jest Pani tak bliska? Do Miłosza długo się dojrzewa. On zajmuje specjalne miejsce w poezji, a ja jestem opętana miłością do poezji. Swego czasu pół Europy zjeździłam z wierszami Wisławy Szymborskiej, ale ostatnio zachwycam się „Domem umarłych” Apollinaire’a. Namówiłam nawet osoby, które są organizatorami mojego spotkania poetyckiego w Gdańsku, by Apollinaire królował przez cały wieczór, a zgoda z ich strony była dużym aktem odwagi, tym bardziej że na takie spotkania z poezją chadzają – jak ja to mówię – „panie w ciepłych majtkach”. Dawno temu założony przez Panią Jednoosobowy Teatr Poezji nie dziwi wcale. Poezja już od dzieciństwa jest dla mnie chlebem i solą, więc nie mogło zdarzyć się inaczej. To zasługa mojej matki. I te pierwsze strofy, które Pani mówiła, co to było? W naszym domu w Hrubieszowie, potem w Zamościu, w czasie wojny w Krakowie, mama bardzo często mówiła „Daj mi wstążkę błękitną” i „Bema pamięci żałobny rapsod” Cypriana Kamila Norwida, co mnie w równym stopniu zachwycało i przerażało, ale tamte słowa zapadły we mnie na zawsze. Zachwyciłam się poezją i tak w tym stanie trwam od maleńkości. Namiętnie czytuję poezję, poetyckie recenzje i nieustannie w tym tkwię. To dlatego zachwyca Pani, recytując „Pana Tadeusza” nawet po francusku. O mój Boże, jeśli jest to w Internecie, to straszne. „Pan Tadeusz” po francusku brzmi okropnie. W Pani wykonaniu nic z tych rzeczy. Jednocześnie ta łatwość, z jaką mówi Pani najdłuższe nawet teksty jest nieprawdopodobna. Wstyd się przyznać, ale od zawsze mam fenomenalną zdolność przyswajania sobie tekstów, chociaż właśnie uczę się nowego monodramu i zdaje mi się piekielnie trudny, być może ze względu na temat. Tekst powstaje na podstawie powieści Jacka Dehnela „Matka Makryna”. To historia słynnej oszustki religijnej podziwianej przez papieży i... Juliusza Słowackiego. Matka Makryna to monolog przeoryszy klasztoru Bazylianek w Rzymie, matki Makryny Mieczysławskiej. W latach 40. XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia polskiej emigracji i europejskiej prasy, kiedy opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotkały ją ze strony władz rosyjskich. Sięgnęła szczytów władzy, zarówno świeckiej, jak i kościelnej. Słowacki napisał o niej poemat „Rozmowa z Matką Makryną Mieczysławską”, który ja grałam przed laty i do którego to tematu chcę wrócić, by być uczciwa w stosunku do siebie samej. Będę mówiła fragment ze Słowackiego i Dehnela, ale większość będzie Dehnela. Dla mnie to duże wyzwanie i trudność, ale jednocześnie ostroga do pracy. W wydanej w USA książce „Women in Beckett” uznana została Pani za jedną z najlepszych wykonawczyń ról beckettowskich na świecie i z Beckettem świętowała Pani jubileusz „Przedmieścia”. To powód do dumy, ale to uczucie jest poza mną. Beckett jest dla mnie bardzo ważny. Aktorzy są takimi stworzeniami, których wykształcenie często przebiega w związku z rolami, jakie grają. Ja spotkanie z Beckettem zawdzięczam Antoniemu Liberze, który mnie wprowadził w jego świat i to spotkanie z nim jako autorem jest dla mnie fundamentalne, jeśli chodzi o sposób myślenia o człowieku, jego kondycji wobec świata i świata wobec człowieka. Beckett jest dla mnie najważniejszym autorem. Ale pojawił się dość późno. Tak, byłam już dojrzałą kobietą, gdy zetknęłam się z Beckettem. W latach 80. XX wieku w przedstawieniach reżyserowanych przez Liberę zagrałam Kobietę 2 w „Komedii” (1985) i Nell w „Końcówce” (1986). Jednak najważniejsze są trzy beckettowskie monologii: „Nie ja”, „Kroki” i „Kołysanka”, też w reżyserii Libery. Pani ciągle zadaje sobie pytanie: po co i dla kogo od 60 lat staje na scenie? Tak, i nie wynika to z egocentryzmu, czy chęci popisywania się. Nie chcę też, by zabrzmiało to zbyt górnolotnie, ale to dotyczy odwoływania się do ludzi i jeżeli ja jako „sekretarz” widzę coś niezwykłego w tekście, czy w sposobie, w jaki mogę go podać, to uważam, że muszę się tym podzielić. Że muszę kogoś do tego świata wciągnąć. Nie mogłabym być aktorką uprawiającą teatr tylko dla siebie. Niedawno obchodziła Pani 81. urodziny. Już Pani wie, co jest w życiu najważniejsze? Być szczęśliwym. Co to dla Pani oznacza? Chcieć żyć! I wdzięczna jestem za moje szczęśliwe usposobienie, co jest darem od Boga, a dzięki któremu ciągle jeszcze mam chęć do życia. Mnie na szczęście nie przemija entuzjazm, zachwyt życiem w najdrobniejszych szczegółach. Zawsze taka byłam. 

64

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016



et ilkus k u wk i. ochó Białorus i, p i a i a cj zelan rroru n nteligen r t s z ro iej i o te ejsce owskieg j i polsk i M . uskie paty stalin Kuro cy ofiar eli białor ięźy. s tysię dstawici erów, k e c i Prz ich of k pols

), istan k e b z rz. b (U Kito i cmenta k pols

e

n a n z ie

n , e i pol

y ł i g mo

ka? wie o o ł z oc alb jneg medal, yć? a z c ż e rze zwy rtni ścią ośmie u się p o k l p wie da m nie iecka n ć. A dosta eżeli u o ś K o j na ielk ch, tóre e An i go w y, za k agona f e a j r n … og na p czy jest i fot t dcy terskie iazdkę s a k ł e T w gw oha cią lkoś two? B e i W eńs iecz w o Czł i świeczek, jakby to miało uratować nam życie. Ojciec tylko z politowaniem kiwał głową. Zapamiętałam, jak zakpił (w swoim stylu), gdy jego matce, która nas odwiedziła, wyiasto nagle się zatrzymało. Ludzie, samocho- rwało się, że… „Maryś przeżył piekło wojny”. „Matuś – pody. Zrobiło się cicho, ale jakoś tak dziwnie, że wiedział z rozbawieniem – to byłby komplement dla piekła, chciało mi się płakać. Wszyscy stali, patrzy- więc nie pleć głupstw”. Ona wiedziała, czemu to mówi. Gdy wrócił (wrak człoli tam, gdzie zaczynała się ulica. Przestraszona, złapałam ojca za rękę. Był wysoki, i kie- wieka, młodziutki starzec, spalone nogi, odmrożony brzuch dy z tej swojej wysokości wreszcie się nade mną pochylił, i trauma wojenna, z którą nigdy się nie uporał), w pierwszej a trwało to całą wieczność, zobaczyłam, że jest czymś bar- chwili wcale go nie poznała, dopiero jak się odezwał: „Madzo poruszony; ledwie powstrzymywał łzy. Wziął mnie na tuś, już jestem…”. Już… Nie widzieli się od 17 września ręce i podniósł do góry. Ulicą jechała powolutku ciężarów- 1939 roku. Musiał uciekać z domu w Wilnie po tym, jak Lika z odkrytą burtą, wymoszczona suknem, a za nią następ- twini aresztowali jego ojca, oficera polskiego wojska, legiona, i następna. Na ciężarówkach stali, jak na warcie, podha- nistę (Krzyż Walecznych od Marszałka). Potem przychodzilańczycy w tych swoich zielonych pelerynach i kapeluszach li jeszcze wiele razy, i nękali ją: „Gdzie mąż? Gdzie syn?” z piórkiem. – Wiozą prochy naszych żołnierzy spod Narvi- A mąż… od dwóch lat gnił w więzieniu na Łukiszkach. Woreczek złota dała, żeby się tego dowiedzieć. ku – powiedział cicho ojciec. Był 1957 rok. Miałam wtedy siedem lat i potwornie się bałam, że znów będzie wojna. Robiłam sobie „burzę w uszach”, jak zaczy- Małe miasteczko. Dom na przedmieśnały wyć syreny i jak ojciec nastawiał radio – ciągle słuchał ciach, wczesne lata pięćdziesiąte: Z wiklinowego łóżeczka przysuniętego do dużego wenecWolnej Europy. Dużo wyjeżdżał. Dużo chorował. Bardzo. Frontowy żołnierz. Z życiorysem wojennym nie na tamte kiego okna widać było ogród i ścieżkę prowadzącą do furtki. Strasznie się tej ścieżki bałam. Kiedy się tylko rozwidniało, czasy. Ani na te… Mama panikowała, myślała wracać do miasteczka rodzi- stawałam z nosem przy szybie i śledziłam każdy ruch na ścieżców, gdzie miało być bezpieczniej w razie w…, nie chciała ce, każdy cień. Czy to tylko cień, czy idzie ktoś obcy. Przywymawiać nawet tego słowa. Do kanapy u ciotki Baśki, na- chodził. Rozsiadał się w pokoju, palił śmierdzącego papierosze już były zapchane, chowała kolejne „zapasy” sucharów sa, strzepywał popiół na lakierowaną podłogę i pytał w kółko

i

ro k e en

lk e i W

M

66

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


Pamięć o to samo mamę: „Gdzie mąż? Ucik?” A mama – że nie ki, piszą na nowo historię? Jaka ona będzie ta nowa historia uciekł, tylko wyjechał na delegację. A ten znowu swo- o polskich żołnierzach II wojny światowej? Że polska armia je: „On ucik, aha, on ucik”. I gryzmolił coś na kartce. to ta, co walczyła na Zachodzie, a ta, co walczyła na Wschodzie, co stamtąd szła do Polski, to zdrajcy? Nie mają w wolI tak za każdym razem… Wizyty o świcie się zagęszczały. Trzeba było nej Polsce nawet prawa do apelu poległych. Nie istnieją. Zaświeci im ktoś świeczkę, kiedy bliscy rozsypią się jechać do nieznanego dużego miasta. Ojciec w popiół? tam czekał. Nie rozstawał się nigdy z malutką ołowianą figurką świętego Antoniego z utrąco- ORLĘTA – Współczesne pokolenie, niestety, nie z własnej winy, ną nóżką. Talizman z frontu. Drugą figurkę patrona zagubionych, ulepioną z chle- jest nieukiem jeśli chodzi o wiadomości historyczne. ba, mama musiała spalić. Była tak okrop- A przecież człowiek bez własnej historii, bez przeszłości nie zawszona. Czemu święty Antoni okulał, czy ten ojców, dobrej i złej, sam jest nikim – mówił Jerzy Janicdrugi został ulepiony z obozowego chleba w Kałudze, do- ki, kiedyśmy się spotkali dawno temu w Rzeszowie. Prakąd NKWD posłało ojca razem z innymi żołnierzami z Wi- cował już nie nad fabułą i serialami które pokochały tłuleńskiej Brygady AK, żeby wyrąbywali okoliczne lasy? my widzów, lecz nad filmowymi dokumentami, jednyU smolarza, gdzie się ukrywał jak uciekł z obozu, chleba nie mi z ostatnich, jakie zdążył zrobić. Cykl o Cmentarzu Łybyło, bo skąd – leśna głusza, krowa i poletko kartofli. Mle- czakowskim – wzruszający, epicki – jak to u Janickiego, ko z kartoflami – tylko to jedli. Spuchł od tego, a siły w rę- dopiero co zakończył. (Cykl realizowany wspólnie z rzeszowską telewizją). O profesorze Bakach nie miał nic. Smak chleba przynachu – jednym z największych mapomniał sobie, kiedy szedł z I Armią tematyków XX wieku, pochowanym Wojska Polskiego na Berlin. po sublokatorsku, jak się okazało, w Ołowianą figurkę św. Antoniegrobowcu państwa Ridlów, znanych go mama dała mu w ostatnią drogę. lwowskich kupców – zaczynał. Długo się wahała, czy napisać na na„Na cmentarzu polskim znajduje – Robię – mówił Janicki – te filmy grobku wojenny życiorys ojca. W końsię pomnik oraz cztery płyty w nadziei, że chociaż trochę uzupełnią cu jednak to zrobiła. Chociaż on, póki z nazwiskami poległych. braki edukacyjne. To pokolenie straszżył, ciągle powtarzał: „Ja im (…) nie Praktycznie nieczytelne. nie mało wie o Lwowie, o samym miewierzę”. Nigdy się nie ujawnił. PróboOlbrzymi kontrast z cmentarzem niemieckim, idealnie ście, które przez 650 lat służyło polwał uchronić nas „od wszelkiego złewystrzyżonym i gdzie każde skiej kulturze, sztuce, polskiej historii, go”. Siebie nie zdołał. nazwisko można przeczytać bez a którego na skutek prawie półwiecziedy był już bardzo chowiększego wysiłku. (…)!!! nego zakazu cenzuralnego nawet z nary, mama po kryjomu wzięzwy nie można było wymieniać… ła jego medale i odznacze(…) Najgorsze, że zacieki jakie nia i razem z podaniem o jastosunku lwowskich władz pokryły monument sprawiają kieś lekarstwo nie do zdobydo polskiego przedsiętakie wrażenie, „jakby marynarz cia przez zwykłego śmiertelnika, zawzięcia mówił, że spotysię poszczał„ co celnie zauważyła niosła do rady narodowej. Ostatni gest kali się wszędzie z życzmoja żona. Za to u jego stóp rozpaczy. A przewodniczący, Bóg i car liwą ciekawością. I… za zobaczyliśmy tyleż zwiędłą co peerelowskiej władzy, nawet nie spojsłoną opłatą pozwolono im wszystko wzruszającą wiązankę. Całość, rzał, tylko wycedził przez zęby: „Tooo fotografować. Nawet gdy chcieli poczyli placyk i monument są teraz nie ma żadnego znaczenia.” kazać kilka znaczących grobowców zaniedbane. „Lepiej, że Maryś umarł i się o tym postaci zasłużonych dla ukraińskiej Za plecami marynarza ładującego nie dowiedział, bo pewnie znów pękłokultury czy historii. A więc przede działo rozciąga się wejście do by mu serce” – pocieszała się mama. wszystkim Iwana Franki, czy malarzy fiordu Rombaken, pod którego Z biegiem lat miała coraz więcej po– Trusza, Nowakowskiego. powierzchnią znalazł swój wodów, żeby powtarzać: „Lepiej, że – Gdy chcieliśmy film zilustrogrób ORP ”Grom”. Maryś nie dożył tych czasów…” I że wać obrazami, to w muzeum kustosz/wpis internauty z 2014 r./ nie o taką Polskę walczył… ka zażądała od nas 30 dolarów za Ważna lekcja, jej sens dziś można sfilmowanie jednego obrazu. Proszę W 75. rocznicę bitwy (28 maja by streścić tak: żołnierz umiera dwa pani, mówię, przecież macie wyjątzeszłego roku) była w Narviku razy. Raz na polu bitwy, drugi raz, kiekową okazję, żeby cały świat z naszewielka gala. Oficjalna delegacja dy umiera o nim pamięć. (Lub: pogo filmu dowiedział się, jakich macie z Polski, wieńce, przemówienia. trzebny jako mięso armatnie, a potem wspaniałych malarzy. Ale to nie był Pojechali Podhalańczycy tylko na kompost). argument dla kustoszki, więc powiez orkiestrą. To dobrze, trzeba Pytanie wstydliwe – dla odchodządziałem jej, że kupię pewnie za 5 hryprzypominać, uświetniać, tylko że… cego, jak moje pokolenia: co będą wiewien album... i tak rzeczywiście zrodziały następne pokolenia, którym na biliśmy. Jakoś nie bardzo doceniają te chybcika piszą teraz nowe podręczninasze starania – skwitował reżyser. ►

Narvik

K

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

67


„Modlitwa za poległych” Wieczne odpoczywanie Leżącym szeregiem w grobach, Pod piaskiem, pod kamieniami, W obcej ziemi chwałą okrytej, Zabitych cekaemami, Zmarłych z wojennych ran – Żołnierzom Rzeczypospolitej, Raczyłeś dać Panie. [...] Którym cmentarz w Tobruku dany miast polskiego, Daj ciszę niezmąconą snu wiekuistego.

Dlaczego o tym wspominam po latach? Bo wtedy, gdy nie było z ukraińskiej strony „tak ostentacyjnie przyjacielskich” stosunków politycznych, jak są deklarowane teraz, nie trzeba było wysyłać dramatycznych sygnałów, że trzeba ratować Cmentarz Orląt Lwowskich! Cmentarz /Tadeusz Sowicki/ Obrońców Lwowa poległych w latach 1918-1920. Pochowano na nim prawie 3 tysiące żołnierzy, to byli młodzi chłopcy, orlęta lwowskie. Najmłodszy miał 9 lat… (…) Lwowska rada obwodowa zwróciła się do policji o sprawdzenie, czy posągi dwóch lwów, które powróciły w grudniu na Cmentarz Orląt Lwowskich, znalazły się tam legalnie (…) Mogą one wyrażać treść antyukraińską, symbolizować okupację ukraińskich ziem i obrażać uczucia narodowe Ukraińców” – głosi uchwała cytowana przez portal Zaxid.net. „Pomnik walczących przeciwko Ukrainie Polaków trzeba będzie zburzyć. Trzeba go będzie zburzyć koniecznie!” – mówił w wywiadzie dla kherson.life lider partii Bractwo Dmytro Korczyński. resowianie: „Polscy politycy nie stają w prawdzie, gdy władze ukraińskie lżą polskich bohaterów czy zwykłych obywateli zamordowanych w procesie ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA, nie udzielają jakiegokolwiek wsparcia Polakom (…)” /kresy24.pl/.

K

IWIENIEC Na miejscowym cmentarzu spoczywają Kazimierz, brat Feliksa Dzierżyńskiego, oraz żona Kazimierza, Łucja. Grób ktoś odbudował, chociaż poprzednia elewacja była całkiem dobra, jak na białoruski standard. Na płycie często leżą polne kwiaty. Dzieci przynoszą. Wdzięczna pamięć kolejnego pokolenia, które wie, że podczas II wojny Kazimierz i Łucja uratowali wielu ludziom w miasteczku życie; Polakom, Białorusinom. Łucja pracowała w niemieckiej komendanturze, wynosiła stamtąd informacje, kto ma być wywieziony do obozu, kto na rozstrzelanie. Ostrzegała, ludzie mogli uciec. W dworku w Dzierżynowie ukrywali partyzantów. Niemcy spalili folwark. Łucję i Kazimierza rozstrzelali. Najmłodszego z braci Dzierżyńskich – Władysława – zabili w obozie w Radogoszczy. Na płycie nagrobnej: „Kazimierz Edmundowicz i Łucja Wilhelmowna Dzierzyńskie rozstrzelane przez niemieckich faszystów 24. lipca 1943 za związek z partyzantami”. Niedaleko grobu Dzierżyńskich jest starannie odnowiony grób Piotra Turkałły, zmarłego w 1939 r. Jakaś kobieta poprosiła, żeby zrobić zdjęcie. Jako dowód, że ona nie zmarnowała pieniędzy, które podał przez kogoś krewny p. Piotra. Nie zmarnowała. UZBEKISTAN Halim Samijew ma 78 lat. Całe życie mieszka na przedmieściach Szahrisabz. Nie w centrum, gdzie właśnie stanął

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

kolejny pomnik legendarnego wodza Tamerlana, który tu się urodził. Stare, tradycyjne domy wyburzono, buduje się nowe, jednakowe, jak pod sznurek. Na przedmieściu zostało po dawnemu – domy, płoty, łączka. Na drodze z pokruszonym asfaltem w kałuży kąpią się kaczki. Spokojne miejsce na wieczny odpoczynek. ałym polskim cmentarzem urządzonym na wzniesieniu wyrastającym kilka schodków ponad asfalt opiekuje się Samijew. Mówi, że pamięta polskich żołnierzy, którzy tutaj byli. – No jak nie pamiętać, no jak?! Byłem wtedy ciągle głodny. Miałem pięć lat. Wszyscy w Szahrisabz i w całym Uzbekistanie głodowali. Matka raz na dzień coś ugotowała, i tyle. Koło południa byliśmy tak strasznie głodni, że każdy pędził na wyścigi do obozu, do Polaków. Żołnierze też głodowali, ale dzielili się z nami, czym mieli. Kawałkiem chleba, kostką cukru, pokruszoną, żeby dla więcej dzieci starczyło. A nas było dużo. – To był straszny czas – wspomina Samijew. – Wszyscyśmy chorowali z niedożywienia. Polaków umierało najwięcej. W Uzbekistanie jest jedenaście polskich cmentarzy, 2,5 tysiąca żołnierskich grobów, a przecież nie wszystkie zostały odnalezione. Chyba już nikt nie szuka. Na cmentarzu w Szahrizabs: „Tu spoczywają Polacy: 256 żołnierzy Armii Polskiej na Wschodzie gen. Wł. Andersa i osoby cywilne, byli jeńcy, więźniowie sowieckich łagrów, zmarli w 1942 roku w drodze do ojczyzny”. Halim Samijew pielęgnuje róże, które posadził na cmentarzu. Pięknie kwitną. W tym pustynnym, upalnym klimacie. Mówi z dumą, że to dla niego zaszczyt, że opiekę nad cmentarzem powierzono właśnie jemu. Tylko tak może się odwdzięczyć za najpiękniejsze smaki dzieciństwa: chleba i cukru… Na starym nagrobku ktoś niewprawną ręką wyrył w kamieniu: „Zwłoki twe leżą w obcej ziemi/ Lecz Duch w Polsce między Swymi”.

M

Uzbecy obcy, a swoi… W szkole w Kitobie, gdzie w czasie wojny był szpital, znowu uczą się dzieci. Polski cmentarz jest spory kawałek dalej, schowany za białym murem, odgradzającym od zabudowań i nadrzecznej łąki. – Za czasów mojego dzieciństwa – wspomina Gulczechra – rzeczka była szersza, przychodziliśmy się tu kąpać. Wiedzieliśmy, że są tu groby, ale cmentarza nie było. Dopiero jak przyjechała jakaś kobieta z Francji i odnalazła grób dziadka, dała pieniądze, żeby się opiekować tym miejscem. A potem Polacy wybudowali cmentarz. Anwar Rustamow, „achrannik” cmentarza, opowiada, jak jego dziadek, Hasan Karimow, uratował ten kawałek ziemi, gdzie były polskie groby z czasów II wojny. Dowiedział się, że będą dzielić ziemię. Prędko ogrodził tę działkę, inaczej rosłaby tu już dawno bawełna. Gulczechra z Kitoby jest lekarką. Jej babcia pracowała podczas wojny w szpitalu w Kitobie, urządzonym w miejscowej szkole.


Pamięć Opowiadała, jak zwożono tam polskich i rosyjskich żołnierzy z różnych miejsc, m.in. z pobliskiego Szahrisabz. Nie było gdzie kłaść żołnierzy, nie było czym leczyć, umierali masowo z wycieńczenia; dyzenteria i tyfus zabierały najwięcej. Nie było w czym chować zmarłych. – Starzy Uzbecy oddawali im swoje kafeny – opowiada lekarka. – Każdy stary człowiek u nas przygotowuje dla siebie kafen; 20-metrowy zwój materiału, w który zostanie zawinięty, kiedy umrze. Każdy muzułmanin musi mieć kafen. A oni oddawali je żołnierzom, bo umierali bez nikogo bliskiego. Gulczechra prosiła, żeby sfotografować na cmentarzu w Kitobie tablice z nazwiskami pochowanych tu żołnierzy. Może któregoś szuka rodzina, a on tutaj jest i czeka… Od lutego do końca sierpnia 1942 roku zmarło w Uzbekistanie, Kazachstanie i Kirgistanie ponad 3100 żołnierzy polskich z armii Andersa, sformowanej w Związku Radzieckim. Liczby ofiar wśród ludności cywilnej, przemieszczającej się wraz z wojskiem na Zachód, nie ustalono. Szacuje się, że mogło być nawet 10 tysięcy. TOBRUK Pustynia za miastem jest brzydka, kamienista; szary pył, pod nim skała. Okopać się w tej skale nie sposób. Okopy – jakie były, takie zostały. Płytkie zagłębienia, osłonięte ledwo paroma kamieniami. Są jeszcze obrysowane na ziemi, olbrzymie regularne kwatery w kształcie prostokąta, obramowane drobnymi kamykami. Czemu i komu służyły? rzyjeżdżałam do Tobruku w latach siedemdziesiątych – i później. Ważniejszy od szukania śladów wojny na pustyni zawsze był cmentarz. Obowiązek niepisany, nie nakazany. Tobruk – 22 lipca, Dzień Zaduszny, 9 maja (Dzień Zwycięstwa, obchodzony w PRL-u; teraz zbrodnia zakazana!). Kto mógł, jechał. Kto bliżej miał – częściej. Oficjalne delegacje swoją drogą, ochotnicy – swoją (pracujący w Libii, rodziny). 1600 kilometrów z Trypolisu do Tobruku – jazda całą nockę (z hakiem). Autostrada jak stół, budowana m.in. przez Polaków. Z Polski: świeczki, lampki, dwa znicze (upchane w walizce na ryzyko, czy się nie stłuką w drodze do Libii). Czerwony i biały, żeby symbolizowały Polskę. I żeby było od siebie, a nie że wypada…

P

Przepasywanie biało-czerwoną wstążką przyszło później. Chociaż i bez tego widać z daleka, które groby są polskie – mają lekko spiczaste zwieńczenie; tak jest na wszystkich cmentarzach rekonstruowanych lub budowanych przez Polskę. mentarz aliancki w Tobruku – ostatnie miejsce na ziemi dla przeszło czterech tysięcy żołnierzy. Australijczycy, Hindusi, Nowozelandczycy, Czesi; wiele nacji. Polacy z Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich – 109 żołnierzy. Kapral Waliczek (…)„wyleciał na minie, kiedy wchodziliśmy na wzgórze Medauer. Niemcy i Włosi mieli tam betonowe schrony, do których dojście było zaminowane. Nasi saperzy rozminowali wąskie przejścia. Pozostały jednak miny powiązane drutami. Jeśli o któryś z nich się zahaczyło, mina wyskakiwała na metr wysokości i wtedy wybuchała. Ja prowadziłem grupę, kpr. Waliczek szedł za mną i osłonił mnie swoim ciałem. Zawadził nogą o minę, która wyskoczyła za jego plecami i wybuchła. Kiedy usłyszałem wybuch doskoczyłem do niego, zdążyłem położyć go sobie na kolanach, ale całe jego wnętrzności już wypłynęły na zewnątrz i zmarł mi na kolanach... (Tadeusz Maj, weteran kampanii wrześniowej i walk o Tobruk). rób kaprala Jaroszewicza z Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich jest na cmentarzu wojennym w Benghazi. Był… Został zdewastowany razem z 200 innymi grobami przed czterema laty. Krzyż, symbolizujący wszystkich poległych, rąbany siekierą, rozwalone kopniakami nagrobki. Zrobili to młodzi Libijczycy; jest nagranie. Według „Daily Mail”, dewastacja cmentarza wojennego mogła być odwetem islamistów za spalenie Koranu przez amerykańskich żołnierzy w Afganistanie…. Cmentarz ma być odrestaurowany pod warunkiem, że przeprowadzenie prac będzie bezpieczne. Nie ma na razie nadziei na spokój w Libii. Niewysłuchana modlitwa. 

C

G

y. naln .. u m o k e. tarz o krzyż n e m tylk –c wia) ił zostały a d ł g Mo w, ( lskich mo ó i n y Kisz Z po

olu.

ntar

p Adam z w

Cme

lski , po ny. s b a riz jen Szah tarz wo n cme


Marian Kruczek Czarodziej spod Sanoka Scenerią życia Mariana Kruczka było monotonne nowohuckie blokowisko budującego się socjalistycznego miasta. Lecz to właśnie ono zmieniło początkującego malarza i grafika w genialnego rzeźbiarza. Jak sam wspominał, kiedyś przypadkowo spojrzał przez okno na plac budowy. Zobaczył tam kilka przedmiotów: pręty zbrojeniowe, pół worka cementu, trochę gliny, jakiś drut. Stworzył z nich swoją własną rzeczywistość artystyczną.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

„Nie byłem wtedy człowiekiem zamożnym, nie stać mnie było na drogi materiał rzeźbiarski, a to, co znalazłem, okazało się artystycznie użyteczne”. Zbierał je z chłopską zapobiegliwością wypływającą z biedy, bo przecież „w gospodarstwie może przydać się wszystko”. Wyobraźnię Kruczka zaszczepiła „obfitość” dóbr, których wprawdzie nie można było dostać bez znajomości w państwowych sklepach i hurtowniach, ale które w nadmiarze marnowały się w trakcie budowy. Wystarczyło się schylić…

70

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Najpierw Marian Kruczek wykonywał grafiki (przełom lat 50 i 60). To cykl „Obłąkanych tancerek” oraz „Komedianci”, „Zwiastun”, „Chodaczki”, „Księżniczka nocy” – śmieszne postaci przypominające ilustracje do nienapisanej baśni. Były to stwory skomponowane – metodą stemplowania – z pracowicie odbijanych wprost na papierze trybików, kółek, taśm i grzebieniastych listw, które już niedługo będą wchodziły w skład jego rzeźb. Jedna z pierwszych kompozycji przestrzennych nosiła tytuł „Babałyga”


Marian Kruczek urodził się w 1927 r. w Płowcach koło Sanoka. Po ukończeniu Liceum Plastycznego w Krakowie, studio-

wał w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. W 1954 r. obronił dyplom u prof. T. Łakomskiego na Wydziale Malarstwa tej uczelni, której wykładowcą został w późniejszych latach. Był współzałożycielem teatru lalkowego „Widzimisię”, członkiem Stowarzyszenia Twórczego „Nowa Huta”. W roku 1963 rozpoczął europejską karierę artystyczną od wystawy indywidualnej w Upsali (Szwecja, 1963 r.). Swe prace wystawiał wielokrotnie w tym kraju, a także w Belgii, USA (Miami Museum of Modern Art., Floryda 1964), we Francji (ekspozycje w Galerie Lambert w Paryżu w 1969, 1971, 1972), Republice Federalnej Niemiec, Szwajcarii. Zrealizował duże kompozycje m.in. „Zdobyta przestrzeń” w Nowej Hucie (1973); kratę w Domu Sztuki w Rzeszowie (1965-69) oraz kratę dla statku „Bieszczady”- Polska Żegluga Morska w Szczecinie (1965) – zaginiona? zniszczona? w r. 1986. Zmarł w 1983 r. w Krakowie – Nowej Hucie. Kolekcje jego prac znajdują się w Muzeum Historycznym w Sanoku oraz w Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze.

nie jak od postaci Madonny-Opiekunki na religijnym barokowym wizerunku. Stary schemat ikonograficzny powtórzony został w nowym materiale: betonie, przy użyciu metalowych przedmiotów. Artysta podkreślał, iż: „Powrót do dzieciństwa nie jest żadną ujmą, „hańbą” czy upokorzeniem intelektualnym... Ile razy chcemy być szczerzy, wracamy do dzieciństwa, do tego świata, który zawsze wydawał mi się najpiękniejszy. Uważam, że zwłaszcza w sztuce powinniśmy mówić jak najszczerzej”. Podobnie jak dadaistom świat wydawał się Kruczkowi absurdalnym mechanizmem z tajemniczą maszynerią poruszaną przez niewiadomą, ukrytą siłę. Wyobraźnię artysty pobudzały najzwyczajniejsze przedmioty znalezione na złomowisku: kółka, trybiki, śrubki, dźwignie, przekładnie, nakładki i przekładki, rurki, łańcuchy, sprężynki – na gwoździach, sztućcach i drutach skończywszy. ►

„Szara mysz”. (1959 r.), w której drewniane widelec i łyżka przemieniają się w bajkową postać. W następnym roku powstała „Kapela” przedstawiająca trzy postacie. Głowy dwóch bocznych wykonane zostały z drewnianych gałek, a ich tułów z metalowych szczotek oraz sprężyn. Postać centralna ma owadzi odwłok wyczarowany z metalowego okucia, zaś głowę z elementów słuchawki telefonicznej i metalowej spirali. W ten sposób do świata Mariana Kruczka wkroczyły przedmioty ze złomowiska, tzw. szpeje (podobnie jak malarz-abstrakcjonista Tadeusz Brzozowski, Kruczek miał zamiłowanie do osobliwych nazw, których używał jako tytułów prac). rzy lata później Marian Kruczek jest już dojrzałym artystą, o czym świadczy kompozycja przestrzenna „Moja Matka”(1964). Tytułowa postać przeniesiona została z wiejskiej kapliczki. Jak Madonna trzyma przed sobą dziecko, witające świat szeroko otwartymi ramionami. Głowę Matki otacza aureola wykonana z zębatego koła, a jej postać okala metalowa obręcz w migdałowatym kształcie – echo średniowiecznej mandorli. Od ramion Matki odchodzą druciane promie-

T

„Krata”.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

71


Rzeczywistość Kruczka

„Trzej muszkieterowie”.

„Nawiedzona”.

Posługiwał się także tradycyjnymi wyrobami kowalskimi: podkowami, skoblami, a także starymi okuciami i szyldzikami od mebli. Składał z nich postacie ludzkie i korpusy zwierząt, a nierzadko rozbudowane sceny z figurami skrzatów, księżniczek, karłów, chrząszczy, fantastycznych ptaków i roślin. To mu nie wystarczało, ozdabiał powierzchnie rzeźb koralikami, muszelkami, guzikami, skrawkami kolorowych metali lub wyciskanymi w plastiku ornamentami o jarmarcznym rodowodzie. Te fantastyczne stwory później dekorował pracowicie jak sztukator. Każdy centymetr ich powierzchni ozdabiał na zasadzie horror vacui – lęku przed pustką, przed pozostawieniem choćby centymetra kwadratowego wolnego od ozdób miejsca. „Pamiętam górzyste pola mojego ojca, które on pieczołowicie uprawiał. W ten sam sposób ja chcę pokrywać całą przestrzeń moich prac” – wyjaśniał artysta. zeźby powstawały z najzwyklejszych przedmiotów. „Wścieklica” (1970) to stwór, który ma korpus wykonany z ręcznie kutej żelaznej klamki z zapadką, skrzydła z lemiesza, a dziób z zaworu silnika samochodowego. „Kopacz” (1970) straszy groźnymi czułkami z zagiętych wideł, jego nogi są z kółek, zaś bogato dekorowany betonowy odwłok osadzony został na rusztowaniu z wygiętego drutu. „Sonda – Ślady czasu”(1977) to

R 72

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

niby-ptak zbudowany z metalowych, spiralnie zwiniętych na końcach elementów połączonych ze sprzęgłem samochodowym (identyfikację zawdzięczam precyzyjnym opisom Katarzyny Winnickiej, umieszczonym w katalogu zbiorów Muzeum Historycznego, Sanok 2007). Inne prace „zdobywają przestrzeń” dzięki wysuniętym w górę prętom, szczotkom czy frędzlom, uformowanym w fantastyczne kształty drutom, rozgałęziającym się jak korona rozrośniętego drzewa. Postacie „Trzech muszkieterów” (1970) to skrzaty z bajki w dziwacznych hełmach zdobionych drucianymi pióropuszami; dzierżą one długaśne lance. „Gościniec” (1975) jest stworem zamkniętym w owal starej podkowy, z niby-nóżkami (z których na dodatek zwisają szczotki) i ogonem z łańcucha zakończonym ostrym szpikulcem. „Szara mysz” (1965) i „Szuja” (1966) jeżą się groźnie, wystawiając wysoko druciane grzywy. nacząca część rzeźb Kruczka to kompozycje płaskie, ozdobne, symetryczne: „Dla mnie symetria jest istotna, witalna; to co jest asymetryczne, znajduje się w rozsypce” – podkreślał artysta. Są to właściwie płaskorzeźby z kolorowanego betonu z wyciśniętymi w tym tworzywie bajkowymi sylwetkami fantastycznych stworów i realnych zwierząt. Niekiedy kompozycja jest otwarta: rozbudowana za pomocą metalowych dodatków. Np. „Chodaki dziwaki” (1967) to dwie bliźniacze figurki zamknięte w owalach i połączone metalowymi taśmami. Postacie dzierżą w rękach pogrzebacze, wykraczające daleko poza kontur rzeźby. Ich głowy ozdabiają drucianymi, misternie wygiętymi czułkami, zaś z odwłoków zwisa zamknięty na kłódkę łańcuch. Kiedy indziej artysta zamyka zwartą kompozycję bogatym ornamentem z metalowych i plastikowych drobiazgów, kolorowych szkiełek lub koralików zatopionych w betonie. Marian Kruczek spiętrzył swe bajkowe, płaskorzeźbione stwory w dwóch unikalnych kratach wykonanych dla Domu Sztuki w Rzeszowie (1965-69) oraz dla statku „Bieszczady” (1965). Rzeszowska krata – zamówiona przez Cezarego Kotowicza, pierwszego dyrektora Biura Wystaw Artystycznych – przywodzi na myśl cerkiewny ikonostas z górnym rzędem fantastycznych postaci niby-proroków starotestamentowych, ze skrzatami (zamiast archaniołów) na obramieniu bogato zdobionych drzwi, stylizowanych na carskie wrota.

Z


Rzeczywistość Kruczka

S

tatek „Bieszczady”, zamówiony przez Polską Żeglugę Oceaniczną ze Szczecina, był wizytówką naszego regionu. Województwo rzeszowskie wyposażało „Bieszczady” we wszystko: od sztućców i szkła stołowego, po dzieła sztuki. Wydział Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej kupował do reprezentacyjnych wnętrz statku także trofea myśliwskie: jelenie poroża, a nawet wypchaną głowę rysia. Na honorowym miejscu – w messie (czyli jadalni) kapitańskiej zamontowano kratę Mariana Kruczka. Była dwa razy mniejsza niż rzeszowska: liczyła w sumie kilkadziesiąt płaskorzeźb. „Bieszczady” były dla Rzeszowszczyzny przedsięwzięciem priorytetowym. Matką chrzestną statku i gościem honorowym pierwszego rejsu została Irena Kruczek, żona I sekretarza partii. Kapitanem mianowano osobę „medialną”: Danutę Walas-Kobylińską, pierwszą w kraju kobietę wykonującą ten zawód. „Bieszczady” kursowały między portami europejskimi oraz pływały do obu Ameryk. W 1986 r. statek został sprzedany na złom i zezłomowany w stoczni w Szanghaju. W Polsce nie ma stoczni złomowych. To specjalność Indii, Pakistanu, Bangladeszu i Chin, gdzie biedota rozmontowuje statek na części. Wcześniej w Szczecinie całe wyposażenie – w tym krata Mariana Kruczka – zostało zdemontowane, jak powiedział mi kapitan Marcin Bartolewski, który dowodził statkiem w czasie ostatniego rejsu. W ten rejs wypłynął już bez niej: krata wraz z innymi częściami wyposażenia zostały złożone na nadbrzeżu portowym w Szczecinie. Gdy w roku 2006 poszukiwałem kraty Kruczka ze statku „Bieszczady”, nie pozostał po niej ani żaden materialny ślad, ani nawet ulotne wspomnienie. Jeżeli potajemnie nie uratował jej jakiś kolekcjoner, skończyła tam, skąd wzięła swój początek: na złomowisku. igury Kruczka z obu krat są tajemnicze, hieratyczne, nieruchome jak postacie cerkiewnych świętych. To subiektywne spojrzenie na tajemnicę sacrum – zaskakujące i równie autentyczne jak święci oglądani w cerkwiach i utrwalani w akwarelkach przez Nikifora. Obaj pochodzili z ziem, na których kultura Wschodu zderzała się z kulturą Zachodu. W wypadku Kruczka nie może być mowy o sztuce naiwnej. Raczej o naiwnym – odkrywczym spojrzeniu na świat, wspólny artystom i dzieciom.

Sztuka XX wieku burzyła istniejący porządek estetyczny. Marian Kruczek stworzył swój własny świat, używając odpadów znalezionych na złomowisku. Była to jego własna kreacja: spójna, zamknięta, oparta na fantastycznych skojarzeniach, tym bardziej zaskakujących, im banalniejsze przedmioty włączał do swoich prac. Bez obawy o śmieszność posługiwał się tandetą i kiczem, które umiał podporządkować własnej koncepcji świata. Świata rozpiętego na dwóch biegunach: od bajki po swoiście pojmowane sacrum. Był wizjonerem: człowiekiem skazanym na niezrozumienie. Zbyt wiele jego prac uległo zniszczeniu. Gdyby nie galerie artysty w muzeach w Sanoku i Zielonej Górze, jego sztuka pozostałaby zapomniana. Małym kosztem można by stworzyć taką niewielką galerię również w Domu Sztuki w Rzeszowie. Wystarczyłoby specjalne podświetlenie istniejącej kraty oraz stojącej nieopodal rzeźby „Szara mysz”, a także odpowiednie objaśnienia na ścianie, byleby dalej obojętnie nie przechodzić obok arcydzieł Mariana Kruczka. 

„Majestat”.

F

„Chodaczki”.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

73


Beksiński w Nowej Hucie 7 października otwarto w Nowohuckim Centrum Kultury Galerię Zdzisława Beksińskiego. Dotychczas kolekcję Anny i Piotra Dmochowskich z Paryża rzadko pokazywano w kraju. Stała ekspozycja cieszy się oszałamiającym powodzeniem. W dzień powszedni ogląda ją ponad pół tysiąca osób, w niedzielę Galeria gości nawet 1300 zwiedzających! Przeważa młodzież.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

T

akiego zainteresowania widzów można było się spodziewać. Dwa i pół roku temu, w październiku 2014 r., kiedy Nowohuckie Centrum prezentowało malarstwo artysty ze zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku, przed wejściem ustawiały się długie kolejki. Gdy wystawa dobiegła końca, pozostał niedosyt. W tym czasie Piotr Dmochowski, prawnik zamieszkały we Francji, starał się o przeniesienie swoich zbiorów na stałe do kraju. Prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz odmówiła przyjęcia kolekcji. Warszawa, gdzie artysta mieszkał od 1977 do śmierci w 2005 r., nie znalazła miejsca na jego twórczość. Wtedy Zbigniew Grzyb, dyrektor Nowohuckiego Centrum Kultury, zadał retoryczne pytanie: „A czemu nie nasze miasto?” Pamiętając o tłumach widzów w 2014 r., rozpoczął negocjacje z Dmochowskimi. – Beksiński był zawsze traktowany u nas jako postać elektryzująca. Po wakacjach w ubiegłym roku rozeszła się wiadomość, iż Warszawa zrezygnowała z prac artysty. W listopadzie i grudniu prowadziliśmy intensywne rozmowy zakończone sukcesem. Właściciele przekazali nam w dziesięcioletni depozyt 50 obrazów, 100 rysunków oraz 100 fotografii. Dzięki życzliwości Jacka Majchrowskiego, prezydenta Krakowa, oraz dotacji

74

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Ministerstwa Kultury, powstała nowoczesna galeria – powiedział dyrektor Z. Grzyb. O Dmochowskim przeczytamy w Dziennikach Beksińskiego wiele niepochlebnych uwag. Podpisany w 1983 r. kontrakt z malarzem zapewniał artyście stabilizację materialną w trudnych latach stanu wojennego. Z czasem coraz bardziej zaczynał mu ciążyć. Beksiński traktował ten układ jako swojego rodzaju „pańszczyznę”. Narzekał, iż kolekcjoner każe mu malować w stylu „fantastycznym”, z którym definitywnie skończył, że płaci nieregularnie itp. Ten rejestr żalów, zakończony zerwaniem umowy w 1995 r., kazał mi przyjąć kolekcję Dmochowskiego z mieszanymi uczuciami. Czekało mnie jednak bardzo korzystne zaskoczenie. Zobaczyłem znakomitą galerię prac najwyższej jakości. Znajdziemy w niej wszystko, co najbardziej reprezentatywne dla każdego z okresów twórczości Beksińskiego. Dmochowski uzupełniał bowiem swe zbiory, kupując także na rynku galeryjnym jego najwcześniejsze oraz późne prace artysty, tak by widz otrzymał możliwie pełny obraz jego sztuki. Kolekcja znajdująca się w Krakowie jest drugą co do wielkości w kraju. (Trzecią stało się 30 obrazów zdeponowanych niedawno przez Dmochowskich w Muzeum Częstochowskim). To nie


SZTUKA państw i kontynentów. Neolityczne (5-4 tysięcy lat p.n.e.) siekierki z krzemienia pasiastego wykonane w okolicach dzisiejszego Sandomierza archeolodzy znajdują w pochówkach na terenie Francji. W przeciwieństwie do narzędzi ze zwykłego krzemienia, te pierwsze nie noszą śladów używania. A to dlatego, iż były one dla właścicieli zbyt cenne. Same w sobie stanowiły wartość – także artystyczną. Dziś, gdy utrudnienia komunikacyjne praktycznie nie istnieją, artysta i jego twórczość to znakomity materiał do promocji regionu. Dyrektor Wiesław Banach nie traktuje nowych galerii jako konkurencji. Przeciwnie – jeździ do Nowej Huty i Częstochowy z wykładami o Beksińskim. Wcześniej zaznajomił z jego twórczością ponad 80 polskich miast. Prezentował jego ekspozycje także w Brukseli i Wiedniu. Niewiele osób na Podkarpaciu docenia jego pracę: Muzeum Historyczne w Sanoku ma permanentne kłopoty budżetowe.

uzupełnienie zbiorów sanockich, lecz samodzielny zespół prac, który pozwala na pełne poznanie twórczości artysty. Jest on świetnie eksponowany: z czerni ścian wyłaniają się kompozycje wydobyte punktowym światłem LED. Autorką aranżacji wystawy jest jej kurator – Joanna Gościej-Lewińska. Oglądaniu towarzyszy inspirowana twórczością Beksinskiego muzyka Francuza Armanda Amara. akie znaczenie mają wymienione kolekcje Beksińskiego? Muzea biograficzne najwybitniejszych współczesnych artystów polskich są u nas zjawiskiem rzadkim. Joanna Gościej-Lewińska podaje wymowny przykład. Oto projekt Muzeum Jerzego Dudy-Gracza, które nigdy i nigdzie nie powstało. Zabrakło takich ludzi, którymi dla twórczości Beksińskiego są dyrektor Wiesław Banach z Muzeum Historycznego w Sanoku, a później Zbigniew Grzyb z Nowohuckiego Centrum Kultury. Na kilka lat przed śmiercią sam Duda-Gracz podarował klasztorowi jasnogórskiemu swoje opus magnum: cykl polskiej Golgoty. Eksponowany na stałe w krużgankach klasztornych dostępny jest dla widzów i pielgrzymów. To zbyt mało jak na artystę tej miary, ale i tak dużo jak na ogólnokrajową niemożność kulturalną. Czy kolekcje Beksińskiego z Krakowa – Nowej Huty i Częstochowy mają znaczenie dla Podkarpacia? Tak i to duże. Sztuki nie da się formalnie podzielić na województwa, skoro od początków swego istnienia przekraczała granice

J

Pomyślałem: co by to było, gdyby Rzeszów otrzymał propozycję przyjęcia kolekcji Dmochowskich? Odpowiedź negatywna narzuciła mi się od razu. I nie chodzi tu o relatywną bliskość sanockiej Galerii Beksińskiego. W roku 2007 r. proponowałem władzom miejskim utworzenie autorskiej galerii Józefa Wilkonia, związanego z Rzeszowem światowej sławy ilustratora książek dla dzieci oraz rzeźbiarza. Propozycję zbyto milczeniem. Teraz odmowę dostał Andrzej Pityński, wybitny rzeźbiarz amerykański, manifestujący swe podkarpackie korzenie. Proponował on prezydentowi Tadeuszowi Ferencowi pomnik Ofiar Rzezi Wołyńskiej zaprojektowany i wykonany na koszt polonijnego stowarzyszenia weteranów z USA. Artyście przychylna była Stalowa Wola, gdzie wzniesiono jego pomnik „Patrioty”. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Joanna

Sarnecka: I dzieci, i dorośli potrzebują opowieści – Marzyła mi się klasyka gatunku – uciec z miasta, kupić w górach starą chałupę i żyć w sielance. Nie do końca tak jest, bo wciąż nie mam własnego domu, więc się przeprowadzam z kąta w kąt. Ale przynajmniej dzieje się to w Beskidzie Niskim, a od czasów, kiedy w liceum odkryłam te tereny, wiedziałam, że to jest moje miejsce na Ziemi – mówi Joanna Sarnecka, antropolog i animatorka kultury, twórczyni grupy „Opowieści z Walizki”, która wraz z muzykiem Maciejem Harną wyprawia się do różnych miejsc, by czarować ludzi opowiadaniem historii, baśni i przypowieści. Mówią, że świat tego potrzebuje.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

76

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Joanna Sarnecka i Maciej Harny.

T

ym razem ma to być opowieść o Joannie – opowiadaczce i Macieju – muzyku. Ona na pierwszy rzut oka drobna i eteryczna, potrafi zadziwić słuchaczy ogniem w oczach i zapierającą dech w piersiach historią. On jest multiinstrumentalistą i zawsze do jej opowieści zagra trochę inaczej. Chociaż słyszał je wiele razy, nigdy mu się nie znudzą.

Z centrum na koniec świata Urodziła się w Warszawie, ale później przez cztery lata mieszkała na wsi pod Kielcami. W głuchym lesie, w starym dworze modrzewiowym. – W bardzo pięknym miejscu – uśmiecha się Joanna. – To moja mityczna kraina i w takie miejsca mnie później ciągnęło. Oczywiście, czuję się też związana z Warszawą, gdzie spędziłam młodość, kończyłam liceum i studia. W trakcie studiów z etnologii i antropologii kulturowej na Uniwersytecie Warszawskim zajmowałam się m.in. badaniami dotyczącymi medycyny ludowej na Łemkowszczyźnie. Etnografia wpłynęła na moje widzenie świata, pogłębiła moje zainteresowanie wsią, nie tylko jako miejscem związanym z przestrzenią i naturą, ale i szczególne kulturowo. Szukałam pretekstu, aby wyprowadzić się w Beskid Niski i taki w końcu się znalazł. Janeczka i Michał Kacprzykowie, właściciele „Farfurni” – gospodarstwa agroturystycznego i pracowni rękodzieła w Zawadce Rymanowskiej, zaprosili mnie do uczenia ich dzieci. Byłam po rozwodzie i zdecydowałam, że zostawię miasto i dotychczasowe życie. Zostałam guwernantką, a do domowej edukacji dołączyła także troje moich dzieci.


Magia słowa I chociaż po jakimś czasie przestała uczyć, nie chciała już wracać. Nieustannie się przeprowadza z powodu braku domu. Próbą opowiedzenia tych doświadczeń jest Dziennik Uciekiniera, literacki blog (dziennikuciekiniera.blogspot.com), który chciałaby wydać w formie książki. – Szczególnym miejscem pozostaje dla mnie Zawadka – mówi. – Mieszkali tu Łemkowie, potem sprowadzili się Polacy. Czuję, że ze względu na tę złożoną historię, nawet taki przybysz, wędrowiec, jak ja, znajdzie tu swoje miejsce. Może pójdzie dalej, może zostanie.

Opowiadam historie „Opowieści z Walizki” stworzyła jeszcze w Milanówku pod Warszawą. To był czas, kiedy zainteresowała się opowiadaniem historii. Pracowała z muzykami. – Mieliśmy w Milanówku taką knajpkę, w której występowaliśmy raz w miesiącu, ale jeździliśmy też z opowieściami do różnych miejsc w Polsce. Kiedy sprowadziłam się do Zawadki, chciałam kontynuować, ale trudno było angażować już przyjaciół z Warszawy. Szukałam więc osoby stąd, z którą mogłabym razem pracować. Koleżanka była kiedyś na koncercie Macieja Harny i to ona naprowadziła mnie na trop, mówiąc, że jest tu taki człowiek, który gra na lirze korbowej. Natychmiast go odnalazłam. Spotkaliśmy się i tak się zaczęło. azem przecierają szlak dla opowiadaczy i opowieści, które przeżywają teraz renesans w wielkich miastach. Tutaj, w małych miejscowościach, ludzie zapomnieli o ich sile i jeszcze nie tęsknią. Tymczasem w Wrocławiu, Warszawie, Lublinie odbywają się festiwale, na które przyjeżdżają opowiadacze z różnych zakątków świata, by zaczarować słuchaczy jakąś niezwykłą historią. Czasem trwa to całą noc. – Z zapartym tchem można słuchać nawet opowiadacza, którego się nie rozumie. Jest jakiś przekaz ponad słowem – zapewnia Maciej Harna z Sanoka, muzyk i muzykolog, nauczyciel szkoły muzycznej i akademicki, a zarazem lider Orkiestry Jednej Góry Matragona, zespołu z nurtu world, którym także miał kiedyś okazję grać podczas takiej festiwalowej nocy opowieści. – Zawsze interesowały mnie różne formy współdziałania muzyki. Tworzyłem muzykę dla teatrów i grałem na żywo w spektaklach. Jeszcze parę lat przed spotkaniem z Joasią usłyszałem, że jest ruch ludzi zainteresowanych sztuką opowiadania, przywracaniem jej na powrót, bo przecież to już kiedyś było. Ciekawiło mnie współdziałanie tych opowiadających z muzykami. Nie miałem jednak okazji spotkać się z żadnym opowiadaczem. Pamiętałem jedynie, jak babcia opowiadała mi bajki i historie z czasów wojny. A potem poznałem Joasię. Wspaniale opowiada. Za każdym razem inaczej, więc i ja jako akompaniator nie mam szans wpaść w rutynę. Jak Joanna została opowiadaczką? – Myślę, że to się wzięło ze wspomnień z dzieciństwa – mówi. – Mój tata świetnie opowiada. Zna wszystkie rodzinne historie i powtarza je przy każdej okazji. Drugą inspiracją był mój wy-

R

chowawca w liceum, niegdyś związany z Ośrodkiem Praktyk Teatralnych „Gardzienice”. On również potrafił świetnie opowiadać. Grał przy tym całym ciałem. Dzięki niemu zrozumiałam, jakie znaczenie mają: modulowanie głosu, gestykulacja i ruch. Można mówić cokolwiek, ale w szczególny sposób, wtedy do ludzi coś dociera i robi wrażenie. Obok informacji ważny jest emocjonalny most, który buduje się pomiędzy sobą a drugim człowiekiem. Zaintrygowała ją retoryka – sztuka porozumiewania się. Pisała opowiadania i chciała je konfrontować z odbiorcami. Widzieć, jak na nie reagują, czy im się podobają. – To wszystko sprawiło, że zostałam opowiadaczką – stwierdza. – I pomyśleć – w liceum nie odzywałam się w ogóle do tego stopnia, że wolałam odpowiedzi pisać niż zabierać głos. Ćwiczenia z opowieści pomogły mi to wszystko przełamać do tego stopnia, że był czas, kiedy współpracowałam z radiem, no i opowiadam publicznie bez lęku, swobodnie posługując się nie tylko głosem, ale całym ciałem. To zwierzenie na pewno zaskoczyłoby słuchaczy, którzy niedawno dali się porwać Joannie Sarneckiej i jej przyjaciołom z „Opowieści z Walizki” podczas występu na Pretekstach Kulturalnych w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. – Jestem wzruszony – mówił tuż po nim Bogdan Kaczmar, dyrektor muzeum. Pokazali wtedy „Opowieści Pustelnika”, zbudowane z historii zasłyszanych podczas kazań w różnych kościołach na Podkarpaciu. A zaczynają się od tego, że „był pewien człowiek, który dożywszy już dorosłego wieku, zastanawiał się jak żyć, żeby zbawić swoją duszę. Postanowił znaleźć mędrca, który mu to powie. Zostawił wszystko, wziął kawałek chleba i ruszył przed siebie…” – Ale opowieści są różne. Bardzo często naszymi słuchaczami są dzieci i wtedy opowiadamy baśnie tradycyjne. Szukamy tekstów uniwersalnych. Nie dziecinnych i infantylnych, ale łączących pokolenia, których może posłuchać cała rodzina i każdy wyciągnie z nich coś dla siebie – tłumaczy Joanna i dodaje, że razem z Maćkiem angazują się też w pamięć o polskich Żydach. – Opowiadamy bajki żydowskie, które na chwilę ożywiają dawny sztetl. Śpiewam odrobinę w jidysz, żeby ten język mógł nas wciąż otaczać. Jestem członkiem Stowarzyszenia Sztetl Dukla, bardzo sobie cenię tę działalność. Wielkim odkryciem był dla mnie sanocki pisarz, Żyd - sanoczanin, Kalman Segal. Znakomicie odmalował miasteczko nad Sanem z czasów współistnienia narodów. Chciałabym opowiadać jego historie. powieści najczęściej towarzyszą rekwizyty, ruch i taniec, muzyka na lirze lub lutni. Joanna chce, żeby było ciekawie, intrygująco, z emocjami. Więc chociaż podczas opowiadania uwielbia improwizować, stale szlifuje warsztat, doskonali rzemiosło. Podgląda pracę teatrów offowych, uczestniczy w spektaklach i warsztatach oraz praktykuje taniec butoh m.in. z mistrzem Atsushim Takenouchim, japońskim tancerzem, który zagrał główną rolę w klipie Moniki Brodki „Santa Muerte”. Grupa „Opowieści z Walizki” podróżuje z opowiadaniami po całej Polsce. Od Sopotu po Lublin, od Rzeszowa po Dolny Śląsk. Także za granicę – do Pragi. 

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

77


Magia słowa Z Joanną Sarnecką i Maciejem Harną współpracuje również Anna Woźniak, która na co dzień kieruje Galerią Etnograficzną Willa Radogoszcz w Grodzisku pod Warszawą. Ona także opowiada. Muzycznie „Opowieściom” od czasu do czasu towarzyszy również Katarzyna de Latour, skrzypaczka i perkusistka. – Dla mnie jako muzyka uczestnictwo w opowieściach to okazja do improwizowania, mogę tworzyć ich klimat. Przy każdej historii szukam innej drogi – mówi Maciej Harna, który w muzycznym arsenale ma wiele instrumentów. Obok liry korbowej, również lutnię arabską i inne strunowe instrumenty z różnych zakątków świata. Dopasowuje je do tradycji, z której wywodzi się opowieść. – W tej naszej walizce dużo mamy – śmieje się muzyk. – Ostatnio trzeba było zabrać indyjski sitar, a ten instrument zajął nam pół samochodu. – To akurat był performence z poezją Tagorego, indyjską muzyką, tańcem butoh i spontanicznym malowaniem obrazu do wierszy przez graficzkę Ewę Kutylak – wtrąca Joanna. – Niedługo ten program pokażemy w Dukli.

Rzeczy ważne i ważniejsze Joanna realizuje wiele kulturalnych projektów. Pracuje z dziećmi, niepełnosprawnymi i chorymi psychicznie, działa w małych bieszczadzkich wioskach i popegeerowskich osiedlach. – Kultura to sposób na włączanie ludzi w główny nurt – mówi – zapobiega ich wykluczeniu. To nie może być problemem, że ktoś mieszka tu, czy tam, ma takie, czy inne wykształcenie. Kultura to język komunikacji, powinna nas łączyć. Dzięki stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego na projekt „Spódnica ze wszystkich kwiatów świata” zbliżyła się do świata Romów. – Zyskałam w nich nową rodzinę i jestem im bardzo za to wdzięczna. Moi przyjaciele, Marta i Rajmund Siwakowie, są niesamowicie otwarci, zrobiliśmy już wspólnie warsztaty dla dzieci, spektakl i warsztaty kuchni romskiej. Jak tylko pojawi się taka możliwość, będziemy działać dalej. ajbardziej jednak dumna jest z tego, że stworzyła swoim dzieciom ciepły dom, dom, którego wprawdzie fizycznie nie ma, ale jest kuchnia pachnąca pieczonym chlebem i domowe, eksperymentalne przetwory. – Doświadczenie bycia rodzicem, towarzyszenia we wzrastaniu, dojrzewaniu drugiego odrębnego człowieka to skarb, tego nie można z niczym porównać – mówi Joanna.

N

Szukanie w tradycji Maciej żyje muzyką. – Skończyłem muzykologię na UJ ze specjalnością etno. Stąd moje zainteresowanie tradycyjnymi instrumentami różnych kultur. Kiedyś przemierzałem na rowerze wioski, by nagrywać muzykę Łemków. Potem założyłem zespół w Sanockim Domu Kultury i zacząłem szukać instrumentów z różnych kultur, nie tylko europejskich, ale z całego świata. Musiałem nauczyć się na nich grać, bo umiałem tylko na gitarze. Wtedy jeszcze o muzyce folkowej, etno czy world music itp. w Polsce mało

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

kto mówił, a u nas powstała Orkiestra Jednej Góry Matragona, która występuje do dziś... Siedmiu muzyków gra na różnych instrumentach etnicznych, każdy z nich na kilku, zmieniając je podczas koncertu. Powstaje muzyka, łączącą brzmienia z różnych kontynentów, tworząc z tych egzotycznych barw nową jakość. o opowieści Joanny Maciej Harna często przygrywa na lirze korbowej (nie tylko zresztą przy takiej okazji, bo na swojej lirze gra z Matragoną, z dziećmi lirniczego zespołu leskiej szkoły muzycznej, a także z punkrockowym, legendarnym KSU). Wykonał ją dla niego Stanisław Nogaj. – To uczeń Stanisława Wyrzykowskiego z Haczowa. Wyrzykowski zaczął budować liry w latach 60. Teraz lutnicy i muzycy coraz częściej interesują się tym instrumentem – zauważa Maciej. – Lira wpisuje się w tradycję opowiadaczy. Ballady śpiewane z towarzyszenie liry, to były właśnie ciekawe historie. Rymowane, bardzo długie, złożone z dziesiątek zwrotek, z morałem. – Pieśniarze chodzili po wsiach jeszcze przed II wojną światową – mówi Joanna. – Niedawno w Sanoku spotkaliśmy starszą panią, która pamiętała z dzieciństwa w Krakowie parę dziadowską, przesiadującą pod kościołem i śpiewającą pieśni. Do dziś potrafi je powtórzyć.

D

Opowiadajcie dzieciom baśnie Joanna Sarnecka nagrała te ballady. Może wykorzysta w opowieściach. – Takie pieśni piętnują zło, uczą moralnych zasad. Dziad, który niegdyś wędrował od wioski do wioski, stanowił dla ich mieszkańców skarbnicę informacji. Ludzie często byli niepiśmienni, mało wiedzieli o świecie, a dzięki pieśniarzom uczyli się czegoś nowego. Opowieści nie musiały być aktualne. Czy pod Krakowem pani zabiła pana, czy sierotom objawiła się Matka Boska to historie, które łączyły fakty ze sferą wyobrażoną, religijną i moralną. Dziś czasy są inne, ale też potrzebujemy opowieści. – Dla starszych to przywołanie formy przekazu, do jakiej byli kiedyś przyzwyczajeni. Dla młodszych – „odtruwacz” od dominujących dziś w ich życiu form elektronicznych. Mamy tu bezpośrednie spotkanie człowieka z człowiekiem – mówi Maciej Harna. – Mam nadzieję, że w wielu domach jest jeszcze tradycja opowiadania dzieciom bajek na dobranoc. Nic lepiej nie rozwija wyobraźni. – Opowieści mają także charakter inicjacyjny – mówi Joanna. – A w naszej kulturze zapanował jakiś deficyt wsparcia dla dorastających dzieci. Historia, w której na przykładzie kogoś dowiadujemy się o sprawach najważniejszych, w tym śmierci, kondycji człowieka, może dać oręż do zmierzenia się z trudnymi doświadczeniami w realnym życiu, a to ułatwi przechodzenie w dorosłość. Opowiadane historie mają dużo przekazu symbolicznego, archetypicznego, różnych elementów, które tworzą kod kulturowy. Bez nich trudniej byłoby się nam porozumiewać międzypokoleniowo. Właśnie to, że można takiej baśni wysłuchać w różnym wieku i coś z niej wziąć, pokazuje, że tam jest jakiś język, który nas łączy i stanowi podwaliny kultury – podkreśla opowiadaczka, kończąc swoją opowieść. 



XXXVIII Krośnieńskie Spotkania Teatralne 3-22 listopada. Regionalne Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie. Znani polscy aktorzy: Jerzy Stuhr, Jan Peszek, Piotr Fronczewski, Krzysztof Tyniec, Marzena Trybała, Dorota Stalińska, Wiesław Komasa, Piotr Polk i Piotr Szwedes w znakomitych spektaklach. Do 22 listopada w Krośnie trwają spotkania teatralne. Impreza ma wieloletnią tradycję i z każdą edycją ściąga do Krosna znane nazwiska, zarówno czołowych polskich aktorów, jak i reżyserów. W tej edycji publiczność zobaczy m.in. „Pół na pół” na podstawie sztuki Jordiego Sáncheza i Pepa Antóna Gómeza w reżyserii Wojciecha Malajkata, „Na czworakach” Tadeusza Różewicza w reżyserii Jerzego Stuhra, „Calineczkę dla dorosłych” na podstawie tekst H.Ch. Andersena w adaptacji Teatru Montownia i Teatru Papahema, „Kolację dla głupca” Francisa Vebera w reżyserii Wojciecha Adamczyka oraz o „Krasnoludkach, gąskach i sierotce Marysi” inspirowane powieścią Marii Konopnickiej. 

Rzeszów Jazz Festiwal 13-20 listopada. WDK w Rzeszowie Rzeszów Jazz Festiwal jest zwieńczeniem II Podkarpackiej Jesieni Jazzowej, w ramach której od września br. w różnych placówkach kulturalnych w regionie odbywały się koncerty jazzowe (Wiśniowa, Tyczyn, Krasne, Iwonicz-Zdrój, Niebylec, Cieszanów, Nowa Sarzyna). Jesień jazzową zainaugurował 19 września koncert Anny Serafińskiej, zakończy ją cykl koncertów znakomitych artystów w ramach Rzeszów Jazz Festiwal. Podczas Rzeszów Jazz Festiwal wystąpią: Afrofree, Gaba Janusz, Eskaubei i Tomek Nowak Quartet feat. Mr. Krime, Aga Derlak Trio, Niechęć, Krzysztof Napiórkowski i Grażyna Łobaszewska, Funky Flow, My Myself and I oraz Piotr Wojtasik Quartet. 

Grażyna Łobaszewska.

Agnieszka i Mateusz Waligóra.

Podkarpacki Kalejdoskop Podróżniczy 2-4 grudnia. WDK, Filharmonia Podkarpacka Kilkanaście godzin opowieści i filmów z całego świata, znani podróżnicy – prelegenci oraz wiele innych atrakcji czeka na publiczność podczas 8. Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego w Rzeszowie. W tym roku festiwal rozpocznie się filmowym piątkiem w Wojewódzkim Domu Kultury, a w sobotę i niedzielę przeniesie się do Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Wśród prelegentów będą m.in. Agnieszka i Mateusz Waligóra, którzy opowiedzą o rowerowej podróży przez Amerykę Południową i Australię, która trwała 2 lata, a podczas której przejechali 16 000 km rowerami. Swój udział w festiwalu potwierdzili także: Roman Czejarek, znany dziennikarz i publicysta, z prelekcją „Syria w przededniu wojny, czyli świat, którego już nie ma”; Andrzej Meller, dziennikarz i korespondent wojenny; Mateusz Kotlarski, który autostopem pojechał na równik, a podróżnik Piotr Horzela opowie o Sudanie Południowym. Pomysłodawcami festiwalu są Bartosz Piziak i Piotr Piech, organizatorem Stowarzyszenie PRO-TUR. Szczegółowe informacje na: www.kalejdoskoppodrozniczy.pl. 

80

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


„Barabasz”.

Wielka literatura

i idea teatru osobnego na

„Lustro”.

6. „Źródłach pamięci”

Festiwal „Źródła pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor” (3-6 listopada br.), poświęcony trzem wywodzącym się z Podkarpacia reformatorom teatru, którzy nie zważając na mody, tworzyli niekonwencjonalne, własne, osobne teatry, tym razem sięga po wielką literaturę. W spektaklach będą nawiązania do Dostojewskiego i Schulza oraz prapremiera spektaklu według najnowszej powieści Władysława Myśliwskiego.

Tekst Katarzyna Grzebyk

N

ajważniejszym wydarzeniem „Źródeł pamięci” będzie spektakl „The Underground: A response to Dostoevsky” w wykonaniu Workcenter of Jerzy Grotowski and Thomas Richards z Pontedery (po raz pierwszy pokazywany w Polsce, zaraz po Edinburgh Festival Fringe). Będzie także możliwość uczestnictwa w spotkaniu z Thomasem Richardsem, „esencjalnym współpracownikiem” Jerzego Grotowskiego oraz udział w prowadzonej przez niego konferencji „Trzydzieści lat Workcenter. Retrospektywa”. Scena Plastyczna KUL pokaże spektakl „Lustro” na motywach twórczości Brunona Schulza, a zakopiański Teatr im. S. I. Witkiewicza zaprezentuje „Barabasza” wg tekstu Pära Lagerkvista oraz „Demonizm Zakopiański”. Swoje spektakle wystawią również teatry rzeszowskie: Teatr Przedmieście premierowe „Ostatnie rozdanie” wg powieści Wiesława Myśliwskiego, a Teatr Maska „Siostra siostrze” inspirowany opowiadaniem Oksany Zabużko. Odbędą się również konferencje naukowe, prezentacje filmowe, wystawy, spektakle oraz spotkania z aktorami i reżyserami. 3 listopada (czwartek) godz. 11.00. Promocja książki Klaudiusza Święcickiego pt. „Galicja w kliszach pamięci Tadeusza Kantora”; prowadzenie: Anna Jamrozek-Sowa; Uniwersytet Rzeszowski. godz. 17.30. Otwarcie festiwalu, wystawa Leszka Mądzika „Faktura czasu” (foyer), Teatr Maska. godz. 18.00. Scena Plastyczna KUL „Lustro” (duża scena), Teatr Maska. godz. 20.00. Workcenter of Jerzy Grotowski and Thomas Richards „The Underground: Response to Dostoevsky”, Klub Life House.

godz. 17.00. Thirty Years of the Workcenter: a Retrospective, spotkanie z Thomasem Richardsem, Teatr Maska. godz. 20.00. Teatr Przedmieście „Ostatnie rozdanie” (prapremiera), Teatr Przedmieście.

4 listopada (piątek) godz. 11.00. Otwarcie sali im. Jerzego Grotowskiego w Zespole Szkół nr 1 w Nienadówce; prelekcje: dr Anna Jamrozek-Sowa „Emilia Grotowska – nauczycielka i matka”, dr hab. Tadeusz Kornaś „Inspiracje z Nienadówki”; prezentacja filmu „With Jerzy Grotowski. Nienadówka 1980”.

6 listopada (niedziela) godz. 17.00. Teatr im. S. I. Witkiewicza „Demonizm zakopiański”, Teatr Przedmieście. godz. 19.00. Teatr Maska „Siostra siostrze”, zakończenie festiwalu, Teatr Maska.

5 listopada (sobota) godz. 11.00. Spotkanie z Leszkiem Mądzikiem; prowadzenie: Agnieszka Koecher-Hensel, Teatr Przedmieście. godz.19.00. Teatr im. St. I. Witkiewicza „Barabasz ”, Teatr Maska. godz. 21.00. Spotkanie z Andrzejem Dziukiem i aktorami; prowadzenie: dr Michał Mizera, Teatr Maska.

Reklama


„Wróg ludu wg Henryka Ibsena”.

„Nocami i dniami będę tęsknić za tobą”.

3.Nowego Festiwal Teatru,

czyli

55. Rzeszowskie Spotkania Teatralne

G

łośne spektakle Jana Klaty, Michała Zadary i Marcina Libera znalazły się w programie 3. Festiwalu Nowego Teatru, który rozpocznie się w Rzeszowie 18 listopada. Sztuki, czytanie dramatów, instalacja oraz debaty o teatrze wypełniają osiem festiwalowych dni. Publiczność będzie miała okazję zobaczyć 11 spektakli – ważnych i będących echem zmian zachodzących w świecie i teatrze. Joanna Puzyna-Chojka, dyrektor programowy FNT, wybrała je, podróżując po polskich teatrach. Obejrzała 50 sztuk, by zaprosić te, które najlepiej odpowiadają myśli przewodniej festiwalu. Jest nią „Koniec i początek” – efekt nasłuchiwania dominujących tematów, motywów oraz idei, które teatr przechwytuje z dyskursu publicznego, konstruując rozmaite projekty przyszłości i próbując zgadnąć, dokąd zaprowadzą nas narastające radykalizmy i co wyrośnie na „trupach” zachodniej demokracji. Ważną częścią FNT jest moduł multimedia/KONTEKSTY, pt. „Ślady” – nawiązuje do twórczości związanego z Rzeszowem Józefa Szajny, który w 1993 roku zrealizował spektakl pod tym tytułem. W jej ramach zaprezentowana zostanie między innymi instalAkcja „Profil pośmiertny” Kuby Falkowskiego, który podejmuje temat nowej formy „życia po życiu”, tworzonej na bazie cyfrowej spuścizny pozostawionej przez zmarłego.

18 listopada (piątek) 10.00-14.00. Nowe media w teatrze – ogólnopolska konferencja naukowa, Uniwersytet Rzeszowski (aula). 14.30. „Profil pośmiertny”, reż. Kuba Falkowski – instalAkcja, WSIiZ (premiera). 19.00 .„Beksiński. Obraz bez tytułu”, reż. Jerzy Satanowski, Teatr im. W. Siemaszkowej (Rzeszów), Duża Scena. 21.00. KINOTEATR: „Ślady”, reż. Wojtek Radtke, improwizacja muzyczna: Irek Wojtczak, Szajna Galeria. 19 listopada (sobota) 10.00-14.00. Nowe media w teatrze – ogólnopolska konferencja naukowa, Teatr im. Wandy Siemaszkowej, Mała Scena. 14.30-16.00. Teatr „nowej realności” – panel reżyserów, Mała Scena. 19.00. „Śmierć siedzi na gruszy i się nie ruszy” Pilgrima/Majewskiego wg dramatu Witolda Wandurskiego, reż. Kuba Falkowski, Teatr im. S. Jaracza (Łódź), WDK. 21.00. DRAMA LAB: „Holzwege Marty Sokołowskiej”, reż. Tomasz Cyz, Szajna Galeria. 20 listopada (niedziela) 14.00. Ślady ludzi / Ślady przedmiotów – spotkanie z prof. Stefanem Chwinem, Szajna Galeria. 19.00. Uroczyste otwarcie festiwalu. 19.15. „Wróg ludu wg Henryka Ibsena”, reż. Jan Klata, Narodowy Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej (Kraków), Duża Scena (spektakl konkursowy). 21.40. Rozmowy o teatrze, Foyer. 21 listopada (poniedziałek) 15.00. Widz w „nowym teatrze” – warsztaty edukacyjne, Mała Scena. 18.00. „Nocami i dniami będę tęsknić za tobą” Zuzanny Bućko i Szymona Bogacza wg „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej, reż. Julia Mark, Teatr Polski (Bielsko-Biała), Duża Scena (spektakl konkursowy). 20.45. Rozmowy o teatrze, Foyer. 21.30. „Orestes” Eurypidesa, reż. Michał Zadara, Centrala/ CSW Zachęta (Warszawa), Klub Pod Palmą (spektakl konkursowy). 23.10. Rozmowy o teatrze, Klub Pod Palmą.

Tekst Alina Bosak

22 listopada (wtorek) 15.00. Widz w „nowym teatrze” – warsztaty edukacyjne, Szajna Galeria. 19.00. „Krew na kocim gardle” Rainera Wernera Fassbindera, reż. Anja Suša, Teatr Polski im. H. Konieczki (Bydgoszcz), 23 listopada, Duża Scena (spektakl kameralny) (spektakl konkursowy). 21.00. Rozmowy o teatrze, Foyer. 23 listopada (środa) 15.00. Widz w „nowym teatrze” – warsztaty edukacyjne, Mała Scena. 18.00. „Pogorzelisko” Wajdi Mouawada, reż. Cezary Iber, Teatr im. W. Siemaszkowej (Rzeszów), Duża Scena (spektakl konkursowy). 20.45. Rozmowy o teatrze, Foyer. 22.00. „Macabra Dolorosa, albo rewia DADA w czternastu piosenkach z monologami”, Teatr Nowy (Kraków), reż. Paweł Szarek, WDK. 24 listopada (czwartek) 16.00. (Bez)sens krytyki teatralnej – debata, Mała Scena. 19.00. „Być jak dr Strangelove” Jarosława Murawskiego, reż. Marcin Liber, Teatr im. J. Szaniawskiego (Wałbrzych), Duża Scena (spektakl konkursowy). 21.15. Rozmowy o teatrze, Foyer. 22.00. DRAMA LAB: Supernova Live Sandry Szwarc, reż. Małgorzata Warsicka, Szajna Galeria. 25 listopada (piątek) 14.00. „Profil pośmiertny”, reż. Kuba Falkowski, instalAkcja, WSIiZ. 19.00. „Czekając na Godota” Samuela Becketta, reż. Michał Borczuch, Teatr im. S. Jaracza w Łodzi, Duża Scena (spektakl konkursowy). 21.15. Rozmowy o teatrze, Foyer. 26 listopada (sobota) 15.00. DRAMA LAB: Dzieci Wojtka Ziemilskiego, Mała Scena. 17.00. KONIEC I POCZĄTEK – debata, Szajna Galeria. 19.00. „Jednak Płatonow” wg Antoniego Czechowa, reż. Paweł Miśkiewicz, PWST im. L. Solskiego (Kraków), Duża Scena. 21.45. Gala finałowa (ogłoszenie werdyktu jury), Foyer.



Kolej na S19, obwodnice miast i modernizacjE istniejącej sieci dróg

Autostrada A4 na trwałe zmieniła Podkarpacie

Widok na węzeł Sędziszów.

To była bez wątpienia historyczna chwila. 20 lipca 2016 r., przed południem, pierwsze samochody pojechały autostradą A4 na 41-kilometrowym odcinku Rzeszów – Jarosław. Oznaczało to, że ta autostrada, najdłuższa w Polsce, bo licząca 672 km długości, łącząca przejście graniczne z Niemcami w Jędrzychowicach z przejściem granicznym z Ukrainą w Korczowej, stała się przejezdna na całym swoim przebiegu.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Archiwum rzeszowskiego Oddziału GDDKiA

B

udowa autostrady A4 była największą inwestycją drogową w historii Podkarpacia. Miała strategiczne znaczenie dla wszystkich województw południowej Polski, a w konsekwencji – dla całej Polski i w szerokiej perspektywie – dla Europy. Nasz region uzyskał dzięki niej szybkie połączenie z Europą Zachodnią, a więc na kierunku dla nas kluczowym. – Autostrada A4 to przede wszystkim szansa na rozwój Podkarpacia, bo dla inwestorów, którzy zechcą ulokować tu swoje pieniądze, kwestia dojazdu do przyszłego zakładu pracy czy wywozu gotowych produktów ma znaczenie kluczowe – zauważa Wiesław Kaczor, dyrektor rzeszowskiego Oddziału Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, który pełnił funkcję zamawiającego (inwestora) na odcinkach A4 od Tarnowa do Korczowej. Podobnie widzi tę sprawę Adam Krzysztoń, starosta łańcucki (A4 przechodzi m.in. przez teren tego powiatu): – Na autostradzie na pewno zyska nie tylko nasz powiat, lecz także całe Podkarpacie. To przecież piękny region przygraniczny, a dzięki temu – miejsce atrakcyjne turystycznie. W naszym województwie funkcjonuje dobrze rozwinięte lotnisko w Jasionce. Teraz dojdzie do niego autostrada A4, a w przyszłości – droga S19. Mam nadzieję, że dzięki temu dojazd na Podkarpacie będzie łatwiejszy, inwestorzy spoza regionu bardziej docenią te tereny, wzrosną obroty związane m.in. z turystyką, a co za tym wszystkim idzie – powstaną nowe miejsca pracy i wzrośnie zamożność mieszkańców. A o to nam przecież chodzi. W październiku br. zakończyły się prace związane z dokończeniem 78-kilometrowego układu dróg serwisowych, a także przy zbiornikach retencyjnych, infrastrukturze wyposażenia pasa drogowego i zieleni.

84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Nasuwanie podłużne i technologia nawisowa Budowa autostrady A4 dla wszystkich zaangażowanych w nią stron (inwestora, wykonawców, projektantów) była wielkim wyzwaniem inżynierskim, organizacyjnym i logistycznym. Przy budowie obiektów inżynierskich zastosowano wiele ciekawych technologii. Jedną z nich była metoda nasuwania podłużnego; przy jej pomocy postawiono most na Wisłoku, długości ponad 500 m, na odcinku Rzeszów Północ – Rzeszów Wschód. Metoda ta – jak opowiada Tomasz Meler z Mostostalu Warszawa S.A., kierownik budowy tego odcinka – polegała na tym, że za przyczółkiem, czyli pierwszą podporą, zostało wykonane tymczasowe stanowisko do nasuwania, na którym prowadzony był wstępny montaż zbrojenia każ-

Węzeł Rszeszów Wschód.


Infrastruktura dego segmentu, kolejno betonowanie środników oraz płyty dolnej i w końcowym etapie płyty górnej wraz z montażem wsporników. – Z uwagi na rozpiętość podpór, do pierwszego segmentu zamontowane zostały awanbeki – dodatkowe konstrukcje stalowe, umożliwiające konstrukcji betonowej ustroju nośnego w bezpieczny sposób „najechać” na kolejne podpory – opisuje przedstawiciel Mostostalu. – Po wykonaniu pierwszego segmentu i „wypchnięciu” go w kierunku przeciwległego przyczółka, na stanowisku do nasuwania wykonywany był następny segment. Po wykonaniu kolejnego segmentu i osiągnięciu przez niego wymaganej projektem minimalnej wytrzymałości umożliwiającej połączenie z segmentem poprzedzającym, segmenty były łączone ze sobą poprzez sprężanie (łączenie za pomocą stalowych lin). Po tym etapie wypychane były już dwa segmenty. W ten sam sposób był wykonywany trzeci segment, który był sprężany z drugim segmentem i wypychane były już trzy segmenty. Przedstawiony schemat był powtarzany do momentu wykonania ostatniego segmentu – tzn. wykonania pełnej długości obiektu. ednym z najciekawszych obiektów inżynierskich była estakada na Wisłoce na odcinku Tarnów Północ – Dębica Wschód, długości ponad 1300 m, wykonana z wykorzystaniem bardzo interesującej technologii nawisowej. – Polegała ona na tym, że budując przęsło nurtowe nad rzeką, by nie lokować w nurcie rzeki podpór tymczasowych, dobudowywano z dwóch brzegów elementy o szerokości 3-4 m, które w pewnym momencie się spotykały – opowiada Andrzej Smyrski, kierownik projektu z ramienia rzeszowskiego Oddziału GDDKiA podczas budowy odcinka Tarnów Północ – Dębica Wschód w latach 2010-2013. – Na fragmencie budowano metodą tradycyjną, czyli na rusztowaniach, jak również budowano metodą przesuwną, czyli wybudowano stanowisko, na którym wykonywano zbrojenie, betonowano, a następnie cały ten element przesuwano dalej. W pewnym momencie była taka sytuacja, że siłownikami przesuwany był po podporach odcinek 200-metrowy. Technicznie jest to bardzo trudne. Mało tego, ten obiekt jest jakby w łuku, więc oprócz tego, że wykonujemy element i go nasuwamy, to w momencie wylewania powinniśmy przewidzieć, jaki będzie kształt tego elementu, gdy go przesuniemy w inne miejsce. Na węźle Rzeszów Zachód, nad autostradą, znajduje się obiekt inżynierski, w którego skład wchodzi konstrukcja stalowa o jednym łuku, do którego podwieszona jest płyta. Jest

J

Przejście dla zwierząt.

to nietypowe rozwiązanie; przeważnie w celu polepszenia stateczności stosuje się przynajmniej dwa łuki. - Konstrukcja dwułukowa stwarza wrażenie konstrukcji przestrzennej, które jest bardziej stabilna – tłumaczy Jarosław Jochymek z firmy Budimex, zastępca dyrektora kontraktu, kierownik budowy odcinka Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ w latach 2013-2014. – Wiadomo, że jeden łuk nie jest konstrukcją przestrzenną, tylko płaszczyzną i zawsze taki łuk może się przechylić lub – w ekstremalnych przypadkach – nawet przewrócić. Dwa łuki połączone z sobą skratowaniami są stabilną konstrukcją, która może sama stać. Jeden wysoki łuk musi być odpowiednio podparty, zakotwiony. Po podpięciu konstrukcji nośnej płyt, wtedy, gdy jest dowiązany cięgnami do płyty, tworzy się jednolita konstrukcja. Jest ona obliczona tak, że się nie przewraca, choć można odnieść wrażenie, jakby się miała przechylić. Na odcinkach z Rzeszowa do Korczowej ciekawych obiektów inżynierskich było mniej, ale warto zwrócić uwagę np. na most MA-37, zlokalizowany w obszarze Natura 2000. Składa się z dwóch niezależnych części o konstrukcji łukowej i przekracza rzekę San jednym przęsłem o rozpiętości 150 m. Konstrukcja obiektu wykonana została z blachownic stalowych z żelbetową płytą współpracującą podwieszoną do dwóch stalowych dźwigarów łukowych. Dźwigary wykonano z blach o grubości 3,2 cm do 4,2 cm. Podwieszenie wykonano w formie siatki skośnych wieszaków o grubości 7 cm, łączących końce stalowych poprzecznic z dźwigarami łukowymi. Obiekt został posadowiony na 612 palach wbijanych 40x40cm o długości 9 i 10 m oraz przyczółkach żelbetowych. ►

Węzeł Dębica Wschód.


Jeden z wiaduktów drogowych.

Wiadukt autostradowy nad drogą krajową nr 77 o konstrukcji ramowej, trójprzęsłowej.

W

arto również podkreślić, że na tym samym odcinku autostrady A4, oprócz nawierzchni bitumicznej, została ułożona na długości około 5 km (od początku poszerzenia autostrady do trzech pasów ruchu w jednym kierunku do granicy państwa z Ukrainą) nawierzchnia betonowa o grubości 26 cm. Jest to nowoczesna technologia stosowana dotychczas głównie na lotniskach. Zaletami odcinków betonowych są m.in.: dłuższa żywotność, korzystne właściwości przeciwpoślizgowe, większe bezpieczeństwo jazdy (brak tworzenia się kolein, jak przy nawierzchniach asfaltowych), lepsza widoczność w czasie jazdy nocnej oraz w czasie opadów atmosferycznych ze względu na jasny kolor. Jednak moim ulubionym obiektem na autostradzie A4 Tarnów – Korczowa stało się przejście dla zwierząt PZGd2 w miejscowości Boreczek w gminie Sędziszów Młp. To przejście ma… 116 m szerokości i 98 m długości oraz skrzydła podtrzymujące najścia, których rozpiętość wynosi ponad 200 m. - W trakcie jego budowy żartowano nawet, że jeżeli nie uda się wybudować jakiegoś stadionu na Euro 2012, to można na nim rozgrywać mecze piłkarskie, bo w jego zewnętrznym obrysie zawierają się wymiary boiska piłkarskiego – śmieje się Andrzej Prajsnar, kierownik projektu z ramienia rzeszowskiego Oddziału GDDKiA podczas budowy odcinków: Dębica Wschód – Rzeszów Zachód, Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ i Rzeszów Północ –Rzeszów Wschód w latach 2010-2014. Największy problem – stan gruntów Podczas budowy autostrady A4 problemów nie brakowało. Dyrektor Wiesław Kaczor zauważa, że przede wszystkim diametralnie zmieniła się skala inwestycji: rzeszowski oddział GDDKiA realizował je dotychczas na poziomie kilkudziesięciu milionów złotych rocznie, a nagle stanął przed wyzwaniem zrealizowania inwestycji, której wartość szła w miliardy złotych. Wymagało to wielkiego wysiłku organizacyjnego i pozyskania wykwalifikowanej kadry. Na to nałożyły się różne problemy techniczne. Podstawowym były bardzo słabo nośne grunty. Andrzej Smyrski podaje, że na odcinku Tarnów Północ – Dębica Wschód właściwie nie było miejsca, gdzie można by było posadowić nasypy bezpośrednio na gruncie. Zdaniem Andrzeja Prajsnara, im dalej na wschód, tym podłoże było gorsze. Grunty wzmacniano, czyli doprowadzano do takiego stanu, by można było budować nasypy, różnymi metodami. – Zastosowano płytkie (zastępowanie gruntu gruntem lepszej jakości) i głębokie (zastosowanie dodatkowych tech-

86

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

nologii) wymiany gruntów na głębokość od 1 do 5 metrów – opowiada Smyrski. – Tam, gdzie nie było wymiany, stosowano kolumny żwirowe, żwirowo-betonowe i geomaterace. – Na odcinku Budimeksu i Hydrobudowy (Tarnów Północ – Dębica Wschód – przyp. red.) pracowały sprowadzone z Australii walce, które miały koła kwadratowe, a nie okrągłe. Chodziło o to, by przy ich pomocy zagęścić grunt w górnej warstwie. Tylko takie walce, które zagęszczają takimi skokami, mogą sobie z tym poradzić – opowiada Władysław Kowal, były dyrektor rzeszowskiego Oddziału GDDKiA. – Na odcinku węzeł Przemyśl – Korczowa obszar wzmocnień wynosił aż 60 proc., tj. prawie 12 km – informuje Elżbieta Medyńska z rzeszowskiego Oddziału GDDKiA, kierownik projektu podczas budowy tego odcinka.

I

Archeologia, rozdrobnione działki, problemy finansowe firm

nnym problemem były stanowiska archeologiczne, których duża ilość zaskoczyła inwestora i wykonawców oraz spowalniała tempo robót. – Dla zobrazowania tego problemu podam przykład: na odcinku węzeł Jarosław Zachód – węzeł Przemyśl mieliśmy do czynienia z 30 stanowiskami archeologicznymi, których powierzchnia zajmowała około 100 ha. Stanowiło to około 30 proc. pasa przyszłej autostrady. Ze względu na skalę znalezisk, prace archeologiczne wstrzymywały roboty budowlane na okres nawet 6 miesięcy – informuje Elżbieta Medyńska. Na jeszcze inny problem zwraca uwagę Wiesław Sowa, zastępca dyrektora ds. inwestycji rzeszowskiego Oddziału GDDKiA. To agrarne rozdrobnienie Podkarpacia. – Czasami działki miały szerokość 5 m i długość 100-200 m, a autostrada A4 przebiegała prostopadle do tego podziału i bywało, że liczba tych działek była zatrważająca. Na dodatek niektóre miały nieuregulowany stan prawny. Z tym wszystkim nasze służby musiały się borykać – podkreśla dyrektor Sowa.


Infrastruktura Od 1 października A4 Rzeszów – Jarosław płatna. Ale tylko dla ciężarówek i autobusów

Węzeł Przemyśl. Na to wszystko, jak zauważa Władysław Kowal, nałożyły się problemy związane z płynnością finansową firm realizujących kontrakt. Na trzech odcinkach (Tarnów – Dębica, Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ i Rzeszów – Jarosław) doszło do zerwania kontraktów z wykonawcami. Dyrektor Kaczor przyznaje, że w GDDKiA nie zakładano, iż dojdzie do takiej sytuacji; liczono się co najwyżej z kilkumiesięcznymi opóźnieniami, co na tak skomplikowanej inwestycji byłoby zrozumiałe. onieczność wyłonienia nowego wykonawcy powodowała, że prace na tych odcinkach opóźniały się. Jak informuje Grzegorz Domaradzki z Budimeksu, dyrektor kontraktu na odcinku węzeł Rzeszów Wschód – węzeł Jarosław Zachód, przygotowanie dokumentów i ogłoszenie nowego przetargu oraz inwentaryzacja robót wykonanych przez dotychczasowego wykonawcę zajmowały średnio od pół roku do roku, a wartość takiego kontraktu wzrastała o ok. 30 proc., co było związane z koniecznością zrealizowania przez nowego wykonawcę programu naprawczego. – Tymczasem opinia publiczna wywierała na nas naciski i pytała, kiedy autostrada będzie gotowa i dlaczego to tyle trwa. Niewątpliwie był to więc trudny czas dla wszystkich zaangażowanych w realizację kontraktów – podkreśla Władysław Kowal.

K

Szczęśliwy finał i… co dalej Na szczęście wszystkie problemy udało się pokonać. – Nasza konsekwencja, upór doprowadziły do tego, że autostrada jest faktem. Takie inwestycje są możliwe do wykonania, jeżeli dysponuje się zespołem ludzi, którzy są tej sprawie oddani. Miałem to szczęście, że dane mi było pracować z zespołem ludzi, którzy tej robocie oddali i zdrowie, i czas prywatny, i wielkie zaangażowanie – podkreśla Wiesław Kaczor. – Dzisiaj wszyscy mogą już korzystać z wybudowanej autostrady i cieszyć się z jej dostępności, nie zdając sobie sprawy, ile pracy i wyrzeczeń to wymagało oraz ile na każdym metrze było problemów – dodaje Władysław Kowal. – Zrobiliśmy coś, co zostanie na lata i na trwałe zmieni otaczający nas krajobraz – nie ma wątpliwości Mariusz Montusiewicz z rzeszowskiego Oddziału GDDKiA. Ale to nie znaczy, że Oddział GDDKiA spocznie na laurach. – Do realizacji wejdą kolejne ważne drogi. Choćby S19 – podkreśla Wiesław Sowa. – Czas połączyć Podkarpacie z Warszawą i z granicą państwa w Barwinku, wybudować kolejne obwodnice miast oraz modernizować istniejącą sieć dróg. To nasze kolejne wyzwania. 

Widok na MOP-y: Chotyniec i Hruszowice.

Z

godnie z rozporządzeniem Rady Ministrów, 1 października br. sieć dróg płatnych viaTOLL powiększyła się o ok. 150 km, w tym o liczący ponad 40 km odcinek autostrady A4 pomiędzy Rzeszowem a Jarosławiem. Opłaty będą na razie pobierane tylko od samochodów ciężarowych (o dopuszczalnej masie całkowitej powyżej 3,5 t) i autobusów. Samochody osobowe na razie będą mogły korzystać z tego odcinka A4 bezpłatnie. To rozróżnienie wynika stąd, że system poboru opłat regulują dwie ustawy. Dla tych pierwszych jest to ustawa o drogach publicznych, dla drugich – ustawa o Krajowym Funduszu Drogowym i autostradach płatnych. Dlaczego system poboru opłat nie obejmie na razie samochodów osobowych? – W ustawie o Krajowym Funduszu Drogowym i autostradach płatnych jest określona lista wymagań, które musi spełnić autostrada, by być objęta opłatami dla samochodów osobowych – tłumaczy Dorota Prochowicz, rzeczniczka systemu viaTOLL. – Muszą być czynne stacje benzynowe, Miejsca Obsługi Podróżnych, musi być zapewniona łączność alarmowa. W przypadku świeżo oddanego odcinka A4 tych wszystkich udogodnień nie ma. Muszą się one pojawić, żeby w ogóle myśleć o tym, by wprowadzić opłaty. Kiedy więc będą pobierane opłaty od samochodów osobowych – nie wiadomo. Nieoficjalnie mówi się, że będzie to nie wcześniej niż za 2-3 lat.

Obwód Utrzymania Autostrady w gminie Radymno.




Dolina. . Motoryzacyjna Przemysłowy gigant Podkarpacia wychodzi z cienia Trudno znaleźć na świecie marki samochodów osobowych, w których produkcji nie miałyby udziału przedsiębiorstwa z Podkarpacia. Obok mocno reklamowanej Doliny Lotniczej, wyrósł nam w regionie przemysł motoryzacyjny o takiej sile, że większą może się pochwalić tylko Śląsk i Wielkopolska. Nie przeszkadza fakt, że do Niemiec, gdzie bije serce europejskiej motoryzacji, mamy dalej niż zachodnie województwa. Wielkie korporacje przyszły tu skuszone wykształconymi do pracy w przemyśle kadrami. A wiedza inżynierów stała się pożywką dla rozwoju rodzimych firm, które jak Automet z Sanoka zaczynały w jednym warsztacie, a dziś zatrudniają po kilkaset osób i wysyłają swoje produkty na cały świat. O naszych firmach jest coraz głośniej, a samorząd postanowił, że motoryzacja stanie się czwartą inteligentną specjalizacją Podkarpacia.

W

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

zakładach produkcyjnych Pilkington Automotive Poland powstają szyby przeznaczone dla największych światowych producentów samochodów osobowych oraz ciężarowych. Spółka jest właścicielem dwóch nowoczesnych zakładów produkcyjnych – fabryki w Sandomierzu oraz fabryki w Chmielowie. Powstają w nich szyby hartowane i laminowane, przednie, boczne, tylne i dachowe, na potrzeby rynku części oryginalnych i zamiennych. W ofercie produktów są także szyby z powłokami hydrofobowymi, antyrefleksyjnymi i ograniczającymi hałas. Rozwiązań jest tyle, że do jednego modelu powstaje nawet kilkadziesiąt wersji jednej szyby. – Tylko w tym roku uruchamiamy produkcję ponad 200 nowych typów szyb. Wszystkich typów produkujemy kilka tysięcy – zauważa Ryszard Jania, prezes firmy Pilkington Automotive Poland, będącej częścią japońskiego koncernu NSG Group, jednego z największych światowych producentów szkła i produktów szklanych dla branży motoryzacyjnej i architektonicznej. – Jeśli porównujemy motoryzację z lotnictwem, to w motoryzacji dużo się dzieje – szybciej, częściej, więcej. Szyba wyprodukowana dziś jest nieporównywalna z tą sprzed kilku lat. To branża, w której nowe rozwiązania szybko zastępują stare. Każdy nowy samochód na rynku ma nie tylko szyby o innym kształcie, ale także o nowocześniejszych parametrach. Fabryka w Chmielowie, jeden z dwóch zakładów Pilkington Automotive Poland w naszym kraju, została uznana przez Polską Agencję Informacji i Inwestycji Zagranicznych za największą inwestycję przemysłową 2011 roku. Powstawała etapami. Ostatni zakończył się w październiku ubiegłe-

90 VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

go roku. W potężnych halach, wypełnionych nowoczesnymi robotami i maszynami, powstają szyby laminowane i hartowane. Szkło przychodzi z zakładów Pilkington w Niemczech, Włoszech, czy Sandomierzu. Obecnie Pilkington Automotive Poland zatrudnia ponad 2000 osób, a ok. 600 pracuje u podwykonawców. To jedna z największych fabryk na Podkarpaciu produkujących dla motoryzacji. – Chociaż nie największa – uczciwie przyznaje prezes Jania. – Lear, gdzie składane są ręcznie wiązki elektryczne, zatrudnia w Mielcu 3 tys. osób, a Federal Mogul, producent tłoków, który zajął miejsce dawnego WSK Gorzyce – także ponad 2 tysiące. Zagraniczne koncerny motoryzacyjne zaczęły lokować swoje fabryki na Podkarpaciu i w innych województwach pod koniec lat 90. ub. wieku. – Po transformacji ustrojowej nasz rodzimy przemysł motoryzacyjny został zamieniony na ten, który z Zachodu przyszedł do nas i innych krajów byłego bloku wschodniego: Czech, Słowacji, Węgier. Jeśli chodzi o zagraniczne koncerny, to wcześniej, bo od początku lat 70., był u nas włoski Fiat. Po roku 90. General Motors zainwestował w fabrykę w Gliwicach, Volkswagen wszedł do Antoninka pod Poznań, a w ostatnich dniach uruchomił drugi zakład we Wrześni. Za nimi przyszli producenci autobusów: MAN, Volvo, Scania. Dziś są w różnych miejscach w Polsce. Pierwsi inwestorzy przyciągali kolejnych – zauważa Ryszard Jania i opisuje, jak to było w przypadku jego firmy. – Pilkington wszedł do Polski w 1993 roku jako producent szkła budowlanego. Pilkington Automotive Poland powstał w 1997, a w 1999 r. skończył budowę pierwszego zakładu produkcji szyb samochodowych w Sandomierzu. Powodzenie tych inwestycji, owocowało kolejnymi i budową fabryki w Chmielowie.


Przemysł Motoryzacyjne zagłębie na Podkarpaciu Jak zauważa prezes Jania, rozwój szedł za inwestycjami producentów samochodów. Skoro oni budowali fabryki w Polsce, to i poddostawcy szli ich tropem. Jednak w którymś momencie to się zmieniło. Łańcuch dostawców rozwijał się, a producenci samochodów albo przestali przenosić swoje fabryki, albo wybierali inne kraje do inwestowania. Natomiast trend dostawców został i w pewnym momencie zaczął się rozwijać dwukierunkowo. Przybywały nowe firmy, ale przede wszystkim rozwijały się te, które już trochę zdążyły wrosnąć w to miejsce. Dalej inwestowały i rozbudowywały fabryki. kazuje się, że dla wielu z nich atrakcyjne okazało się także województwo podkarpackie. Nie mamy wprawdzie fabryk aut, takich jak Śląsk, gdzie w Tychach powstaje włoski Fiat, a w Gliwicach – Opel, czy jak Wielkopolska, miejsce inwestycji Volkswagena. Ale z produkowanych tu części i podzespołów dałoby się złożyć niemal całe auto, podkreślają przedsiębiorcy. Taki wirtualny model firmy zrzeszone w klastrze Wschodni Sojusz Motoryzacyjny zaprezentowały 21 października br. podczas Forum Inteligentnego Rozwoju w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym w Jasionce. A, jak zapewnia prezes Pilkington Automotive Poland, powstanie także model rzeczywisty, bo to najlepiej uzmysłowi innym, jak silna jest podkarpacka motoryzacja.

O

tu są kadry dobre dla przemysłu – Najsilniejszy w polskiej motoryzacji jest Górny i Dolny Śląsk oraz Wielkopolska, ponieważ geograficznie jest im blisko do Niemiec, a tam jest serce europejskiej motoryzacji. I ich na razie nie dogonimy, zwłaszcza, że rząd zapowiedział kolejną wielką inwestycję – budowę silników Mercedesa w Jaworze. Ale zaraz za tymi regionami jesteśmy my. Podkarpacie – potwierdza Janusz Soboń, prezes Kirchhoff Polska. – Inwestycje na zachodzie kraju to dla nas także dobra wiadomość. Fabryka takiego finalnego wyrobu, jakim jest silnik, będzie potrzebowała dostawców i liczymy na to, że również na Podkarpaciu firmy motoryzacyjne odnajdą swoją szansę w tej spektakularnej inwestycji. Kirchhoff Automotive, koncern, do którego należy Kirchhoff Polska, wytwórca metalowych komponentów dla przemysłu motoryzacyjnego, to przykład zachodniej firmy, która świetnie zakorzeniła się na terenach przedwojennego COP-u i jednej z pierwszych na Podkarpaciu inwestycji typu greenfield, czyli niezwiązanej z przejmowaniem polskiego zakładu, ale polegającej na budowie fabryki od podstaw. – Zachęcił nas dobry rynek pracy, bardzo duża ilość wykwalifikowanych i przygotowanych do pracy w przemyśle pracowników. Na tamten okres czasu także niedrogich, co dawało spore przewagi konkurencyjne. Teraz płace rosną, ale firma nie redukuje działalności – podkreśla prezes Soboń. – Wręcz przeciwnie, cały czas się rozwijamy. Płace przestały być dla nas elementem konkurowania. Co więcej, myślę, że jesteśmy jednym z lepszych pracodawców

Ryszard Jania. w regionie. Przewag konkurencyjnych szukamy gdzie indziej – w lepszej organizacji procesów, w innowacjach. To daje pozytywny efekt również dla pracowników, bo dzięki temu mogą lepiej zarabiać. Na Podkarpaciu Kirchhoff zatrudnia 900 osób, razem z zakładami w Gliwicach i Gnieźnie ponad 1500. Prawie 80 proc. produkcji idzie na eksport. 20 proc. pozostaje w kraju, ale potem i tak jest eksportowane. – Nasze wyroby trafiają do samochodów produkowanych w Polsce przez Opla, Volkswagena, a gros tych samochodów jest eksportowanych – tłumaczy prezes Kirchhoffa. – Od 2010 roku firma stale zwiększa sprzedaż, o ok. 10-15 proc. rocznie. I takie prognozy mamy także na kolejne lata. W 2014 roku, kiedy firma obchodziła jubileusz, wbiliśmy łopatę pod kolejną halę. Została ukończona w roku 2015 i w tej chwili już rozbierana jest jedna ze ścian, ponieważ hala znów trzeba powiększyć. Nowe kontrakty, nowe zamówienia spowodowały, że musieliśmy podjąć decyzję o kolejnej rozbudowie. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

91


Janusz Soboń, rodowity mielczanin i absolwent Politechniki Rzeszowskiej, zasiada także w zarządzie Kirchhoff Automotive w Niemczech. – Mam przegląd tego, co dzieje się w innych krajach – mówi. – Firma posiada zakład na Węgrzech, w Rumunii i mogę powiedzieć, że Podkarpacie jest szczególne. To, że zbudowaliśmy tutaj firmę, która ma sprzedaż na poziomie 200 mln euro, nigdzie indziej nie byłoby możliwe. I to mimo tego, że nasze województwo jest daleko od fabryk samochodów. Najbliższa fabryka znajduje się w Gliwicach, czyli ok. 270 km od Mielca. A przecież wysyłamy nasze produkty nie tylko do Gliwic, lecz znacznie dalej – do Niemiec, Francji, Hiszpanii, nawet do Portugalii. Udało się zbudować wysoce konkurencyjny zakład tu właśnie, na Podkarpaciu. Rozpęd przemysłu motoryzacyjnego sprawił, że samorząd województwa podkarpackiego przygotował się do przyjęcia jej jako czwartej, obok lotnictwa i kosmonautyki, IT i jakości życia, inteligentnej specjalizacji regionu, zaś firmy z branży jednoczą siły w ramach dwóch klastrów – Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego i Klastra Przemysłowo-Naukowego Ziemia Sanocka. Przemysłowe klastry i pomysł na rozwój Powstanie Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego zainicjował pod koniec 2014 roku Ryszard Jania, prezes Pilkington Automotive Poland, który został też wybrany na szefa Sojuszu. Klaster powstał na północno-zachodniej ścianie województwa podkarpackiego, by scalić branżę, która do tej pory zbytnio się nie integrowała, a teraz postanowiła wspólnie zadbać o swoje interesy. Właśnie tam, w specjalnych strefach ekonomicznych w Mielcu i Tarnobrzegu, a także w Dębicy, Gorzycach i Stalowej Woli, jest największa koncentracja fabryk wytwarzających produkty dla branży motoryzacyjnej. To tacy światowi giganci, jak wspomniani Pilkington Automotive Poland, Lear, Federal Mogul, czy Kirchhoff, ale także Goodyear (wiodący producent opon w Europie), czy Uniwheels (felgi). Jak podaje raport przygotowany w tym roku przez firmy Bluehill i Quality Watch na zlecenie Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego, tylko sześć czołowych korporacji osiąga tu łączne obroty, przekraczające 6 mld zł i zatrudnia ponad 13 tys. pracowników. Kolejne skupisko przemysłu motoryzacyjnego to okolice Rzeszowa i powiat ropczycko-sędziszowski, gdzie ulokował się m.in. BorgWarner (turbosprężarki, łańcuchy rozrządu, układy kontroli i sterowania) oraz PZL Sędziszów (filtry). No i mamy południe, z Sanokiem, Krosnem i Zagórzem. Region, którego motoryzacyjna siła wyrosła m.in. na słynnej niegdyś fabryce autobusów Autosan, stał się siedzibą również takich firm, jak Sanok Rubber Company (uszczelki), Automet (m.in. tworzywa sztuczne na rynek motoryzacyjny, siedzenia i linie do produkcji siedzeń oraz nadwozia do minibusów), TRI Poland (antywibracyjne części samochodowe), FA Krosno (amortyzatory), BWI (zawieszenia i hamulce), Pass-Pol (m.in. części gumowe, stalowe, poliamidowe), Splast (detale techniczne z tworzyw konstrukcyjnych) i wiele innych. Podkarpacie to nie tylko silny producent części samochodowych, chwali się jednak elektrycznymi meleksami z Mielca i wciąż nie powiedziało ostatniego słowa w sprawie auto-


Przemysł busów. Będący w stanie upadłości Autosan stale je produkował, a dzięki poparciu rządu 30 marca br. firma została zakupiona przez należące do Polskiej Grupy Zbrojeniowej konsorcjum PIT-Radwar i Huta Stalowa Wola, i teraz odbudowuje kadrę inżynierską, by móc konkurować z potęgą, jaka wyrosła w międzyczasie na zachodzie kraju – Solarisem. dyby wziąć pod uwagę wyłącznie firmy ujęte w polskiej klasyfikacji przedsiębiorstw, w działach uwzględniających produkcję pojazdów i części do nich, to okazuje się, że na Podkarpaciu jest ich 228. A to i tak nie będą wszystkie, co wynika z ułomności statystycznych metod, które producenta szyb samochodowych albo producenta gumy, sprzedającego uszczelki samochodowe, nie zaliczają automatycznie do branży motoryzacyjnej. Mimo tych niedokładności, liczby na temat siły podkarpackiej motoryzacji są obiecujące. Autorzy przywoływanego już wyżej raportu podają, że od roku 2005 do 2014 wartość produkcji w niektórych segmentach tego sektora wzrosła nawet 4-krotnie. Firmy motoryzacyjne stale zwiększają zatrudnienie, a średnia płaca jest wyższa niż przeciętne wynagrodzenie w województwie. Wartość produkcji sprzedanej jest znacznie wyższa niż w branży lotniczej. Produkty wytwarzane przez przemysł motoryzacyjny należą do najczęściej eksportowanych z Podkarpacia. Najważniejszym partnerem handlowym są Niemcy, do których trafia ponad połowa produktów wysyłanych na eksport. W dalszej kolejności Czechy, Belgia, Węgry, Wielka Brytania i inne kraje. W dodatku w województwie podkarpackim właśnie przemysł motoryzacyjny jest jednym z liderów innowacji. Tutejsze firmy w latach 2012-2014 wprowadzały nowe lub ulepszone produkty częściej niż przeciętne polskie przedsiębiorstwo o podobnych profilach. – Raport, z którego pochodzą te dane, został przyjęty we wrześniu przez Podkarpacką Radę Innowacyjności, która rekomendowała zarządowi województwa uchwalenie nowej wersji Regionalnej Strategii Innowacji dla Podkarpacia z motoryzacją jako kolejną inteligentną specjalizacją – informuje Piotr Czerepiuk, kierujący oddziałem wspierania innowacyjności i inteligentnego rozwoju regionu w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Podkarpackiego. – Kiedy w 2014 roku decydowaliśmy, jakie inteligentne specjalizacje zostaną wpisane do strategii, zwracaliśmy również uwagę na branżę motoryzacyjną. Oceniliśmy wtedy, a w tej ocenie uczestniczyła również zewnętrzna firma wynajęta przez Komisję Europejską, że wówczas jeszcze nie spełniała ona kryteriów, które pozwoliłyby ją uznać za inteligentną specjalizację. Decydowały takie czynniki jak: endogeniczność branży w regionie, potwierdzona współpraca nauki i biznesu w tym obszarze oraz istnienie silnych struktur klastrowych. U nas w regionie, który dzięki Dolinie Lotniczej uważany jest w Polsce za kolebkę ruchu klastrowego, klaster jest silnym partnerem i pośrednikiem między samorządem a przedsiębiorcami i dzięki takiej współpracy udało się zrealizować wiele projektów. Dlatego samorząd podkarpacki wspierał tworzenie motoryzacyjnego klastra – najpierw Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego, a później Klastra Przemysłowo-Naukowego Ziemia Sanocka.

G

Józef Leśniak. – Chcieliśmy, aby ta branża również się integrowała i wspólnie walczyła o swoje interesy – tłumaczy Piotr Czerepiuk. – Właściwie dopiero podczas wspólnej pracy i konsultowaniu raportu dowiadywaliśmy się, jak wiele firm tutaj działa. O dużych koncernach jest głośno, tymczasem są dziesiątki mniejszych, rozproszonych przedsiębiorstw. Kosztem jednego Autosanu z Sanoka powstało kilkanaście firm, które produkują i świetnie sobie radzą. Dzięki wpisaniu motoryzacji jako czwartej inteligentnej specjalizacji, firmy z Podkarpacia będą miały większe szanse na unijne dotacje z budżetu na lata 2014-2020. – Jeśli chodzi o środki na badania, rozwój i innowacje, to 100 proc. alokacji, czyli w przypadku Podkarpackiego ok. 100 mln euro, może być wydanych na inteligentne specjalizacje – podkreśla Piotr Czerepiuk. – Jeśli chodzi o wsparcie przedsiębiorców i rozwój przedsiębiorczości – projekty z obszaru inteligentnych specjalizacji otrzymują preferencje i dodatkowe punkty przy ocenie wniosków o dofinansowanie. – Klaster powstał niezależnie od planów dotyczących inteligentnych specjalizacji, ale odpowiada też tej idei – zauważa Ryszard Jania. – W tej chwili klaster zrzesza 17 producentów z branży motoryzacyjnej. Oprócz zagranicznych korporacji są także firmy polskie. Może dziś nie działają one jeszcze na dużą skalę, ale stale się rozwijają. Dostarczają 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

93


Przemysł produkty bezpośrednio do producentów samochodów albo są podwykonawcami dostawców. Jednym z zadań naszego klastra jest dyfuzja wiedzy technicznej, technologicznej, organizacyjnej i jakościowej oraz rozwijanie nie tylko tych dużych, ale wszystkich współpracujących z nami firm oraz budowanie kultury techniczno-organizacyjnej na wysokim poziomie. Na styku współpracy rodzą się nowe pomysły, coś nowego się uruchamia, rozwija, wprowadza. To prawda, że wielkie koncerny, które zainwestowały na Podkarpaciu, swoje centra badawczo-rozwojowe, z bogatą historią i tradycją, posiadają w macierzystych krajach. – Takich centrów nie przenosi się, ale mimo to następuje transfer wiedzy do zagranicznych zakładów koncernu – podkreśla prezes Jania. – Pilkington Automotive Poland jest tutaj pozytywnym przykładem. Parę lat temu, w 2007 roku, z racji rosnącej produkcji uznaliśmy, że potrzebujemy kogoś na miejscu, kto będzie zajmował się współpracą z centrum badań i rozwoju. I taka grupa u nas powstała, ponieważ wprowadzamy sporo nowych technologii, a współpracując z inżynierami w centrali, te osoby wiele się uczą. Następuje transfer wiedzy. Jednocześnie rozwija się myśl techniczna i innowacje w polskich firmach. Jak daleko mogą zajść, pokazuje przykład polskiej spółki Wielton z Wielunia, która wyrosła na jednego z największych producentów naczep, przyczep i zabudów samochodów ciężarowych w Europie. Biznes budowany na wiedzy – My też mamy potężne zagłębie wiedzy i doświadczenia – przypomina Alicja Wosik, członek zarządu rady powiatu sanockiego. To właśnie samorząd powiatu sanockiego zainicjował pod koniec 2015 roku utworzenie Klastra Przemysłowo-Naukowego Ziemia Sanocka, by wspomóc rozwój tamtejszego przemysłu. Trzonem klastra jest przemysł motoryzacyjny. – Tradycje motoryzacyjne na ziemi sanockiej liczą ponad 180 lat. Początki Autosanu w Sanoku to rok 1832. Wpierw była to fabryka produkująca kotły, ale bardzo szybko zaczęto produkować pojazdy szynowe – tramwaje i wagony. Do II wojny światowej Autosan wypuścił 15 tysięcy wagonów, głównie tramwajowych, do Lwowa, Krakowa itd. Niedawno Autosan wrócił do tej tradycji, produkując nadwozia do szynobusów na podwoziach Pesy. Autobusy zaczęto produkować jeszcze przed wojną. W ciągu 90 lat wyjechało ich z sanockiej fabryki ponad 100 tysięcy. – Fabryka jednak to nie tylko produkt, ale pokolenia inżynierów, techników, wiedzy i doświadczenia. Z Autosanu „wypączkował” słynny Zasław – fabryka naczep. Na drogach całej Europy zobaczymy TIR-y z naczepami Zasław. Zasław to dzielnica Zagórza, gdzie ta fabryka funkcjonowała i zatrudniała kilka tysięcy osób. Te zakłady zostały potem wykupione przez producenta z Andrychowa, który tam przeniósł całą produkcję. Ale marka „Zasław” pozostała. Jeszcze za czasów COP-u w Sanoku powstała „guma”, czyli Stomil. Do dziś ponad 50 proc. ich produktów dedykowanych jest branży motoryzacyjnej. Tak jak Stomil Dębica produkował opony, tak Stomil Sanok – uszczelki samochodowe. Dziś to firma Sanok Rubber Company – mówi Alicja Wosik. W miejsce dawnego Autosanu i dawnego Zasławia powstały specjalne strefy ekonomiczne SSE Mielec. A ludzie związani z tymi firmami założyli własne biznesy, które wyro-

94

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

sły na silne firmy. Jedną z najbardziej imponujących jest Automet Józefa Leśniaka – byłego szefa konstruktorów Autosanu. Automet z Sanoka – 95 proc. produkcji na eksport W sali narad firmy Automet z Sanoka wisi wielka mapa świata. Gęsto usiane, kolorowe pinezki zaznaczają na niej miejsca, do których firma eksportuje swoje produkty. Proporczyki z nazwą Automet przyszpilone są i do Stanów Zjednoczonych, i do Meksyku, i do Chin, Rosji czy Korei. Pełno ich też w Europie. – Tam postawiliśmy nogę, zaznaczając, że istnieje województwo podkarpackie i Sanok. 95 proc. naszej produkcji idzie na eksport i mam poczucie, że przyczyniłem się do rozwoju gospodarczego mojej gminy i kraju. Motoryzacji poświęciłem całe swoje życie i dzięki niej odniosłem sukces – stwierdza Józef Leśniak, prezes Autometu, z wykształcenia inżynier mechanik, absolwent Politechniki Rzeszowskiej (budowa maszyn) oraz Politechniki Krakowskiej (ciągniki i maszyny). – Najpierw pracowałem jako konstruktor, potem kierownik działu podwozi w Fabryce Autobusów Autosan. Moja teczka patentów pękała w szwach, ale wyżej awansować już nie mogłem, ponieważ nie należałem do partii, a ojciec był kułakiem. Marzyłem więc, by mieć coś własnego. Kiedy nastała odwilż, w 1986 r. kupiłem małą działkę od gminy Sanok i zacząłem budować warsztat. Wkrótce jednak musiałem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, bo brakło mi funduszy. Byłem tam od 1989 do 1995 r. i gdyby nie choroba, pewnie już bym nie wrócił. łaściwie myślał o ponownym zatrudnieniu się w Autosanie. Ale producent autobusów miał już wtedy kłopoty, Leśniakowi pozostało więc zbudować własną firmę. Na działce bez mediów, drogi i nieobjętej żadną specjalną strefą ekonomiczną. – W styczniu 1996 roku tutaj było szczere pole, domy mieszkalne – przyznaje prezes Autometu. – Zaczynałem od manufaktury. W hali o powierzchni 800 mkw., zbudowanej z półfabrykatów, produkowałem elementy z tworzyw sztucznych. Najpierw współpracowałem z Autosanem, Starachowicami, Jelczem, Ursusem – z polskim przemysłem motoryzacyjnym, ale kiedy został wyprzedany, musiałem zdobyć rynki gdzie indziej. Ruszyłem na Zachód, szukając nowych technologii i kontaktów. Z roku na rok firma się rozwijała i dziś zatrudnia niemal 300 osób, ma 14 tys. mkw. hal pod dachem i dalej się rozbudowuje. To biznes rodzinny, w którym pracują również synowie Józefa Leśniaka (jeden ukończył studia z automatyki, drugi – handlu). Dziś Automet należy do czołówki światowych firm, dostarczających rozwiązania związane z produkcją siedzeń i jest jednym z trzech największych w Polsce producentów nadwozi autobusowych (zabudowy pojazdów mikro-, minibusy i autobusy międzymiastowe w klasie midi). Wykonuje linie montażowe foteli samochodowych dla wszystkich europejskich marek samochodowych – od Volkswagena, Citroena, Peugeota po Mercedesa, Porsche i Jaguara. – Robimy fabryki pod klucz – tłumaczy prezes Autometu. – Jedną z ostatnich zrealizowaliśmy w Stanach Zjed-

W


noczonych. Będą w niej produkowane siedzenia dla Forda. Z naszych linii schodzą miliony foteli samochodowych. Sanocka firma produkuje także fotele autobusowe na własne potrzeby oraz na eksport. Specjalizuje się w projektowaniu oraz produkcji elementów z tworzyw sztucznych nie tylko dla przemysłu motoryzacyjnego, ale również medycznego, meblarskiego i wojskowego. Współpracuje m.in. z Bombardierem i General Electric. Od 2004 roku produkuje nadwozia autobusów klasy mini na podwoziach firm zewnętrznych pod własną marką. – Współpracujemy z Mercedesem i na bazie ich podwozi, Sprintera bądź Atego, budujemy autobusy w klasie mini i midi, które kupują Islandia, Szwecja, Finlandia, Słowenia i inne kraje europejskie. Rocznie wypuszczamy 200 takich pojazdów – mówi Józef Leśniak. – Mamy patenty z różnych dziedzin. Nasze biuro konstrukcyjne liczy 15 osób. Stale podnosimy poziom techniczny firmy. Kupujemy nowe urządzenia, opracowujemy nowe produkty. I cieszę się, że promuję polski przemysł i myśl techniczną na tylu kontynentach. Nasze ekipy wciąż wyjeżdżają serwisować nasze urządzenia, uruchamiać nowe linie. Część załogi ma wizy na 10 lat do Stanów Zjednoczonych. Bez kompleksów konkurujemy z dużymi firmami w Europie. Jesteśmy postrzegani jako solidna firma. Motoryzacja to ścisłe grono. Tam się ciężko wchodzi. Ale moją przepustką była wiedza i umiejętności.

J

Przemysł

ózef Leśniak uważa, że przemysł motoryzacyjny na Podkarpaciu ma wielkie szanse. – Nie wiem, czy Autosan się dźwignie, ale to była dobra kuźnia kadr. W tym rejonie jest bardzo dużo ludzi, którzy związani byli z ciężką motoryzacją – autobusami, samochodami ciężarowymi. Przyjąłem do pracy wielu byłych pracowników Autosanu, współpracuję z konstruktorami, którzy stamtąd wyszli. Mają wiedzę, kontakty. To potencjał, którego zmarnowanie byłoby wielką stratą dla naszego województwa. Dlatego trzeba go wspierać, a z tym nie zawsze jest najlepiej, co poznaję na własnej skórze, spierając się z urzędnikami z gminy wiejskiej Sanok o prawo do rozbudowy mojego zakładu. Dlatego prezes Autometu liczy, że kiedy powstały klastry, a motoryzacja awansuje na inteligentną specjalizację województwa podkarpackiego, mniejsze firmy z jego branży zostaną bardziej docenione. – Małe firmy są dobrze zarządzane, będąc w prywatnych rękach, są też elastyczne. Tu bardzo szybko można przestawić produkcję i dać wyrób, który będzie konkurencyjny. A zalety dla kraju są olbrzymie. Płacę tutaj podatki i 95 proc. produkcji wysyłam na eksport. To oznacza miliony euro kapitału na nowe inwestycje – stwierdza Józef Leśniak i dodaje: – Tak tutaj, jak i na Zachodzie, jeśli człowiek do czegoś dąży i ma wiedzę, to dochodzi do sukcesu. 


BIZNES

Jak fotografia cyfrowa oraz słodycze z Podkarpacia trafiły na światowe rynki Argo z Łańcuta rocznie produkuje miliony lizaków. CyfrowaFoto drukuje w ciągu jednego dnia dla kilkunastu tysięcy klientów. Produkty obu firm dostępne są na światowych rynkach. CyfrowaFoto Sp. z o.o. jest największą cyfrową drukarnią fotografii w Europie Środkowo-Wschodniej, liderem w Polsce, jest też obecna w Niemczech, Wielkiej Brytanii, we Włoszech, Irlandii, we Francji i na Litwie. Teraz planuje ekspansję na Ukrainę i Rosję, a przede wszystkim w USA, gdzie już dostępne są… słodycze z Łańcuta. Produkty obu podkarpackich firm wygrywają jakością i konkurencyjną ceną.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

C

yfrowaFoto Sp. z o.o., która specjalizuje się w niskonakładowej produkcji fotoalbumów, fotoksiążek, fotokalendarzy, odbitek, fotoobrazów i wizytówek, i jest największą cyfrową drukarnią fotografii w Europie Środkowo-Wschodniej, liderem w swojej branży na polskim rynku, wyrosła z pasji. Jej założyciel, rzeszowianin Piotr Leszczyński, fotografią interesował się jeszcze w szkole podstawowej. Żeby kupić sobie pierwszy aparat fotograficzny, stał w kolejce na ul. Grunwaldzkiej całą noc, przy -20 stopniach Celsjusza. – Kupno aparatu było wtedy wielkim wyzwaniem, ale kupiłem Zenita, a potem powiększalnik, i z kolegami wywoływałem w piwnicy zdjęcia. Pasjonowałem się fotografią, ale nie zarobkowo – wyjaśnia Piotr Leszczyński. Po studiach ekonomicznych, w 1998 roku postanowił założyć firmę. Był to zakład fotograficzny pod marką Kodak Express; w ciągu kilku lat w Rzeszowie powstało jeszcze kilka zakładów tej marki. W 2008 roku fotografia przeniosła się w erę cyfrową, co negatywnie wpłynęło na zakłady fotograficzne. Zakłady notowały duże spadki obrotów. Piotr Leszczyński stwierdził, że trzeba znaleźć inny produkt, który odnajdzie się w nowych realiach i znajdzie swoje miejsce na rynku. Szukał pomysłu na produkt, który sprawdzi się w erze cyfrowej. Znalazł… i w trakcie największego spadku w branży wywoływania zdjęć firma zaczęła odnotowywać największe wzrosty. – Postawiliśmy na fotoksiążkę i od tego momentu firma zaczęła się błyskawicznie rozwijać. Najpierw kierowaliśmy ją do fotografów profesjonalnych, później do amatorów. Teraz obsługujemy oba te rynki – mówi Piotr Leszczyński, założyciel i prezes CyfrowaFoto Sp. z o.o. Na fotoksiążce firma uczyła się robienia produktów cyfrowych. – Tworzyliśmy ją sami, w małej pracowni, nie mieliśmy kupionej żadnej technologii – dodaje.

96

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

Klient chce wygody i jakości za niską cenę. Trzeba mu ją dać Fotoksiążka okazała się na tyle dobra, że już po prezentacji na targach fotograficznych w Łodzi zebrała bardzo przychylne recenzje, mimo że na rynku był obecny podobny produkt. Równolegle z fotoksiążką dla profesjonalistów, CyfrowaFoto starała się pozyskać pojedynczych klientów, amatorów fotografii, czy też posiadaczy dużych ilości zdjęć. Piotr Leszczyński wiedział, że takim klientom musi zapewnić jak najprostszy sposób zamawiania i tworzenia własnej fotoksiążki. Na tyle prosty, żeby klient mógł fotoksiążkę szybko i intuicyjnie zaprojektować, zamówić, a następnie zapłacić. W odpowiedzi na te potrzeby powstał serwis internetowy Colorland.pl, który w błyskawicznym tempie zyskał ogromną rzeszę zaangażowanych klientów, sugerujących nowe funkcjonalności i wspierających dynamiczny rozwój marki w Internecie. Użytkownicy doceniają gotowe wzory i szablony produktów, dzięki którym ich wspomnienia za każdym razem prezentują się wyjątkowo pięknie. Przepis na sukces? Piotr Leszczyński wskazuje na profesjonalne podejście do klienta i oferowanie mu jak najprostszych i najbardziej intuicyjnych rozwiązań, czyli prostą aplikację pozwalającą w kilka minut stworzyć swój produkt, prosty sposób zamawiania, wygodną płatność, szybką produkcję, a przede wszystkim wysoką jakość i niską cenę. – Mamy w pełni zautomatyzowany proces obsługi, produkcji i wysyłki, dziennie obsługujemy kilkanaście tysięcy pojedynczych klientów. Żeby zapanować nad tak zróżnicowaną liczbą produktów, z których każdy musi być dobrze wydrukowany, złożony i dostarczony na dany adres, trzeba zarządzać tym automatycznie. To wszystko jest możliwe dzięki własnemu działowi IT, który stworzył specjalne oprogramowanie, na naszą miarę, ułatwiające działalność – wyjaśnia. – Taka elastyczność pozwala na zautomatyzowanie procesów, co w połączeniu z topowymi technologiami jest kluczem wysokiej jakości naszych produktów.


BIZNES Piotr Leszczyński.

Ważna jest też technologia obrazowania. CyfrowaFoto zrobiła pełny przegląd technologii służących do przeniesienia obrazu na papier. Zdecydowała się na dwie: technologię srebrową, czyli tradycyjny papier fotograficzny naświetlany laserem, i technologię druku cyfrowego. Od niedawna firma wykorzystuje w produkcji technologię atramentową i jako jedyna w Polsce pracuje na maszynach Canon Dream Labo, które gwarantują światową, topową jakość druku. Z wynajmowanego pomieszczenia do własnej siedziby w Zaczerniu Kiedy firma zaczęła się dynamicznie rozwijać, wynajmowana siedziba okazała się za ciasna. – Rozwijaliśmy się bardzo szybko i ciągle brakowało nam powierzchni do produkcji. Postanowiliśmy aplikować o wejście do Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego i uzyskanie ulg w mieleckiej strefie ekonomicznej. Zdecydowaliśmy się też na działalność w Inkubatorze Technologicznym, który zaoferował świetne warunki do produkcji. Mogliśmy rozwinąć działalność i jednocześnie budować własną siedzibę – wyjaśnia Piotr Leszczyński. Wiosną 2015 roku CyfrowaFoto uruchomiła tu drukarnię cyfrową, zatrudniając 25 osób. Rok później przeniosła się do nowej siedziby w Zaczerniu w strefie S1-3 Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego, do nowoczesnego budynku o powierzchni 8000 mkw., w którym znajdują się biura oraz wszystkie działy produkcyjne. Pozwoliło to na usprawnienie i skrócenie procesów produkcyjnych. Obecnie najszybciej produkowane fotoprodukty wysyłane są do klienta już 2 godziny po złożeniu zamówienia.

Plany podboju rynku w USA i na Wschodzie

O

becnie CyfrowaFoto Sp. z o.o. jest największą cyfrową drukarnią fotografii w Europie Środkowo-Wschodniej i liderem na polskim rynku. Posiada 12 marek i zatrudnia 250 pracowników. Jest obecna na kilku europejskich rynkach: w Polsce, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Irlandii, Francji i Litwie. Wkrótce firma zamierza wkroczyć na następne. – Chcemy być liderem na rynku europejskim. Planujemy wejść na rynek amerykański oraz rosyjski i ukraiński, ale tu na razie ograniczają nas bariery celne. Ale bacznie ten rynek obserwujemy i myślimy o ekspansji właśnie tam – przyznaje prezes CyfrowaFoto Sp. z o.o. Prezes CyfrowaFoto Sp. z o.o nie obawia się jeszcze większej rewolucji cyfrowej. – W tej chwili ludzie robią najwięcej zdjęć w historii świata. Mimo to nie chcą posiadać ich jedynie w wersji cyfrowej; potrzebują mieć do nich łatwy dostęp, chcą do nich wracać, mieć je blisko, pod ręką. Fotoprodukt pozwala na wybranie pewnej liczby zdjęć i ułożenia z nich historii. Na dyskach mamy tysiące, jak nie miliony zdjęć, więc ciężko jest odszukać akurat te, o których myślimy – tłumaczy. Zdaniem Piotra Leszczyńskiego, ten rynek dalej będzie się rozwijał, mimo dużej konkurencji ze strony elektroniki, która również oferuje ciekawe prezentacje i szybkie dzielenie się zdjęciami, oraz Internetu, który też pozwala na prezentację swoich zdjęć i powszechne dzielenie się nimi. – Ludzie wciąż mają potrzebę układania swoich fotografii w jakąś historię oraz posiadania w postaci drukowanej. 

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


Ta potrzeba przybiera na sile. Jedyne, co się może zmienić, to oczekiwania klientów, którzy będą chcieli, żeby proces tworzenia fotoproduktów był jeszcze szybszy i łatwiejszy dla użytkownika – zaznacza. Założyciel firmy podkreśla, że podstawowym i najmocniejszym fundamentem powodzenia firmy CyfrowaFoto są pracujący w niej ludzie. – Pełni pasji do swojej pracy, wierzący w produkt oraz samą ideę tego biznesu. Są to osoby zaangażowane, pomysłowe i ciągle poszukujące nowych wyzwań, z dystansem do siebie i poczuciem humoru, dla których atmosfera w pracy jest tak samo ważna, jak codzienne obowiązki. Ludzie, którzy dzięki swojej nietuzinkowości i nieszablonowości potrafią stworzyć wyjątkowe produkty i zaproponować je klientom na całym świecie – dodaje. 25 lat słodkiego biznesu z Łańcuta

W

1992 roku Leszek Argasiński z Łańcuta założył firmę Argo. Po transformacji systemowej rynek był chłonny, więc ci, którzy potrafili wsłuchać się w jego potrzeby i byli odpowiednio zdeterminowani, mieli szansę stworzyć biznes, który w przyszłości odniesie sukces. Leszek Argasiński swoją szansę dostrzegł w słodyczach, a konkretnie w lizakach. Cały swój czas, energię i oszczędności zainwestował w autorski biznes, a jedyne wsparcie, jakie miał, otrzymał od najbliższej rodziny, która do dziś pomaga w prowadzeniu firmy. Wkrótce idea zyskała realny kształt, a niedługo potem przełożyła się pierwsze dobre wyniki finansowe. Bardzo szybko pojawiły się zamówienia z Ukrainy. Słodki biznes nabrał tempa. Wraz ze wzrostem sprzedaży, rozbudowywano zakład. – ARGO jest firmą rodzinną, dlatego dbamy o to, aby tylko w umiarkowanym stopniu stosować korporacyjne rozwiązania. Staramy się nie zatracić rodzinnego charakteru przedsiębiorstwa i cenimy wartości, dzięki którym firma osiągnęła i osiąga swoje sukcesy. Zależy nam, aby wewnętrzna komunikacja w firmie oraz relacje z kontrahentami funkcjonowały w oparciu o przejrzyste i przyjazne zasady – tłumaczy Mariusz Pistor, product manager w ARGO. Słodki biznes z Polski doceniany w Chinach ARGO jest firmą rodzinną specjalizującą się w produkcji lizaków i cukierków, z bogatym, blisko 25-letnim doświadczeniem. Specjalizuje się w produkcji lizaków tradycyjnych, lizaków nadziewanych gumą do żucia (ARGO jest jedynym w Polsce producentem tego rodzaju słodyczy), karmelków twardych, cukierków z nadzieniem i w czekoladzie oraz ręcznie wytwarzanych produktach okazjonalnych. Produkuje pod własnymi markami, z których najbardziej znane to m.in.: Gum Pop, Lolli Mini, Choco Jello, Yogo Fruit, Mint Fresh czy Vita-Mix. Produkty ARGO są dostępne w największych polskich sieciach handlowych oraz w „małym detalu”. Oprócz działalności na polskim rynku, ARGO od wielu lat prowadzi dynamiczną ekspansję na rynki zagraniczne. Marka jest obecna w większości krajów europejskich oraz poza


BIZNES Mariusz Pistor.

kontynentem, m.in. w USA, Kanadzie, Izraelu oraz ostatnio w Chinach. – Eksport od samego początku jest naszą domeną. Obecnie sprzedaż zagraniczna stanowi trzon obrotu firmy, a nasi handlowcy każdego roku otwierają nowe rynki zbytu. Ostatnio nawiązaliśmy relacje biznesowe z kontrahentem z Chin. Jest to o tyle ciekawe zjawisko, że w świadomości konsumentów przyjął się stereotyp, że to Chiny zaopatrują swoimi towarami świat – dodaje Mariusz Pistor. Słodycze bez sztucznych barwników Łańcucka firma od początku założyła, że będzie produkować smaczne i wysoce bezpieczne słodycze. Walory smakowe oraz restrykcyjnie przestrzegane standardy bezpieczeństwa żywności są regulowane certyfikatem IFS, co pozwala firmie zdobywać kolejne pozytywne rekomendacje. Mariusz Pistor zaznacza, że firma w produkcji wykorzystuje naturalne barwniki i aromaty, soki owocowe i witaminy. – Brak środków konserwujących stanowi o wysokiej klasie naszych wyrobów. Ponieważ główną grupą docelową większości naszych wyrobów są dzieci, do produkcji używamy składników od sprawdzonych, certyfikowanych dostawców. W branży FMCG zaufanie buduje się latami,

a stracić je można w ułamku chwili, nie można sobie pozwolić na potknięcia – tłumaczy. becnie ARGO zatrudnia ponad 100 osób, w większości pochodzących z Łańcuta i okolic. Ponieważ planowana jest rozbudowa zakładu, już wiadomo, że ta liczba się zwielokrotni. – Jesteśmy na ostatnim etapie prac projektowych. Dotychczas modernizowaliśmy infrastrukturę techniczną, przy jednoczesnym inwestowaniu w nowoczesny park maszynowy oraz zaplecze laboratoryjne. W ramach inwestycji powstaną: profesjonalne zaplecze administracyjno-biurowe, laboratoryjne, produkcyjne i magazynowe – mówi Mariusz Pistor. Właściciele firmy podkreślają, że jej najważniejszą wartością jest polskość, dlatego zawsze akcentują polski charakter firmy oraz związek z Łańcutem. – ARGO od 25 lat współtworzy polską tradycję wyrobów cukierniczych i eksponuje jej walory na arenie międzynarodowej. Mimo że właściciele firmy otrzymują intratne propozycje sprzedaży od zagranicznych inwestorów, nie zamierzają z nich skorzystać – zaznacza Mariusz Pistor. – Ważny jest dla nas związek z Łańcutem, dlatego zawsze promujemy jego turystyczne walory wśród naszych zagranicznych partnerów biznesowych. 

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

99


BIZNES z klasą

Państwo na widelcu Jak daleko nam, jak blisko do mroków średniowiecza? Dużo by o tym mówić... etodą Galla Anonima podawane są, jak dotąd, oficjalne rządowe informacje w sprawie CETA. Polski rząd jest za podpisaniem umowy o wolnym handlu UE z Kanadą. Używając ostatniego, nie zgranego jeszcze autorytetu, czyli premiero-ministra rozwoju i finansów Morawieckiego, rząd próbował nas przekonać, że ma jak zwykle rację. Że CETA się Polsce opłaci. Że będzie korzystna dla gospodarki i dla państwa. Ale czy dla obywateli? Już nieraz pisałam w tym miejscu, że państwo i obywatele nie są w tym kraju wartością wspólną, ani tym bardziej tożsamą. Szkoda do tego wracać, skoro się nic nie zmienia. Ale… Jeżeli w sprawie CETA to jest tylko kolejna, nasza zaściankowa, polska nieufność robionych w trąbę od lat obywateli, to czemu tak szeroko rozlały się obywatelskie protesty przeciwko CETA w całej Unii? I nie milkną, chociaż rządy i tak postawią na swoim. Tylko jeszcze jeden kraj się opiera: Belgia, a ściślej jeden region tego kraju – Walonia. Piszę ten tekst przed ostatecznym rozstrzygnięciem, czytaj: naciskami UE, żeby Belgia przestała być hamulcowym na drodze do Arkadii, o czym próbują przekonać ją unijni oficjele, ożywieni, jak rzadko. Belgia ulegnie? Ja nie wiem, kto ma rację. Czy ci, co twierdzą że cały ten teatr jest po to, żeby jeszcze lepiej miały się niż mają koncerny – giganty zza oceanu, produkujące przemysłowo żywność, która smakuje jak plastik i może być genetycznie modyfikowana (GMO). A że jest najtańsza, więc zdominuje prędzej niż później europejskie rynki, w tym nasz. Dla przypomnienia – Kanada jest największym na świecie producentem genetycznie modyfikowanej żywności. Na wprowadzeniu umowy o wolnym handlu z Kanadą stracą nie tylko polscy rolnicy, ale również my, miejscy konsumenci. Tak twierdzi szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz. „Najbardziej straci zdrowie i życie naszych mieszkańców. Jeśli zgodzimy się na wpuszczenie do Polski GMO, to rozwalimy na wiele pokoleń dobrą strukturę odżywiania Polaków i stracimy dobrą polską żywność” – argumentuje szef PSL. Ale nikt nie podejmuje polemiki. Bo i po co? Rząd ma większość, każdą decyzję, każdą ustawę przepchnie w parlamencie. Jakby trzeba było na siłę ratyfikować porozumienie, do którego polski rząd tak pili, też. Dziwne, pierwszy raz od afery z Trybunałem Konstytucyjnym PiS mówi jednym głosem z Unią… Mając argument siły nie potrzeba siły argumentu. Rząd może się nie przejmować tym, jak dają plamę jego kolejni emisariusze. Tym razem to był spec od finansów – w randze wiceministra. Miał przyjść w sukurs Morawieckiemu i przelecieć się po mediach (ma więcej czasu?), by wyjaśnić, czemu rząd szykuje nam kolejną dobrą zmianę – tym razem na talerzu. (Choć jeszcześmy nie strawili afery z widelcem w dyplomacji).

M ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl Gall Anonim miał prostą metodę, sprawdzającą się nie tylko w średniowieczu, ale również w dzisiejszych czasach, jak przedstawić rzeczywistość, żeby wyglądała piękniej. Robił tak: co niewygodne, nie pasowało do żądanego scenariusza, kwitował stwierdzeniem, że… „dużo by o tym mówić…”.

K

reśląc wizerunek Bolesława Chrobrego użył chyba największej w dziejach ilości przymiotników, sławiących męstwo, mądrość, prawość i sprawiedliwość, a nade wszystko gorliwą religijność oraz wynikającą zeń nadzwyczajną szczodrość króla wobec katolickiego kleru obsypywanego hojnie wszelkimi bogactwami. O tym, że ta nadgorliwość finansowo-religijna była silnie politycznie motywowana, kronikarz, prawdopodobnie benedyktyński mnich, nie wspomniał. Wszak bez znaczenia (?) dla przyszłych polskich dziejów wydał mu się ów szczegół. Daleko mniej ważny niż np. taki: że grzesznikom za złamanie postu król kazał wybijać zęby, a cudzołożników – kastrować. No cóż! Dura lex sed lex – twarde prawo, ale prawo. A jak prawo takie, to i wymierzanie kary w imię Boga, bez chrześcijańskiego miłosierdzia, jest w sam raz. Król, jako się rzekło, bogobojny, prawy i sprawiedliwy był.

100

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016


Miało wyjść dobrze tym razem, lecz wyszło jak zawsze: dowiedzieliśmy się otóż, że te nasze obywatelskie lęki przed CETA, a ściślej przed modyfikowaną żywnością z Kanady i licho wie skąd jeszcze, wynikają z naszej niewiedzy, nie znamy przecież treści umowy, nie czytaliśmy, a protestujemy. Podczas gdy „w tej umowie o wspólnym handlu nie ma nic złego” – stwierdził wiceminister. Spytany, czy on tę umowę w ogóle przeczytał (ponoć tysiąc stron), przyznał nieco zakłopotany, że całość przeleciał pobieżnie, a dokładnie to przeczytał jeden rozdział – dotyczący międzynarodowego arbitrażu. Polska członkiem międzynarodowego arbitrażu nie jest. I to właśnie niepokoi premiera Morawieckiego, o czym powiedział kiedyś publicznie, lecz tematu nie rozwinął. A szkoda. Teraz okazuje się, że chyba całkiem niepotrzebnie się martwi. Polsce nic nie zagraża. Tak przynajmniej wynika z medialnego przekazu podwładnego premiera. No i kto ma rację? ściślijmy: chodzi o Konwencję Waszyngtońską, której Polska nie jest stroną. Czemu nie jest? Nawet specjaliści z branży nie wiedzą. W każdym razie to, że nie jesteśmy stroną Konwencji Waszyngtońskiej stawia pod znakiem zapytania pozycję Polski w razie ewentualnych sporów. Wg Konwencji, art. 54. ust.1, „wyroki sądów arbitrażowych wydane w trybie Konwencji w sprawach o roszczenia pieniężne będą wykonywane przez państwa sygnatariuszy tak jak byłby to ostateczny wyrok wydany przez sąd danego państwa. Takie postanowienie pozbawia państwo wpływu na ten wyrok i może dojść do sytuacji, w której niepożądany wyrok przeciwko Polsce musiałby być przez Polskę wykonany.” [Maciej Jamka, prezes zarządu ICC Polska, partner administracyjny warszawskiego biura K&L Gates]. Pytanie dnia: jeśli jednak wierzyć rządowi, że naprawdę nie mamy powodu obawiać się ani CETA, ani zalania rynku modyfikowaną żywnością, to czemu podległa rządowi publiczna, narodowa (!) telewizja odmówiła emisji spotu, który miał objaśnić obywatelom, co to takiego jest to GMO? A także, o co chodzi w umowie z Kanadą. A przy okazji objaśniającej, co to jest TTIP, czyli Transatlantyckie Porozumienie Handlowo-Inwestycyjne: traktat o wolnym handlu, negocjowany pomiędzy USA i Unią Europejską za zamkniętymi drzwiami(!). Przy niemilknących protestach licznych środowisk reprezentujących multum interesów publicznych, dotyczących m.in. ochrony środowiska, polityki zdrowotnej, przestrzegania praw konsumenckich, ochrony standardów żywieniowych, produkcji rolnej… Autorem spotu jest Instytut Spraw Obywatelskich Inspro. Od ośmiu lat prowadzi on kampanię „Wolne od GMO? Chcę wiedzieć!”. Jej celem jest doprowadzenie do tego, aby zostało wprowadzone w Polsce oznakowanie żywności, która jest wolna od GMO. W sklepach pojawiają się czasem produkty z tym oznakowaniem, ale jak na razie bardzo nieliczne. Odrzucony przez telewizję, kierowaną przez autora słynnego powiedzenia „ciemny lud to kupi”, edukacyjny spot nosi tytuł: „Wszyscy jesteśmy królikami doświadczalnymi”. Jesteśmy. Niefajne uczucie. 

U


Giorre,

Mateusz Wójcik.

autorska biżuteria z własnym przekazem Biżuteria jest idealnym prezentem na każdą okazję i bez okazji, który wyraża intencje obdarowującego: miłość, przyjaźń, pamięć, wdzięczność… Twórcy marki GIORRE doskonale zdają sobie z tego sprawę – na początku 2016 roku wprowadzili na rynek biżuterię personalizowaną – autorskie charmsy, którą w przyszłości będzie mógł projektować każdy, bez względu na to, czy zna się na designie, czy nie.

Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak

G

IORRE jest nową marką na rynku jubilerskim. Zadebiutowała na początku 2016 roku i szybko zwróciła na siebie uwagę, proponując personalizowaną biżuterię wykonaną ze srebra próby 925, w tym zawieszki z kryształami marki SWAROVSKI. – Uczymy się od najlepszych, obserwujemy międzynarodowe rynki, ale naszą ideą jest tworzenie wyjątkowych produktów, umożliwiających klientowi wyrażanie siebie poprzez unikalny autorski design naszych kolekcji oraz możliwość personalizacji większości wzorów – wyjaśnia Mateusz Wójcik. Nie bez znaczenia są tradycje jubilerskie rodziny Wójcików z Krasnego k. Rzeszowa, sięgające połowy lat 80.

102

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

To właśnie wieloletnie doświadczenie w branży jubilerskiej i pasja Marii i Wiesława Wójcików oraz ich syna Mateusza zaowocowało powstaniem autorskiej, oryginalnej biżuterii. Wiesław Wójcik w drugiej połowie lat 80. był kierownikiem produkcji w dużej firmie jubilerskiej swego szwagra, w której koordynował pracę ponad 100 osób. W 1991 r. wraz z żoną Marią otworzył własny biznes, realizując zamówienia produkcyjne od sklepów, hurtowni oraz producentów biżuterii. Firma specjalizowała się głównie w produkcji łańcuszków, bo na nie był największy popyt. Potem doszła produkcja pozostałych grup asortymentu takich jak kolczyki, wisiorki oraz półfabrykaty do produkcji biżuterii. – Naszym pierwszym klientem był ksiądz, który kupił 10 łańcuszków na komunię – przyznaje z uśmiechem Maria Wójcik. – Mówimy, że w ten sposób nasza firma została „pobłogosławiona”. 



Moda Produkcja łańcuszków dochodowa, ale…

B

iznes Wójcików szybko się rozwijał i nawet przeżył firmę, w której pan Wiesław uczył się fachu. Produkcja komponentów biżuterii była dochodowa, a produkty szybko zaczęły trafiać na rynki europejskie. Dziś są dostępne niemal w każdym zakątku świata, w USA, Maroko, Rumunii... – Zaopatrywaliśmy dużych producentów i handmakerów, bo komponenty zawsze stanowiły trzon naszej działalności. Jednocześnie cały czas sprzedawaliśmy klasyczną biżuterię. Mimo iż biznes świetnie prosperował, Wójcikowie coraz bardziej myśleli o stworzeniu własnej rozpoznawalnej marki, która bazowałaby na ich wieloletnim doświadczeniu i pozwalałaby na realizację bardziej ambitnych projektów. Gdy w 1999 roku do rodzinnego biznesu dołączył ich syn Mateusz, pojawiły się kolejne pomysły. Wkrótce został otwarty pierwszy detaliczny sklep internetowy z biżuterią, a z biegiem czasu profesjonalna platforma B2B z półfabrykatami jubilerskimi. Wizja własnej marki zaczęła się przybliżać, a sprzedaż biżuterii „no name” już dawno okazała się niewystarczająca. Ponieważ firma dysponowała sporym parkiem maszynowym, doświadczeniem w biznesie i znajomością upodobań klientów, nadszedł odpowiedni czas na wprowadzenie własnej marki na rynek.

Biżuteria do komponowania według własnych upodobań Nazwa marki powstała spontanicznie. – Od początku wiedziałem, że nazwa musi być unikalna, krótka, mieć wolną domenę .com i kojarzyć się ekskluzywnie. To było najistotniejsze. Wymyśliłem kilka nazw i razem z pracownikami firmy wybraliśmy tę, za którą opowiedziała się większość zespołu – wyjaśnia Mateusz Wójcik. – Nazwę zastrzegliśmy na terenie Polski i całej Europy. Przygotowania do stworzenia własnej marki jubilerskiej trwały kilka lat. W roku 2014 rozpoczęły się prace nad kolekcją GIORRE, zaś produkcja rozpoczęła się na początku 2016 roku, wtedy też uruchomiony został sklep internetowy. – Naszym symbolem jest litera G. Postanowiliśmy zaproponować klientom wyjątkową personalizowaną biżuterię z ich własnym przekazem, którą mogą komponować według własnego uznania, poprzez zawieszanie charmsów na łańcuszkach, bransoletkach czy bazach do kolczyków – tłumaczy DNA marki Mateusz Wójcik. Charmsy – blaszki dostępne są w kilku opcjach pokrycia galwanicznego takiego jak rodowanie, złocenie warstwą 18-karatowego złota w tonacji różowej i żółtej. Maria Wójcik dodaje, że marka GIORRE wyróżnia się tym, że

104

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2016

każdy z produktów posiada wspomnianą wcześniej powłokę galwaniczną. – Rod oraz złoto to jedne z najdroższych metali, które w przypadku GIORRE zabezpieczają srebro przed wpływem np. kosmetyków i nadają mu niepowtarzalny wygląd. Czyste srebro jest piękne, gdy jest wypolerowane, jednak pod wpływem dotyku czy kosmetyków zmienia barwę i czernieje. Dodanie rodu lub złota rozwiązuje ten problem – mówi. Jak podkreślają właściciele marki, w produktach GIORRE bardzo ważna jest widoczność graweru, błysk powierzchni polerowanych oraz dobra jakość krawędzi – produkt musi być idealny i dopracowany w każdym calu. Produkty GIORRE to autorskie, oryginalne wzory, cięte laserem lub odlewane metodą wosku traconego, a projektowane wcześniej w programach 2D oraz 3D. Za wzory odpowiada m.in. utalentowana absolwentka krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, tworząca pod pseudonimem artystycznym Rose Sanders. W kolekcji GIORRE znajduje się także biżuteria z ekskluzywnymi kamieniami SWAROVSKI Crystal, potwierdzonymi certyfikatem.

Każdy może być projektantem GIORRE

F

irma pracuje obecnie nad projektem GIORRE designer, który pozwoli użytkownikom z całego świata na projektowanie biżuterii sygnowanej marką GIORRE. Projektowanie będzie się odbywać za pomocą intuicyjnej aplikacji internetowej, a każdy użytkownik oprócz standardowej opcji stworzenia i zakupu własnego produktu będzie mógł założyć na stronie marki GIORRE własny butik, który będzie mógł promować i sprzedawać swoje projekty jubilerskie, zarabiając na tym. – Każdy będzie mógł projektować, nie tylko designerzy, artyści, czy plastycy – wyjaśnia Mateusz Wójcik. – Dzięki temu, że posiadamy duży park maszynowy, jesteśmy w stanie wyprodukować dziennie nawet kilka tysięcy produktów. Najlepsze produkty naszych designerów będą przez nas promowane w mediach. Dzięki GIORRE designer stworzymy wspólnie z naszymi użytkownikami tysiące ciekawych projektów jubilerskich, a tym samym podzielimy się z nimi naszym biznesem i pasją. Wójcikowie przyznają, że innowacyjne technologie i rozwiązania są przyszłością w rozwoju marki na rynku jubilerskim. Podkreślają też, że marka GIORRE stawia na najwyższą jakość produktów. Obecnie w ofercie marki znajduje się ok. 300 produktów w czterech wersjach kolorystycznych. – Klienci bardzo cenią sobie biżuterię personalizowaną, oryginalny i niepowtarzalny design, i taką im oferujemy – dodaje Mateusz Wójcik. – Aplikacja GIORRE designer będzie najbardziej innowacyjną na świecie aplikacją do tworzenia i wizualizowania projektów jubilerskich. Premiera GIORRE designera planowana jest w styczniu 2017 roku. 



TOWARZYSKIE zdarzenia Grażyna Torbicka, dziennikarka telewizyjna, Pierwsza Ambasadorka „Okruszka”.

Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie. Pretekst: Nadanie Grażynie Torbickiej tytułu Pierwszego Ambasadora „Okruszka” prowadzonego przez Fundację „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta.

Od lewej: Stanisław Olejarka, kanclerz Loży Rzeszowskiej Business Center Club; Grażyna Torbicka, dziennikarka telewizyjna, Pierwsza Ambasadorka „Okruszka”, Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta.

Beata Butwicka, szefowa projektu „Biznes dla Okruszka”.

Od prawej: Grażyna Torbicka, dziennikarka telewizyjna, Pierwsza Ambasadorka „Okruszka”, Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta; Marta Mizera, rzeszowska projektantka mody, stylistka.

Od lewej: Dr Andrzej Grzyb, menedżer siatkarski; Marta Mizera, rzeszowska projektantka mody, stylistka; dr Zbigniew Chmielowski, Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Od lewej: Janusz Żuczek, prezes spółki Hotele Prezydenckie; Grażyna Torbicka, dziennikarka telewizyjna, Pierwsza Ambasadorka „Okruszka”.

Od lewej: Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.; Lucyna Pokrzywa, wiceprezes Betad Leasing w Rzeszowie; Stanisław Olejarka, kanclerz Loży Rzeszowskiej Business Center Club; dr Zbigniew Chmielowski, Instytut Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Od lewej: Beata Butwicka, szefowa projektu „Biznes dla Okruszka”; Marta Mizera, rzeszowska projektantka mody, stylistka; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie; Waldemar Szumny, radny PiS w Radzie Miasta Rzeszowa.

Od lewej: Piotr Kotuła, sekretarz Loży Rzeszowskiej Business Center Club; Waldemar Szumny, radny PiS w Radzie Miasta Rzeszowa; Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta; Małgorzata Płonowska, kierownik biura Fundacji „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. Od lewej: Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu...” na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta; Marek Zajko, dyrektor handlowy Mercedes-Benz, Danuta i Ryszard Czach Sp. z o.o. autoryzowany dealer Mercedes-Benz.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



TOWARZYSKIE zdarzenia

Muzeum-Zamek w Łańcucie.

Od lewej: Miloš Zeman, prezydent Czech; János Áder, prezydent Węgier; Andrzej Duda, prezydent RP; Andrej Kiska, prezydent Słowacji.

Andrzej Duda, prezydent RP.

Od lewej: Andrzej Duda, prezydent RP; Miloš Zeman, prezydent Czech.

Od lewej: Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.


Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie, Muzeum Polaków Ratujących Żydów w czasie II Wojny Światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej, Hotel Grand w Rzeszowie. Pretekst: Spotkanie prezydentów Grupy Wyszehradzkiej.

Prezydenci Grupy Wyszehradzkiej podczas koncertu w Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Od lewej: Miloš Zeman, prezydent Czech; János Áder, prezydent Węgier; Andrej Kiska, prezydent Słowacji, Andrzej Duda, prezydent RP w Muzeum Ulmów w Markowej.

Dr Mateusz Szpytma, z-ca prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, współtwórca Muzeum im. Rodziny Ulmów, z uczestnikami spotkania.

Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Od lewej: Marek Magierowski, dyrektor Biura Prasowego w Kancelarii Prezydenta RP; Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie. Pretekst: IV Konferencja Okulistyczna Sokolim Okiem.

Od lewej: lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, kierownik Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; prof. Aleksander Bobko, senator, wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego; lek. med. Agnieszka Cisek, NZOZ Visum Clinic; lek. med. Ewelina Cisek, Katedra i Klinika Okulistyki Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic.

Od lewej: lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, kierownik Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu; dr hab. n. med. Jerzy Mackiewicz, adiunkt w Katedrze i Klinice Okulistyki Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic.

Od lewej: lek. med. Małgorzata Marczak, Wojewódzki Szpital Podkarpacki im. Jana Pawła II w Krośnie; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic; lek. med. Anita KortylewskaŁysikowska, Wojewódzki Szpital Podkarpacki im. Jana Pawła II w Krośnie.

Od lewej: lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, kierownik Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu; prof. Aleksander Bobko, senator, wiceminister nauki i szkolnictwa wyższego; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Agnieszka Chmiel; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic.

Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; lek. med. Tamara Krygowska, okulistka; lek. med. Beata Pelc, okulistka w Visum Clinic; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic.

Od lewej: dr n. med. Lidia Nawrocka, starszy asystent na Oddziale Okulistyki Dziecięcej w Uniwersyteckim Centrum Okulistyki i Onkologii w Katowicach; dr n. med. Erita Filipek, starszy asystent na Oddziale Okulistyki Dziecięcej w Uniwersyteckim Centrum Okulistyki i Onkologii w Katowicach.

Od lewej: Magdalena Głowacz, regionalny menedżer ds. wsparcia marketingowego Aviva; Inga Safader-Powroźnik, właścicielka ITS Communication.

Krystyna Stachowska, dyrektor Sprzedaży Sieci Własnej Aviva; Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes NZOZ Visum Clinic, z żoną Agnieszką; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, kierownik Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu.

Lek. med. Agnieszka Skalska-Dziobek.




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.