INFERIA 6

Page 1

Nr 4/2009 cena 0 zł

HORYZONT Tam, gdzie rodzi się

s. 12

Hiszpania, Ferrol, Cypr, Rumunia...

s. 8

s. 14

Forumowicz to brzmi dumnie!?

G

rzegorz

s. 6

TURNAU

wywiad z artystą

YN

P

l

.p com

a.

eri f n S i A w. PR ZA ww M ZA

SZ

A AN

TAL R O

1


2

NR 4/2009


Kontakt z nami:

STOWARZYSZENIE AD ASTRA w Nysie, ul. Wałowa 7, 48-300 Nysa, mail: ad_astra@onet.eu redaktor naczelny: Tomasz Janik projekt graficzny wydania Michał Baraniewicz www.majkelstudio.pl druk: Cmyk Maciej Kowalski

Nysa bez TVP Kultury

Nie każdy może dostąpić zaszczytu oglądania kanału TVP Kultura. Wrocławianie, opolanie tak, ale już my nie. Mówimy o tych, którzy korzystają z sieci UPC. Problem leży w przestarzałej infrastrukturze i okablowaniu naszego miasta. Firma za pośrednictwem sieci analogowej (w USA już w ogóle nie ma telewizji analogowej tylko cyfrowa) emituje w Nysie jeszcze ok. 60 programów. Jak nam powiedziała Dagmara Krzesińska, specjalista ds. PR z UPC, kanał TVN Kultura będzie dostępny po modernizacji sieci. Nie można określić, kiedy to w Nysie nastąpi. Na dziś zmodernizowano 93% sieci UPC, ale nasze miasto jest wśród pozostałych 7%.

NDK pobiera nauki w Warszawie

17 listopada odbyło się spotkanie z Januszem Byszewskim, który od 1989 roku prowadzi Laboratorium Edukacji Twórczej w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, gdzie zajmuje się projektowaniem sytuacji twórczych i edukacją kreatywną, jest jednocześnie wykładowcą w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, autorem kilkudziesięciu projektów społeczno-kulturalnych w Polsce i na świecie, jak również autorem publikacji na temat edukacji kulturalnej. Celem spotkania było nawiązanie współpracy pomiędzy NDK a Laboratorium w kierunku realizacji wspólnych projektów kulturalnych.

Polsko-Czeska Muzyczna Fiesta

Projekt Nyskiego Domu Kultury pt. „Polsko-Czeska Muzyczna Fiesta” dotyczący cyklu wspólnych polsko-czeskich imprez na rok 2010 otrzymał dofinansowanie z programu Euroregion Pradziad. Wartość projektu to ok. 40 tys. euro, czyli całkiem spore środki na organizację 4 imprez dla młodzieży - festiwali hip-hopu, reggae, muzyki pop oraz imprezy rockowej. Zainteresowane występami zespoły młodzieżowe prosimy o zgłaszanie się do NDK.

foto. M. Baraniewicz

3


Świat

NR 4/2009

bez granic

Marcin Miłkowski

4

Kryzys dotyka wszystkich w sposób bardziej lub mniej widoczny. W prasie pojawia się wiele artykułów o zbliżającym się końcu potęgi gospodarczej USA. Burzy to nasze wyobrażenia o świecie, jednak po krótkiej analizie tekstów nie wydaje się już tak zaskakujące. Globalne konsekwencje upadku giganta zmienią świat. Powtarzając za Kenichi Ohmae, japońskim ekonomistą i autorem „The Next Global Stage”, żyjemy w czasach globalnych zmian i głębokich przemian strukturalnych. Nie sposób nie zauważyć, że nasze życie zmienia się jak w kalejdoskopie. Globalizacja nie jest już tematem futurystycznych dyskusji na forach internetowych, lecz otaczającą nas rzeczywistością. Jak twierdzi angielski filozof John Gray „powolna zmiana zachodzi na tle stabilności, a o naszym świecie można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest stabilny”. Brak stabilności przekłada się na wszystkie dziedziny, szczególnie życie zawodowe. Do lamusa odeszło pojęcie „praca na całe życie”. Pokolenie naszych rodziców wychowane w przekonaniu, że istnieje utorowana ścieżka, jedyna słuszna, jest zdezorientowane i zirytowane widząc, że ich dobre rady nie dają się zastosować. Już nie wystarczy wybrać kierunku studiów, żeby po 5 latach zacząć pracę w wyuczonym zawodzie, a po 30 otrzymać dyplom i pamiątkowy zegarek. Wypróbowane modele stały się przeżytkiem, nie ma zawodu, który gwarantuje dobrą pracę, a nawet jakąkolwiek pracę. Zawód wyuczony może w ogóle się nie przydać, trzeba umieć się przekwalifikowywać, być może więcej niż raz w życiu. Emerytura i emerytalny dobrobyt to sfera marzeń. W globalnej wiosce jedno jest niezmienne – niezmiennie postępujące zmiany. Nasza ela-

styczność w tej sytuacji jest absolutnie konieczna. Dotyczy to w równym stopniu osób fizycznych, jak i większych organizmów: przedsiębiorstw, firm, korporacji, czyli wszystkich. Na całym świecie istnieją związki zawodowe chroniące miejsca pracy swoich członków, ale dotychczas zrzeszały głównie pracowników fizycznych. Ten etap mamy już za sobą, a odpowiada za to proces o nazwie Business Process Outsourcing. Co będzie z pracownikami, których firma zdecydowała się na outsourcing, czyli zlecenie prac (biurowych, rachunkowych, administracyjnych etc.) wykonawcy na drugim końcu świata, np. w Indiach czy w którymś państwie afrykańskim? W ostatnich latach z USA „wypłynęło” 6 milionów miejsc pracy. Oczywiście państwa trzeciego świata zyskują na tym, ale co z tymi, których kosztem następuje poprawa w sytuacji ekonomicznej Indii? Dla Amerykanina należącego do średniej klasy datek na rzecz ubogiego państwa w dalekim kraju to jedno, a odstąpienie swojego miejsca pracy ciemnoskóremu pracownikowi to zupełnie co innego. Argumenty typu „polityka społeczna w USA nie pozwoli bezrobotnemu umrzeć z głodu” nie pomagają na kiepskie samopoczucie. Business Process Outsourcing oznacza, że edukacja i kwalifikacje są przydatne nawet tam, gdzie nie ma

naturalnych zasobów czy wypracowanego establishmentu (np. cuda gospodarcze w Irlandii czy Finlandii). Przykładem jest Lufthansa, która zatrudnia pracowników, którzy być może nigdy nie byli w Europie, jednak sprawnie kierują podziałem miejsc w europejskich lotach. Brak stabilności jest przerażający, aczkolwiek oznacza też nowe, dotychczas nieistniejące możliwości. Potęgi padają, ale życie nie toleruje próżni, z tych upadków mogą skorzystać ci, dla których wcześniej nie było miejsca w świecie dobrobytu. Nie można się oprzeć pytaniu: czy dobrobyt wybranych narodów, chroniony przedtem granicami, w świecie bez granic nie stanie pod znakiem zapytania? Czy to jakaś nowa sprawiedliwość społeczna? Nie trzeba wyjeżdżać do wielkiego ośrodka, żeby zdobyć wykształcenie. Istnieją setki szkół i uniwersytetów kształcących on-line. Nie trzeba już szukać pracy poza rodzinnym miastem, wystarczy Internet. Nowe zasady mówią: nie hierarchia i posłuszeństwo, lecz współpraca i wzajemne zaufanie; nie utorowane ścieżki, lecz poszukiwanie i otwarcie się na „nowe”; nie okopywanie się na pozycjach, lecz nieustanny rozwój. „All the world is a stage and all the people, merely actors” - więc wejdźmy na scenę życia i spróbujmy się sprawdzić w nowej roli.


OKIEM FOTOGRAFA Michał Baraniewicz www.majkelstudio.pl

WENECJA

najlepsze sesje fotograficzne

.pl

5


G

NR 4/2009

rzegorz

Konrad Szcześniak

TURNAU

- Zauważył pan kiedyś, że wychował się na muzyce Wasowskiego, która wydaje się łatwa, ale gdy się próbuje ją zaśpiewać czy zagrać, okazuje się trudna. Tylko że to samo dotyczy pańskich utworów. One są bardzo melodyjne i wydawałoby się bardzo łatwe, a jak się próbuje zaśpiewać, to język grzęźnie gdzieś w tchawicy - trzeba mocno potrenować. - Ja nie wiem, z czego się to bierze. Może stąd, że zawsze w muzyce interesowały mnie nieoczywiste rozwiązania, że szukałem nie tylko formy utworu jako całości, ale również szukałem form, w jakie przeradza się każde kolejne rozwiązanie harmoniczne, każde kolejne przeprowadzenie tematu. Szukałem atrakcji w każdym kolejnym takcie. Słuchałem nawet zespołów popularnych, stąd taka moja wielka miłość do Beatlesów. Mam oczywiście na myśli Beatlesów późnych, bo oni właśnie posługiwali się bardzo niekonwencjonalną harmonią i formą w utworach. Dlatego sam też poszukiwałem takiego języka... Niee, ten język nie jest trudny, on wynika po prostu z moich poszukiwań trochę innej drogi do celu. Nie najłatwiejszej, nie na skróty, nie tej już wytyczonej, tylko nieco bardziej tajemniczej dla mnie samego, nieco bardziej zagadkowej. - Nie jest trudny... ale dla pana. Gdy się próbuje śpiewać piosenki – a każdy próbuje – jakoś wychodzi. Lepiej lub gorzej, ale wychodzi. Natomiast do pana utworów bez uprzedniego solidnego przygotowania lepiej nawet nie podchodzić. - To nie najlepiej świadczy o moich utworach, bo piosenki, przy całej swojej wewnętrznej komplikacji czy wielowarstwowości, powinny być przede wszystkim piosenkami, więc traktuję to również jako napomnienie... 6

- ...Ależ nie! Najlepiej o nich świadczy choćby ta pełna sala (rozmawiamy przed występem G. Turnaua w NDK)... - To jest miłe. Spróbuję w każdym razie w następnym albumie uwzględnić to, co pan mówi, a więc spowodować, żeby przynajmniej jedną z piosenek dało się powtórzyć po pierwszym przesłuchaniu. - Pana córka stwierdziła, że „W naszej rodzinie nie jest łatwo znaleźć kamikadze czy Sindbada Żeglarza, łatwiej o ostrożnych dziwolągów”. Do kogo panu bliżej? - Myślę że właśnie do ostrożnego dziwoląga. „Dziwoląg” to może przesada, ale mam taką wadę, że bardzo ciężko jest mnie namówić na podróż w nieznane, dzikie lądy. Wielokrotnie mi proponowano, żebym robił coś zupełnie innego, że trzeba mnie „odpiwniczyć”, w sensie Piwnicy pod Baranami, potem żebym był mniej krakowski itd. Ja, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, co to znaczy „krakowski”, bo w Krakowie działa tak wielu artystów kompletnie do siebie niepasujących... - Niezaprzeczalnie jest pan taką ikoną Krakowa jak smok czy kiełbasa podwawelska. Gdy się mówi „krakowski”, myśli się o panu, może jeszcze Andrzeju Sikorowskim... - No właśnie, a pomija się w tym momencie Świetlickiego czy Marysię Peszek, która w końcu też jest krakowianką. Dlatego ja się nie obrażam o to, ale nigdy nie miałem ani potrzeby, ani jakiegoś wewnętrznego przymusu podróżowania za wszelką cenę w nieznane. I stąd może to porównanie, że jestem dużo bardziej ostrożny niż Sindbad. - Płyta „Nawet” jest postawieniem odwiecznego pytania, czy należy w życiu się miotać i szukać, czy też trwać

przy tym, co jest pewne i rzeczywiste, jak stół, przy którym siedzimy. Czy pan, jako czterdziestokilkulatek, zna odpowiedź na nie? - Wydaje mi się, że dopiero w tym wieku człowiek zaczyna sobie w jakiejś sensownej kolejności stawiać prawdziwe pytania, a na pewno nie otrzymuje odpowiedzi. Odpowiedzi przychodzą, jeżeli w ogóle, o zmierzchu. Teraz jestem właśnie na początku układania sobie w głowie tych wszystkich rzeczy, które wcześniej wydawały mi się oczywiste. Jest takie zdanie: „Życie nie jest koniecznością, żeglowanie jest koniecznością”. Tzn. żyć można przestać, ale jeżeli się żyje, to trzeba żeglować. To poszukiwanie jest potrzebne i dlatego cały czas rozglądamy się wokół siebie, zmieniamy miejsce pobytu, zmieniamy siebie, wraz z czasem, który mija. Ale nie mamy odpowiedzi. - „O zmierzchu”, więc jeszcze nie teraz... - No właśnie, taką mam nadzieję. - Jak pan kiedyś powiedział: „W pokoleniu mojego ojca stężenie profesora zwyczajnego na metr kwadratowy jest nieprzyzwoite. Ja i moi bracia się z tego wyłamaliśmy”. Dlaczego? - Szczerze mówiąc, nie wiem. Może przez brak determinacji ojca, który nie bardzo nas mobilizował. Bardziej zajmował się swoją pracą dydaktyczną. Starszy brat dość młodo wyemigrował i został w Stanach, ja od początku liceum zdradzałem zupełnie inne niż naukowe ciągoty, młodszy brat z kolei wychowywał się już bez ojca. Wszystko to razem miało wpływ na to, że nie mieliśmy takiego rodzinnego ciśnienia, by pokończyć studia, stać się przynajmniej magistrami. Ja mam za sobą 3 lata studiów, młodszy brat licencjat, starszy jakieś szkoły, ale niemające nic wspólnego z wyższym wykształceniem... - Każda wyższa szkoła z otwartymi rękoma by przyjęła takiego studenta... - Możliwe, że kiedyś się jeszcze odważę dokończyć anglistykę, np. w formie licencjatu. To nie jest wykluczone. - Pana utwory są naznaczone specyficznym klimatem, są jakby magiczne. Jak to się dzieje, skoro piszą je panu


różni autorzy, różni ludzie. Dlaczego one wszystkie są takie niezwykłe. Czy decyduje interpretacja, czy raczej wybiera pan z dziesiątków tekstów te, które odpowiadają panu klimatem? - Ta „magia” to zapewne jakaś specyficzna, charakterystyczna aura, która towarzyszy takiemu a nie innemu układowi dźwięków, melodii, sposobowi interpretacji. To się składa na coś, co jest rozpoznawane jako moje. Czy to jest magia? Bałbym się takich porównań. Natomiast prawdą jest, że to ja wybieram teksty, ja decyduję o tym, czy będę z nich robił piosenki, czy nie i naprawdę niewiele jest takich utworów, w których nie identyfikowałem się całkiem ze stroną literacką, a mimo to powstały. Cóż, mam mocne postanowienie, że następna płyta, którą nagrywam w marcu, będzie w pełni autorska. I wtedy się przekonamy, czy magia w nich jest... - Jest, jest, skoro ludzie, nawet ci o wrażliwości hipopotama, po koncercie idą oglądać Bracką, patrzą, czy tam naprawdę jest mokro. Albo dostrzegają za sobą „kawałek cienia”. I to im się podoba. A panu wszystkie utwory na płytach się niezmiennie podobają, czy z czasem stosunek do nich się zmienia? - Należę raczej do malkontentów własnych rzeczy i w większości bym je jeszcze poprawił, ale na szczęście się nie da. - Kiedyś stwierdził pan, że jest białym nosorożcem... - Gdyż cokolwiek ambitniejszego jest sztuką dla białych nosorożców, czyli wymierającego, powiedzmy nieistniejącego gatunku. To jest oczywiście przesada, ale zdaję sobie sprawę, że słuchaczy moich utworów jest zdecydowanie mniej niż miłośników muzyki bezmyślnie zagłuszającej cały świat wewnętrzny. Jest wiele takiego muzykopodobnego wyrobu. - Mam nadzieję, że tytuł ostatniej płyty „Do zobaczenia” nie oznacza końca kariery... - Nie mówię „żegnaj” ani „żegnajcie”. W języku polskim to pozdrowienie oznacza raczej nadzieję ponownego spotkania. Poza tym tytuł nie jest jakimś zdawkowym sygnałem pożegnania, tylko sugeruje, że to jest pierwsza płyta, która jest płytą do oglądania, nie tylko do słuchania. Jest to zbiór

moich różnych starych rzeczy: teledysków, koncertów, a także niepublikowanych lub zapomnianych piosenek. „Do zobaczenia”, bo jest tam coś do zobaczenia. - Był pan już wcześniej w Nysie? Nie jest to chyba ulubione miejsce... - Hmm, bardzo dużo podróżuję, ale jakoś tak dziwnie się złożyło, że nie po tych okolicach. Moje ulubione miejsca to morze i południowe rejony Podhala, ale nie w sezonie, a więc Podhale nie w zimie i morze nie w lecie. Najchętniej jesienią i wczesną wiosną. Z przyjemnością jednak przyjadę tu ponownie, jeśli nadarzy się okazja. 7


NR 4/2009

Hiszpania, Ferrol, Cypr, Rumunia, Malaga, Szkocja, Włochy, Paryż, Niemcy, Larnaca, Litwa, Francja, Nicosia, Krym, Turcja, Finlandia, Czechy, Transylwania, Ingelheim, Erfurt Hm... Hiszpania, jeszcze raz Hiszpania i Cypr w ciągu dwóch miesięcy, a na wiosnę Włochy... Czy to oferta biura podróży? Kto za to płaci? Janina Janik To nie są wycieczki, lecz projekty, które realizuje NDK. Z kieszeni podatnika nie wypłynęła ani złotówka, cały koszt wyjazdów pokrywany jest z unijnych środków, głównie z programu FRSE Grundtvig. Jaki jest cel tych projektów? Marcin Miłkowski Bieżący, o nazwie Intercultural Patchwork, to edukacja osób dorosłych, jednak niedługo zaczniemy równolegle kolejny... wracając do bieżącego projektu, chcielibyśmy, żeby się szybko „usamodzielnił” i zaczął żyć własnym życiem, żeby wykreował liderów spośród samych beneficjentów, czyli z grona osób objętych zajęciami. Planujemy zabrać takie osoby – liderów i uczestników na spotkania integracyjne w roku 2010, 2011 do Włoch, Rumunii, Szkocji. Kto może wyjechać na taką wyprawę? Janina Janik W wyjazdach biorą udział osoby, do których skierowany jest projekt, pracownicy NDK (autorzy i koordynatorzy projektu), jak również osoby z zaangażowanych instytucji partnerskich. Właśnie jesteśmy „po słowie” z panią Moniką Kamińską, dyrektorem ogniska plastycznego. Opracowujemy razem wniosek na Warsztaty Seniorów. Jak sama nazwa wskazuje, zamierzamy wysłać grupę seniorów na warsztaty artystyczne za granicę oraz przyjąć u nas grupę z zagranicy. Wąskie grono jest potrzebne przy inicjacji projektów, tam gdzie trzeba planować, uzgadniać i zaciągać zobowiązania, oraz na końcu, gdy przychodzi czas podsumowania i rozliczeń. W międzyczasie projekty powinny oddychać bez respiratora. Czy wszystkie wyjazdy zagraniczne to te w ramach projektów? 8

Marcin Miłkowski Nie, nie wszystkie. Krym tego lata to wymiana młodzieży. Pojechał Zespół Pieśni i Tańca Nysa, niegdyś wizytówka miasta, a teraz reaktywowany. Wyjazd ten finansowany był z budżetu NDK. Również głównie z budżetu finansowane były wyjazdy naszych grup tanecznych Flame i DNA do Ingelheim (Niemcy). W takich wyjazdach biorą udział wyłącznie grupy młodzieży oraz instruktorzy prowadzący. NDK jest właścicielem Bastionu św. Jadwigi i Fortu Wodnego. Czy myślicie o projektach związanych z fortyfikacjami? Janina Janik Fortyfikacje to ważna część naszej działalności. Łącznie z Głogowem, Kłodzkiem, Świdnicą oraz Stoszowicami utworzyliśmy w ubiegłym roku Porozumienie Miast Fortecznych Dolnego Śląska, aby aplikować do ogromnego projektu Forte Cultura, którego koordynatorem są Niemcy. Jest to ogromne przedsięwzięcie gromadzące ponad 40 partnerów z Niemiec, Rosji, Francji, Czech, Włoch, Ukrainy, Polski i innych od Bałtyku do Adriatyku. Nyski Dom Kultury jest polskim liderem tego projektu, reprezentujemy oficjalnie pozostałe miasta, a co za tym idzie, jeśli projekt przejdzie, to my będziemy podpisywać umowę i dystrybuować pieniądze dalej. To duże osiągnięcie, że polskim liderem jest stosunkowo mała instytucja, a nie urzędy miast z całą swoją infrastrukturą organizacyjną. Dlaczego tak jest? Marcin Miłkowski Jesteśmy operatywni, mobilni, nieskrępowani nadmierną biurokracją, mamy kontakty zagraniczne, znamy języki… Wszechstronna współpraca zagraniczna – wcześniej tak tutaj nie było. Czy rozpoczął się nowy okres w NDK? Janina Janik Unia daje możliwości, z których trzeba korzystać. Teraz jest na to czas. Środki unijne nie będą płynąć wiecznie, trzeba nadrabiać zaległości i zmniejszać dystans do reszty Euro-

py. Fundusze europejskie, jak sama nazwa wskazuje, są EUROPEJSKIE! Coraz większy nacisk kładzie się w Unii na projekty integrujące wielu partnerów z kilku, kilkunastu państw Europy. Jest to spowodowane również faktem, że „stare” państwa Unii, widząc, że nowi członkowie nauczyli się korzystać z funduszy, w obawie, żeby nie wyciekło zbyt wiele pieniędzy na zewnątrz, naciskają w Brukseli na konstruowanie takich projektów, które wymuszałyby współpracę „nowych” ze „starymi”. Trzeba się przestawiać na projekty wielostronne, a kontakty osobiste z potencjalnymi partnerami są tu kluczem. Tylu partnerów – jak to ogarnąć? Marcin Miłkowski Nie ilość, ale jakość partnerów może stać się prawdziwym problemem. Nawet w całkiem małych projektach nie wystarczy napisać i dostać dotację. Może się zdarzyć, że nieodpowiedzialny partner w ostatniej chwili się rozmyśli. I co wtedy? Odmowa podpisania umowy z donatorem przekreśla nas jako aplikanta do danej fundacji czy funduszu. To jak niezawiniona czerwona kartka – sędzia nie zauważył, kto faulował, choć wszystko widać na powtórce. Napracowałeś się, pisząc cały projekt, a ktoś, kto podpisał list intencyjny na jednej kartce A4, ostatecznie wystawia cię do wiatru. Idziesz na ławkę kar. Czy zdarzyła się wam taka sytuacja? Janina Janik Niestety tak. Niedawno otrzymaliśmy dotację na wymianę młodzieży z Niemcami i Niemcy wycofali się! To niewiarygodne, ale stało się. Niemcy, o których mówi się, że na rok przed wyjazdem na wczasy znają kolor tapety w pokoju hotelowym, na tydzień przed imprezą stwierdzili, że nie przyjadą. Jaki z tego wniosek? Marcin Miłkowski Partnerów trzeba znać osobiście. Niesamowicie ważne są spotkania na seminariach kontaktowych, konferencjach, szkoleniach. Jak wyglądają takie spotkania, np. seminaria, proszę coś zdradzić. Janina Janik Samochód – samolot – samochód – hotel – spotkanie robocze – spacer – obiad roboczy – spotkanie robocze – pisanie szkieletu kolejnego wniosku – pośpieszne kupno prezentów dla bliskich – samochód – samolot – samochód... A coś bardziej poetyckiego? Janina Janik …To może poeta, Pan Franciszek, nasz instruktor teatralny, który będzie prowadził zajęcia w ramach Grundtviga. Franciszek Neckar Valdovinio, Hiszpania, 1 października, wybrzeże Atlantyku. Jest kilka minut po półno-


gnozę pogody odwiedzanych miejsc? Marcin Miłkowski Czasem z dziećmi dla zabawy. To dla nich taka mała lekcja geografii. Proszę nie zaprzeczać, że nie ma w tym aspektu turystycznego. Marcin Miłkowski Niezła pogoda, ciekawe krajobrazy, ciepłe morze, 15 godzin na lotniskach i w samolotach… z góry wszystko wygląda podobnie. Widziałem wariatów, którzy oglądają ziemię z mapą i próbują zidentyfikować miejsca! Po paru lotach i tym przechodzi. Oczywiście czasem gospodarz zorganizuje jakąś wycieczkę w piękne miejsce, to jest jak szklanka wody w przerwie maratonu. Patrzycie tylko na zagranicę, a co z tą Polską?

cy, wietrznie, dziś jedyna szansa, żeby zobaczyć ocean. Spotkanie trwało do późna, uczestnicząca w nim Hiszpanka zaproponowała, że zabierze nas na swoją ulubioną plażę. Ocean jest jak czarna otchłań, piasek miękki, woda lodowata, aż stopy wykręca!

Janina Janik Mamy również krajowe kontakty, np. bardzo obiecujące Miasta Forteczne Dolnego Śląska, o których już wspominałam. Jest wizja założenia stowarzyszenia miast, taki zabieg ułatwiłby wspólną promocję. Nie musimy czekać na Niemców. Zanim rozpędzą projekt Forte Cultura, sami powinniśmy zająć się sobą, nie oglądając się na nich.

A coś cieplejszego? Franciszek Neckar No dobrze... 17 października, Malaga, słońce, 28 stopni Celsjusza, hotel na plaży, grupka pod parasolem, obok smukły pan wskakuje do basenu... żeby choć kropla poszybowała w naszym kierunku. Niestety, pan jest bardzo kulturalnym Holendrem i nie chlapie, widzi, że grupa pracuje. Piszemy szkielet wniosku, partnerzy to Szkotka i Włoszka, są bardzo metodyczne, co jest mało charakterystyczne szczególnie dla tej ostatniej nacji. Po kolacji umawiają się na 7 rano dnia następnego, trzeba dopracować wniosek, jutro ostatni dzień!

Nie uwierzę, że wszyscy są tacy pracowici! Janina Janik Oczywiście, że nie wszyscy. Ale ci, którzy przyjeżdżają na spotkania robocze jak na wakacje, pojawiają się po raz pierwszy i koniec - jeśli nie piszesz projektów, nikt cię nie będzie zapraszał. Wczasy skończone. Wracasz na zieloną trawkę. Jaka jest teraz pogoda w Maladze? Bo u nas 3 stopnie i wiatr. Czy śledzicie pro-

Czy efekty jakiegoś projektu zobaczymy w najbliższym czasie u nas w Domu Kultury? Janina Janik Na pewno. W roku 2009 złożyliśmy sporo projektów, które już otrzymały dofinansowanie, a jeszcze czekamy na kilka decyzji. Właśnie otrzymaliśmy wiadomość – przyznano nam ponad 30 tys. euro na imprezy młodzieżowe na 2010 rok. Hiphopowcy i raperzy gminy Nysa - łączcie się! foto. M. Baraniewicz

9


RECENZJA NR 4/2009

NIEKRYTYCZNA

„Baśni o powstaniu świata” Janina Janik

„Baśń” została napisana przez Franciszka Neckara i wystawiona w NDK przez grupę teatralną „Ostatni Rząd”. Premiera odbyła się pół roku wcześniej, spektakl obejrzała spora grupa widzów, w większości uczniowie szkół ponadgimnazjalnych. 300 uczniów na sali widowiskowej słuchało w ciszy, co oznacza, że im się podobało. Ale cóż - pół roku później sztukę obejrzano jeszcze raz, w Dniu Seniora, a potem jeszcze raz - na Proscenium, i orzeczono, że jest za trudna, zbyt chaotyczna, za długa i w ogóle wszystko tam jest jakieś „zbyt” lub „za”. Ośmielam się zabrać głos w tej sprawie, ponieważ głównie to ja wysłuchiwałam gorzkich uwag i zostałam zalana falą żalu ze strony znawców i krytyków. Otóż po pierwsze, jestem szczęśliwa, że w Nyskim Domu Kultury są prowadzone dyskusje o sztukach teatralnych, w dodatku w tymże Domu Kultury powstałych i wystawionych. Na pewno jest nam bliżej z tym do kultu-

10

ry niż z wieloma innymi czynnościami, którymi Dom Kultury się zajmuje. Sztuki nowoczesne mają to do siebie, że niewiele jest tam reguł, jeszcze mniej stabilności. Nowoczesność polega głównie na łamaniu zasad, a nie ich tworzeniu - jest to anarchia i chaos, ale w której dziedzinie życia nie panuje obecnie anarchia i chaos? Oczywiście że jest skomplikowana - a jakie jest życie w niej ukazane? Głęboki filozoficzny tekst „Baśni” o powstaniu świadomości ludzkiej, myśli i potencjału myślowego, który ostatecznie przerodzi się w brak myślenia i życie w nieświadomości – to jest trudne, ale czy nieprawdziwe? Prawdziwa sztuka wymaga myślenia i refleksji. Prawdziwa kultura, ta przez duże „K”, wymaga nawet przygotowania w postaci szkoły muzycznej czy chociażby czytania odpowiedniej literatury. W naszym mieście jest wielu ludzi, którym się wydaje, że są politykami, dziennikarzami i znawcami kultury. Że mogą wystąpić w roli kryty-

ka teatralnego, ponieważ już byli w teatrze i to ze dwa razy. Nie uważam się za znawcę, chociaż mam dwa dyplomy magisterskie z pokrewnych dziedzin i przez dwadzieścia lat mieszkałam w mieście, w którym było osiem teatrów. Na niedawnym spotkaniu z panem Byszewskim, dyrektorem Laboratorium Pracy Twórczej w Warszawie uświadomiłam sobie, jak wiele trzeba jeszcze zdziałać, aby móc dorównać projektom zrealizowanymi przez Laboratorium. Moje projekty są tradycyjne, wyważone i wygładzone, idę utorowaną ścieżką, bo to szlak sprawdzony. Oni robią rzeczy zwariowane, na „fristajla”, intuicyjnie. Tylko że oni czerpią garściami z bogactwa sztuki, a my konsumujemy produkty kulturalne. Mnie osobiście nie podobała się forma „Baśni o powstaniu świata”, bo ja w ogóle nie rozumiem sztuk awangardowych. Ale widzę głębię myśli, wielowątkowość, polifonię myślową i próbę przekazania wielkiej idei - walki dobra i zła. Parafrazując Kanta, świat wewnętrzny człowieka obok rozgwieżdżonego nieba jest wiecznym źródłem fascynacji. W „Baśni” widzę taką właśnie fascynację duszą ludzką i nawoływanie do zrozumienia tej duszy. Sokrates powiedział, że życie w nieświadomości jest niewarte tego, aby je przeżyć. Myślę, że przynajmniej niektórzy widzowie tę fascynację dostrzegli i przeżyli ją wraz z autorem i wykonawcami.


się kąpiel. Już od południa przygotowywał piórka, czekając na wyprawę do łazienki. Zanurzony pod kran z ciepłą wodą radośnie chrzęścił dziobkiem. Czuł, że zbliża się najlepsze. Zmokły i paskudnieńki robił dziarski 2,5-centymetrowy krok z umywalki na podstawioną rękę. Przez chwilę pokazywałem mu pokój z lotu ptaka, a następnie sadowiłem na oparciu krzesła, gdzie był suszony. Suszarka to jego przyjaciel, suszarkę uwielbiał. Zamykał oczy, łapał w piórka powietrze i w myślach pokonywał tysiące kilometrów, szybując niczym albatros.

PAPUG 2 Konrad Szcześniak

foto: Forum papuzie Przyniesiony w poprzednim odcinku papug, czyli samczyk papugi nimfy, zadomowił się w domu błyskawicznie. Zaakceptował go, zaanektował i zapaskudził. A czego nie dał rady spaskudzić, niszczył. Dokumentnie i metodycznie przerabiał drewniane na wióry, bawełniane na strzępy, plastikowe na pył. Taki był zeń papug destroyer. W końcu w swej pasji dewastowania porwał się na przeciwnika z najwyższej ligi – lampion. Lampion urągał mu od samego początku. Wisiał pod samym sufitem, a tego nie zniesie żadna papuga. Ptaki mają jasną hierarchię: wyżej = lepsze. Herszt stada ma zawsze najwyższe gniazdo, by ostentacyjnie nikt nań nie narobił (to domena przywódcy). Jeśli chcesz unieszczęśliwić ptaki – zrób im jedną budkę wyżej. Nauczone złym doświadczeniem będą się o nią biły. Mój papug nie miał się z kim bić, bo ja się jakoś nie kwapiłem do zajmowania lampionu, jednak nie chciał kusić losu i dać mi choćby hipotetycznej szansy wprowadzenia się. Za wszelką więc cenę pragnął tam zamieszkać. Chwytał w łapę swój ptasi dobytek, czyli zdechłą muchę i patyka po serduszkowym lizaku, i szturmował konstrukcję. A konstrukcja była misterna – piękny chiński czerwony abażur rozpięty na żyłkowo-drucianej kolczudze. Wprost apartament. Marzenie każdego ptaka... Zwykle odwracałem jego uwagę telewizją. Uwielbiał oglądać skoki narciarskie. Aż się zanosił rechotem, gdy komentator nazywał to „lotami”. Podczas którejś z relacji, gdy akurat radośnie padał na plecy i skrzydłem zasłaniał oczy, cicho wymknąłem się na zakupy. To nie było rozważne posunięcie. Pierwsza seria szybko się skończyła, a potem dali program o dokarmianiu kotów. Tego już nie

zdzierżył. Rozeźlony podjął kolejną próbę wprowadzenia się do lampionu. I prawie mu się udało. Ile tam tkwił – nie wiem, ale gdyby nie zapiszczał, w ogóle bym go nie zauważył. To był węzeł gordyjski. Druty, pióra, bibuła, a wszystko jakby wymieszane w betoniarce. Uwięziony bidaka nie mógł się poruszyć. Nawet ukochany patyczek wypadł mu z łapy. Smętnie zwiesił głowę, bo coś czuł, że tym razem nie uda się mnie przekonać, że to nie on, że tak już było... Akcja ratunkowa trwała dobre pół godziny. W tym czasie Tuptak (tak został ochrzczony z wiadomego powodu) popiskiwał i fuczał na czym świat stoi. Machał skrzydłami, wierzgał racicami i szył sztyletami spojrzeń. Oczywiście nie przeszkodziło mu to przy okazji kosztować, czy druty nie są aby smaczne. W końcu się udało – odzyskał wolność. Postawiwszy go na klatce, solidnie nawrzeszczałem i powygrażałem palcem. Aż zakłapał dziobkiem z zadowolenia. Papugi uwielbiają rwetes i harmider. Są wtedy w swoim żywiole. To największa nagroda, jaka je może spotkać. I jak tu takiego ukarać? Ptaszor doskonale wiedział, ile czasu „musi” przesiedzieć w klatce, a ile mu się należy na wolności. Kiedyś jeszcze usiłowałem z nim negocjować warunki przyskrzynienia. Zrobiłem nawet kulę więzienną z kasztana, gdy nadżarł ulubioną paprotkę, ale nie miałem sumienia zakuć go, tak się kulił przeproszalnie. Jednak gdy tylko odszedłem na dwa kroki i niebezpieczeństwo stało się mało realne, od razu radośnie wymruczał: „Poszedł se ten stary nielot”. Obłudnik jeden. Co gorsza, znał i egzekwował swoje prawa. Doskonale wiedział, że w sobotę należy mu

Wiedział, że go rozumiem. Po wielu wyrzeczeniach i obserwacjach dokonałem tego, co nie udało się ornitologom całego świata – poznałem ptasi język! Jeden przeciągły pisk oznaczał „chcę jeść!”. Dwa krótkie i jeden modulowany „chcę jeść!”. Pięć przerywanych i osiemnaście ciągłych – „jeść, jeść, jeść!”. Ptaszor był towarzyski i ciekawski, ale nade wszystko łasy. Mogło go kompletnie nie interesować, co robię, ale gdy tylko widział mnie z talerzem, pędził na złamanie karku, by sprawdzić. Miał tyle jedzenia, że mógł się w nim tarzać, ale i tak biegł, bo przecież moje z pewnością smaczniejsze. Razu pewnego zapomniałem o tym. Przyniosłem sobie do pokoju jędrną, wielką, czerwoną truskawę. Postawiwszy przy klawiaturze, wlepiłem oczy w monitor. Trwało może 5 sekund, gdy poczułem tyrpnięcie w łokieć. To był oczywiście papug. Spojrzał wymownie w stronę truskawy, potem na mnie i znów na nią, jakby pytał, czy będę jadł. Pogroziłem mu palcem i ponownie zająłem pracą. Tyrpnął mnie znów – tym razem gwałtownie, władczo. Wystawił zakrzywionego pazura z kostropatej łapy i pokazał na nią, a potem na brzuch. Swój brzuch! Jego oczy nie prosiły. One żądały! Ooo! Jak tak, to widzę, że nie ma co zwlekać... Wyciągam dłoń, a papug kangurzym susem już jest pod nią. Odpycham go, a on mnie ciągnie za palce. Zagrodziłem drogę, ale przepchał przez nie głowę i rzucił nią w stronę owocu. Pazerność wydłużyła mu szyję o pół metra, lecz zabrakło kawalątka... ale od czego gruby, mięsisty jęzor... już go wystawił, już owinął wokół truskawy i ciągnie do paszczy... ja ciągnę z drugiej! Aż się trzęsie z chciwości (ja też) i nagle przydeptał mi nadgarstek. To nie fair! Błyskawiczny doskok i jedno precyzyjne, żarłoczne kłapnięcie! Jeszcze szyderczo patrzył mi w oczy, gdy znikała mu w trzewiach, by już spokojnie, wręcz dostojnie się oddalić – zeżarł najpyszniejszy dla niego, piękny, soczysty kawał... zielonej szypułki. Samczyk papugi zadomowił się u nas na dobre. Choć ciekawski, panikarz i łasuch, wszyscy go pokochali. I gdy w nagrodę za te wszystkie jego niegodziwości zaczęliśmy mu szukać samicy, nagle urodził jajo.

Cdn.

11


NR 4/2009

Tam, gdzie rodzi się

HORYZONT Konrad Szcześniak

Niepozorne, starannie wygłuszone pomieszczenie. Pod stopą gruby dywan, wokół instrumenty i straszliwa plątanina kabli biegnących we wszystkich możliwych kierunkach. Część ściany zajmuje szyba, zza której podczas nagrania ciekawie zerka realizator. Dziś nie zerka, bo to tylko próba. Zamiast niego Kamil, szczupły chłopak uzbrojony w mikrofon wydobywa z gardła coraz to inne dźwięki, szukając tego jednego, jedynego. Pod przeciwną ścianą pałker Łukasz. Rozstawił te wszystkie swe bębny i pomału rozpędza ręce. Za chwilę, niczym łopaty śmigła, znikną w obłędnym wirze, straszliwie łomocąc niewinne talerze, ale na razie uśmiecha się do bębnów dobrotliwie, obłudnie zapewniając o dobrych intencjach. Na klawiszach Mateusz. Właściwie to jeszcze chłopaczek. Gdy tylko zacznie grać, momentalnie zmienię zdanie. Na razie myślę, że starsi wzięli go ot tak – z dobrego serca. Obok basista Grzesiek. Jak można się tak bez przerwy przez godzinę uśmiechać? No i jeszcze Waldek z Darkiem. Szczupli, smukli, a jednak mocarze. Mocarze gitary. - Zbierałem samych zakręconych na punkcie muzyki. Z Nysy, Wrocławia, Krapkowic, Kluczborka, Byczyny... Selekcja była dość prosta – albo czuł tę muzę, którą gramy, albo nie. No i technicznie musiał być bez zarzutu. Wiesz, chodzi o to, aby palce giętkie powiedziały wszystko, co pomyśli głowa – zaczyna Waldek. - Czyja głowa? - Zwykle moja i Darka. Muzyka powstała jeszcze zanim założyliśmy zespół. Tkwiła sobie w głowie i czekała na muzyków. W miarę kompletowania zespołu, gdy się zgrywaliśmy – dojrzewała. Największym problemem było znalezienie wokalisty. Materiał zrobiony, pio12

foto. Lidka Mackiewicz

senki przygotowane, a nie ma ich kto śpiewać – kontynuuje Waldek, ale dalej już wszyscy, jak na zespół przystało, mówią jednym głosem albo i jeden przez drugiego, więc rezygnuję z wyszczególniania rozmówcy. - To cóż za Pavarottiego szukaliście? - Jakoś nie zaiskrzyło z testowanymi. Aż w końcu pojawił się Kamil. I to było to! Teksty napisali znajomi i Darek, by było różnorodnie. Dobraliśmy nieskomplikowane linie melodyczne, by było do słuchania. Szczerze, perfekcyjnie technicznie, ze smaczkiem w postaci oryginalnego aranżu. No i zadbaliśmy, by każda piosenka miała jakiś haczyk... - Łowicie fanów? - Chodzi raczej o własny styl, niepowtarzalność. Gramy pop, rock. Wydawałoby się nic bardziej typowego. Tymczasem i tu można uzyskać własne brzmienie, pokazać się. - Pop? Rock? Zauważyłem taką tendencję, że dzisiejszym muzykom wstyd powiedzieć, że grają pop. Wymyślają jakieś pseudostyle, żeby wyglądało światowo. A im bardziej dziwny, rzadszy ten styl, tym lepiej. Czy mielibyście trudność, by grać np. glam rock, grunge, NSBM, grindcore, crunk, manele, oi! czy jakiś inny raggaeton? Wytwarza się wtedy swoisty dystans między nic nierozumiejącą publicznością a wszystkowiedzącym muzykiem. On gra NSBM, znaczy to człowiek z innego wymiaru, czyli od razu na kolana przed nim...


Zespół tworzą: Kamil Radom – wokal, Dariusz Orłowski – wokal, gitara, Waldemar Orłowski – gitara, Grzegorz Posłuszny – gitara basowa, Mateusz Dźwigała – klawisze, Łukasz Łabuś – perkusja. Współpracowali z: Patrycją Markowską, Małgorzatą Ostrowską, Teatrem Buffo Janusza Stokłosy, Teatrem Opolskim, Magdą Femme, Kasią Klich i innymi.

- Każdy z nas wywodzi się z innego nurtu, więc moglibyśmy to zagrać. Zespół tworzy sześciu ciekawie grających ludzi, z których wszyscy szli inną drogą, a jednak znaleźli się w tym samym celu, w tym samym miejscu - Nyskim Domu Kultury. A w konsekwencji na scenach koncertowych całej Polski. Nie chcemy grać tak, by wyglądało światowo, tylko żeby było. Wiemy, ile to wymaga pracy i ile jej jeszcze przed nami, ale konsekwentnie podążamy tą drogą. Każdy kolejny koncert ma być lepszy. Gramy muzę, która ma jasno określone ramy. Tu nie można niczego tłumaczyć nietypowym stylem czy nowatorską konwencją. Każdy słuchacz zna kanony rocka. Gramy w otwarte karty. Przyszliście na rocka i taką muzę dostaniecie. Nasza w tym głowa, by to był rock niepowtarzalny. Wyrafinowany i oryginalny, ale rock. Nie „zagrajmy, a potem to nazwiemy”. Pełny szacunek dla publiczności – żadnych niedoróbek, z techniką grania na jak najwyższym poziomie. Owszem, to jest ciężkie, bo od razu widać najmniejszą wpadkę i wymusza rygor trzymania się kanonów popularnego przecież stylu. Za to jak niesamowicie cieszy, gdy zespół się wybije z morza dobrych rockowych kapel. - Czyli analogicznie jest tak, że im słabszy technicznie muzyk, tym uprawia dziwniejszy, oryginalniejszy styl? - Niekoniecznie. Niektórzy czasami nagrywają płyty jazzowe, a na co dzień grają thrash, death metal, bo tam zarabiają pieniądze. A jazz grają tylko dla przyjemności. Żeby zagrać metalowy koncert, żeby wytrzymać takie tempo i równo grać, trzeba mieć ogromną technikę. Zresztą co to znaczy „metalowy”? Taki np. Deep Purple - w tamtych latach był to hard rock, a teraz chłopafoto. M. Baraniewicz

ki z Vadera powiedzą, że to jest popik. Każdy niech sobie szufladkuje, jak chce. Najlepszy jest najprostszy podział – na dobrą i złą muzykę. - Mówimy o indywidualnym wrażeniu czy technice? - O technice, o warsztacie muzycznym, o wszystkim. Zauważyłem, nawet jak wychodzą zespoły jako support przed Patrycją i grają jakiś grunge czy thrash metal na bardzo wysokim poziomie technicznym. - Przed Patrycją thrash metal? - No czasem tak jest na jakichś dniach, powiedzmy, Grudziądza, bo organizatorzy akurat mają taki zespół. A może wyjść nawet zespół pieśni i tańca. - Może więc podzielmy artystów na grających ambitnie oraz do kotleta. Gdzie wy się umiejscawiacie? - Kochamy grać, ale miłość do muzyki też ma swoje granice. To nie tak, że pozujemy na nie wiadomo jaką rozgwiazdę. Wszędzie się gra do kotleta. Np. pani Gienia gdzieś w Stanach chce posłuchać na urodziny Phila Collinsa. I on za te „500 000 000 dolarów” do niej przyjeżdża z uśmiechem na twarzy, je z nią tort, zaśpiewa jej recital, 6 piosenek, i nikt nie mówi, że on gra do kotleta. Tylko u nas jest tak: Oooo! Bo wy gracie na bankietach! – wszędzie się gra. Można to traktować jako zawód. - A nie czujecie, że dla muzyków tej klasy jest to uwłaczające? - Ale dlaczego? Czy dziewczyna z Nysy jest gorsza od dziewczyny z Warszawy? To jest to samo. Czy grasz w Nysie, w Warszawie czy w Napierstkowie - to są ludzie. To nie ich wina, że się tam urodzili czy mieszkają. Chcą poznać artystę i już. - Ale za program np. w Gdańsku biorą trzy

razy więcej niż w Nysie. I jestem święcie przekonany, że tam się przykładają bardziej. - A my tak samo, gdziekolwiek byśmy nie grali. Gdybyśmy nie dali z siebie wszystkiego, może nawet publika by nie wyczuła – ale koledzy z zespołu na pewno. I jak im potem spojrzeć w oczy? Nie ma złotego przepisu na sukces, bo nie ma, ale jeśli już, to praca i szacunek dla widza. No i trochę szczęścia. Oglądasz „Mam Talent”? Wychodzi jakiś koleś, który wygląda jak urynał, i się nim zachwycają. A on nie umie śpiewać. Nie ma przepisu - ktoś się nim zachwycał, a ja byłem zdegustowany. Mojej żonie się nie podoba to, co mnie się podoba. Tak jak z muzyką disco polo. Rzesza fanów i rzesza wrogów. - To wspaniale, gdy jest milion osób, którym się podoba, i milion, którym nie... - Oczywiście, tamci pójdą sobie na inny koncert. A ci, którzy zostali, to ci, z którymi nawiązaliśmy wspólny język. Tak jak w zespole - nadajemy na tych samych falach. Tu nikt się biernie nie przypatruje na zasadzie: „Słuchaj, no co ja mam grać, powiedz lub lepiej zademonstruj”. Właśnie nie - każdy w zespole stara się coś wnieść i w ten sposób się rozwijamy. I może za jakiś czas się okaże, że tworzymy coś, czego nie ma na naszym rynku. Jesteśmy laureatem różnych międzynarodowych konfrontacji muzycznych, każdy ma sukcesy i niezapomniane koncerty na koncie i nie ma to żadnego znaczenia. Ważne są tylko doznania, przyjemne ciarki, które ludzie wynoszą z naszego występu. - Pozostaje więc przyjąć na klatę dobroczynną dawkę ciarek od grupy Horyzont. A potem samemu skonfrontować, czy to, co opowiadali sympatyczni muzycy, to prawda.


W tej części Inferii odpowiadamy na największe zagadki ludzkości NR 4/2009

Dziś na pytanie:

Janina Janik

W sierpniowym „Newsweeku” ukazał się artykuł o rezygnacji słynnej polskiej siatkarki Doroty Świeniewicz, która odeszła z kadry po kampanii oszczerstw w Internecie. Artykuł podaje więcej takich przykładów – chodzi też o dziennikarzy, rzeczników itd. Osoby są różne, lecz sytuacja taka sama – wirtualny lincz. Obraźliwe maile, tryskające nienawiścią posty o ogromnej ilości błędów ortograficznych,. Nieważne kim naprawdę jesteś i co powiedziałeś czy zrobiłeś – jesteś zatapiany w fali „bezinteresownego jadu”, cytując Świeniewicz. Jesteś osobą publiczną i to wystarczy, można cię kąsać dla rozrywki. Ktoś zakłada temat na forum internetowym, gdzie zupełnie bezkarnie pisze się wszystko, poczynając od manipulacji typu „NDK – nie dla kultury”, a kończąc na słowach niecenzuralnych. Kiedy spotkałam się z tym po raz pierwszy, zdziwiłam się, tak jak się człowiek dziwi zjawisku, które nie ma prawa bytu, a jednak istnieje. Potem pomyślałam, iż wynika to z nieznajomości faktów. Czytałam wypowiedzi forumowiczów na różne tematy - od polityki po konkursy piękności. Merytorycznych dyskusji było bardzo mało, a głównie werbalne pomyje. Szczodrze serwuje się je wszystkim, którzy coś znaczą - politykom, gwiazdom, ludziom bardzo sławnym i tym mniej znanym. Rozumiem, że w każdym społeczeństwie są ludzie agresywni, niemoralni, bijący żonę i miłujący kłamstwa. Czy to właśnie oni są autorami internetowych linczów? Reakcje na ataki forumowiczów (którzy często nawet nie wiedzą, jak wygląda osoba, o której piszą paskudztwa) są różne. Jedni się załamują, jak Świeniewicz, drudzy nie. Zasadniczo nie należy przejmować się opiniami ludzi o IQ na poziomie naleśnika, a takich głównie adwersarzy spotyka się na forach, chociaż są też bardzo ciekawe uwagi i spostrzeżenia. Swego czasu nawet zaprosiłam takich „walczących o prawdę” do dyskusji otwartej w bezpośrednim spotkaniu, które za14

mierzałam nagrać i zamieścić na YouTube. Nikt nie podniósł rękawicy, nie przyjął wyzwania, no bo co powie publicznie człowiek, którego słownictwo składa się z 300 słów, z czego 100 to wyuczone frazesy, a reszta liczebniki. A na forum internetowym to już wystarczy. Tam wiedzy nie potrzeba, tam w ogóle niczego nie potrzeba – ani myślenia, ani honoru, ani odwagi. Forumowicz – to nawet brzmi godnie. W końcu w życiu codziennym jesteś pryszczatym nastolatkiem, który nie jest w stanie zaliczyć sprawdzianu, urzędnikiem niskiej rangi bez szans na karierę czy po prostu sfrustrowanym osobnikiem, który sam jest nikim, więc dowartościowuje się myślą, że może bezkarnie napluć na kogoś z osobowością i przez to wydać się kimś intrygującym. Forum internetowe jest jeszcze do przełknięcia, niestety istnieje drugi problem. Wyścig nienawiści rozrasta się. Jeżeli jesteś opluwany w Internecie, gazeta też może cię trochę poopisywać. Prawo zbytnio nie chroni przed przemocą dziennikarską. Można zamieścić zdjęcie kobiety i napisać, że ma biust i że to jest bardzo śmieszne. Można, co gorsze, napisać absolutne kłamstwa, a potem nie zamieścić sprostowania, mówiąc, że to nie są fakty tylko opinie, a do opinii ma prawo każdy. Oczywiście że można iść do sądu, zapłacić i poczekać kilka miesięcy albo i lat na wyrok, a w tym czasie będziesz linczowany każdego tygodnia, bo jesteś wrogiem politycznym, a wkrótce wybory. Mimo wszystko sądzę, że trzeba iść do sądu, a już na pewno nie dać się zlinczować. Oprócz zakłamanych lokalnych tabloidów głoszących „nowiny” skąpane w nienawiści do bliźniego jest jeszcze prasa wojewódzka, regionalna, jest telewizja i radio. Oprócz sfrustrowanych „głosicieli prawdy”, która w dziwny sposób dotyczy tylko i wyłącznie przeciwników politycznych, są jeszcze ludzie myślący, o zasadach moralnych, ludzie z zainteresowa-

niami i talentami. To ich opiniami trzeba się interesować, a ich wsparcia szukać. Osoby o silnej psychice powinny sobie z tym poradzić. A co z pozostałymi? Kiedy dwa wilki walczą, reszta stada bacznie obserwuje, a gdy jeden pada, stado go rozszarpuje. Zwierzęta nie znają współczucia. Nienawiść i przemoc rodzi nienawiść i przemoc. Z czasem ofiara przestaje być ważna. Zostaje tylko wyścig okrucieństwa i nienawiści. Kto jest lepszym katem, kto boleśniej kopnie już uderzonego kozła ofiarnego? Tak się to nakręca. Nienawiść zasiana w mało poczytnym temacie na forum internetowym przynosi obfite plony – reszta wilków też chce ugryźć i poczuć smak krwi. Nie ma się co żalić. Takie zjawisko występuje nie tylko na prowincji, lecz i w dużych miastach. To się zdarza wszędzie, tylko że wszędzie się z tym walczy. A w Nysie nie. Liczymy na to, że kłamcy nie będą mieli czasu czy też siły kłamać, złośnicy - opluwać, głupcy - czynić głupot. No, no. „Róbmy swoje”, a nuż oprawca wygra w totolotka i wyjedzie z miasta. Tylko czy to jest postawa obywatelska? Czy to jest odwaga cywilna?

Witold Miłkowski

Internetowi szalikowcy i nie tylko...

Są ludzie kochający rozróbę. Powód jest nieważny, ot po prostu sztuka dla sztuki. Aby takie zjawisko zaistniało, musi być jednak spełnionych kilka warunków. Czy to w Internecie, czy na stadionie piłkarskim funkcjonują te same mechanizmy. Po pierwsze anonimowość, co zwalnia z odpowiedzialności za słowa i czyny, i nie chodzi tu wyłącznie o uniknięcie sankcji. Gdyby ci młodzi ludzie musieli się przedstawić i powiedzieć otwarcie: „To ja, ja mam takie zdanie”, to po prostu by się tego wstydzili. Chodzi więc głównie o pewien komfort psychiczny związany z brakiem cywilnej odwagi.


Daniel Goleman

Skąd bierze się agresja w internecie?

Po drugie - jak rozróba, to w grupie. Można wtedy powiedzieć: „To nie ja, to my – wszyscy tak mówią, wszyscy tak myślą...”. Do tego dochodzi to wspaniałe poczucie przynależności do grupy. Dla ludzi zagubionych, niekochanych jest to jak powietrze. Aby rozpoczęła się rozróba, musi jednak zaistnieć pewna masa krytyczna. Mimo anonimowości wpisów internetowych wcale nie jest rzeczą psychicznie łatwą nabluzgać jako pierwszy. Co innego, gdy można się przyłączyć. Potrzebny jest prowodyr lub grupa nakręcająca nagonkę medialną. Anonimowość w sieci daje nieograniczone możliwości. To wygląda jak wybory wójta w Wilkowyjach. Dziesiątki wpisów, pozornie masowa spontaniczna reakcja społeczna, a naprawdę? Gdyby nie anonimowość, mogło by się okazać, że te wszystkie wpisy są tego samego autorstwa, choć jedne są niby to poważne, inne bogato nadziane wulgaryzmami i okraszone masą błędów ortograficznych. To żadna sztuka „gdy się ma to ogólne wykształcenie”. Co więcej, czasem mogłoby się okazać, że autorem lub przynajmniej inspiratorem jest poważna osoba publiczna, a cała akcja internetowa jest prowadzona z premedytacją i w pełni profesjonalnie. Jeśli zabierze się za to fachowiec od mediów, to nawet nie musi sam wszystkiego pisać, wystarczy że zainicjuje rozróbę, stworzy masę krytyczną i od czasu do czasu doleje trochę oliwy do ognia. Witold Miłkowski – psycholog, wiceprezes Stowarzyszenia Ad Astra, działacz „Solidarności” – w roku 1980 jako członek Krajowej Rady Poradnictwa Psychologiczno-Pedagogicznego „Solidarności” uczestniczył w negocjacjach z Ministerstwem Oświaty. Po transformacji ustrojowej w 1989 roku działacz i wiceprzewodniczący Komitetu Obywatelskiego Ziemi Nyskiej.

Znajomy czternastolatek, Jett Lucas, powiedział mi, że dzieciaki w gimnazjum ślą sobie nawzajem nieprzerwany strumień wiadomości za pomocą komunikatorów internetowych. W związku z tym pojawia się pewien problem. - Uczniowie wysyłają w tych wiadomościach takie rzeczy, jakich nigdy by nie powiedzieli koledze lub koleżance, stojąc z nimi twarzą w twarz - opowiadał Jett. - Potem, gdy spotykają się, wstydzą się wrócić do tego, co napisali w komunikatorze. Przez to psuje się atmosfera. Główną cechą kłótni internetowej jest dokładnie to, na co narzekał Jett, że myśli przenoszone są na klawiaturę komputera bez żadnych skrupułów. W sytuacji bezpośredniego kontaktu z rozmówcą zostałyby one ujęte w bardziej dyplomatyczny sposób, albo nie wypowiedziane w ogóle. Zjawisko kłótni internetowej ma również fachową nazwę - internetowy efekt odhamowania - stosowaną przez psychologów do opisywania zachowań internautów. Polegają one na braku odczuwania ograniczeń - „hamulców” charakterystycznych dla kontaktów bezpośrednich.

Internetowy efekt odhamowania

W artykule zamieszczonym w czasopiśmie „CyberPsychology & Behavior”, John Suler, psycholog z Rider University w Lawrenceville w stanie New Jersey, zasugerował, że do pojawienia się internetowego efektu odhamowania może doprowadzić kilka czynników: anonimowość pseudonimu sieciowego, bycie niewidocznym dla innych, odstęp czasowy między wysłaniem wiadomości a otrzymaniem odpowiedzi, zwiększone poczucie ego z racji samotnego przebywania przed ekranem komputera i wreszcie brak jakichkolwiek autorytetów w sieci. Dr Suler uważa, że odhamowanie może być pozytywne - gdy osoba nieśmiała otwiera się w internecie, albo toksyczne - tak jak w przypadku wojny na obelgi. W czasie kontaktu twarzą w twarz, mózg odczytuje nieprzerwany strumień sygnałów emocjonalnych oraz społecznych i natychmiast wykorzystuje je do sterowania naszymi odpowiedziami w taki sposób, aby podtrzymać pozytywny przebieg spotkania. Duża część procesów związanych z zachowaniami społecznymi zachodzi w korze przedniej części podstawy płata czołowego, gdzie znajduje się centrum empatii. Właśnie te fragmenty kory mózgowej wykorzystują skanowanie bodźców społecznych, aby zapewnić ciągłość interakcji poprzez odpowiednie pokierowanie naszymi kolejnymi krokami. Badania prowadzone przez Jennifer Beer, psycholog z University of California w Da-

vis, dowodzą, że system nadzorujący nasze zachowanie w trakcie spotkania twarzą w twarz blokuje impulsy wywołujące działania, które mogłyby sprawić przykrość drugiej osobie lub przerwać interakcję. Pacjenci neurologiczni z uszkodzeniami kory przedniej części podstawy płata czołowego tracą zdolność do modulowania jądra migdałowatego będącego źródłem negatywnych lub niekontrolowanych impulsów. Podobnie do małych dzieci, popełniają zawstydzające gafy społeczne, jak na przykład beztroskie całowanie zupełnie obcej osoby, nie zdając sobie w ogóle sprawy z tego, że robią coś niestosownego.

Web rage

Owszem, istnieją ładne, choć trochę nieudolne emotikony, stworzone ze sprytnie zaaranżowanych znaków przestankowych. Chociaż ich zadaniem jest wyrażanie uczuć, nie są w stanie dorównać oddziaływaniu prawdziwego uśmiechu lub grymasu. Trudno zrozumieć prawdziwą intencję rozmówcy bez uniesionej brwi sygnalizującej ironię lub pełnego zachwytu tonu głosu. Nie otrzymując takich podpowiedzi w czasie rzeczywistym, łatwo możemy źle odczytać słowa pojawiające się na ekranie komputera. A jeżeli, pisząc, jesteśmy zdenerwowani, nieobecność sygnałów informujących o tym, jak druga osoba reaguje, zwiększa prawdopodobieństwo, że nasz osąd sytuacji zawiedzie. Nasze emocje ulegają odhamowaniu i wystukujemy niefortunną wiadomość na klawiaturze, po czym naciskamy klawisz „Wyślij”, zanim kolejna, bardziej trzeźwa myśl zdąży przynieść refleksję i powstrzymać nas od wysłania wiadomości. Tak właśnie zaczyna się kłótnia internetowa. W ostatnich czasach do listy zagrożeń, jakie niesie ze sobą sieć, dołączył internetowy odpowiednik „road-rage”, czyli agresji na drodze. W październiku zeszłego roku brytyjski „The Times” opisał wydarzenie, które nazwał „pierwszym atakiem ­’web-rage’ w Wielkiej Brytanii”. Czterdziestosiedmioletni londyńczyk został oskarżony o czynną napaść na mężczyznę, z którym wymieniał obelgi na jednym z czatów internetowych. Wraz z przyjacielem namierzyli adwersarza i złożyli mu wizytę osobiście, zaopatrzywszy się uprzednio w trzonek od kilofa i nóż. Źródło: NYT, Onet.pl Daniel Goleman - amerykański psycholog i publicysta naukowy, autor bestseleru pt. Inteligencja emocjonalna. Wieloletni współpracownik The New York Times. Wykładowca akademicki. Absolwent Uniwersytetu Harwarda. Dwukrotnie nominowany do nagrody literackiej Pulitzera. 15



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.