Kontrast 2012 wrzesien pazdziernik

Page 1

Nr 7 (34)/2012 wrzesień-październik 2083 - 1322


4

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać. Co ominąć z daleka?

8

Sekunda spokoju

O tym,jak wiele dźwięku jest w obrazie i czy Internet to naprawdę dobre miejsce na zdjęcia przez wielkie „Z” opowiada wrocławski fotograf Jakub Kamiński. Joanna Figarska

14

Pluszowy desant

16

Ideologia niezrozumienia

18

Pokojowe protesty kończą się aresztowaniami, w koloniach karnych przetrzymywani są byli kandydaci na prezydenta, przeciwnicy polityczni panującej władzy i obrońcy praw człowieka. Za „akt agresji przeciwko państwu” grozi kara śmierci. Białoruś, nazywana ostatnią dyktaturą Europy, nie zna wolności słowa. Joanna Michta Większość z nas nie może się pogodzić z faktem, że otaczają nas w życiu ludzie odmiennej narodowości. Od zawsze był to problem, z którym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Agata Wachowiak

Gdy wolności jest za dużo

Masakra, jakiej dopuścił się James Holmes, po raz kolejny zmusiła władze USA do dyskusji na temat dostępu do broni. Ale czy nowa dyskusja coś da? Ewa Fita

22 nienawiść.net.pl Agresja słowna w Internecie dotyczy ostat nio wszystkich. Obrażony może zostać każdy: sportowiec, polityk, celebryta i statystyczny Kowalski. W odpowiedzi pojawia się coraz więcej akcji przeciwdziałających zjawisku, które niekiedy budzą spore kontrowersje. Alicja Woźniak

24, 36 Grupa KAPA

26

28

Obrazki z apokalipsy

Świat stoi na krawędzi zagłady co najmniej od czasów biblijnego potopu. Gniew Boga w kinie szybko zastąpiła jednak natura, katastrofy i inwazje obcych. Kino pokochało destrukcję i walkę o przeżycie. Szymon Stoczek

„Jestem matematyczną, oczytaną katarynką” 31

Rozmowa z Katarzyną Fetlińską.

38

Niezniszczalni 2, Bach for my baby, Jezus Maria Peszek, Brilliant, Nawiedzony rycerz

46

Ukrain(k)a - Badania terenowe nad

ukraińskim seksem Bo kiedy mówi się o Ukrainie, to myśli się, że wróci się stamtąd bez głowy, że sami pijacy i prostytutki, a po ulicach chodzą jednookie kozy. Karol Moździoch

Koncept barokowy w wierszu J. A. Morsztyna Na jabłko 48

Koncept jako zjawisko charakterystyczne dla twórczości barokowej do dziś sprawia trudności w kwestiach związanych z definiowaniem i opisywaniem jego istoty. Katarzyna Northeast

52

Jerzy „Jurry” Zieliński stał się inspiracją dla tuzinów młodych malarzy i grafików, sam pozostając artystą nieco zapomnianym, bardziej legendą środowiska niż wzorem do naśladowania. Marek Kwaśny

Tak jak Jurry

57

Piękna strona książki

60

Magdalena Zięba, Szymon Makuch, Michał Wolski, Marcin Pluskota

64

Jakub Kamiński

Zrozumiałem, że na książki patrzę płytko. Paweł Bernacki

Kamila Sujka, Paweł Czarnecki

Teatr w Internecie

Żyjemy w czasach powszechnej cyfryzacji. Internet zastępuje już nie tylko bibliotekęi kino, ale także… teatr. Czy zjawisko to możemy rozpatrywać w kategoriach niebezpieczeństwa czy kroku naprzód w postrzeganiu jednej z najstarszych form sztuki? Agata Wachowiak

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław eMAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCY Joanna Winsyk, Ewa Fita REDAKCJA Paweł Bernacki, Zuzanna Bućko, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Joanna Michta, Karol Moździoch, Katarzyna Northeast, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Szymon Stoczek, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Agata Wachowiak, Alicja Woźniak, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Magda Oczadły, Agnieszka Zastawna KOREKTA Katarzyna Brzezowska, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk, Monika Mielcarek, Alicja Urban GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Aleksandra Olejniczak, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska


Łap! Joanna Figarska

N

ie będę pisać, czym jest sekunda i jak często nie zastanawiamy się nad tą jednostką czasu. Każdy wie, ile chwil umyka, przepływa nam przez palce i jak często tego nie zauważamy. Mamy problemy z zapanowaniem nad godzinami, dniami czy miesiącami, więc po co wspominać o czymś tak mało istotnym jak sekunda. A jednak kilku bohaterów tego numeru, pojawiających się w wywiadzie, artykule czy recenzji, udowadnia, że ukazanie owego momentu, który może jawić się jako nagła myśl, gest czy fotografia nie jest do końca niepotrzebne. Najnowszy numer „Kontrastu” jest wyjątkowy. Redakcja się zmienia, dojrzewa, a pismo wraz z nią. Witamy nowych, żegnamy tych, którzy współtworzyli miesięcznik od początku. W naszym kręgu jest coraz mniej studentów – w przeciągu tych trzech lat zmienili się w magistrów i doktorantów. Najwyższa więc

pora odnowić również graficzną stronę pisma. Layout na bieżąco jest udoskonalany, nadszedł też czas na trochę inne logo. Zmiany związane z jego wyglądem są owocem licznych dyskusji, a rezygnacja ze sformułowania „miesięcznik studentów” nie oznacza, że zamykany się na młodych, zdolnych dziennikarzy, fotografów czy grafików. Wręcz przeciwnie. Doskonałym przykładem jest tekst pt. Teatr w Internecie, którego autorką jest bardzo młoda dziennikarka, Zuzanna Bućko, lub artykuł wciąż studiującej Joanny Michty, piszącej w tym numerze o akcji szwedzkich pilotów, którzy zrzucili niedaleko Mińska paczki z misiami. We wrześniowym numerze znajdziemy też wywiad z Jakubem Kamińskim, świetnym wrocławskim fotografem opowiadającym o szczególnej w fotografii roli sekundy, która niejako może zmienić charakter i znaczenie zdjęcia. Sekunda spokoju – tak zatytułowana jest rozmowa z Kubą. Któż by nie chciał jej przeżyć?

3


Wielka, mała ucieczka

W

es Anderson w duecie z Romanem Coppolą? Takie połączenie może zaowocować ciekawym scenariuszem. W Moonrise Kingdom Sam i Suzy, para zakochanych, postanawiają uciec z miasteczka, w którym żyją. Ich ucieczka zostaje jednak uznana za zaginięcie, w których poszukiwaniami dowodzi kapitan Sharp (Bruce Willis) oraz rodzice zaginionej dziewczyny (Bill Murray i Frances McDormand). Będzie ironicznie i niebanalnie od strony technicznej, Wes słynie bowiem z nietypowych kadrów. Premiera 26 października.

Festiwalowa Bestia

F

ilm otwarcia tegorocznych Nowych Horyzontów Bestie z południowych krain trafił do kin 12 października. Film wyreżyserowany przez Benha Zeitlina to magiczna historia małej dziewczynki, która zamieszkuje tajemniczą krainę zalaną przez gigantyczną powódź. Bohaterka filmu, Hushpuppy (Quvenzhané Wallis) musi wraz z grupką ocalałych spróbować przetrwać atak przebudzonych ze snu bestii. Bestie z południowych krain został nagrodzony na festiwalu w Sundance, a także doceniony w Cannes.

P

007 czy American Beauty?

O

nowym Jamsie Bondzie nie wypada nie wspomnieć, tym bardziej, że odpowiada za niego Sam Mendes, reżyser takich filmów jak American Beauty, czy Drogi do szczęścia. Czy jego poprzednie reżyserskie dokonania wniosą coś ciekawego do sagi o najbardziej znanym agencie świata, będzie można przekonać się 26 października. Danielowi Craigowi w Skyfall będzie towarzyszyć Bérénice Marlohe (dziewczyna Bonda), główne czarne charaktery zagrają Javier Bardem ( To nie jest kraj dla starych ludzi) i Ralph Fiennes (Harry Potter). Wielbicieli 007 przekonywać nie trzeba, gorzej z fanami American Beauty.

Zapętleni

odróże w czasie są w kinie pretekstem do zakręconych gier na granicy ciekawych paradoksów i kompletnej głupoty. Jak będzie tym razem? W Looper – Pętli czasu płatny zabójca Joe wysyła do przeszłości ciała zamordowanych przez mafię ludzi. Wszystko idzie dobrze, aż do czasu, kiedy Joe (Joseph Gordon-Levitt) rozpoznaje, że jednym z jego celów jest on sam z przyszłości (w tej roli Bruce Willis). Niby pomysł nie aż tak oryginalny, ale reżyserem filmu jest Rian Johnson (Kto ją zabił?, Niesamowici Bracia Bloom) może więc jest na co czekać. Premiera 19 października.


Nowy Waglewski

N

owa płyta, bo tak po prostu został nazwany najnowszy krążek formacji Voo Voo ukaże się 19 października. Wojciech Waglewski, ojciec założyciel grupy, przyzwyczaił słuchaczy do męskiego grania i tym razem też nie zawiedzie. Płyta ma być powrotem do muzycznych korzeni z lat 60. i 70. Przypomnijmy, że ostatnia płyta Voo Voo Wszyscy muzycy to wojownicy ukazała się w 2010 r. Wydawnictwo Agora SA.

Usta Stevena znów zaśpiewają!

L

egendarna grupa Aerosmith z niebanalnym Stevenem Taylerem na czele powraca z nową płytą! Długo odkładana i wyczekiwana (ostatnia w 2005 r.) premiera krążka Music From Another Dimension odbędzie się 6 listopada. To już 15 album grupy, na którym usłyszymy 15 całkowicie nowych utworów. Na płycie gościnnie usłyszymy (uwaga na piszczące fanki) m.in.: Johnny’ego Deppa. Czy panowie, którzy od przeszło 40 lat na dobre zakręcili światową sceną muzyczną, i tym razem udowodnią swoje panowanie w królestwie rocka? W to nie wątpię. Płyta ukaże się nakładem Columbia Records.

Brytyjski funk w natarciu

Z

espół Jamiroquai wydaje nową płytę zatytułowaną Rock Dust Light Star z 12 nowymi kompozycjami. Fani sympatycznego głosu frontmana grupy Jay Kaya i utworów takich jak Cosmic Girl czy Virtual Insanity ucieszą się z premiery już 1 listopada, a singiel promujący album White Knuckle Ride na pewno ucieszy. Zespół istnieje na rynku muzycznym już od 1992 r. Wydawca Universal.

5


W

Kryminalnie we Wrocławiu

arsztaty literackie, wykłady, pokazy filmowe, spotkania z autorami oraz wręczenie głównej Nagrody Wielkiego Kalibru to wszystko czeka w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału Wrocław 2012. Jest to impreza literacka skupiająca najlepszych twórców i miłośników książek sensacyjnych i kryminalnych. Na zeszłorocznej edycji gościli m.in.: Marcin Świetlicki i Krzysztof Varga. Festiwal odbędzie się w dniach 16-21 października.

C

Dźwięki Miasta

ykl imprez muzycznych City Sounds już od września ruszył pełną parą i umieszcza sobie poprzeczkę coraz wyżej. Jedną z propozycji organizatorów na październik jest koncert skandynawskiej grupy Team Me. Grupa Norwegów prezentuje szeroko rozumiany, pełen pozytywnej energii Indie pop. Norweski odpowiednik Foster The People. Koncert odbędzie się w klubie Muzycznym Łykend już 18 października.

P

WROSTJA już w październiku!

o odnalezieniu własnego stałego miejsca Wrocławskie Spotkania Teatru Jednego Aktora zmieniają swój termin, odbędą się nie w listopadzie, a już 20-23 października. Na nowej scenie Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej przy ul. Braniborskiej zobaczymy pokazy aktorów zmagających się z najtrudniejszą formą teatralną – monodramem. Jak co roku WROSTJA będzie okazją do uczty artystycznej, ale również do poczynienia refleksji na temat kondycji polskiego teatru. Zobaczymy etiudy nie tylko rodzimych zawodowców, ale również artystów z Białorusi, Indii, Japonii i Ukrainy oraz studentów wrocławskiej PWST.

J

Avant Art Film po raz piąty

uż 2 października ruszyła 5. edycja festiwalu Avant Art Film i przez 5 dni ukazywała różne muzyczne oblicza. W tym roku oscylowała tematycznie wokół niemieckiej sztuki, korespondując między filmem i dźwiękiem. W ramach festiwalu odbyły się również spotkania z twórcami i znawcami, a towarzyszyły im dyskusje na temat siedmiu filmów, które widzowie obejrzeli w kinie Helios Nowe Horyzonty.


Europejskość według Baumana

W

ydawnictwo Literackie postanowiło wydać po raz kolejny jedną z najsłynniejszych książek Zygmunta Baumana – Europę, niedokończoną przygodę – będącą jednocześnie niezwykle istotnym głosem na temat kondycji duchowej współczesnych mieszkańców Starego Kontynentu. Socjolog pisze o szansach, które Europa zmarnowała i o tych, które ciągle ma przed sobą, opisuje jej sytuację pod wieloma kątami, zastanawia się skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy, a przede wszystkim inspiruje. Warto, a nawet trzeba.

Kuczok z góry na dół

W

ojciech Kuczok schodzi pod ziemię. Zanurza się w najbardziej niedostępne i najgłębsze jaskinie, a następnie wychodzi z nich by zdobywać szczyty. Jest podróżnikiem, alpinistą i grotołazem w jednym, a przynajmniej na takiego się kreuje. Ile jest w tej masce prawdy, a ile fałszu? Już niebawem będzie można się o tym przekonać, sięgając po jego najnowszą książkę Poza światłem, która ukaże się nakładem wydawnictwa W.A.B. w serii Terra incognita.

Mikołajek, Mikołajek…

Co Rosji w (alternatywnej) duszy gra

P

ozycję idealną dla wszystkich amatorów muz yki alternat y wnej prz ygotowało wydawnictwo Czarne. Lada dzień do księgarń trafi książka Oczami radzieckiej zabawki autorstwa Konstantego Usenki, opowiadające o rosyjskiej alternatywie od początków punk rocka aż po produkcje hip-hopowe i elektro. Teksty piosenek, życiorysy, polityczna zawierucha, a gdzieś w tym wszystkim intrygujący obraz współczesnej Rosji z jej wszystkimi problemami, nadziejami, piosenkami…

C

hcemy przypomnieć sobie dzieciństwo? Głupie pytanie – no pewnie, że chcemy! Wydawnictwo Znak Emotikon daje nam ku temu sposobność, wydając zbiór opowiadań powstałych na podstawie serialu animowanego, opartego na treści książek o Mikołajku Rene Gościnnego i Jeana JacquesaSempé: Najnowsze przygody Mikołajka. Co prawda w zbiorze nie znajdą się tak charaktertystyczne dla serii rysunki Sempé, ale na nowe przygody jednego z ulubionych bohaterów z dzieciństwa i tak warto czekać z niecierpliwością.

7


Fot. Beniamin Kostas


Osoba numeru

Sekunda

spokoju

O tym, czym w dzisiejszych czasach jest i może być fotografia, jak wiele dźwięku jest w obrazie i czy Internet to naprawdę dobre miejsce na zdjęcia przez wielkie „Z” opowiada wrocławski fotograf Jakub Kamiński.

J

oanna Figarska: Patrząc na Twoje zdjęcia, można odnieść wrażenie, że zawsze jesteś we właściwym miejscu o właściwiej porze. Czy tak rzeczywiście jest? Jakub Kamiński: Kiedyś specjalnie wyruszałem w miasto i intensywnie szukałem ciekawych sytuacji. Teraz z powodu ograniczonego czasu biorę aparat tam, gdzie mogę, a staram się go mieć zawsze przy sobie. Jeżeli zobaczę coś interesującego, po prostu fotografuję. Różnie z tym bywa, nieraz jedna klisza „wyczekuje” pół roku w aparacie. Niczego sobie nie narzucam, po prostu wiem, że prędzej czy później szczęśliwie będę świadkiem czegoś wartego uwagi. Można powiedzieć, że inspiruje Cię codzienność? Z pewnością tak... Nie szukam niesamowitych sytuacji. Gdy dzieje się coś ważnego z punktu widzenia powagi sytuacji, staram się zawsze patrzeć w drugą stronę. Właściwie te moje fotografie, mówiąc za Marianem Schmidtem, są o niczym. Lubię zwyczajne historie „odgrywane” przez napotykanych po drodze ludzi, a już szczególnie te, które na pozór wydają się mało ciekawe. Przykładem może być zdjęcie, które przedstawia psa szczekającego na siedzącego na drzewie kota. Moment fotografowania tej błahej sytuacji zauważyła przechodząca przypadkiem kobieta. Przystanęła na chwilę i powiedziała mi, że coś takiego tylko

Joanna Figarska artysta mógłby dostrzec. W pośpiechu przestajemy zauważać magię zwyczajnych zachowań czy gestów. Nie trzeba być artystą, żeby się zatrzymać i podumać o pięknie codzienności. Czyli w swej skromności nie uważasz się za artystę? Nie... może 50 lat po mojej śmierci ktoś tak stwierdzi. Wiem, że nie lubisz określenia street photo. Jakbyś więc nazwał ten rodzaj fotografii? Zwykłem mówić „dokument uliczny” albo „fotografia dokumentalna”. Lubię też określenie, którego użył jeden z moich mistrzów, wspomniany wcześniej Marian Szmidt – „fotografia humanistyczna”. Już sama nazwa wydaje się szlachetna. Formuła street photo stała się bardzo powszechna, poza tym sugeruje, że zdjęcia są zrobione na ulicy. A przecież tu chodzi o pewną filozofię fotografowania, a nie o miejsce, gdzie wykonuje się fotografie. Jakbyś rozwinął hasło „fotografia humanistyczna”? Fotografia humanistyczna, czyli fotografia codzienności, w której ważne jest odpowiednie nastawienie fotografa do świata, który odczuwa rodzaj sympatii do ludzi. Ja lubię ludzi, szanuję ich poglądy, rozumiem różne zachowania. Unikam momentów, które mogłyby uwłaczać ich godności. Staram się też celebrować sytuacje, w których się znajduję i które uwieczniam na filmie. Często myślami wracam do tych miejsc.

A czy któraś z tych „fotograficznych historii” zasługuje na wyróżnienie, bo np. była jakiegoś rodzaju olśnieniem? Wydaje mi się, że fotografia codzienności jest pewnym olśnieniem, zaznaczeniem „czegoś” w rzeczywistości. Bywają takie momenty, choć niezwykle rzadko, że odczuwam rodzaj przyjemnego spełnienia. Dzieje się tak dzięki tej świadomości, że szczęśliwie jestem w odpowiednim miejscu i czasie. To jest taki moment, który szybko mija, zazwyczaj po wywołaniu negatywu. Wciąż czuję spory niedosyt, nie satysfakcjonują mnie dotychczasowe efekty. Dawniej, w poszukiwaniu tego fotograficznego spełnienia, doświadczałem różnych przykrych sytuacji. Radziłem sobie z tym na różne sposoby, choćby podszywając się pod reportera. Przytoczę historię, która pomogła mi zrozumieć, jak głupi to był pomysł. Kilka lat temu fotografowałem podwórka na Trójkącie [potoczna nazwa jeden z dzielnic Wrocławia – przyp. J. F.]. Już wtedy rozpoczęła się trwająca do dziś rewitalizacja tamtejszych kamienic. Jednak remonty elewacji przeprowadzano tylko na zewnątrz. Gdy tak spacerowałem z aparatem, otoczyły mnie oburzone starsze panie. Wystraszony szybko zacząłem je przekonywać, że jestem z prasy i robię materiał o fatalnych warunkach ich domów. Kobiety zareagowały płaczem, a do mnie dotarło, że posunąłem się zbyt daleko w swojej nieuczciwości.

9


Popłakały się, bo wreszcie się ktoś tym zainteresował? Tak. Były przekonane, że teraz wszyscy dowiedzą się o trudach ich życia. A przecież nie miałem żadnej mocy sprawczej. Później już nigdy nie pozwoliłem sobie na taki pokaz nieszczerości. Szkoda, że się wtedy nie znaliśmy... Ktoś z „Kontrastu” by poszedł i zrobił o tym materiał... Myślę, że wciąż można zrobić artykuł na ten temat, bo na Trójkącie, mimo zmian, sytuacja wciąż nie jest najlepsza. Mieszkałem tam przez kilka lat, więc wiem, o czym mówię. Zajmujesz się przede wszystkim fotografią analogową. Co z cyfrówkami? Dlaczego masz taką awersję do aparatów cyfrowych? Chyba nie będę w tej kwestii odkrywczy. Fotografia cyfrowa, źle wykorzystywana, wyłącza myślenie. Obecnie prawie każdy może mieć aparat cyfrowy i bez większej świadomości, natychmiastowo, z możliwością szybkiej korekty, może wykonać zdjęcie. Fotografia zaczyna powszednieć, zanika jej wyjątkowość, w gąszczu miliardów fotek coraz trudniej odnaleźć coś wartościowego. Aparat cyfrowy w dłoni kogoś nieświadomego jest jak karabin maszynowy, którym bezmyślnie strzela się z użyciem „magazynku” o pojemności kilkunastu gigabajtów. Technika cyfrowa, może zabrzmi to zbyt surowo, jest po prostu zbyt łatwa. Oczywiście ta cecha bywa także błogosławieństwem, szczególnie w komercyjnej pracy. Wtedy sięgam po aparat cyfrowy. Skoro o pracy mowa. Fotografia to nie tylko Twoja pasja, ale też praca. Lubisz uczyć innych? Bardzo. Przed rozpoczęciem pracy w szkole myślałem, że będzie to coś naprawdę cudownego. Miałem wyidealizowaną wizję szkoły, w której będę mentorem dla grupy chętnych do pracy młodych ludzi. Okazało się, że rzeczywistość jest nieco inna, bo sporo osób przychodzi do ukierunkowanej szkoły zupełnie przypadkowo. Bywa, że odkładam na bok nauczanie fotografii, a zajmuję się kwestiami kultury osobistej i wrażliwości. Gdy udaje się te kwestie opanować, mogę zacząć działać. Zazwyczaj wracam do domu wyczerpany, ale wciąż czuję, że tego typu praca jest fascynująca. Teraz sam jesteś autorytetem w tej dziedzinie. A kto jest Twoim mistrzem, oprócz Mariana Szmidta? Kiedyś w księgarni odkryłem album „1/250’” Bogdana Dziworskiego, polskiego foFot. Beniamin Kostas

tografa i operatora filmowego. Do dziś pamiętam zauroczenie jego niezwykłymi zdjęciami. Często słabymi technicznie, być może przez specyfikę druku, ale naładowanymi emocjami i „bressonowskimi momentami”. Potem, przy okazji nieudanej próby dostania się na studia do szkoły filmowej, poznałem Dziworskiego. Nasze spotkanie trwało jedynie 10 minut, ale było dla mnie niezwykle wartościowe. Z zagranicznych fotografów obecnie najbardziej cenię Richarda Kalvara. Nie klasyka, czyli Bressona, tylko właśnie Kalvara i jego niesamowite czarno-białe fotografie. Czego szukasz w ich fotografiach? U Kalvara urzeka mnie lekkość jego prac. Miałem okazję zobaczyć też jego stykówki, które trochę zdradzały sposób jego pracy. Mam wrażenie, że był bardzo zbliżony do mojego. Jedno z moich ulubionych zdjęć Kalvara przedstawia dwóch mężczyzn przy fontannie. Ten idealny moment, jak się okazuje, nie był pojedynczą klatką. Fotograf zmniejszał dystans do bohaterów swojego zdjęcia, jakby przełamując nieśmiałość. W końcu uzyskał najlepszy efekt na ostatniej, 36-tej klatce. Patrząc na jego kadry, mam wrażenie obcowania z artystą stroniącym od pośpiechu, ciekawym świata i ludzi i, co ważne, szanującym materię, w której pracował. Był wielkim, ale w mojej ocenie, spokojnym artystą. Starasz się nauczyć tego spokoju swoich uczniów? Próbuję, ale współcześni młodzi ludzie są bardzo niecierpliwi, oczekują natychmiastowych efektów. Wielu z nich brakuje poczucia szacunku do pracy, materiału i do czasu. Nie są w stanie pojąć, że czasami do oczekiwanych efektów dochodzi się latami. Robię, co mogę, ale jest to trudne w 30-to osobowej klasie. A umieją już przyznać się do tego, że fotografia nie wyszła tak, jak oczekiwali? Zaskakujące jest to, że dość często potrafią przyznać się do porażki. Wysłuchują moich uwag, potem zazwyczaj dyskutujemy i część przyznaje mi rację. Co ważne, niektórzy refleksyjnie podchodzą do takich rozmów, rozpoznaję to po efektach ich pracy. Ale jest też spora grupa tych, którzy nie przyjmują konstruktywnej krytyki, traktują ją jako karę. Bardzo ambicjonalnie podchodzą do swojej twórczości, często bezkrytycznie. Do takich uczniów najtrudniej dotrzeć. Oprócz tego, że zajmujesz się fotografią, tworzysz także filmy, muzykę. Co było zatem pierwsze? Obraz? Dźwięk? Animacja? Pierwsza była muzyka. Zawsze dużo słuchałem, we wczesnej młodości marzyłem

o karierze muzycznej, najlepiej jako uwielbiany przez cały świat frontman. Przypadkiem zainstalowałem na komputerze program do tworzenia i sklejania dźwięków i zacząłem tworzyć – oczywiście efekty były bardzo słabe, jednak czasami przypominam je sobie z uśmiechem na ustach. Po odstawieniu kariery rockmana, nie robiłem nic, aż do momentu, gdy kolega namówił mnie do uczestnictwa w kółku filmowym, które funkcjonowało przy Domu Kultury w moich rodzinnych Strzelcach Opolskich. Prowadzący nauczył mnie obsługi kamery, roli światła przy rejestracji obrazu, kompozy-


Osoba numeru

cji. Podjąłem wówczas decyzję o studiowaniu w słynnej łódzkiej filmówce, a ta wiązała się z przymusem zainteresowania się fotografią. Przypadkiem znalazłem w szafie prababci radziecką Zorkę, która urzekła mnie swym unikatowym kształtem, ale zawiodła mechanicznym uszkodzeniem (co okazało się dopiero po dłuższym czasie). Nie zniechęciło mnie to, doświadczenie nabierałem wraz z bardziej zaawansowanym sprzętem – Zenit, Praktica, Pentacon, Bessa. Próby zdobycia świata filmu okazały się daremne i tak trafiłem do Wrocławia – najpierw do studium fotograficznego PHO-BOS,

potem na Akademię Sztuk Pięknych. I tak moje obcowanie z fotografią trwa do dziś. A zdarza Ci się łączyć te wszystkie dziedziny sztuki? Owszem. Takim połączeniem jest film animowany, którego tajniki odkryłem na ASP. Choć już jako dziecko fascynowała mnie ta dziedzina, szczególnie pasmo w telewizji publicznej „Filmy animowane dla dorosłych”, dopiero dzięki uczelni zacząłem tworzyć własne projekty. Odkryłem, że połączenie fotografii, grafiki i muzyki może dać ciekawe efekty, a ponieważ w każdej z tych

dziedzin w mniejszym lub większym stopniu funkcjonuję, mam kontrolę nad każdym etapem powstawania filmu – od konceptu, przez obraz, jego charakter i udźwiękowienie. Być może niedługo będzie premiera mojej nowej-starej animacji. Powstały trzy lata temu film czeka na swoją ścieżkę muzyczną i montaż. Bardzo mi zależy, żeby nie porzucić tego pomysłu, co niestety skutecznie od kilku lat czynię. Na pewno jest na co czekać, bo miałam okazję widzieć niektóre Twoje filmy i naprawdę robią wrażenie.

11


Przeglądając Twoją stronę, zauważyłam, że robiłeś też ilustracje do bajek... Tak, to jest kolejny efekt mojego studiowania na ASP. To była konieczność, ale przyjemna konieczność. Jednym z zadań było zaprojektowanie książki dla dzieci. Wymyśliłem sobie „Na straganie” Jana Brzechwy w takiej dość oryginalnej formie. Było to dla mnie nowe doświadczenie, z którego jestem umiarkowanie zadowolony. Z pewnością będę to kontynuował, bo wciąż czuję sporo ograniczeń w kreowaniu graficznym. Traktuję to jako wyzwanie. Wróćmy jeszcze do fotografii. Z jednej strony robisz zdjęcia aparatem analogowym, z drugiej mówisz, że do projektów komercyjnych wykorzystujesz elementy fotografii cyfrowej. Czy fotografia i nowe media to dobre połączenie? Bardzo, tylko trzeba sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństw, które są konsekwencją np. szerokiego dostępu do Internetu. Fotografia, jak już mówiłem, staje się powszechna. Szybka rejestracja w jakimkolwiek portalu internetowym daje poczucie bycia „twórcą”. Ocenianie prac na podstawie jakiejś ustalonej skali, zupełna bezkrytyczność własnych dokonań, przerażający krytycyzm twórczości innych... W tym gąszczu informacji i obrazów coraz trudniej odnajduje się rzeczy godne uwagi. Owszem, sam mam stronę internetową i posiadam konta na różnych portalach fotograficznych, nauczyłem się jednak, jak sądzę, funkcjonować w tym wirtualnym świecie. Poza tym, w kwestii fotografii wciąż czuję się tradycjonalistą – bywam na wystawach i zbieram albumy fotograficzne, mam ogromny szacunek do papieru jako najważniejszego medium dla tej dziedziny sztuki. Kim dzisiaj, w dobie konsumpcji, pogoni za sensacją, mnogości także złych zdjęć, jest fotograf? Sądzę, że fotograf to człowiek, który ma szacunek do swojej pracy, będący świadomym swojego rzemiosła. Wydaje mi się, że powinien mieć w sobie choć odrobinę skromności, bo bez tego pierwiastka jego twórczość może być naznaczona nieszczerością. Nie cierpię artystów-celebrytów, stawiających się wysoko ponad innymi – nie wiem, jak w ich przypadku można mówić o dogłębnej pracy twórczej. Dla mojego znajomego fotografia to przede wszystkim reporterska bieganina, dla innego kolegi to źródło zarobku. Ja z fotografii nie żyję, ja ją przeżywam, i tym właśnie jest dla mnie jej kwintesencja. Oczywiście zdarza mi się wyFot. Joanna Stara

konać jakieś fotograficzne zlecenie, jednak szukanie kompromisów między wizją klienta i własną, jest często zadaniem ponad moje siły i cierpliwość. Jest jakiś rodzaj fotografii, którego nie lubisz albo nie umiesz zrobić zdjęcia konkretną metodą? Próbuję robić portrety. Chciałbym kiedyś stworzyć dobrą serię portretów, ale zdaję sobie sprawę jak trudna, jeśli nie najtrudniejsza, jest to dziedzina. Praca z ludźmi, kiedy są świadomi obecności fotografa, jest dla mnie w tym momencie nie do przeskoczenia. Nie mam jeszcze chyba takiej wyobraźni, zarówno w kreowaniu nastroju przez światło, jak i uzyskaniu odpowiednich emocji u portretowanej osoby. Co ciekawe, nigdy nie potrafiłem robić zdjęć... wakacyjnych. Albumów z podróży, w sytuacji, gdy to ja fotografowałem, po prostu nie da się oglądać. 16 października w klubie „Firlej” będzie miał miejsce Twój wernisaż. Jakie fotografie będzie można na nim zobaczyć? Będzie to seria zdjęć pt. Kadry centralne. To coś innego niż do tej pory robiłem. Oscyluję cały czas wokół fotografii dokumentalnej, jednak sposób pracy jest inny – już nie biegam, nie szukam kadrów za wszelką cenę. Jak już wspomniałem, fotografuję przy okazji, można powiedzieć za pewnym szwajcarskim historykiem, że uprawiam poezję samotnego spacerowicza. Dokładnie pamiętam okoliczności powstania każdej z tych klatek. To właśnie okoliczności są tym elementem, który łączy te fotografie w jedną serię – bo zawsze towarzyszyło mi uczucie szczęśliwego przypadku, nieśpiesznie pojawiającego się i znikającego tuż po wyzwoleniu spustu migawki. Czyli można powiedzieć, że wspólnym mianownikiem wybranych zdjęć był spokój? Dokładnie tak. Spokój, brak pośpiechu, ale także kompozycja centralna lub zbliżona do centralnej. Z dwóch powodów jest taka, a nie inna: po pierwsze, w sposób naturalny tak kadruję zdjęcia. Po drugie, gdy zdjęcia są tak skomponowane, są mniej dynamiczne. Ktoś mi kiedyś zarzucił, że w moich pracach jest mało przebojowości i ruchu. I niech tak pozostanie. Chcę utrwalać...„spokojną sekundę”... Nie potrafię tego jeszcze do końca nazwać. Gdybyś miał trzema słowami określić, czym jest dla Ciebie fotografia, to jakie one by były?

Spokó

Codzi


Osoba numeru

kój.

Szczęście.

ienność.

13

13


Publicystyka

Pluszowy

desant

Pokojowe protesty kończą się aresztowaniami, w koloniach karnych przetrzymywani są byli kandydaci na prezydenta, przeciwnicy polityczni panującej władzy i obrońcy praw człowieka. Za „akt agresji przeciwko państwu” grozi kara śmierci. Białoruś, nazywana ostatnią dyktaturą Europy, nie zna wolności słowa. Joanna Michta

C

zwartego lipca dwóch szwedzkich pilotów zrzuciło w okolice Mińska około ośmiuset pluszowych misiów z apelami o wolność słowa. Samolot nadleciał od strony Litwy, nielegalnie wkraczając na terytorium Białorusi. Za takie niebezpieczne przeoczenie prezydent Aleksander Łukaszenko zdymisjonował szefa służb granicznych i dowódcę sił powietrznych. Na tym jednak nie poprzestał. Do aresztu trafił dwudziestoletni Anton Surapin, student dziennikarstwa, za umieszczenie zdjęcia misiów na swojej stronie internetowej, a także Siarhiej Baszarymau, zatrzymany w związku z podejrzeniami o pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy i wynajęcie mieszkania dwóm osobom, które pomagały szwedzkim lotnikom. Chociaż mężczyźni zostali zwolnieni z aresztu, wciąż mają status oskarżonych i nie mogą opuszczać miejsca zamieszkania (sierpień 2012). Białoruś nie przedłużyła także akredytacji szwedzkiemu ambasadorowi, bo jak uważa, jego działalność była nakierowana nie na poprawę stosunków szwedzko-białoruskich, ale na ich zniszczenie. Z kolei Szwedzi twierdzą, że ich ambasador został wydalony z Mińska za działalność na rzecz praw człowieka. Białoruś odwołała wszystkich pracowników swojej ambasady w Szwecji i wystąpiła do Sztokholmu o odwołanie do końca sierpnia pracowników szwedzkiej ambasady w Mińsku. Ilustr. Aleksandra Olejniczak


To nie wszystkie konsekwencje desantu pluszowych spadochroniarzy. Sprawa wciąż wzbudza emocje, jednych przeraża, innych bawi. Na krążącym w Internecie urywku wiadomości stacji Sky News można zobaczyć prezenterkę, która przekazując informację o pluszowym desancie, ledwie powstrzymuje się od śmiechu. Można znaleźć obrazkowe komentarze do wydarzenia, takie jak ten umieszczony na facebookowej stronie opozycyjnego portalu Biełorusskij Partizan. Przedstawia on „straszny sen Łukaszenki” – rozległe pole, na którym roi się od pluszowych misiów siedzących w niewielkich odległościach od siebie. Z kolei na stronie Studio Total, szwedzkiej agencji reklamowej, sprawcy całego zamieszania, umieszczono zdjęcie misiów skupionych wokół wielkiej mapy, debatujących nad nowym desantem. Co ciekawe, przedstawiciele firmy utrzymują pisemny kontakt z prezydentem Białorusi. Po wezwaniu ich przez KGB do wzięcia udziału w śledztwie, wystosowali kolejny list otwarty do Aleksandra Łukaszenki. Jak wspominają, bardzo schlebia im uwaga, jaką poświęca im prawdziwy żyjący dyktator – szczególnie, że pozostało ich na świecie niewielu. Autorzy listu wyrażają potrzebę omówienia kilku szczegółów. Po pierwsze, chcieliby dowiedzieć się, dlaczego zostali zaproszeni. Brak podania przyczyny wezwania zrzucają na staromodność Łukaszenki i KGB, którzy, jak wiadomo od lat, więżą i wykonują egzekucje bez podania powodu. Natomiast groźbę kary za odrzucenie zaproszenia uważają za przejaw złych manier. Autorzy wyrażają także niepokój co do miejsca spotkania. Jeszcze do niedawna mogła to być szwedzka ambasada, ale po jej zamknięciu, które można jakoś usprawiedliwić – „Again Alexander – it’s ok! Everyone can have a bad day”, musieliby się spotkać w miejscu, w którym od lat wykonuje się tortury. Cały list utrzymany jest w bardzo ironicznym tonie, chociaż jego autorzy podkreślają, że jest im przykro, że za ich sprawą Łukaszenko i jego kosztowna obrona lotnicza stali się ofiarami żartów. Dla dyktatora taka akcja to niemały problem. Reagując na desant pluszowych misiów w poważny sposób, łatwo się ośmieszyć. Z drugiej strony, niekonwencjonalne sposoby protestu, żarty czy muzyka sprawiają, że ludzie łatwiej zapominają o strachu. Chociaż desantu dokonali Szwedzi, Białorusini wzięli udział w apelu o wolność słowa, między innymi umieszczając zdjęcia małych spadochroniarzy w Internecie, czy tworząc zabawne obrazki komentujące wydarzenia. W ubiegłym roku

media pisały o „klaszczących protestach” na Białorusi. Klaskanie stało się tam symbolem sprzeciwu wobec władzy. Niestety klaszczący najczęściej trafiali do aresztów. Popularnym stał się żart o tym, jak wzywa się milicję na Białorusi, nie trzeba dzwonić na numery alarmowe – wystarczy zaklaskać. Srđa Popović, jeden z założycieli i liderów serbskiego studenckiego ruchu Otpor!, w wywiadzie dla Krytyki Politycznej wspomina „klaszczący protest” zorganizowany w dniu białoruskiego święta narodowego, po którym młodzi aktywiści zostali zatrzymani za bicie braw Łukaszence. Wspomina także aresztowanie ludzi, którzy jedli lody w miejscu publicznym. Zostali zatrzymani, ponieważ zgromadzenie powyżej pięciu osób jest na Białorusi nielegalne. Jak wspomina Popović, zachowa-

Białorusini coraz częściej dostrzegają niesprawiedliwe traktowanie ze strony władz, ale wciąż boją się wychodzić na ulice, żeby protestować. nie Łukaszenki jest absurdalne i śmieszne, a takie „akcje-dylematy stawiają przeciwnika w sytuacji, w której nie może on wygrać”. Popović proponuje Białorusinom, żeby krążyli wokół głównego placu jeden za drugim, czytając głośno białoruską konstytucję. W ten sposób nie będą tworzyli zgromadzenia, a „jeśli zostaną aresztowani, to za czytanie na głos konstytucji w miejscu publicznym”.. Popović, który przyczynił się do zniesienia reżimu Miloševicia, przyznaje, że „żart potrafi zaboleć, a tyrani z reguły są przewrażliwieni, traktują siebie zbyt poważnie. Kpiny chyba bolą ich bardziej niż mocne argumenty”. To właśnie było celem Otporu!. Szukano też sposobu na to, żeby do protestów włączyło się jak najwięcej ludzi, bez narażania się na niebezpieczeństwo. W latach 1996-97, inspirując się działaniami przeciwników Pinocheta w Chile, codziennie w trakcie wieczornych wiadomości mieszkańcy Belgradu bębnili w garnki. W ten sposób zagłuszali oficjalną propagandę. Do popularnych akcji Otporu! należy także „Grosik na rzecz zmian”, podczas której aktywiści ustawili na przeciwko Teatru Narodowego w Belgradzie beczkę z podobizną Miloševicia i otworem na monety. Przechodzień, który wrzucił monetę, mógł uderzyć Miloševicia

kijem bejsbolowym w twarz. Oczywiście zabawa trwała, dopóki policja nie zarekwirowała beczki. Wkrótce zyskała ona sympatyków w całym kraju. Z kolei, w jednym z miast na południu Serbii, zorganizowano „urodziny ��� Miloševicia”. Ponad dwa tysiące obywateli miało okazję, żeby podpisać się na urodzinowej kartce, dołączonej do prezentu: kajdanek, biletu do Hagi i munduru więziennego. Popović wraz z innymi działaczami nowej organizacji CANVAS stworzyli podręcznik, który doradza, jak zmieniać polityczną rzeczywistość bez użycia przemocy. Uważa się, że to on w dużej mierze zainspirował Arabską Wiosnę. Polska także może poszczycić się pomysłowymi aktywistami, na przykład twórcami Pomarańczowej Alternatywy, która działała w latach 80-tych we Wrocławiu, a potem także w innych miastach Polski. Był to ruch, który swoimi absurdalnymi akcjami odpowiadał na absurd systemu politycznego. Działacze organizowali różnego rodzaju happeningi, które miały na celu między innymi ośmieszenie służb porządkowych. Inicjatorem Pomarańczowej Alternatywy był Waldemar Fydrych, zwany „Majorem”, który swoją działalność rozpoczął od malowania krasnoludków w miejscach, gdzie wcześniej zamalowano hasła o charakterze antykomunistycznym. Z czasem Pomarańczowa Alternatywa zyskał������������������ a����������������� popularność. Dużym zainteresowaniem wśród mieszkańców Wrocławia cieszyła się akcja „My jesteśmy krasnoludki”. Przechodniom ubranym w pomarańczowe lub czerwone czapeczki rozdawano cukierki, śpiewano piosenki. W tym wypadku służby porządkowe pozostały bezradne. Milicjanci wyłapujący osoby w czapkach krasnali wywoływali głównie uśmiech na twarzach wrocławian. Ciekawie prezentowali się również uczestnicy happeningu „Precz z U-pałami”. Każdy z nich miał wypisaną jedną literę hasła na koszulce, a ponieważ szli w rzędzie, można było to hasło odczytać. Żart polegał na tym, że po literze “u” szła osoba ze słoneczkiem na koszulce, a dopiero po niej można było odczytać resztę wyrazu. Pomarańczowa Alternatywa także dowodzi, że kpina i śmiech to skuteczna broń przeciwko władzy. Badania niezależnego ośrodka pokazują, że Białorusini coraz częściej dostrzegają ���� niesprawiedliwe traktowanie ze strony władz, ale wciąż boją się wychodzić na ulice, żeby protestować, są zastraszeni. Ich tajną bronią może okazać się sztuka, a także humor, który pomaga przetrwać najgorsze czasy, zwalczać strach, sprawia także, że dyktatorska władza przestaje być śmiertelnie poważna.

15


Ideologia niezrozumienia

Większość z nas nie może się pogodzić z faktem, że otaczają nas w życiu ludzie odmiennej narodowości. Od zawsze był to problem, z którym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Zarówno w przeszłości, jak i w teraźniejszości napotykamy na przejawy znieważania osób ze względu na ich przynależność rasową i narodową. Niestety w dalszym ciągu obrażanie i poniżanie przedstawicieli innych kultur wynika ze stereotypowego, a zarazem niesprawiedliwego podejścia znacznej części społeczeństwa. Agata Wachowiak

A

nalizując historię rasizmu napotykamy na wiele, bardziej lub mniej szokujących, koncepcji. Jednym z pierwszych teoretyków w tym zakresie był francuski polityk Joseph Arthur de Gobineau. Stworzył on doktrynę opartą na rasowo-antropologicznym kierunku w socjologii. Chcąc potwierdzić swoje badania, napisał pracę poświęconą nierówności ras ludzkich. Próbował w niej obalić doktrynę egalitaryzmu. Sformułował tezę o istnieniu „rasy aryjskiej” i jej wyższości nad innymi. Nie były to jedyne koncepcje Gobineau. Swoje naukowe badania uzupełnił teorią o zachowaniu czystości ras. Głosiła ona, że rasa biała nie powinna wchodzić w korelacje z innymi, ponieważ mogłaby doprowadzić do degradacji cywilizacji i, w konsekwencji, jej upadku. Kolejnym badaczem był Houston Stewart Chamberlain. Swoje naukowe osiągnięcia zawarł w dziele Podstawy XIX wieku. Opowiadał się w nim za wyższością „rasy Teutonów”, którzy w jego wyobraźni byli wysocy, jasnowłosi. Warto zaznaczyć, że powstanie typu nordyckiego, zawdzięczamy właśnie temu teoretykowi. Odkrycie to, przyniosło swoje dalsze konsekwencje w nazistowskich teoriach rasizmu, w których stworzono podstawy systemu dyskryminacji w III Rzeszy. Ideologia rasizmu według poIlustr. Katarzyna Domżalska

wyższego badacza była wykorzystywana w propagandach narodowych socjalistów. Koncepcja ta przejawiała się poprzez manipulowanie społeczeństwem, dążeniem do stworzenia zbiorowego wroga. Najlepszym jej przykładem był Holocaust – masowa eksterminacja Żydów, dokonana w czasie II wojny światowej. Koncepcje rasistowskie straciły na wartości po upadku hitleryzmu, czyli wraz z zakończeniem II wojny światowej. Jednak i później ideologie te znajdowały zwolenników. Na swoje potrzeby adaptowały je ugrupowania eksternistyczne: NSBM, biała supremacja, neonaziści, a dziś – skinheadzi. W latach osiemdziesiątych XX wieku pojawiło się pojęcie „rasizmu kulturowego”. Naukowcy twierdzą, że termin ten oznaczał akceptację różnic natury biologicznej pomiędzy ludźmi. Zakładał ochronę ich tradycji, zwyczajów, określonego stylu życia. Nie zapewniał im jednak przyznania identycznych praw i przywilejów, jakie posiadały kultury rodzime. Mówiąc o historii rasizmu, nie sposób nie zwrócić uwagi na Stany Zjednoczone. Jeszcze w drugiej połowie XX wieku rasizm był tam jawny i niezwykle powszechny. Walka z nim przez lata była bezowocna. Na szczególne uznanie zasługuje Martin Luther King. Dążył do tego, aby Amerykanie o różnych kolorach skóry mieli równe prawa obywatel-

skie. Nie był on jedyną osobą otwarcie domagającą się równości – na całym świecie było wielu takich aktywistów. W latach osiemdziesiątych południowoafrykański biskup Desmond Tutu zasłynął jako zagorzały przeciwnik apartheidu, co w konsekwencji doprowadziło go do pokojowej Nagrody Nobla. Polska od 7 marca 1966 roku jest członkiem Konwencji o eliminowaniu wszystkich form dyskryminacji rasowej. Mimo to, zdaniem naukowców, nadal ogromnym zaskoczeniem są dla nas osoby mające inny kolor skóry. Według politologa Johna Godsona, uprzedzenia te wynikają z niskiego poziomu kompetencji międzykulturowych, rzadkiego kontaktu z przedstawicielami innych kultur i, co za tym idzie, nieznajomości ich mentalności. Najnowsze badania Fundacji „Wiedza Lokalna” z 2011 roku podają, że szczególnie wrogo odnosimy się do Żydów i Rosjan. Nie zawsze to biali stoją za rasistowskimi zachowaniami – bywa, że sami również stają się ofiarami. British Consumers’ Association zwraca uwagę, że obecnie w Republice Południowej Afryki niezwykle powszechne są prześladowania i okrutne zbrodnie wymierzone właśnie przeciwko białym. Wielu turystów jest tam atakowanych bądź okradanych. Takie zachowania są według BCA objawem obyczajowego zdziczenia, jakie panuje w RPA oraz konsekwencją panującego tam przez wiele lat apartheidu.


Publicystyka

Polska od 7 marca 1966 roku jest członkiem Konwencji o eliminowaniu wszystkich form dyskryminacji rasowej. Mimo to, zdaniem naukowców, nadal ogromnym zaskoczeniem są dla nas osoby mające inny kolor skóry. Ustawa z dnia 6 czerwca 1997 roku opisuje sytuację prawną rasizmu w Polsce. Na jej mocy publiczne propagowanie idei faszystowskiego, totalitarnego państwa oraz głoszenie treści obrażających inne nacje podlega karze grzywny. Z kolei osoby naruszające nietykalność osobistą przedstawicieli innych nacji mogą zostać skazane nawet na trzy lata pozbawienia wolności. Ostatnio temat rasizmu i ksenofobii odżył w polskich mediach za sprawą niesmacznego żartu Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, dotyczącego pracujących w Polsce Ukrainek. Podobne zdarzenie miało miejsce w 2011 roku. Na antenie prezenterzy obrazili rzecznika Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, Alvina Gajadhura. Zachowanie dziennikarzy wzbudziło ogromne kontrowersje wśród słuchaczy, natomiast obaj panowie zarzucają odbiorcom brak inteligencji w zrozumieniu ich satyrycznych uwag. Podobnie skandaliczne głosy pojawiają się we włoskich mediach. Tamtejsi dzienni-

karze szerzą stereotypy mówiące że Polska to kraj pełen alkoholików i kloszardów, a Rumuni i Afrykańczycy to przestępcy, gwałciciele i analfabeci. Publiczne powtarzanie takich opinii ma oczywiście wpływ na zdanie masowego odbiorcy i, w konsekwencji, skutkuje szerzeniem się niechęci wobec przedstawicieli wspomnianych narodów. Bywa, że słowne zaczepki i niepoprawne politycznie żarty przechodzą w czyny. Kilka lat temu skatowano dwóch czarnoskórych braci pod wrocławskim Pasażem Niepolda. Powodem pobicia było oczywiście ich odmienne pochodzenie. Na takie sytuacje, będące przejawem wciąż istniejącej niechęci, narażeni są niestety wszyscy obcokrajowcy. Mimo licznych głosów krytyki, natychmiastowej reakcji mediów i większości społeczeństwa, zawsze znajdą się osoby, którym „inność” będzie przeszkadzać. Szczególnie niebezpieczną grupą, wyznającą rasistowską ideologię, są rosyjscy neonaziści – głownie młodzi ludzie, niezwykle zafascynowani Hitlerem. Od lat jest

o nich bardzo głośno – powszechną praktyką jest u nich dokonywanie zbrodni na tle rasowym (w tym również niezwykle brutalnych morderstw). Ich przebieg dokumentują, a powstałe materiały zamieszczają w Internecie. Ostatnią ofiarą takich ataków był dwudziestopięcioletni Attengo Gvadjo, Ghańczyk, który zmarł na skutek licznych ciosów, zadanych na całym ciele. Według wielu naukowców pojęcie rasizmu nigdy nie było ideologią jednolitą, nieustannie zmieniało się i ewoluowało. Potępienie jej przez UNESCO, ONZ i inne organizacje międzynarodowe znacznie zmieniło sytuację prawną wielu krajów. Mimo że rasizm ciągle istnieje, coraz więcej ludzi otwiera się na inność, a brutalne przejawy tego chorego światopoglądu spotykają się z ogólnym sprzeciwem społecznym. Dlatego warto pamiętać, że to my tworzymy świat, kształtujemy nowe relacje międzyludzkie. Ważne, aby były one budowane w przyjaznej atmosferze, bez względu na czyjeś pochodzenie.

17


Publicystyka

F

ilm Christophera Nolana był jedną z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Kiedy pół godziny po rozpoczęciu seansu padły strzały, widzowie byli przekonani, że są świadkami wyjątkowo realistycznego show. Dopiero po chwili zorientowali się, że kule i ofiary są prawdziwe. Świadkowie zeznali, że zamachowiec nie chciał ich wypuścić z sali. Potem, idąc po schodach, strzelał na oślep. Pojedyncze pociski przebiły się przez ściany i raniły osoby siedzące w sąsiednim pomieszczeniu. James Holmes dokonał tego wszystkiego mając do dyspozycji ładunki wybuchowe, granaty dymne, broń i przeszło sześć tysięcy sztuk amunicji. Każdą z tych rzeczy nabył legalnie, zgodnie z obowiązującym w stanie Kolorado prawem. Wkrótce po ujęciu szaleńca na jaw zaczęły wychodzić kolejne niepokojące fakty z jego życia. Mimo, że osoby z najbliższego otoczenia wspominały go jako spokojnego i inteligentnego młodzieńca, już w trakcie zatrzymania przejawiał zachowania, które należy uznać za co najmniej dziwne. Rzecznik miejscowej policji poinformował dziennikarzy, że podczas aresztowania Holmes przedstawił się jako Joker. Tak silne utożsamianie się z filmowym bohaterem spowodowało lawinę spekulacji na temat domniemanej schizofrenii Holmesa. Seth Meyers, psychiatra z Los Angeles, twierdzi nawet, że za taką tezą przemawiać mogą wielomiesięczne przygotowania, jakie poczynił zamachowiec – niezwykłe zorganizowanie i zdolność logicznego planowania są bowiem jednymi z cech, jakie przejawiają schizofrenicy. Z czasem na jaw wyszło więcej anormalnych poczynań Holmesa, takich jak fakt, że na portalach erotycznych szukał kobiet do okazjonalnego seksu, gotowych odwiedzać go w więzieniu. Opinia publiczna zadaje sobie dziś pytanie, czy gdyby ktoś wcześniej zwrócił uwagę na niepokojące zachowanie szaleńca, tragedii można by uniknąć. Czy człowiek, który bez wątpienia przejawiał psychopatyczne skłonności i otwarcie wspominał o swoich morderczych planach, powinien mieć w ogóle dostęp do broni? W stanie Kolorado, gdzie dokonała się masakra, do jej kupienia wymaga się jedynie dowodu osobistego – niepotrzebne są podstawowe badania psychoIlustr. ER

Gdy

wolności jest

za dużo Dwa miesiące temu, w mieście Aurora, zamaskowany i ubrany w kamizelkę kuloodporną człowiek otworzył ogień do widzów zgromadzonych na premierze filmu Mroczny Rycerz Powstaje. Zabił dwanaście osób i ranił kolejnych kilkadziesiąt. Szaleńcem okazał się dwudziestopięcioletni James Holmes – absolwent Uniwersytetu Stanowego w Kolorado i były doktorant neurologii. Masakra, jakiej się dopuścił, po raz kolejny zmusiła władze USA do dyskusji na temat dostępu do broni. Ale czy nowa dyskusja coś da? Ewa Fita logiczne ani nawet późniejsza rejestracja broni. Nieograniczony dostęp do niej miał w założeniu zapewnić amerykańskim obywatelom bezpieczeństwo. Wieloletnia praktyka pokazuje jednak, że skutki są zupełnie odwrotne. Trzynaście lat temu na całym świecie głośna była sprawa Erica Harrisa i Dylana Klebolda – dwóch nastolatków, którzy 20 kwietnia 1999 roku weszli na teren Columbine High School, gdzie uczęszczali, i w ciągu kilku godzin zabili trzynaście osób i ranili kolejnych dwadzieścia cztery, a następnie popełnili samobójstwo. Oprócz kwestii dostępu do broni dyskutowano wtedy również nad brakiem przystosowania społecznego młodzieży, która żyje w świecie brutalnych filmów, gier komputerowych i środków antydepresyjnych.

Podobnie jak Holmesa, również Harrisa i Klebolda najbliżsi wspominają jako wyjątkowo spokojnych i inteligentnych młodych ludzi. Obaj chłopcy osiągali świetne wyniki w nauce, planowali studia. Rodzice twierdzili, że żaden z nich nigdy nie przejawiał agresywnych zachowań ani nie interesował się bronią. Jednak pamiętniki prowadzone przez Dylana temu przeczą – już w 1997 roku w jego zapiskach pojawiła się pierwsza wzmianka o planowanym zakupie pistoletu. Pisał też, że „samotny człowiek uderza z bezwzględną furią”. Rok później chłopcy włamali się do vana i zostali objęci programem poprawczym dla młodocianych przestępców. Klebold, dzięki wyjątkowo empatycznemu nastawieniu, szybko zakończył terapię.


19


Ilustr. ER


Publicystyka

Jego pamiętnik dowodzi jednak, że skrucha była udawana – w rzeczywistości nie rozumiał, dlaczego został osądzony i twierdził, że „pieprzeńców”, którzy jedynie pozorują wolność w USA, powinno się zastrzelić. U Harrisa natomiast uczestnictwo w programie skutkowało zdiagnozowaniem zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. W ramach leczenia przepisano mu lek oparty na fluwoksaminie, który spowodował wystąpienie u niego manii wielkości. Pierwszy zatarg z prawem nie był jedynym sygnałem ostrzegawczym, jaki powinno było dostrzec otoczenie. Wkrótce potem Harris życzył na swojej stronie internetowej śmierci jednemu ze szkolnych kolegów. Chwalił się też posiadanymi materiałami wybuchowymi. Jako namiętny gracz „Dooma” wypełniał całe zeszyty niezwykle brutalnymi rysunkami i wizualizacjami. Masakrę w Columbine chłopcy planowali przez rok, robiąc w tym czasie liczne eksperymenty z materiałami wybuchowymi. Niestety, nikt nic nie zauważył. Ponieważ byli niepełnoletni, broń zdobywali głownie przez pośredników. Nikt nie zastanawiał się, po co nastolatkom strzelby i karabiny. Pierwszy pistolet kupiła im (legalnie!) osiemnastoletnia koleżanka, Robyn Anderson. Mimo żarliwej dyskusji, jaka podniosła się po masakrze w Columbine High School, Amerykanie nadal mięli bardzo swobodny dostęp do broni. W 2007 roku historia się powtórzyła. 16 kwietnia student Cho Seung-hui dopuścił się najbardziej krwawej rzezi w historii tego kraju. W trakcie dwóch strzelanin zabił łącznie 33 osoby, a miasto Blacksburg w stanie Wirginia, w którym doszło do masakry, na wiele tygodni pogrążyło się w żałobie. Seung-hui przygotowania zaczął o wiele później niż jego poprzednicy, bo zaledwie dwa miesiące przed planowanym zamachem. Nie przeszkodziło mu to jednak w zdobyciu dwóch pistoletów i zapasu amunicji. Tym razem środowisko nie wypowiadało się o mordercy tak delikatnie, jak poprzednio. Owszem, pozory mogły mylić – urodzony w Seulu student literatury angielskiej był cichy i trzymał się na uboczu. Jednak koledzy z kampusu od początku określali go jako „samotnika z problemami”. Podobną opinię na temat Cho miała jego najbliższa ciotka. Po masakrze wspominała: „Był ładnym chłopcem, ale zupełnie nie mówił. Kiedy go doty-

kałam, tylko na mnie patrzył i nie mówił ani słowa. Myślałam, że jest autystyczny. Kiedy zamieszkali w Stanach, jego matka ciągle się martwiła, że jest zbyt cichy. Mówiła, że jej syn nie mówi”. Kiedy dziś przyglądamy się biografii Cho, wydaje się oczywistym, że powinien być pod stałą obserwacją. W 2005 roku został oskarżony o napastowanie dwóch studentek, jednak nie postawiono mu zarzutów. Ponadto, w trakcie studiów napisał dwie sztuki – obie krążące wokół tematów nienawiści i śmierci. W jednej z nich bohater fantazjował o zamordowaniu nauczyciela. Jeden z jego szkol-

„To nie dla mnie. To dla moich dzieci, moich braci, moich sióstr, które zerżnęliście. Zrobiłem to dla nich. Zrobiłem to, kiedy przyszedł odpowiedni czas. Musiałem to zrobić. nych znajomych, Ian MacFarlane, mówił po masakrze: „Sztuki Cho Seung-hui były dla nas jak z koszmaru. Gdy tylko usłyszałem o strzelaninie na kampusie w Virginia Tech, w pierwszej chwili pomyślałem o moich przyjaciołach. Drugą myślą było, że to pewnie był Cho”. Co prawda Seung-hui był wielokrotnie kierowany na konsultacje psychologiczne i psychiatryczne, jednak nigdy nie znalazł się pod stałą opieką. Wiemy, że cierpiał na depresję i miał za sobą próbę samobójczą. Pierwszą ofiarą szaleńca była osiemnastoletnia Emily Hilscher – dziewczyna, z którą, podobno, był związany, choć mówi się też, że żywił do niej obsesyjne, nieodwzajemnione uczucie. Choć jego motywy są bardzo złożone, wszyscy zajmujący się sprawą są zgodni, że miały podłoże psychopatyczne. Profesor James Alan Fox z instytutu kryminologii Northeastern University powiedział o nim: „Praktycznie pod każdym względem Cho jest prototypem masowych zabójców, których postacie badałem przez ostatnie 25 lat”. Pełen nienawiści manifest, jaki pozostawił po sobie zabójca, zdradza dodatkowo, że był on osobą niepotrafiącą odnaleźć się w amerykańskim społeczeństwie. Sam, zanim zamieszkał w kampusie, mieszkał w biednej dzielnicy imigrantów i szczerze nienawidził ludzi, którym żyło się le-

piej. Można wręcz odnieść wrażenie, że po przeprowadzce do Stanów przytłoczył go tamtejszy styl życia – wszechobecny konsumpcjonizm i niesamowity pęd. Być może, jako Koreańczyk, spotykał się z nietolerancją i alienacją. Winą za masakrę obarczał Amerykanów. W nagraniu, które wysłał do telewizji NBC po zabiciu dwóch pierwszych ofiar, mówił m.in.: „Zniszczyliście moje serce, pogwałciliście moją duszę i podpaliliście sumienie. (…) Wiecie jak to jest kopać własny grób? Wiecie jak to jest, kiedy podrzynają wam gardło od ucha do ucha? Wiecie jak to jest, kiedy torturują was za życia? Wiecie jak to jest być poniżanym i zostać przybitym do krzyża? (…) Mieliście wszystko, czego wam było trzeba. Ale nie wystarczały wam wasze mercedesy, bachory. Nie wystarczały wam wasze złote naszyjniki, wy snoby. (…) To była wasza decyzja. Teraz macie krew na rękach, której nigdy nie zdołacie zmyć. (…) To nie dla mnie. To dla moich dzieci, moich braci, moich sióstr, które zerżnęliście. Zrobiłem to dla nich. Zrobiłem to, kiedy przyszedł odpowiedni czas. Musiałem to zrobić.” Każda z tych tragedii wstrząsnęła opinią publiczną na całym świecie. Zarówno urzędujące władze, jak i opozycja, w bardzo ostrych słowach wypowiadały się na temat postępowania morderców i domagały się restrykcji w posiadaniu broni. Podobnie zareagował obecny prezydent USA, Barack Obama, który w swojej mowie na dorocznej konferencji Krajowej Ligi Miast domagał się ograniczeń szczególnie wobec broni automatycznej (James Holmes użył właśnie automatycznego karabinu wojskowego). Jak zawsze, w mediach zawrzało. Dziennikarze na całym świecie zadają sobie pytanie, czy naprawdę musiało dojść do kolejnej tragedii, żeby władze dostrzegły szerzący się problem. Jak podaje Newsweek, w 2010 roku w co trzecim amerykańskim domu znajdowała się broń. Mimo reakcji Obamy na konferencji Krajowej Ligi Miast nie należy spodziewać się znaczących zmian w amerykańskim systemie prawnym – prezydent podkreślił, że popiera prawo do posiadania broni. Według niego wystarczy kontrola i zdrowy rozsądek.

21


Publicystyka

nienawiść.ne Agresja słowna w Internecie dotyczy ostatnio wszystkich. Obrażony może zostać każdy: sportowiec, polityk, celebryta i statystyczny Kowalski. W odpowiedzi pojawia się coraz więcej akcji przeciwdziałających zjawisku, które niekiedy budzą spore kontrowersje. Alicja Woźniak

N

ienawiść w Internecie to zjawisko, chciałoby się powiedzieć, stare jak świat, ale zdecydowanie tak nie jest. Istnieje stosunkowo od niedawna i nie sposób je pominąć. Fora wypełniają obraźliwe i nierzadko wulgarne sformułowania pod adresem osób o odmiennych przekonaniach politycznych czy prezentujących skrajnie różną postawę życiową. O ile można jeszcze próbować zrozumieć niechęć do ludzi o przeciwstawnym światopoglądzie, o tyle nie do zaakceptowaIlustr. ER

nia jest nienawiść do przedstawicieli innych narodowości, ras, wyznań czy mniejszości seksualnych. Internet daje niestety doskonałą możliwość jej wyrażania i wielu ją wykorzystuje bez żadnych skrupułów. O problemie mówi się coraz głośniej. Niewątpliwie do dyskusji przyczynił się projekt zatytułowany „Grażyna Żarko”. Bohaterka videobloga zasłynęła w serwisie youtube z radykalnych poglądów na wychowanie młodzieży i świat celebrytów. Charakterystyczna dla filmików stała się też religijna otoczka, m. in. samo powitanie: „Grażyna Żarko. Katolicki głos w In-

ternecie”. Wydaje się, że na portalu youtube coraz trudniej wywołać sensację, gdyż w zawrotnym tempie przybywa nowych filmów. W tym przypadku stało się inaczej. W niedługim czasie pojawiła się ogromna liczba wulgarnych komentarzy, w tym gróźb, kierowanych pod adresem Żarko. Skala agresji, która ujawniła się dzięki videoblogowi, przeraziła wielu. Jak się później okazało, cały pomysł był manipulacją, mającą ukazać wagę problemu internetowej nienawiści. Pomysłodawców projektu, Grzegorza Cholewę i Bartłomieja Szkopa, oraz Annę Lisak, wcielającą


et.pl się w postać Żarko, poziom agresji wśród internautów przerósł. Zrezygnowano z kontynuowania projektu ze względów bezpieczeństwa. W końcu przecież mogło dojść do prób spełnienia gróźb. Nienawiść i najbardziej niecenzuralne słowa przepełniające komentarze to jeden problem. Eskalacja wściekłości w sieci na pewno świadczy o nastrojach ludzi, dających upust negatywnym emocjom właśnie w Internecie. Drugim niewątpliwym problemem jest brak jakichkolwiek kar nakładanych na internautów stosujących groźby. Słowa określające Grażynę często nie miałyby prawa zostać wypowiedziane ani w prasie, ani w radiu czy w telewizji. Powszechnie wiadomo, że nadawca, który dopuściłby się ukazania podobnych treści, zostałby ukarany. Niestety, w Internecie dzieje się całkowicie odwrotnie. Panuje pozorna anonimowość i olbrzymie poczucie bezkarności. Podobne kwestie należałoby rozwiązywać na drodze prawnej, co praktycznie jest niemożliwe. Rodzime prawodawstwo ciągle nie dorasta do potrzeb współczesnego rozwoju nowoczesnych technologii. Może coś się zmieni dopiero wtedy, gdy przepisy zaczną tworzyć ludzie, którzy nie pamiętają świata bez Internetu i dobrze rozumieją jego siłę. Projekt „Grażyna Żarko” nie jest jedynym przejawem walki z nienawiścią w Internecie. Istnieje wiele innych, mniejszych i większych, inicjatyw: przeważnie stron internetowych i petycji dotyczących zmian w prawie. Zalicza się do nich akcja „Komentuj. Nie obrażaj” zainicjowana przez Związek Pracodawców Branży Internetowej. Kampania ruszyła z rozmachem. Swój udział zadeklarowały największe polskie serwisy. Kampania ma na celu podniesienie poziomu kultury w sieci. Stworzono nawet kodeks, zawierający trzy zasady kulturalnego komentowania, oparty na haśle „Komentuj. Reaguj. Bądź sobą”. Pomysłodawcy namawiają do aktywnej działalności na forach oraz rzetelnej argumentacji, zgłaszania administratorowi obraźliwych postów i przestrzega-

nia zasad kultury, nawet w głoszeniu kontrowersyjnych opinii. Wszystko wydaje się oczywiste. Grupa ludzi chce uświadomić innym, że nie wolno akceptować chamskich zachowań w dyskusjach i należy szanować adwersarzy, niezależnie od ich poglądów. Pomimo dużego poparcia ze strony mediów, wielu internautów odnosi się do akcji z dużą rezerwą. Czytając komentarze można zaobserwować, że użytkownicy najbardziej obawiają się cenzurowania wypowiedzi. Argumentują, że prawda, szczególnie, jeśli jest bolesna, stanie się niewygodna i przez to ocenzurowana. Jeden z użytkowników pisze pod poświęconym akcji artykułem na portalu Onet.pl, że zgłaszał obraźliwe posty, a mimo to nie zostały usunięte. Konkluduje, że akcja dotyczy jednej tylko opcji politycznej, a przedstawiciele „tej jedynie słusznej” mogą obrażać, ile dusza zapragnie. Nie dziwią także obawy przed totalitarnymi zapędami. Internauta podpisujący się nickiem RCL twierdzi: „To jest walka z anonimowością w Internecie (‹‹Bądź sobą››). Otóż stanowczo się temu sprzeciwiam. Staram się nikogo nie obrażać, ale wolę śmietnik anonimowych komentarzy od Orwellowskiego Wielkiego Brata, wymagającego posługiwania się wszędzie imieniem i nazwiskiem. Dziękuję, jakoś poradzę sobie z trollami bez pomocy internetowej policji”. Powyższe wypowiedzi pokazują, jak bardzo nieufną postawę internauci prezentują wobec prób jakiejkolwiek (nawet w założeniu pozytywnej) ingerencji. Strach przed cenzurą i autocenzurą wydaje się uzasadniony, ponieważ sieć stanowi dla wielu ludzi, nie tylko młodych, wielką jednoczącą siłę, którą można skierować nawet przeciwko decyzjom władz. Widać zatem, że z jednej strony ludzie brzydzą się nienawiścią i wylewaniem pomyj w Internecie, ale z drugiej boją się działań, mających na celu ukrócić podobne praktyki. Tak czy inaczej, problem istnieje i nie zanosi się na zmiany. Co więcej, oprócz nieznajomych o innych przekonaniach, których sukcesywnie się obraża i ośmiesza, istnieje jeszcze jedna grupa, stanowiąca niezwykle wdzięczny obiekt ataku. Są to celebryci i osoby powszechnie znane. Sprawę poruszył Newsweek, w jednym z marcowych numerów, w artykule zatytułowanym „Zabić celebrytę”. Głównymi bohaterami tekstu stali się Jarosław Kuźniar (prezenter stacji TVN) i Zbigniew Hołdys. Obaj narazili się internautom swoimi medialnymi wystąpieniami. Kuźniar zapowiedział, że odejdzie z telewizji, jeśli tylko dosta-

nie tysiąc listów z żądaniem odejścia. Wysłano ich dużo więcej, ale nie doprowadziło to do zapowiadanego efektu. Hołdys rozsierdził z kolei forumowiczów swoim publicznym poparciem dla ACTA. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Pojawiło się mnóstwo wpisów wyrażających negatywne emocje oraz bardziej zmasowane akcje, jak np. „Wkurwia mnie Zbigniew Hołdys” na Facebooku. Oczywiście obie postaci są jednymi z wielu opluwanych, co doskonale widać na plotkarskich portalach. Po raz kolejny ujawnia się tutaj brak jakichkolwiek społecznych konsekwencji. Jeżeli można mieszać z błotem kogoś, podpisującego się na forum jedynie nickiem, to dlaczego nie można wyżyć się na osobie publicznej? Wielu myśli właśnie w ten sposób. Sytuację tłumaczył w tygodniku Stanisław Mencwel z firmy Corporate Profiles Consulting, zajmującej się analizami kulturowymi i społecznymi: „Czujemy nasilenie potrzeby ataku na establishment. Młody człowiek, który często jest dobrze wykształcony, a ma małe szanse na życiowy sukces, widzi w Jarosławie Kuźniarze czy Joannie Musze przedstawiciela establishmentu, do którego nie ma dostępu. A ludzie czują, że ich potencjał jest podobny”. Na pewno po części wynika to z głębokiego poczucia niesprawiedliwości we współczesnym świecie. W tej sytuacji dla niektórych jedynym sposobem wyrzucenia negatywnych emocji, staje się komputerowa klawiatura. Ich obiektem może zostać praktycznie każdy, a już polityk jest wyjątkowo łakomym kąskiem. Pojawia się świadomość, że mamy możliwość ostro skrytykować każdego: sztucznie uśmiechniętą gwiazdę czy zadufanego w sobie członka dowolnej partii. Nigdy wcześniej tak nie było. Internet w krótkim czasie stał się odzwierciedleniem wielu spraw dotyczących nas wszystkich. Jesteśmy świadkami zmian społecznych, widocznych również w sieci. Niewątpliwie należy do nich wzmagająca się agresja, także werbalna. Można zadawać sobie pytanie, w jakim kierunku pójdzie zjawisko: zacznie się nasilać, a może słabnąć? Całkowity brak kultury słowa ma szansę okazać się w przyszłości tzw. chorobą wieku dziecięcego. Internet istnieje od niedawna, więc może dlatego ludzie często niewłaściwie się z nim obchodzą. Z czasem opanujemy zasady wirtualnego savoir-vivr’u, bo nauczymy się korzystać z sieci, z pożytkiem dla siebie i dla innych. To jest optymistyczny scenariusz, a czy się sprawdzi, zobaczymy w ciągu najbliższych lat.

23


Fotoplastykon

Grupa KAPA powstała spontanicznie i gwałtownie. Dwie osobowości w jednej całości Kamila Sujka i Paweł Czarnecki. On filmuje, ona ilustruje, razem fotografują. Można ich zobaczyć na blogach: www.czarny-paw.blogspot.com oraz www.kamila-sujka.blogspot.com.”

więcej na str. 36


25


Kultura

Teatr w

Żyjemy w czasach powszechnej cyfryzacji. Internet zastępuje już nie rozpatrywać w kategoriach niebezpieczeństwa czy kroku

Zuz anna

O

rganizatorem akcji „WŁĄCZ TEATR!” jest Narodowy Instytut Audiowizualny, który w ciągu czterech dni (6-9 września) udostępnił na swojej stronie internetowej jedenaście wyjątkowych spektakli. Przedsięwzięcie zainaugurowało otwarcie sezonu teatralnego 2012/2013. I tak mieliśmy okazję obejrzeć spektakle, które już dawno zniknęły z repertuarów polskich teatrów i te, które ze względu na wymagającą scenografię grane były jedynie kilkakrotnie. Dostępne on-line o określonych godzinach po zakończeniu akcji trafiły do NINATEKI. Tu każdy może o każdej porze włączyć dowolny tytuł, a są to pozycje naprawdę godne uwagi. W repertuarze pojawiły się przedstawienia wybitnych polskich reżyserów: Jarzyny, Warlikowskiego, Wajdy, Grzegorzewskiego, Klaty, Trelińskiego, Cieplaka, Brala, Libery – a także teatrów - Gardzienice i Teatru Pieśni Kozła. Sześć sekcji tematycznych, cztery wieczory i jeden monitor. Bez wychodzenia z domu, kupowania biletów i zakładania eleganckich ubrań. Wystarczyło włączyć o odpowiedniej porze stronę internetową Instytutu i na ekranie pojawiały się współczesne inscenizacje Szekspira, Wyspiańskiego czy Becketta. Ta wyjątkowa okazja przyciągnęła przed ekrany komputerów tłumy widzów. Miłośnicy teatru nie mogli przecież przegapić takiej okazji. Czy aby na pewno? Oglądanie filmów w komputerze stało się nieuniknionym postępem wraz z błyskawicznie rozprzestrzeniającą się popularnością Internetu. Część obaw związanych z udostępnianiem sztuk teatralnych on-line wiąże się z widocznymi dziś następstwami pojawienia się filmu w sieci. Ludzie rzadziej chodzą do kina. Pustoszeją miejsca projekcji, spotkań

Ilustr. ER

czy dyskusji . Wraz z wkroczeniem teatru do Internetu nasuwa się pytanie: czy to samo stanie się w tym przypadku? Czy staną się biernymi odbiorcami zapisu filmowego sztuk teatralnych? Przecież nie tego pragną twórcy, aktorzy. Każdy spektakl jest nie tylko inscenizacją, a spotkaniem z żywym człowiekiem. Zarówno tym na widowni, jak i tym na scenie. Czy dostępność teatru w Internecie nie jest zbyt dużym zagrożeniem? Z pewnością stanowi pewnego rodzaju wyzwanie, ale także daje ogromne możliwości. To one powinny zwrócić naszą uwagę. Nowe media w sztuce to zagadnienie wciąż kształtujące się, niejednoznaczne w swej egzystencji. Artyści podzielili się na grono entuzjastów i tych, którzy do tego tematu podchodzą z pewną rezerwą. Na przestrzeni wieków można zaobserwować pewną nieskomplikowaną w swej istocie tendencję. Boimy się nowego, lecz z drugiej strony mamy świadomość, że nie unikniemy postępu. Przecież nowe media stoją u podstawy większości sztuk audiowizualnych. W dzisiejszych czasach mamy jednak narzędzia by jeszcze bardziej zgłębić ich możliwości. Podobne obawy pojawiły się w latach pięćdziesiątych, gdy w telewizyjnej ramówce zagościł Teatr Telewizji. Pierwszym pełnym widowiskiem teatralnym, przygotowanym specjalnie dla Telewizji Polskiej było „Okno w lesie” wyemitowane w 1953 roku. Jednak złowróżbne przepowiednie ukazujące opustoszałe widownie i ludzi siedzących całymi dniami przed odbiornikiem telewizyjnym nie sprawdziły się. Czy instytucja teatru obumarła? Historia pokazuje, że gdyby twórcy pozostali na scenie ani Jarzyna ani Klata nie umieściliby kultowych bohaterów szekspirowskich w tak fascynujących sceneriach, a zarazem kontekstach. Teatr Telewizji stworzył odrębną


Internecie tylko bibliotekę i kino, ale także… teatr. Czy zjawisko to możemy naprzód w postrzeganiu jednej z najstarszych form sztuki? Bućko kategorię inscenizacji sztuk. Emitowane w Internecie są kontynuacją jej rozwoju. Wkroczenie w sferę medium o tak szerokim zasięgu może jedynie odsłonić jego nowe perspektywy. I tak Grzegorz Jarzyna przeniósł akcję „Makbeta” na współczesny Bliski Wschód. Oczywiście, podobny efekt otrzymałby dzięki odpowiedniej scenografii na scenie. Jednak nie do końca. Spektakl zarejestrowany okiem kamery umożliwia budowanie konkretnych obrazów, nieosiągalnych w teatrze. Kadry przedstawiające kilka pomieszczeń naraz, a zarazem pojedyncze akcje przekazuje dodatkową treść. Wędrówka obrazu za bohaterem intensywniej ukazuje jego szaleństwo. Wewnętrzny konflikt protagonisty staje się bliższy i lepiej zrozumiały. Podobnie u Jana Klaty i jego Hamleta. Mury Stoczni Gdańskiej nadały historii nowy charakter. Organizatorzy akcji postawili bowiem na postęp i różnorodność. Zaprezentowane podczas akcji spektakle z różnych powodów wpisywały się w ideę przedsięwzięcia. Jednak każdy z nich reprezentował coś świeżego, charakterystycznego dla poszukiwań, na które Narodowy Instytut Audiowizualny daje szansę nie tylko twórcom, ale przede wszystkim widzom. Dotarcie do tak szerokiego grona widzów jest bezcenne. Przecież nie w każdej miejscowości znajduje się teatr. W dodatku trzeba przyznać, że nie każdego na tę przyjemność stać. Być może to optymistyczne podejście do tematyki, lecz wierzę, że akcja Narodowego Instytutu Audiowizualnego okaże się ogromnie ważnym początkiem nowego rozdziału w rozwoju sztuki performatywnej. Inicjatywa „WŁĄCZ TEATR!” to projekt ludzi, którym przede wszystkim zależy na udostępnianiu kultury. Tej najwyższych lotów, największych

twórców. Ilu z nas miało okazję obejrzeć spektakl w reżyserii Klaty, Grzegorzewskiego czy Trelińskiego, a ilu jedynie mogło przeczytać ich recenzje? Z jednej strony to zamknięcie teatru i jego dostępność jedynie dla wąskiego grona odbiorców tworzy pewnego rodzaju magię, wyjątkowość i niepowtarzalność widowisk, z drugiej napotykamy na niebezpieczne pojęcie „sztuki elit”. Sztuka sceniczna wydostała się z czterech ścian. Eksploruje przestrzenie miejskie, opuszczone budynki, ulice, a teraz przedostaje się do świata wirtualnego. Tu z pewnością znajdzie nowych zwolenników i zadomowi się na dłużej. Może inicjować dialog na linii twórca - odbiorca, tak ważny dla ludzi sztuki. W ręce reżyserów wkłada narzędzia, dzięki którym powstają prawdziwe dzieła. Aktorzy poruszają się w sferach i miejscach, które przez długi czas ograniczały się jedynie do kawałka podłogi. Miejmy nadzieję, że inicjatywa Narodowego Instytutu Audiowizualnego zachęci zarówno twórców teatru jak i odbiorców do wspólnej dyskusji. Współcześni artyści wkraczają bowiem na nowe obszary, które warto wraz z nimi odkryć. Nie myślmy o syntezie nowych mediów i klasycznych form sztuki jedynie w negatywny sposób. T Badajmy, eksplorujmy, otwórzmy się na teatr nowych możliwości. Już dziś wiadomo, że Instytut nie zamierza poprzestać na jednorazowej akcji. W przyszłym roku wyda rejestrację „Pasji wg św. Łukasza” Krzysztofa Pendereckiego w reżyserii Grzegorza Jarzyny, której prapremiera odbyła się w tym roku w Alvernia Studios. Teatr w światowej klasy wytwórni filmowej? Czekając na efekty zachęcamy do obejrzenia udostępnionych w NINATECE spektakli pod adresem: http://www.nina.gov.pl/ninateka.

27


Kultura

Obrazki

z apokalipsy Świat stoi na krawędzi zagłady co najmniej od czasów biblijnego potopu. Gniew Boga w kinie szybko zastąpiła jednak nieokiełznana natura, katastrofy statków i samolotów, a także inwazje obcych. Kino pokochało destrukcje i efektowną walkę o przeżycie, operując wciąż na tych samych pragnieniach oraz lękach… czy aby na pewno? Szymon Stoczek

28 Ilustr. Kalina Jarosz


Kultura

Z

agłada ziemi i wielkie katastrofy to tematy często powracające w filmach, do których widzowie już dawno przywykli. Zagrożenie kataklizmem, bronią biologiczną i atomową to motywy powtarzane do znudzenia począwszy od filmów sensacyjnych, a skończywszy na wielkich hollywoodzkich operach zniszczenia. W ariach tych ostatnich przoduje Roland Emerich, który zaserwował ziemi: Atak pająków, amerykańską Godzillę, obcych w Dniu niepodległości, następne zlodowacenie w Pojutrze, a także serie kataklizmów inspirowanych przepowiednią Majów, w swoim dziele ,,totalnym”, jakim był film 2012. Za Emerichem były jednak nieprzebrane rzesze reżyserów różnego formatu, których również pociąga wizja efektownych katastrof. Pierwsze filmy nurtu powstały za czasów kina niemego, były to: Fire! Jamesa Williamsona, Atlantis Augusta Bloma i Arka Noego Michaela Curtiza. Prawdziwy złoty okres dla tego typu produkcji przypadły na lata ‘70, kiedy filmy katastroficzne nie tylko stały się modne, ale także zostały docenione przez szwedzką Akademię. Filmy takie jak Port lotniczy Henrego Hathaway’a i Georga Seatona , Tragedia Posejdona Ronalda Neame’a czy Trzęsienie Ziemi Mark’ Robsona cieszyły się powodzeniem głównie dzięki coraz większym możliwościom efektów specjalnych i niezłej obsadzie. Drugą wielką falę popularności filmy katastroficzne odnotowały w latach 90. dzięki produkcjom takim jak Twister Jana De Bonta, Dzień Niepodległości Rolanda Emericha oraz Titanicu Jamesa Camerona (obok Tragedii Posejdona, jednym z najczęściej odświeżanych filmów katastroficznych). Duży wkład w rozwój gatunku wniósł jego silny flirt z science-fiction, szczególnie z filmami o inwazji obcych, które mimo swojej schematyczności są i dziś całkiem popularne wśród widzów. Wymienić można choćby Wojnę Światów Stevena Spielberga, Inwazję: bitwę o Los Angeles oraz wchodzący dopiero do kin Battleship: bitwę o ziemie. Skąd jednak w kinie utrzymujące się od lat zainteresowanie filmami o grożącej nam zagładzie i niespodziewanych kataklizmach? Dlaczego wielu widzów tak bardzo pragnie oglądać w kinie obrazy destrukcji? Katharsis i zagłada Za popularność tematyki filmów katastroficznych odpowiadają w sporej mierze gusta samych odbiorców ukształtowane przez katastrofistyczne wizje. Myślenie o naszych czasach, jako o chwilach schyłku cywilizacji, ma się nieźle co najmniej od zimnej wojny. Stra-

szenie ludzi groźbą epidemii, terroryzmem i ekologicznym kryzysem to widoczne koła zamachowe wielu megaprodukcji. A te bardziej ukryte przyczyny sukcesów kasowych? Naukowcy z uniwersytetu Ohio doszli do wniosku, że filmy katastroficzne skłaniają ludzi do myślenia o najbliższych. Smutne i straszne historie miałyby skłaniać nas do poszukiwania pozytywnych aspektów życia we wspólnocie i docenienia tego, co mamy. Zniszczenie miast i dobytku cywilizacji miałoby więc działać jak swoiste, choć nieco odmienne od antycznego, katharsis. Katastrofa w filmach może być interpretowana jako akt oczyszczenia; ten zły świat ginie i teraz dopiero możliwe staje się odbudowa cywilizacji od podstaw.

Dlaczego tak wielu widzów pragnie obrazów destrukcji? Oglądanie obrazów katastrof w kinie może mieć przy tym właściwości niemal terapeutyczne, jeśli tylko odpowiednio spojrzeć na wzmiankowane filmy. Widz, przeżywając zagładę, może zetknąć się za pośrednictwem ekranu z zagrożeniem i zupełnie je oswoić. Tym bardziej, że katastroficzne wydmuszki XXI wieku mają mało wspólnego z przebiegiem prawdziwych kataklizmów. NASA założyło nawet specjalną stronę, aby uspokoić ludzi przerażonych filmem 2012 „Filmowcy nadużyli obaw społeczeństwa dotyczących końca świata. (…) Otrzymaliśmy od przerażonych ludzi tyle pytań w tej sprawie, że musieliśmy założyć osobną stronę, na której obalamy mity. Nigdy wcześniej nie musieliśmy robić czegoś takiego”, ubolewa Donald Yeonans z NASA. Filmy katastroficzne rozmijają się z prawdą także jeśli chodzi o zachowanie ludzi. „Hollywood pokazuje panikujących ludzi, ale moje badania wskazują, że w 9,9 na 10 przypadków ludzie wcale nie zaczynają wariować, lecz zachowują się całkiem racjonalnie. Pomagają także innym”, mówi Ed Galea z uniwersytetu w Greenwich. Zawieszenie zasad logiki i prawdopodobieństwa może mieć jednak czasem pewien pozytywny potencjał. Podkreślenie umowności destrukcji, czy też jej przerysowanie może oddalać od widza realny wymiar zagrożenia, pomagając mu zdystansować się do dziejącej się na ekranie akcji. Z drugiej strony, zbytnie przejęcie się obrazami zagłady może wzmagać

lęk. Filmy katastroficzne starają się bowiem wywołać wrażenie ,, to może zdarzyć się i tobie”. Nie przypadkiem amerykańscy scenarzyści wybierają na ich bohaterów ludzi po rozmaitych przejściach, czy z rodzinnymi problemami, które często koniec końców rozwiązują przeżywszy kataklizm. Jednostka, walcząc z nieokiełznanymi żywiołami, dowodzi w pełni swojej wartości – katastrofa, czymkolwiek by nie była, nie jest w stanie zniszczyć jej woli przetrwania i zachwiać jej moralnym obowiązkiem (tu traktowanym najczęściej wybiórczo, jako troska o najbliższych). Przetrwanie kataklizmu oznacza tu najczęściej nie tylko dalsze życie, ale życie już odmienione, inne i lepsze. Polityka apokalipsy Polityczny wymiar destrukcji jest silnie akcentowany w filmach katastroficznych. Nieraz podkreśla się ślamazarność polityków, ich niedowierzanie naukowcom, bądź też ich niezwykłą zdolność przewidywania i reagowania na niepokojące wydarzenia. Szczególnie wyraźnie jest to widoczne w filmach o kryzysach globalnych, w których to właśnie na barkach polityków spoczywa obowiązek ocalenia obywateli. Katastrofa pełni przy tym funkcję jednoczącą społeczeństwo wokół postaci przywódcy. Jak zauważa Ignacio Ramonet: „We wszystkich przypadkach, katastrofa powoduje pewien rodzaj ‹‹stanu wyjątkowego››”, który wręcza wszelkie uprawnienia, począwszy od środków transportu, aż do władz państwowych: policja, wojsko czy ‹‹załogi››. Przedstawiany jest jako ostateczne wyjście, a instytucje te są jedynymi zdolnymi sprostać niebezpieczeństwom, zaburzeniom i rozpadowi, które zagrażają społeczeństwu, dzięki ich strukturom i wiedzy technicznej”. Stany wyjątkowe sankcjonują więc zastany układ sił politycznych. Stanowią moc petryfikującą władzę nad infantylnym społeczeństwem, które panikuje, zezwierzęca się i nie jest w stanie myśleć racjonalnie w obliczu kryzysu. Takie społeczeństwo nie będzie mogło być demokratyczne, lecz będzie musiało być rządzone silną ręką technokratów, od których zależeć będzie przetrwanie. Zniszczenie dorobku cywilizacji, dawnego porządku jest szansą na nowe ukształtowanie świata. „Bohaterowie giną, ale pozostaje po nich pamięć, upamiętnimy ich każdą położoną cegłą, każdym obsianym polem, każdym pocieszonym dzieckiem nauczonym na nowo radości z tego, co odzyskaliśmy. – naszą planetę, nasz dom” – ten fragment przemówienia prezydenckiego z Dnia zagłady w reżyserii Mimi Leder wymownie świadczy

29


o możliwości zmian, ale także o ,,resecie” ludzkiej rzeczywistości, o jakiej skrycie marzy każda władza. W 2012 ginie nie tylko stary świat, ale także czas zaczyna się liczyć znowu od zera. Filmowa katastrofa to post-teologiczny dzień Sądu Ostatecznego, w którym nie ma już mowy o żadnym zbawieniu, a jedynie o odroczeniu zagłady. Wymiar politycznego wybawienia przykrywa obietnice jakiegokolwiek zbawienia. Jedyne, na co może liczyć ludzkość, to mozolne konstruowanie nowego ładu i podsycana politycznymi obietnicami nadzieja na lepszy świat. Nadzieja złudna – za każdym razem skrycie okupiona zarzuceniem idei demokracji.

widz odnajduje dobrze mu znane elementy własnego świata i styka się z negatywnymi aspektami postępu. Wygląd przybysza z innej planety przywodzi często na myśl mikroorganizmy oglądane pod mikroskopem lub też potwory rodem z sennych koszmarów. Najbardziej znany obcy z Aliena Ridley’a Scotta według niektórych źródeł miał przyśnić się rysownikowi Hansowi Rudolfowi Gigerowi, według innych, twórcy mieli inspirować się morskim mikroorganizmem. Obcych trzeba naznaczyć, niemal napiętnować, aby zamaskować ich sztucznie podtrzymywaną odmienność. Strach przed nimi wynika z lęku przed byciem kolonizowanym,

Nie przypadkiem amerykańscy scenarzyści wybierają na ich bohaterów ludzi po rozmaitych przejściach czy z rodzinnymi problemami, które często koniec końców rozwiązują przeżywszy kataklizm. Nowy, obcy ład Popularność UFO zbiegła się w czasie z nastaniem bardziej laickich tendencji w zachodniej kulturze. Można pokusić się o stwierdzenie, że w filmach science-fiction wszechmocnego Boga zastąpiły legiony inteligentnych obcych, dążących do ekstradycji człowieka i całej jego kultury. Dlaczego jednak inteligentna cywilizacja miałaby rujnować nasz świat, zamiast wziąć ziemian podstępem? Na to pytanie odpowiedzi w filmach najczęściej w ogóle nie ma. Irracjonalny gniew obcych wydaje się być dalekim odpryskiem opowieści o zagniewanym Stwórcy karzącym dotkliwie swój lud, bądź też jeszcze jedną z wersji bardzo starych wojennych lęków: silny najeźdźca chce zdobyć nasze ziemie. Filmy o atakach UFO ujawniają jednak jeszcze jeden ciekawy aspekt: tak naprawdę nie ma w nich żadnych obcych – jesteśmy tylko my z naszymi lękami. Wielka technologia genialnej cywilizacji niemal zawsze ulega prymitywnym ludzkim zdobyczom techniki i sprytowi. Człowiek zwycięża z kosmicznymi najeźdźcami, którzy koniec końców okazują się być ograniczeni umysłowo. Sposób myślenia obcych jest typowo ludzki, zaś kostiumy potworów i futurystyczne tło to dekoracje bardziej efektownych i często infantylnych filmów wojennych XIX wieku. W technologii obcych cywilizacji Ilustr. Katarzyna Domżalska

sprowadzonym do podrzędnej roli niewolnika. Pokutuje tu zachodnia obawa przed zemstą za okrutne czasy europejskich podbojów. Popkultura w micie obcych najeźdźców ujawnia swoje najbardziej wstydliwe historiozoficzne lęki. Inna wizja Schematyczność filmów katastroficznych może razić, ale także stanowi ich siłę. Pragnienie oglądania zniszczenia jest, czy tego chcemy czy nie, silnie zakorzenione w ludziach. Zdarzają się przy tym filmy porzucające wytarte ścieżki, skupiające się na bardziej osobistym wymiarze tragedii, wymienić należy choćby Ostatni Brzeg Rusella Mulcahy, Melancholię Larsa Von Tiera, Ofiarowanie Andrieja Tarkowskiego. Zamiast efektownych wybuchów dostajemy w nich psychologiczne stadium ludzkich zachowań i charakterów. Oglądając artystyczne wizje katastrof – nie jesteśmy już w bezpiecznym dystansie, przeżywamy, a nie tylko oglądamy, stając się podobnymi do dziecka i ojca z wiersza Walta Whitmana Nocą na plaży: „Dziecko trzyma ojca za rękę. Tamte ciemne chmury/idące zwycięsko znad horyzontu wkrótce pożrą wszystko na swej drodze,/ obserwując ostatnie łzy”. Bo czy jest powód ukrywać łzy, kiedy, po zniszczeniu ,,świata”, Świat dalej trwa?

J

ma


Kultura

Jestem

atematyczną, oczytaną

katarynką Rozmowa z Katarzyną Fetlińską. Łukasz Zatorski

Ł

ukasz Zatorski: Glossolalia to osobliwy tytuł, sam w sobie ewokujący jednym panoramy biblijnych obrazów lub też pociągający innych ze względu na głębię niezrozumiałego, obco brzmiącego słowa. To dar mówienia wieloma językami, częstokroć niezrozumiałymi, nieistniejącymi, co go odróżnia od ksenolalii, czyli posługiwania się językami już istniejącymi, chociaż także niezrozumiałymi dla tego, przez którego one przemawiają. Czytając Twój debiutancki tom, od pierwszego wiersza daje się rozpoznać to, że pojęcie „języka” traktujesz hybrydycznie, by nie rzec – rizomatycznie, bo nie chodzi w nim tylko o przenikanie się słów i znaczeń, ale także obrazów, dźwięków, odniesień kulturowych czy wyimków biograficznych. Wydajesz się traktować język jako kłącze, rozgałęziające się na wiele słowników i mikrostruktur, do których zbliżasz się albo przez dokładną obserwację ich wzajemnych połączeń, albo przez ich sabotujący, choć wysublimowany, demontaż. To coś więcej niż ironiczna satysfakcja Czesława Miłosza, mówiącego iż nie zazdrości krytykom, bo „grał na wielu fortepianach”. Cóż więc znaczą dla Ciebie tytułowe „Glossolalia”? I dlaczego zapisujesz je przez dwa „s”, anglojęzycznie?

31


Kultura

A potem zostają tylko

śmiech i zgroza

- dwie cudowne rzeczy, które pozwalają osiągnąć chwilową transcendencję

32 Fot. Katarzyna Domżalska


Kultura

Katarzyna Fetlińska: Na początek powiem, że bardzo mi miło z Tobą rozmawiać i cieszę się, że przywołałeś Deleuze’a. Kiedy siadam do pisania, wiem, jakich środków użyć, z jakim tematem się zmierzyć. Wszelkie rozwiązania formalne przepływają przeze mnie nieodmiennie nowe i obce. Czuję konieczność, przymus wybrania tych właściwych dźwięków (ponieważ słyszę, nie widzę, język) i tworzę, aby dowiedzieć się dlaczego chciałam akurat to napisać. W Glossolalia splata się wiele języków, o których już wspomniałeś; przede wszystkim sztuka wizualna próbuje przemawiać przez podmiot za pomocą słowa. Tak, jak niektórzy próbowali wyrazić Boga, tak ja próbowałam mówić z perspektywy oka. Pojęcie glosolalii zawiera w sobie element „rozumienia” bądź „nierozumienia”, sugerując problem epistemologiczny (Ile wiem? Czy wiem? Gdzie znajdują się granice wiedzy?), jak również ontologiczny (Czy mówię ja? A może ktoś inny? Czy istnieję? Czy ten świat istnieje?). Glosolalia to wielogłosowość i próba wypowiedzi podmiotu zbiorowego. W końcu uświadomiłam sobie, że to „ja” gdzieś tam istnieje – złożone z wielu języków i części tworzących indywidualny zbiór. To „ja” wciąż powtarza pewne obsesje, wyłazi na wierzch powielając tę samą historię – stąd podwójne ‚s’ bardziej mi pasowało (uważam, że tak słowo jest cieplejsze, symetryczne) i jednocześnie szepcze, syczy jak wąż, który ugryzł się w ogon. Chciałam, aby Glossolalia miała w sobie również ironiczną cząstkę. Czy to jeden z możliwych tytułów dla debiutanckiego tomu wierszy, czy też raczej rodzaj tagu, stałej pieczęci, z którą wstępujesz do świata profesjonalnej literatury, aby na podstawie jej kształtu definiować własną poezję, bądź podrzucić czytelnikowi fundament jej konstrukcji, artystycznej intencji lub pęk interpretacyjnych kluczy? Od razu w tym pytaniu zahaczę także o inną nurtującą mnie kwestię: wnioskując z biblijnych opowieści, glosolalia były „darem”, iluminacją, u Ciebie zaś wydają się być precyzyjną kalkulacją, na mocy której misternie inkrustujesz wiersze właśnie „odpryskami” rozmaitych języków. Ku której ścieżce pisania, a może i poznania, skoro już przywołałaś domenę epistemologiczną, skłaniasz się bardziej? Jesteś człowiekiem matematycznym (ale nie tym Musilowskim) czy charyzmatycznym?

Glossolalia to projekt, którym żyłam przez jakiś czas i musiałam go doprowadzić do końca. Teraz robię coś innego (przynajmniej tak mi się wydaje) i nie chciałabym, aby ten tom był traktowany jako zapowiedź mojej poetyckiej drogi. Jestem matematyczną, oczytaną katarynką. Wszystkie podarowane mi głosy zostały splecione we wstęgę Möbiusa – przetnij w połowie, a całość zostanie zachowana. Przetnij wzdłuż w odpowiednim miejscu, a powstaną dwa nowe, splecione ze sobą. Te głosy tworzą mapę w ujęciu Toblera – z paralelnymi punktami, równymi odległościami i lustrzanym odbiciem. Kalkulacja i jasno określone zasady to gra, a ja lubię gry. Przynajmniej pozornie nie traktują rzeczywistości poważnie, lecz dystansują od niej, próbując oswoić. Nie da się inaczej ujarzmić świata niż przez rytuał. Gra w każdej chwili może zostać powtórzona. Daje złudzenie porządku, przyczyny, skutku i nieśmiertelności. Gra, zawsze matematycznie przekalkulowana, to dla mnie sposób pokonania strachu przed chaosem, niewiedzą, człowieczeństwem i śmiercią. Mówiąc prościej – daj osobie z ZOK napisać książkę, a dostaniesz właśnie coś takiego. Zadając ogólniejsze pytanie o to, jaka jesteś, zbliżam się celowo do materii biograficznej, ale czynię to tylko po to, aby się od niej sprytnie odbić i zapytać Ciebie o podmiot, czy raczej – możliwość i warunki istnienia podmiotu w Twojej dykcji. Gdzie – a może czym? – według Ciebie jest „ja” piszące, mówiące, opowiadające? A może w horyzoncie glosolalii jest ono czystą hipostazą, której chimeryczność zagłuszana jest właśnie przez otaczające ją głosy, a my, biedni i nieświadomi, bierzemy ich szum za „coś”, co możemy nazwać „ja” i obnosić dumnie wśród innych, wierząc że jest oryginalne i niepowtarzalne? Wierzysz w coś takiego jak duchowe linie papilarne czy raczej skłaniasz się ku rozpoznaniom współczesnych proroków humanistyki, głoszących choćby to, że w momencie wypowiedzenia pierwszego nauczonego słowa, wejścia w system językowy, znika bezpowrotnie nasza – że użyję języka kosmologów – osobliwość? Irytuje mnie dominująca obecnie w literaturze polskiej poetyka silnego, osobistego głosu. „Ja”, które opowiada, że jadło kanapkę w tramwaju, z ręką w kieszeni i z palcem w dupie. Myślałam nad tym, czy da się mówić z perspektywy ogółu, zagłuszając podmiot.

Teraz myślę nad tym, czy da się zagłuszyć ogół. Ciężko mi powiedzieć, w co wierzę. Wydaje mi się, że nasza osobliwość nie znika – wręcz przeciwnie – cały czas jest budowana z szumów i śladów, z szeptów i krzyków, aby ulegać ciągłym zmianom. „Ja” to taki błazen, który pławi w przesadzie, bawi, zwodzi, kłamie i straszy, jak jakieś dydko. Jakie zatem znaczenie i wagę ma dla Ciebie tak licznie stosowany gest ekfrazy? Każdy wiersz ma tytuł zapożyczony z jakiegoś obrazu, dzieła sztuki, chyba też znajdą się filmy i albumy muzyczne. Jesteś bardzo szczodra, jeśli chodzi o swoją erudycję; jest takie interesujące, pop-teologiczne, ale niech tam, wytłumaczenie tego, dlaczego lubimy się dzielić ciekawymi obrazami, utworami, cytatami – mianowicie, wynika to z akwitańskiej koncepcji tego, że dobro samo się dzieli. U Ciebie jednak, jak już wskazałaś, nic się samo nie dzieje. Czy nie potrafisz pisać, wyrażać inaczej, jak tylko za pośrednictwem kulturowego uniwersum? Zawsze musi istnieć coś transcendentnego, do czego sięgniesz, aby dopiero za jego nihil obstat móc otworzyć usta? Zawsze mnie zastanawiało, jak przełożyć język wizualny (apodmiotowy) na poetycki. Czy da się wejść w jakikolwiek dialog, czy istnieją właściwie jedynie monologi? Czy istnieje coś takiego jak skuteczna komunikacja, czy może wszystko jest „mówieniem językami”? Ekfraza wynika z mojej fascynacji percepcją wzrokową, z obsesji na punkcie uwieczniania śmierci. Kiedy pisałam ten tom, interesował mnie sposób, w jaki mózg dopatruje się schematów i połączeń między zupełnie odległymi rzeczami; sam z siebie szukając związków i nawiązań. Nie da się nie korzystać z dziedzictwa kultury. Jednocześnie to ciągłe korzystanie, samoistne odnajdywanie się złudnych sensów i przyczyn skazane jest na klęskę, kończąc się błędami i odniesieniami, których tak naprawdę nie ma. A potem zostają tylko śmiech i zgroza – dwie cudowne rzeczy, które pozwalają osiągnąć chwilową transcendencję, niemal mistyczną jasność, poczucie jedności z tym, czego nie było, nie ma, nie będzie. Skoro tak ważna jest dla Ciebie hermeneutyka wzrokowej percepcji, zapytam teraz, czy wolisz o malarstwie rozmawiać, dyskutować, czy też kontemplować je w milczeniu? Zdarza Ci się w ciągu dnia, albo nocy, myśleć intensywnie nad obrazem, który zapadł Ci głęboko

33


Kultura

w pamięć, i to nie tylko w kontekście, że mógłby być tytułem lubinspiracją dla któregoś z Twoich wierszy? Może masz w głowie obrazy, które chodzą za Tobą całe lata? Należysz w ogóle do fanek muzealnego „clubbingu”? Wolę malować. Ciągle coś mi zapada w pamięć, ale przeważnie są to rzeczy z serii „to się już nigdy nie odwidzi”. Najczęściej obrazy przypominają mi się, kiedy patrzę na ludzi, którzy coś jedzą. Najlepiej, żeby wtedy mlaskali bądź dziobali widelcem mniej smaczne kąski. Całymi latami będę pamiętać obraz niebieskawej kobiety w sałacie (to chyba miały być nenufary), na który trafiłam w jednym z antykwariatów. Bardzo chciałabym czasem połazić po muzeach, ale nie mam za bardzo z kim, a sama nie potrafię się zmotywować. Póki co oblatałam większość tych wirtualnych. Jesteś jedną z laureatek „Połowu 2011”. Twoje wiersze znalazły się w końcowym almanachu, jak również miałaś okazję zaprezentować je podczas 17. Europejskich Spotkań Pisarzy we Wrocławiu. Jakbyś miała nakreślić dwie linie: połączenia i zerwania, pomiędzy tymi dwiema książkami: almanachem i debiutem, to jakby one wyglądały? Z pewnością praca nad wyłącznie własnym, debiutanckim tomem poetyckim różni się od pracy nad wyborem wierszy w sąsiedztwie innych „młodych i zdolnych”. Mówiąc szczerze, tom miałam już właściwie gotowy w momencie wysłania wierszy do almanachu. Do zestawu wybrałam nieco starsze teksty, których w większości nie planowałam umieścić w książce. Ułożyłam je w pewną całość, a że nie mogłam wymyślić tytułu (tak bardzo Glossolalia chodziła mi po głowie), to poszłam na łatwiznę. W debiutanckim tomie jest moim zdaniem nieco mniej pierdów niż w Połowowej dziesiątce. Powtarzają się trzy teksty, które dosyć lubię. Jak przeczytałem w zabranym przez Ciebie głosie w debacie „Co dał mi Połów”, występ na literackim festiwalu i szansa zaprezentowania własnych wierszy przed szeroką publicznością skłoniła Ciebie do zainteresowania sztuką performance. Dla dyplomowanego performatyka, takiego jak ja, to miód na serce i jednocześnie zagwozdka, czy w niedługim czasie nie usłyszymy o Katarzynie Fetlińskiej nie tylko jako młodej poetce, ale także artystce multimedialnej. Masz przecież bardzo dobre warunki głosowe do artystycznego przekwalifikowania. Fot. Katarzyna Domżalska

Powiesz coś więcej na temat swojej nowej pasji czy obiektu uwagi? Nie chcę za bardzo zapeszać, bo projekt póki co jest w powijakach. Mam dość występne plany, lecz chciałabym działać w grupie, bo tak lepiej jest rozwinąć skrzydła i więcej da się zrobić. Problemem jestem jednak ja. Póki co mam parę osób, z którymi pracuję, ale są to ludzie, którzy się obawiają i stawiają raczej na śmiech niż pierdolnięcie. Wierzę w siebie, bo wszystko mi jedno i nie odczuwam strachu. Chcę, aby inni się bali. Pożyjemy (do egzaminu licencjackiego), zobaczymy, co to będzie. Performatywność i sztuka performance mają wiele wspólnego z dyskursem zaangażowanym, działaniami i artefaktami silnie nacechowanymi politycznymi komunikatami. Twoje wiersze wydają się być bardziej skierowane ku autotelicznemu, czysto estetycznemu pojmowaniu sztuki i jej zadań. Jak się w ogóle odnosisz do aliansu sfery artystycznej i politycznej? Jest to dla Ciebie ważne, cenne? Odrzucasz to i nie akceptujesz? Pytania dotyczą Ciebie jako twórcy i odbiorcy takiej sztuki. Cenię sobie zaangażowanie, lecz to plasujące się między filozofią a polityką transgresji, w duchu Akcjonizmu Wiedeńskiego. Po prostu nie lubię, kiedy jakakolwiek treść polityczna bierze górę nad artyzmem i jakieś dzieło komentowane jest tylko ze względu na jego ideologiczne konotacje. Liczy się dla mnie koncepcja sztuki dla sztuki, cenię sztukę w ogóle – a nie rozbity na wersy polityczny manifest. Co do wierszy w debiutanckiej książce, to sprawiają wrażenie delikatnych, fakt, ale z nich też chyba dałoby się coś performatywnego wyłuskać. Skoro już była mowa zarówno o biografii, jak i dyplomach, interesuje mnie – jak zapewne w przyszłości wielu historyków literatury – autorka Glossolalii także jako studentka filologii angielskiej. Domyślam się, że ów kierunek można studiować na wiele sposobów, jednakże przychodzą mi do głowy dwa: praktyczny, merkantylny oraz wynikający z miłości do języka, anglosaskiej kultury i przede wszystkim – literatury. Znajdujesz siebie po którejś ze stron? Może myślałaś kiedyś o tym, aby sama tłumaczyć własne wiersze na angielski albo też pójść drogą Brodskiego czy Becketta, i zacząć tworzyć wyłącznie w obcym języku?

Odpowiadam, że miłość do języka i literatury. Tutaj wybór nie jest taki prosty, jakby się mogło wydawać. Chciałabym iść drogą Nabokova, ale póki co nie czuję angielskiego na tyle dobrze, aby w nim pisać poezję bądź prozę (chociaż jestem na dobrej drodze – już zaczęłam notorycznie używać angielskiej interpunkcji). W polskim mogę się wyszaleć. Wiem też, że fascynuje Ciebie również literatura i kultura niemiecka. Prostej antytezy wobec Brytyjczyków czy Amerykanów nie ma, jednakże może to być interesujący literacko kontrapunkt, także w kontekście Glossolalii, gdzie pojawiają się słowa z tego pięknego, absolutnie bez ironii, języka. Zapytam teraz jak redaktorka grubego i kolorowego miesięcznika dla Pań: dlaczego Niemcy? Oczywiście, tym razem jako wnikliwy Perry Mason, proszę o rysopisy, szczegóły i nazwiska. A ja jak redaktor miesięcznika dla Panów powiem, że Niemki są całkiem niezłe, lepsze niż Rosjanki. Niemiecki dlatego, że nie mam w zwyczaju zamykać się w jednym kręgu językowo-kulturowym. Po prostu uwielbiam czytać. Co do wyliczanki, to Rilke, Nietzsche, Wittgenstein, Bayer, Heidegger i Handke przychodzą mi teraz do głowy. Uwielbiam Rilkego – za niesłychane brzmienie jego poezji, rytm, eksperymenty składniowe i zaskakujące połączenia słów. Jestem pełna podziwu dla erudytów, którzy posiadają bogatą wiedzę i jednocześnie właściwie nieograniczony leksykon. U Rilkego pociąga mnie jeszcze nie do końca zarysowana nuta egzystencjalizmu, jego zagłębianie się w tematykę wolności człowieka, niestandardowe podejście do tradycji judeochrześcijańskiej. Lubię Nietzschego za jego przełomowe podejście do moralności, za krytykę Kanta i Platona, a przede wszystkim za kompletnie pokręcony literacko styl wywodów. Czasem zastanawiam się, czy Nietzsche był bardziej filozofem, czy poetą. „Tractatus logico-philosophicus” Wittgensteina czytałam z ogromną przyjemnością, ale niestety nie powiem Ci na jego temat zbyt dużo, bo po prostu wiem za mało o logice formalnej. Musiałabym przeczytać sporo rzeczy słowem „wstępu”, aby wyrobić sobie sensowną opinię. O Nietzschem można mówić „ot tak”, będąc po prostu oczytanym. Jeśli chodzi o Wittgensteina, uważam, że nie powinno się wypowiadać jako laik i domorosły amator filozofii. Mogę powiedzieć tylko tyle, że polubiłam go jeszcze bardziej po obejrzeniu filmu Jarmana. Jakiś czas temu, dzięki innemu


Wierzę w siebie, bo wszystko mi jedno i nie odczuwam strachu.

Chcę, aby inni się bali.

filmowi, trafiłam na pisma Konrada Bayera – zupełnie odjechana literacko rzecz, odważna, świetna. Wiersze to wgniatające w ziemię monologi, szczególnie przy czytaniu na głos. W prozie dużo Joyce’a i przedsmak tego, co później zaprezentuje Handke. Zawsze uważałem, że Heidegger i Handke mają ze sobą wiele wspólnego, to niesamowite, choć chyba niezamierzone, duchowe powinowactwo i zarazem dobry temat na pracę doktorską albo przynajmniej powód do nieustannego nawrotu do niemieckiej literatury i dramatu. Powiedz mi proszę, jak się odnajdujesz jako debiutująca poetka w tzw. środowisku poetyckim, obejmującym zarówno zawodowych twórców, jak i domokrążnych amatorów, wysyłających wiersze gdzie się da, najczęściej do Sieci, śledzących komentarze pod własnymi utworami,

czytających nieomal wyłącznie poezję i zostawiających na pościeli plamy łez z żalu, że nikt nie chce ich wydawać. Czy byłaś jedną z osób bardzo silnie czasowo i emocjonalnie zaangażowanych we własną twórczość, jeszcze przed jej oficjalnym docenieniem, czy też traktowałaś pisanie wierszy jako dodatek do innych intelektualnych prac, których owoce mogą, choć nie muszą, zostać uznane przesz szersze grono czytelników, widzów, słuchaczy? Własna twórczość to dla mnie podstawa, reszta to tylko dodatek. Jest tak od około pięciu lat, z tym, że coraz bardziej się angażuję czasowo i intelektualnie. Wydaje mi się, że zawsze będę się czuła debiutantką i póki stać mnie na więcej, będę do tego dążyć. Później to już nie ma sensu. Zdecydowanie bardziej identyfikuję się z domokrążnym autorem, więcej czytam w Sieci niż na papie-

rze. Często są to również ciekawsze rzeczy. Zamiast wylewać łzy, zdarzało mi się raczej „zdenerwować”. No i czuję, że język i dłonie to najsprawniejsze części mojego ciała i robię z nich dobry użytek. W jednej ze scen Nowego Testamentu, apostołowie w darze glosolalii przemawiają tak, że rozumieją ich – wsłuchajmy się na chwilę w rytm biblijnej frazy – „Partowie i Medowie, i Elamici, i mieszkańcy Mezopotamii, Judei oraz Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii oraz Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny, i przybysze z Rzymu, Żydzi oraz prozelici, Kreteńczycy i Arabowie”. Jak myślisz, kim są – lub będą – Twoi „Partowie i Medowie”, którzy nadstawią ucha na Glossolalia? Tatuś i Alutka, potem dla beki paru kolegów z roku, a w najśmielszych marzeniach parę ładnych studentek.

35


Fotoplastykon


37


Tytuł: Niezniszczalni 2 Reżyseria: Simon West Scenariusz: Sylvester Stallone, Richard Wenk Dystrybutor: Monolith Films Rok: 2012

recenzuje:

Paweł Bernacki

Wycieczka do muzeum

Z

astanawiałem się parę dni temu, dlaczego w ostatnich latach muzea, poza kilkoma nocami, gdy wejścia doń są darmowe, świecą pustkami. Ich korytarzami snują się tylko szkolne wycieczki i kilku zagorzałych zwolenników tej czy innej dziedziny. „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie” – można by rzec, cytując klasyka. Rodzi się jednak pytanie, czy tak być musi. Odpowiedź jest jasna – oczywiście nie. Upewniłem się zaś w tym przekonaniu podczas oglądania jednego z najlepszych muzeów, jakie dane mi było widzieć – Niezniszczalnych 2. Zapytacie – co też do jasnej cholery ma uwieczniać film Stallone’a? Ano oczywiście stare, dobre kino akcji, którego dziś już nie uświadczymy. Tak jak prawdziwe muzeum zbiera on to, co najlepsze z epoki czy dziedziny, której jest poświęcony. W tym wypadku klasykę filmów, które określić by można mianem „kina akcji klasy B”, święcących tryumfy gdzieś w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to jeszcze nikt nie myślał, że płyty CD wyrugują stare dobre kasety VHS. Na ekranie zobaczymy więc niemal wszystkich gwiazdorów, którzy wtedy przeżywali swój złoty wiek: Stallone’a, Willisa, Schwarzeneggera, Lundrena, Van Damme’a wspomaganych nieco młodszych Stathama, Jeta Li, Crewsa i Cultura oraz niekwestionowaną legendę gatunku – Chucka Norrisa. Co jednak najlepsze, żaden z nich nie jest tam tylko po to, żeby być – uświetnić swoim

nazwiskiem plakaty i wspomóc promocje. Każdy ma jakąś charakterystyczną rolę i czymś się wykazuje: otrzymuje swoje pięć minut, które odciska piętno na całości filmu. Odnosi się przez to wrażenie, że mamy tutaj do czynienia nie ze zlepkiem przypadkowo zebranych samców alfa, ale z bohaterem zbiorowym, pewnym wzorcem osobowym twardziela, który naznaczył tamtą epokę kina. I to, zdaje się, stanowi o największej sile Niezniszczalnych 2 – to film, który świadomie i z bezczelną premedytacją wyśmiewa konwencje i schematy, jakie go stworzyły, a tym samym kpi z samego siebie. Z tych wszystkich umięśnionych królów VHS, którzy raz po raz ratują świat, wystrzeliwując ze swoich karabinów tony amunicji, kopiąc z półobrotu, okładając się po twarzach, zestrzeliwując helikoptery rozpędzonymi samochodami i tak dalej, i tak dalej… Wszyscy oni zdają sobie sprawę z komizmu swoich kreacji. Robią film wedle reguł starej szkoły, z minimalnym użyciem komputerowych efektów, z ogromnym dystansem. Śmieją się sami z siebie i tego, co niegdyś wyczyniali. Chuck Norris opowiada dowcipy o... Chucku Norrisie, Arnold Schwarzenegger mówi „Jupikaej”, Bruce Willis „I’ll be back”, a van Damme wymierza swoje popisowe kopniaki. Do tego wszędzie świszczą kule, trup kładzie się pokotem, jedno pomieszczenie wybucha za drugim i generalnie jest tak, jak za starych dobrych lat. I jeszcze ten dialog, gdy na widok zdezelowanego samolotu Stallone stwierdza „Ten gruchot nadaje się

tylko do muzeum”, a w odpowiedzi słyszy od Schwazeneggera „Jak my wszyscy...”. Aż się łezka w oku kręci... Kręci się, kręci, aż w końcu spływa po policzku i skapuje na ziemię, bo gdzież tam dzisiejszemu kinu akcji do tego sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? Kupa efektów specjalnych, lasery, zrobione od początku do końca komputerowo wybuchy, trójwymiar... A gdzie pot i kaskaderskie popisy? Gdzie kultowe miny i teksty? Gdzie napięte mięśnie i kopniaki z półobrotu? Gdzie tamte prawdziwe chłopy, co to potrafiły i zażartować i w mordę dać i księżniczkę uratować i smoka ubić i z karabinu serię między oczy posłać? Ano w muzeum. I za stworzenie owego przybytku jestem Sylwestrowi Stallone dozgonnie wdzięczny. Dzięki niemu nie tylko przypomniałem sobie, dlaczego kiedyś chciałem być jak Rambo – ja odkurzyłem stare hantle i znowu zapragnąłem być taki jak on. Od wycieczki do muzeum nie można wymagać niczego więcej.


Tytuł: Bach for my baby Autor: Justyna Bargielska Wydawnictwo: Biuro Literackie Rok: 2012

recenzuje:

Katarzyna Lisowska

Marginesik dla Bacha

J

akim trybem lektury odpowiedzieć na wiersze zebrane przez Justynę Bargielską w jej najnowszym tomiku Bach for my baby? Wiersze – wymykające się i osobne; takie bowiem określenia najzwięźlej ujmują to, co rozgrywa się w zgromadzonych w książce utworach. Można tylko tropić ślady literackiej ucieczki, przyglądając się jednocześnie zastosowanym chwytom. Cały czas mamy przecież do czynienia z tekstem, o czym autorka ani na chwilę nie pozwala nam zapomnieć. To właśnie tekst staje się przedmiotem zwodniczych zabiegów. Wystarczy przyjrzeć się rozbieżnościom między dwoma typami delimitacji, składniową i wersową, by dostrzec, że unikanie jednoznaczności należy do podstawowych założeń tej poezji (Jak modlitwa: „Moja matka zrzekła się na rzecz miasta / połowy ogrodu, byleby tylko nie musieć własnoręcznie / wycinać tamtego drzewa”). Podobną funkcję pełnią również niespodziewane (i – z przymrużeniem oka – świętokradcze) użycia literackich toposów, które mają wytrącić odbiorcę z bezpiecznej czytelniczej bierności (Ona liczy na seks: „[…] mówi Chrystus i jest naprawdę / pissed off na ten głupi Kościół. / Jak feniks”; Z głębi kontinuum: „Jeden żołnierz tak do mnie pisze: / Piękno Kobiety, Prawdziwe Poznanie, / ten Wielki Temat. Teraz ja do Ciebie / piszę tym żołnierzem, ale jeśli wolisz, / zrobię ci z niego Kanapkę”). Tworzywem poezji są zresztą nie tylko uświęcone tradycją (choć, jak w cytowanym wierszu Z głębi

kontinuum, pozbawione patosu) tematy, ale też pisarskie wątki przefiltrowane przez popularny obieg kultury, nadający im banalny i, nie oszukujmy się, nieco kiczowaty charakter (O tej porze roku, o tej porze dnia: „Sen, w którym zachód słońca / odbija się w górach i jeziorze, a ja pływam / w tym jeziorze w długiej czarnej sukni, / czarnej nie po dzieciach ani nie po rodzicach, / tylko po tobie – to wszystko czeka na ciebie”). Dzięki tej rozbijającej stabilność interpretacji, mnogości zabiegów wiersze zostały podporządkowane specyficznej dynamice, upodabniającej całość do stale mylącego tropy procesu. W jego obrębie znajduje się również konstrukcja silnie zindywidualizowanej persony lirycznej. Głos przemawiający do nas z głębi tekstów stanowi bowiem źródło nawarstwiającej się wieloznaczności, która ma zapewnić wypowiedzi niepowtarzalność. Czasem mówi się o tym wprost (Harfa daje radę: „Nikogo tu nie zapraszam, / z nikim się nią nie dzielę”; Dwa lusterka, w tym jedno powiększające: „Nie załączam buziaków, nie daję całusów, toczę wojnę / na wszystkich frontach”), częściej jednak „osobność” budowana jest za pomocą wymienionych wyżej chwytów. Cóż zatem powstaje w wyniku ciągłej kolizji i wymiany znaczeń? Można, parafrazując jeden z wierszy (Nowe buty), enigmatycznie odpowiedzieć: „puste pola”, a poszerzając analizę o literaturoznawczy kontekst, dodać, że być może chodzi tu o Barthesowską pustkę semantyczną.

Sytuuje się ona na marginesie konwencjonalnych sensów (vide: Kolego, kolego, zostaw marginesik). W tej sferze każdy znak jest sobą, czyli stanowi swoistą, nieporównywalną z niczym innym wartość. O takiej wartości w piękny sposób mówi utwór Inna róża („Piękno mojej córki / to co innego. Piękno mojej córki, tak uważam, / jest jedyną nadzieją / tego świata”). W obliczu pustki jesteśmy zwolnieni z przymusu rozumienia (40 czarnych książek: „Trąbką listonosza się to skończy, / który […] / nie wstydzi się przyznać, że nie rozumie dlaczego”), dlatego każdy wiersz, podobnie jak znak, reprezentuje tylko siebie i własną nieprzekraczalną odrębność. Na koniec trzeba jeszcze dodać, że cały przedstawiony (a raczej przedstawiany) przez Bargielską proces jest pod kontrolą. Teksty wymykają się czytelnikowi, ale nie, mówiąc uczenie, podmiotowi czynności twórczych. Autoironia równoważy melancholię, a wieloznaczność przejawia się w sprawnie opracowanych chwytach. Oczywiście, w przypadku tego rodzaju tomików bezpieczniej byłoby unikać jakichkolwiek podsumowań, jednak, podejmując wezwanie do aktywności, ośmielę się stwierdzić, że Bach for my baby to książka intrygująca nie tylko treściowo, ale też stylistycznie. Trzydzieści jeden skupiających uwagę wierszy – co do mnie, jestem usatysfakcjonowana i z przyjemnością korzę się przed „osobnością” zbioru.

39


Tytuł: Jezus Maria peszek Wykonawca: Maria Peszek Wytwórnia:Mystic Production Rok: 2012

recenzuje:

Joanna Figarska

Powstań!

J

eśli kogoś przeraża okładka najnowszej płyty Marii Peszek, to lepiej niech nie zagląda do środka. Jeśli komuś podoba się singiel promujący krążek Jezus Maria Peszek, to tym bardziej powinien wysłuchać pozostałych utworów, które zdecydowanie odbiegają klimatem od piosenki Padam. Jakie i dla kogo jest nowe dzieło niepokornej artystki? Szum medialny, jaki powstał jeszcze przed oficjalną premierą, mógł być traktowany jako celowy zabieg promocyjny lub „przykrywka”, skutecznie odwracająca uwagę słuchaczy od samego albumu. Jednak każdy, kto posłucha choć raz nowej płyty Marii Peszek, zorientuje się, że o ile popularyzacja jej nowego albumu jest wskazana, o tyle próby odwrócenia uwagi melomanów od samych piosenek to jedynie kiepski argument tych, którzy za twórczością artystki nie przepadają lub oceniają ten krążek jedynie na podstawie przeczytanych rozmów. Wracając do wcześniej postawionego pytania, warto podzielić cały album tematycznie. Utwory krążą wokół tematów takich, jak religia i rodzina, społeczeństwo i depresja. Czwartą piosenkę, Amy, można traktować symbolicznie jako pewną „myśl przewodnią” całego albumu. Artystka niejako utożsamia się z Amy Winehouse, mieszając jej życiorys ze swoim, i to nie tylko w aspekcie problemów natury emocjonalnej, ale, jak słusznie zauważył jeden z recenzentów płyty, także rodzinnych. Marzeniem Amy była bowiem szczęśliwa rodzina, Peszek natomiast, posługując się jej historią, wypowiada swoje zdanie na ten temat: w oczach nosiła smutne sekrety / i nie lubiła dzieci – w tym utworze jest to tylko zalążek nie tyle poglądu, co postano-

wienia wokalistki, które rozwija w piosence Nie wiem, czy chcę. Zmieniając powszechnie znane trzy dogmaty męskości – zbudować dom, posadzić drzewo, spłodzić syna – Peszek od pierwszych słów neguje owe zasady, umieszczając je nie tylko w kontekście kobiety, ale także podkreślając ich przewrotność: nie posadzę drzewa / nie zbuduję domu / nie/nie wiem jak ci to powiedzieć / więc ci to zaśpiewam / nie urodzę syna. Peszek odrzuca podziały na „prawdziwą” kobietę i „prawdziwego” mężczyznę, a co więcej wzbudza tym samym dyskusję na temat macierzyństwa i losu bezdzietnych kobiet, które, świadomie podejmując decyzję o nie posiadaniu potomstwa, skazywane są na brak akceptacji ze strony społeczeństwa. Słuchając tego utworu, można odnieść wrażenie, że uczestniczy się w intymnej rozmowie dwóch bardzo bliskich sobie osób, w życiu których zapadają właśnie ważne decyzje. Podobnie rzecz ma się w aspekcie religijnym. I znowu, tak jak rezygnuje z możliwości zostania matką, Maria Peszek odwraca się od Boga, stawiając siebie w centrum własnego życia. Utwór Pan nie jest moim pasterzem dla wielu konserwatywnych grup może być swojego rodzaju bluźnierstwem, ale jak podkreśla sama artystka: „nie wierzę, więc nie bluźnię”. Płyta Peszek to ciągłe odłączanie siebie od roli matki, od Boga, także od Polski i polskości rozumianej w kontekście romantycznych zrywów i męczeństwa. Artystka, która świadomie wybiera życie w kraju nad Wisłą, nie utożsamia się z martyrologicznym pojęciem patriotyzmu. Bardzo mocnym świadectwem odłączania się od takiej „drogi oddania Polsce” jest piosenka sorry polsko: nie chciej polsko mojej krwi / sorry polsko / nie każ mi / wystarczająco/przerażająco /

40

jest żyć. Oddalenie się od mocno konserwatywnego patriotyzmu, może być manifestem nie tylko samej wokalistki, ale także wielu młodych ludzi, którzy rozpatrują polskość w sposób bardziej liberalny, nowoczesny: płacę abonament / i za bilet płacę/chodzę na wybory / nie jeżdżę na gapę / tylko nie każ mi umierać / tylko nie każ nie każ mi / nie każ walczyć nie każ ginąć. Nie każ ginąć – te słowa niosą w sobie jeszcze większy ładunek emocjonalny, zwłaszcza jeśli zaczyna rozumieć się tę płytę jako świadectwo zwycięstwa nad psychiczną zapaścią, fizycznym bólem, brakiem chęci do życia. Peszek od Marii Awarii przeszła długą drogę, w której nie zabrakło myśli o samobójstwie czy rezygnacji z tworzenia. Ciągłe „bycie” i „życie” to efekt podjętej walki, którą wyśpiewuje na tej płycie. Warto się więc wsłuchać choćby w pierwszy utwór Ludzie, psy: zbankrutował mi / dzisiaj cały świat / już wiem jak się traci / na giełdzie rozpaczy. Ostatnie słowa: ludzie psy / brudna wasza maść / ej będziemy dziś / spokój ludziom kraść – na wstępie informują odbiorcę całości o charakterze całego albumu. Potem jest tylko głębiej, mocniej, szybciej, tak jak chociażby w Wyścigówce, gdzie potok słów podkreślany jest dynamiczną muzyką. Zresztą nie tylko w tym utworze. Połączenie elektroniki z rockowo-punkowymi wstawkami i dynamika utworów sprawiają, że płyty tej nie można przesłuchać tylko raz. Gdy oswoisz się już z budzącym niepokój designem oraz zdjęciami znajdującymi się w środku pudełka i podejmujesz po wysłuchaniu pierwszej piosenki, decyzję o tym, że przyjmujesz wyzwanie wokalistki, usiądź wygodnie, naciśnij guzik „play”, zamknij oczy i daj się porwać jednemu z najciekawszych albumów tego roku.


Album: Brilliant Wykonawca: Ultravox Wytwórnia: Chrysalis Rok: 2012

recenzuje:

Wojciech Szczerek

Brilliant!

U

ltravox to legenda. Choć dziś już nieco przerdzewiały i zapomniany, szyld zespołu firmował w latach osiemdziesiątych poprzedniego już wieku takie hity, jak Vienna i Dancing with Tears in My Eyes, oraz mniej znane klasyki: Reap the Wild Wind czy Same Old Story. Niestety, tradycyjnie już – w Polsce praktycznie nieznany, w rodzimej Wielkiej Brytanii cokolwiek niedoceniany, a w Stanach praktycznie nieobecny. Na początku post-punkowy, potem new-wave’owy, a w końcu synth-popowy zespół przez lata nagrywał coraz to ciekawsze, zróżnicowane stylistycznie i nastrojowo płyty – zawsze na poziomie i zawsze ze szczyptą tego czegoś, co nie pozwalało w prosty sposób tych małych „dziełek” zaszufladkować. Tak stało się też w przypadku comebacku, jaki Ultravox zafundował fanom po dwudziestu pięciu latach oczekiwania – nie licząc dwóch krążków z lat dziewięćdziesiątych, kiedy jedynym członkiem z oryginalnego składu był klawiszowiec. Z chęci powrotu, albo trochę po to, żeby udowodnić, że można po trzydziestu latach występowania na estradzie być nadal kreatywnym i rześkim, powstał album Brilliant. Jest to dwanaście kawałków, które w prostej linii nawiązują, a w wielu przypadkach są całkowicie osadzone w dawnej stylistyce zespołu. Tak, tak – brzmienie znane z płyt Lament czy Quartet jest tu wszechobecne. Jest ono naturalnie uzupełnione paroma nowymi rozwiązaniami

(jak choćby bardziej współczesne beaty), ale poza tym jest to wspaniałe retro zbliżone do oryginału na tyle, że miejscami zapomnieć można, że słuchamy nagrań sprzed kilku miesięcy! Płytę otwiera wspaniały Live, który nadaje dość „ejtisowy” klimat, przerwany potem przez, jak na Ultravox, bardzo nowoczesny Flow. Po tym następuje utwór tytułowy, którego przebojowość można porównać chociażby do One Small Day. Wszystkie wymienione kawałki są dynamiczne, ale nie oznacza to, że płyta to tylko łupanka z pulsującym basem. Przynajmniej dwa utwory: Remembering i One to bardzo spokojny, liryczny kontrast wobec dynamicznego ogółu. Ważne jest to, że płyta nie ma słabych momentów. W środku klimat rozluźnia się: muzyka nabiera nieco współczesnych kształtów (np. w elektronicznym Rise), zaś trzy ostatnie utwory to po prostu świetne dopełnienie całości: dramatyczny Lie, równie niespokojny Satellite i wreszcie kojący Contact. Płytę różni od zamierzchłych dokonań to, że wydaje się ona jakby bardziej dopracowana, doszlifowana i, mimo niepopowego klimatu, bardziej przystępna. Mniej tu dziwnych brzmień i wokali w nieznanych językach – jest tu prościej, ale tylko na tyle, by nie przysłonić różnorodności stylistyki zespołu. Instrumentarium Ultravoxu to nie tylko wszystkie elektroniczne cudeńka tamtych lat, ale też, znów tradycyjnie, fortepian, gitara elektryczna i smyczki. To one właśnie są swoistym znakiem rozpoznawalnym zespo-

łu – przestrzennego brzmienia z domieszką dramatyzmu i mroczną dostojnością. Warto nadmienić, że, sądząc po tym, jak brzmi on na najnowszym albumie, wokal Midge’a Ure’a chyba nigdy się nie zestarzeje, mimo paru lat przestojów. Midge dostosowuje barwę głosu do klimatu danego utworu – na początek potrafi trochę przestraszyć w otwierającym Live, potem być odrobinę jak Bono (Flow), a na koniec przyjemnie uśpić (Contact). Jego głos na Brilliant to przekrój wszystkich poprzednich dokonań – zresztą, podobnie jak cała płyta. Brilliant jest albumem rewelacyjnym: jako muzyczna całość pełna różnorodności poraża konsekwencją, której w sumie nie można wymagać od zespołu, nie nagrywającego w oryginalnym składzie od tak dawna. Jako dzieło Ultravoxu udowadnia, że zespół nie spadł ani o klasę w swoim gatunku. Jako płyta, co teraz już rzadkie, synth-popowo-rockowa udowadnia, że dobrej muzyki new-wave’owej z domieszką tej samej siły, która pchała do przodu zbuntowanych punkowców przełomu końca lat siedemdziesiątych i kazała im odkrywać nowe muzyczne światy za pośrednictwem elektroniki, nie brakuje. Dziś już członkowie Ultravoxu nie odkrywają, nie buntują się i nie są alternatywą dla mainstreamu, ale wspaniale go dopełniają i kultywują to, czego dokonali.

41


Autorzy: Frank Miller, Klaus Janson, Lynn Varley Tytuł: Batman – Powrót Mrocznego Rycerza Wydawnictwo: Egmont Autorzy: antologia różnych autorów Tytuł. Batman: Najlepsze Opowieści Wydawnictwo: Egmont Autorzy: Jeph Loeb, Tim Sale Tytuł. Batman: Nawiedzony rycerz Wydawnictwo: Egmont

recenzuje:

Jan Wieczorek

Lato pod znakiem nietoperza

T

ego lata Christopher Nolan pożegnał się z trylogią o Batmanie filmem Mroczny Rycerz powstaje. Przy tej okazji wydawnictwo Egmont przygotowało trzy komiksowe tytuły, których bohaterem jest właśnie Człowiek-Nietoperz. Propozycja w sam raz dla tych, którzy chcą mocniej zagłębić się w mroczny świat Gotham. Pierwszym z prezentowanych tytułów jest Batman: Powrót Mrocznego Rycerza. Właśnie ten komiks Franka Millera miał największy wpływ na kształt fabuły nolanowskiego dzieła. Choć sam film nie jest stuprocentową adaptacją żadnego konkretnego pierwowzoru komiksowego, to w tej opowieści możemy znaleźć pomysły twórczo rozwijane w wersji kinowej. Według znawców historii komiksu dzieło Millera wraz z V jak Vendettą oraz Strażnikami Allana Moore’a stanowią awangardę, która pod koniec lat osiemdziesiątych zupełnie przedefiniowała superbohaterskie standardy komiksu. To za sprawą tych tytułów bohaterowie nabrali psychologicznej głębi, wyeksponowano ich ułomność i negatywne konsekwencje działalności. Te trzy elementy odnajdujemy w pierwszych kadrach przedstawiających Bruce’a Wayne’a, którego kostium od dziesięciu lat wisi zakurzony na kołku. Bruce, wstrząśnięty tragiczną śmiercią Robina, zwątpił w sens swej walki, co zaowocowało dość frustrującą emeryturą bohatera. Tę chandrę przełamuje wzmożona działalność gangu Mutantów, która ostatecznie prowokuje Batmana do powrotu na kryminalną arenę Gotham. Niezbyt rozbudowana fabuła rozrasta się wraz z przedstawieniem kolejnych wątków opowieści: intryg świata przestępczego oraz rządu USA, konse-

42

kwencji zimnej wojny, a także ucieczki z Azylu Arkham szalonego Jokera. Również w wyniku pojawienia się w opowieści innych superbohaterów fabuła ulega mocnemu zagęszczeniu. Pozornie linearna narracja urozmaicana wycinkami komunikatów medialnych szybko stawia przed czytelnikiem wyzwanie czynnego uczestnictwa w rekonstruowaniu zrujnowanego świata Batmana. Ta komplikacja scenariuszowa wywołała niezbyt pochlebne recenzje zaraz po premierze komiksu. Wraz z upływem czasu przyczyniła się jednak do sławy Franka Millera jako niezrównanego twórcy scenariuszy. Komiks jest lekturą obowiązkową dla każdego miłośnika opowieści obrazkowych, a także atrakcyjnym urozmaiceniem estetycznym dla fanów Człowieka-Nietoperza w różnych wcieleniach medialnych. Nieco inaczej ma się sprawa tomu Batman – najlepsze opowieści. Jest to antologia przygód Batmana, w której zawarto opowieści ilustrujące kolejne etapy rozwoju bohatera, ale również fazy ewolucji komiksu superbohaterskiego, jako pewnego gatunku twórczości. Przygodę czytelniczą zaczynamy od dość naiwnych, lecz stylowych, historyjek detektywistycznych tworzonych w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Scenariusze charakterystyczne dla lat pięćdziesiątych pokazują wcielenie Batmana, które nie miało najmniejszych szans przetrwać próby czasu. Ukazują one bohatera w kontekście walki z UFO, pozaziemskimi potworami i innymi kuriozami rodem z filmów klasy B. Twórczość kolejnych dekad to już poważne historie, w których postać Batmana oraz sceneria Gotham nabierają głębokich rysów. Psychologiczne dywagacje, dylematy, problemy społeczne stały się w tym czasie znakiem

rozpoznawczym opowieści o Człowieku-Nietoperzu. Mimo świetnego doboru historii tworzonych przez znamienitych scenarzystów i rysowników Batman: najlepsze opowieści skierowany jest raczej do świadomych miłośników Bruce’a Wayne’a lub komiksowych kronikarzy lubujących się w poszukiwaniach ilustracji przełomowych momentów rozwoju gatunku. Trzecim z proponowanych tytułów jest Batman: nawiedzony rycerz Jepha Loeba i Tima Sale’a – bardzo interesujący zbiór opowieści z dreszczykiem przeznaczony do czytania w halloweenowej atmosferze. W przygotowaniu scenariusza twórcy odwołali się do dzieł Lewisa Carrolla, Johna Tenniela oraz do Opowieści wigilijnej Dickensa. Mroczna fabuła oraz ekspresjonistyczny sztafaż, w którym umieszczono przygody Batmana skonfrontowanego z najbardziej szalonymi przeciwnikami powodują, że jest to zbiór zdecydowanie wywołujący gęsią skórkę. Mamy tu do czynienia z nowoczesną interpretacją przygód Mrocznego Rycerza, efektem rewolucji w postrzeganiu tej postaci, którą wcześniej zrekonstruował Frank Miller. W tym sensie jest to dzieło bardzo udane, urzekające fanów serii, jednak niestanowiące żadnego kamienia milowego. Bardzo dobra produkcja z polotem, którego wielu twórców mogłoby pozazdrościć. Wydłużające się jesienne wieczory sprzyjają nadrabianiu letnich lektur obowiązkowych. Zdecydowanie do tej grupy książek należą przynajmniej dwa z proponowanych przez Egmont tytułów związanych z Batmanem. Uwaga ta dotyczy wszelkich świadomych odbiorców kultury popularnej, nie tylko miłośników przygód Mrocznego Rycerza.



Eseje

Ukrain(k)a

Badania terenowe nad ukraińskim seksem Karol Moździoch

K

lękam przed wami Ukraińcy i proszę o przebaczenie. Wybaczcie mi moją ignorancję i niewiedzę – bo jeszcze do niedawna Ukraina była dla mnie tylko Małą Rosją, jak o niej sami Rosjanie z Gogolem na czele mówili, i nawet nie wiedziałem, że macie własny język, że to na Waszej ziemi była kolebka wszystkich Rusów – Ruś Kijowska, i że Zaporożec to nie tylko samochód, ale i Kozak siczowy. Dlaczego ludzie się Wami nie interesują? I czy Polacy też przyczynili się do Waszego złego wizerunku? Bo kiedy mówi się o Ukrainie, to myśli się, że wróci się stamtąd bez głowy, że sami pijacy i prostytutki, a po ulicach chodzą jednookie kozy (ale o Polsce też się tak mówi, więc się nie martwcie). Nigdy u Was nie byłem i moja wiedza pochodzi w większości z książek, które piszą o Was i które Wy o sobie piszecie. Dopóki więc do Was nie przyjadę, to nie zostaje mi nic, jak tylko zobaczyć, co sami o sobie myślicie we własnej literaturze współczesnej, która jak się okazuje, ma się całkiem dobrze. Oksana Zabużko – urodzona w 1960 w roku w rodzinie filologów. W roku 1987 uzyskała doktorat z filozofii na Uniwersytecie Kijowskim im. Tarasa Szewczenki. Następnie przebywała na stypendium w Stanach Zjednoczonych. Kobieta, feministka, prozatorka, poetka, eseistka – tyle informacji wystarczy. W Polsce jak dotąd wydano Badania terenowe nad ukraińskim seksem (2003), Siostro, siostro (2007), a w tym roku ma się ukazać Muzeum porzuconych sekretów (wszystkie tytuły ukazały się za sprawą wydawnictwa W.A.B). To właśnie Badania terenowe… wydane w 1996 roku, przyciągnęły moją uwagę, nie będę ukrywał, że spodobała mi się okładka, ale i zasłyszane opinie, przedstawiające książkę jako uchwytującą ducha narodu, którym się przecież interesuję i który chciałbym poznać. Pomyślałem więc o czymś na wzór Fausta, ale szybko dało się zauważyć różnicę – uderza to, że Zabużko opinię na temat rodaków formowała w większości, gdy przebywała na zagranicznych stypendiach. To, co autorka myśli o Ukraińcach wychyla się niekiedy jak wahadło ostro w stronę obcych opinii (a raczej ich braku) i tego jak jej ojczyzna jest postrzegana za granicą również przez nią samą. Jest to oczywiście zrozumiałe – wstyd z powodu zacofania, biedy i ruiny wynika z tego, że patrzy się zachłannie na wzory do naśladowania, które szeroko udostępnia telewizja. Ach, żeby to było jak w Ameryce… Ale ona nie przyjdzie do ciebie, ty musisz przyjść do niej. Oszczędzając latami docierasz w końcu jak sto lat temu emigranci z Europy, a w oczach widok Statuy Wolności obiecuje szczęście, ale gdy wysiadasz na brzeg natychmiast zostajesz zakuty w kajdany. Ale jak to? Jakim prawem? Kto? I wtedy zza rogu wychyla się twoja ojczyzna i szepcze, smutnymi oczyma patrząc w ziemię, że to ona, i że przeprasza, ale tak to już musi być. To poIlustr. ER


Eseje

wiedziała Polska Gombrowiczowi, i to mówi Zabużko Ukraina. Pisarka i bohaterka dopiero na obczyźnie orientuje się, że „przez tęż samą pieprzoną patria ani u Sheffielda, ani u Tiffany’ego, ani na Hawajach, ani na Florydzie, nigdzie i nigdy nie jest ci bene, bo ojczyzna to nie po prostu miejsce urodzenia, prawdziwa ojczyzna to ziemia zdolna cię zabijać nawet na odległość, podobnie jak matka powoli i nieodwracalnie zabija dorosłe dziecko, trzymając je przy sobie, krępując każdy jego ruch i myśl swoją omotującą obecnością”1. Więzienie historii i obcych oczu, w którym przebywają Polacy i Ukraińcy ma jednak dwa oddziały, do niedawna ściśle ich odgradzające. Ukraina, czyli pogranicze, była terenem należącym do Korony aż do jej pierwszego rozbioru. Stąd mówi się „na Ukrainie”, bo był to tylko mniej więcej obszar administracyjny. Samo państwo nie istniało, i nie chciano, żeby zaistniało – Polska, Rosja i Imperium Otomańskie od lat konkurowały o te ziemie. Po drugiej wojnie światowej ziemie ukraińskie stały się częścią Związku Radzieckiego i funkcjonowały jako Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka aż do roku 1991, gdy w końcu uzyskała niepodległość. W świadomości Zachodu zawsze była ignorowana lub po prostu nieobecna, i to ją różni od Polski, która międzynarodowo jest rozpoznawana, ale przeważnie budząc negatywne konotacje. Ukraina natomiast nie budzi żadnych konotacji i nad tym ubolewa pisarka. We wspomnianym więzieniu więc oddział nieznacznie „lepszy”, bo bardziej znany bogatym zachodnim znajomym, zajmuje moja ojczyzna. Oddział drugi zajmuje ojczyzna Zabużko – porzucony, zaniedbany, niechciany i wymagający ciągłej opieki. Mimo dawnych zatargów współwięźniowie próbują od niedawna współpracować, by dzięki dobremu sprawowaniu w końcu wydostać się z tych krępujących lochów. Sam tytuł książki wskazuje na sferę życia obywatela, która jest prywatna i niedostępna publicznie. To w niej wypływają wszystkie problemy, frustracje, ale i powodzenia o ile są, i to ona jest dla przeprowadzającej badania źródłem wiedzy o narodzie, do której już mimo starań niezdolny jest dotrzeć aparat państwowy (bohaterka wspomina obecną i w USRR Służbę Bezpieczeństwa – inwigilację KGB). Opis życia seksualnego jest tu jedynym prawdziwym opisem życia społeczeństwa z punktu widzenia jednej pary artystów. Każdy codzienny problem tłumiony i ukrywany przed innymi ludźmi, podczas stosunku jednak rozbłyska i przygniata z podwójną siłą również partnera. Kłopoty osobiste stają się wspólne, uniwersalne i wręcz narodowe, i to kobieta, czyli główna bohaterka, jest przecież ich „odbiornikiem”. Jej partner – malarz, jest mimo wszystko typowym mężczyzną, który po nieudanym seksie nie dość, że się nie przejmuje, to jeszcze albo udaje, że nic się nie stało, lub nawet z całej sytuacji kpi. Ona – utalentowana poetka, wchłania wtedy jego grzechy jak ksiądz w konfesjonale, i cierpi: „No ale niechby ktoś w końcu wyjaśnił: po kiego diabła było przychodzić na świat jako kobieta (w dodatku na Ukrainie!) – z tą kurewską zależnością, wmontowaną w ciało jak bomba z opóźnionym zapłonem, z tą niesamodzielnością, z potrzebą przetapiania się na wilgotną, rozciapcianą glinę, wtłoczoną w glebę”2. Można by spytać: czy kobiety na Zachodzie mają mniej zmartwień? Czy ich postępowy model niezależności i indywidualizmu uwalnia je od skupiania na sobie wszystkich niepowodzeń rodziny, znajomych,

1

2

O. Zabużko, Badania terenowe na ukraińskim seksem, Warszawa 2003, s. 40-41. Tamże, s. 20.

społeczeństwa? Czy może po prostu wyższy poziom życia uwalnia od tego zamartwiania? Dość pytań retorycznych, ale wydaje się, że na każde z nich można odpowiedzieć twierdząco, kiwając przy tym nieznacznie głową. Trzeba też zauważyć, że sygnał, który wysyła Zabużko w przestrzeń, jest jasny – nieszczęśliwie jest być Ukrainką na Ukrainie takiej, która jest teraz, która została dopiero co zrodzona i od razu porzucona po upadku Związku Radzieckiego. Skoro już wiadomo, że życie intymne nad Dnieprem jest projekcją ich grzechów i skaz, to jakie one są? Według autorki – zdanie takie pojawia się także w większości wypowiedzi o książce – to zwyczajna bylejakość. Brak zaangażowania, obojętność – to postawa partnera bohaterki wobec niej, ujawniająca się szczególnie za zamkniętymi drzwiami sypialni. Życie seksualne jest byle jakie – nie tylko tej pary inteligentów, ale w całym kraju według poetki nie jest takie, jakby się marzyło – obskurny seks w pociągach, bramach, toaletach często kończy się usunięciem ciąży (warto dodać, że na Ukrainie aborcja jest legalna). Z punktu widzenia kobiety nie może się ona na takie współżycie zgodzić. Do szału doprowadza ją brak uczuć ludzi wokół, ma więc pecha być, jak to miał o niej powiedzieć pewien krytyk, „poetką głęboko tragicznego odczuwania świata” – tak jak trafiło się ślepej kurze ziarno, tak trafiła się ona sama Ukrainie. Dlatego jeszcze bardziej boli nieliczność i miałkość inteligencji, ludzi, którzy by zadbali o kraj, nadawaliby cele i tempo rozwoju. Ludzie wykształceni zostali wyniszczeni przez aparat państwowy, inwigilację i niewolę, bo w „niewoli naród się degeneruje”, jest wyrwany z korzeniami z własnej ziemi, pozbawiony swej Jerozolimy. Pozostałość ludzi z jakimkolwiek talentem pozostawiana jest w naprawdę dramatycznej sytuacji – mają do wyboru życie na obczyźnie, gdzie wcale nie muszą znaleźć szczęścia (przy tym ojczyzna pozbawiona zostanie resztek wybitności), z drugiej strony mogą zostać w kraju i się marnować, bo nie ma przecież perspektyw. W takim położeniu jest malarz, któremu bohaterka proponuje wspólny wyjazd do Stanów, on woli jednak nie wyjeżdżać, bo „i-tak-się-nie-uda” – kolejna skaza narodowa odnaleziona przez Zabużko. Sytuacja artysty-Ukraińca za granicą jest o tyle cięższa, bo jego ojczyzna jest pozbawiona medialnego rozgłosu. Przykładem ma być zdolny i podziwiany na Zachodzie serbski poeta Alex, który podając się za Jugosłowianina korzysta na uwadze, jaką przyciągnął ten kraj wojnami na Bałkanach. Autorka w tym momencie przytacza też Nobel Miłosza z 1980 roku, który uczynił po tylu latach Polskę medialną. W roku 1981 na Ukrainie również były strajki (inspirowane Solidarnością), jednak nagrodę dostał Márquez. Wyniki swych badań Zabużko, bo bohaterka jest z nią niemal tożsama, przedstawia na fikcyjnym sympozjum, zwracając się raz po raz do obecnych ladies and gentlemen. Książka nasycona jest anglicyzmami, i bywa często uznawana za ciężką w swym stylu, a niektórzy mówią, że jest wręcz skandaliczna. Ostrość opisu i pretensje wprost wyrzucane rodakom chyba nas jednak nie rażą, tak jak mogłyby razić Ukraińca, czy Ukrainkę. Potok słów również jest znany i typowy dla nowych pisarek, określających się jako feministki, a uciekanie się do wulgaryzmów ludzi młodych nie szokuje i szokować nie będzie. Trzeba też pamiętać, że książka powstała w roku 1996, gdy po odzyskaniu niepodległości kraje bloku wschodniego szukały nowych wzorów i rozliczenia z komunizmem. Do tego czasu za wschodnią granicą wiele mogło się zmienić i trzeba by spojrzeć na literaturę nowszą. Badania terenowe… wnoszą jednak sporo do naszego pojmowania tożsamości tamtejszych obywateli. Ale czy my potrafimy poznać duszę Ukraińca, gdy on sam wciąż nie wie, jaka ona jest?

47


Eseje

Koncept barokowy w wierszu J. A. Morsztyna Na jabłko

„S

Katarzyna Northeast

iedemnastowieczne rozprawy o koncepcie są […] teoriami ex post: ich powstaniu nie przyświeca idea dostarczania autorowi wskazówek, jak tworzyć, lecz idea rozwiązania zagadki już istniejącego sposobu tworzenia, dostrzeżonego w literaturze epoki własnej i epok wcześniejszych”1. Koncept jako zjawisko charakterystyczne dla twórczości barokowej do dziś sprawia trudności w kwestiach związanych z definiowaniem i opisywaniem jego istoty. Trudność wynika, między innymi, z ewolucji samego pojęcia2 oraz z powodu, o którym mowa wyżej – rozprawy o koncepcie nie powstawały równolegle z rozwojem twórczości konceptycznej, lecz były późniejsze. Maciej Kazimierz Sarbiewski rozpatrywał koncept w kategoriach zgodnej niezgodności i niezgodnej zgodności. Poniższe rozważania stanowią próbę zmierzenia się z definicją Sarbiewskiego w oparciu o wiersz Jana Andrzeja Morsztyna Na jabłko. Na ile utwór realizuje kryteria podane przez Sarbiewskiego i w jakim celu występujące w nim zabiegi zostały użyte? Na jabłko Morsztyna pozornie można podzielić na dwie części. W pierwszej przedstawiono temat utworu – tytułowe jabłko oraz dokonano wyliczenia różnych kontekstów literackich (rodem z mitologii), wskazując, ile wyobrażeń motywu nie „zrówna się z tym jabłkiem”. Wiersz rozpoczyna się ciągiem paralelnym – każdy kolejny dystych otwierają słowa „Ani to [jabłko]”. Jest to chwyt często stosowany przez Morsztyna, mający na celu trzymanie odbiorcy w napięciu aż do rozwiązania, znajdującego się w ostatnich słowach. Przykładem takiego zabiegu jest inny wiersz tego autora, Niestatek (Prędzej kto wiatr w wór zamknie…). Podobieństwo tego utworu z początkiem omawianego tekstu polega na charakterystycznym wywarciu wpływu na czytelnika. Rozpoczynanie kolejnych fraz od słów „prędzej” bądź „ani” sprawia, że naturalną konsekwencją będzie rozwiązanie, które stanowi istotę przekazu, mimo że ilościowo stanowi nieproporcjonalnie niewielki fragment tekstu. W obu przypadkach rozwiązanie wzbudza rozczarowanie – temat okazuje się błahy, a główna myśl – banalna.

Podcięło, znósszy gachom zakład srogi Ani to, którym Cydyppe zwiedziona I kształtną zdradą cicho poślubiona Ani to, co trzy zwadzilo boginie I dla którego potem Troja ginie Nie zrówna z jabłkiem, które dla ochłody Dała mi panna anielskiej urody.

Nasuwa się pytanie, czy w tym miejscu można było zakończyć wiersz. W zasadzie można – powstałby jedenastozgłoskowiec z rymem aabb i o względnie spójnej strukturze. Gdyby przyjąć powierzchowne rozumienie konceptu przedstawione przez Radosława Grześkowiaka3 moglibyśmy nawet stwierdzić, iż mamy do czynienia z wierszem konceptycznym. Według badacza głównym wyznacznikiem konceptu jest pomysł i związany z nim element zaskoczenia, zdziwienie odbiorcy. Paralela dominująca i ostateczne rozwiązanie stawiające pannę z jabłkiem wyżej niż postacie mitologiczne, wyrażałyby hiperbolę afektu podmiotu mówiącego. Taki utwór posiadałby spójną strukturę i stanowiłby pewną całość, jednak Morsztyn idzie dalej. Okazuje się, że początek stanowi jedynie zapowiedź tematu. Jaką rolę zatem odgrywa ta p aralelna struktura otwierająca utwór? Po pierwsze, jak wyżej zaznaczono, przedstawia temat utworu – jabłko, jak również postacie liryczne – pannę anielskiej urody, której imię zdradzono w dalszej części wiersza, oraz podmiot liryczny. Struktura paralelna hiperbolizuje uczucia podmiotu, mitologizuje dziewczynę, ale przede wszystkim stanowi swoistego rodzaju podwójny kontrast. Z jednej strony historie mitologiczne są przeciwstawione sytuacji, w jakiej znalazł się podmiot liryczny. Każdy przytoczony kontekst mitologiczny związany jest z jakimś zgubnym podstępem. Nasuwa się zatem wniosek, że czyn Katarzyny jest bardziej podstępny i prowadzi do gorszych konsekwencji, co podmiot rozwija w dalszej części utworu. Grzech Adama i Ewy stanowi bowiem drugi kontrast. Spośród wszystkich literackich jabłek, tylko to można porównać do jabłka Katarzyny. Dlaczego? Przedstawione podstępy postaci mitologicznych związane z jabłkiem wydają się niczym przy podstępie samego szatana, który doprowadził do „śmierci świata”. Wzmocnieniem tego przeciwieństwa są konteksty Ani to jabłko, co go strzegącemu kulturowe – pierwsze motywy jabłka zaczerpnięto z mitologii, nato Herkules wydarł smokowi czujnemu miast historia Adama i Ewy wpisuje się w tradycję biblijną. Ani to, które Atlancie nogi Wyżej zaznaczono, że podział utworu na dwie części jest tylkopozorny. Wynika z silnego nacechowania przez paralele „pierwszej 1 D. G ost yńsk a, Retoryka iluzji: koncept w poezji barokowej, części”, co wyraźnie ją odróżnia od reszty. Semantycznie jednak Warszawa 1991, s. 17. 2 Zob. B. O t winowsk a, Koncept [w:] Słownik literatury 3 Zob. R. Gr ześkowiak , Jan Andrzej Morsztyn – poeta staropolskiej, pod red. T. Michałowskiej, Wrocław 1999. konceptu, Gdańsk 1994, s. 15-16. Ilustr. ER


Eseje

pierwsza część pełni funkcję podrzędną wobec dalszej. Wprowadza bowiem czytelnika w sytuację liryczną, przedstawia bohaterów, stanowi też swoistego rodzaju argument dla zestawienia jabłka panny z jabłkiem z Raju. Nie decyduje natomiast o istocie wiersza, jaką jest gra z odbiorcą, poprzez koncept. Pojęcie konceptu ewoluowało na przestrzeni wieków4. Jeden ze sposobów rozumienia jego istoty obrazuje trójkąt Sarbiewskiego5, wskazujący, że na koncept składają się dwa ujęcia rzeczywistości, różne, ale zbiegające się w jednym punkcie. Ów punkt stanowi pointę, którą z kolei Sarbiewski definiuje następująco: „Pointa jest to mowa, w której zachodzi zetknięcie się czegoś niezgodnego i zgodnego, czyli jest w słownym wypowiedzeniu zgodną niezgodnością lub niezgodną zgodnością”6. Gdzie szukać zgodnej niezgodności w wierszu Na jabłko Morsztyna? Przede wszystkim należy skupić się na strukturze. Odróżniając dowcip od konceptu, stosuje się pojęcie stylu i struktury – pierwszy odnosi się do dowcipu, koncept natomiast przejawia się w strukturze tekstu7. W wierszu Morsztyna porównano dwa jabłka – jedno, które podała podmiotowi mówiącemu panna Katarzyna, drugie – podane przez węża pierwszym rodzicom. Te dwie sytuacje zawierają bowiem pewne wspólne elementy, podobieństwo.

w Biblii owoc), podmiot liryczny kreuje kolejne porównanie – Katarzyny i szatana. Następne podobieństwo kryje się w dwuznaczności epitetu łupina rumiana, który może odnosić się do jabłek, bądź też do rumianej twarzy panny. Podmiot również wskazuje na przeciwny wobec zamierzonego skutek – „A to też nie tak, jako miało chłodzi / Ale mi ognie śmiertelne rozwodzi”. Podobnie w Raju wąż obiecał Ewie, że spożycie owocu nie spowoduje ich śmierci8. Dalsza historia jednak pokazuje, że właśnie przez ten czyn prarodzice sprowadzili na świat śmierć. Stąd też podmiot wyciąga kolejne podobieństwo – jabłko z drzewa poznania Dobra i Zła, będące „światu śmierci przyczyną” oraz jabłko podane przez Katarzynę, które miało chodzić, a tymczasem „ognie śmiertelne rozwodzi”. Podobieństwo też budowane jest za pomocą wyżej wspomnianego podwójnego kontrastu. Skoro literackie motywy jabłka stanowią przeciwieństwo tak wobec jabłka tytułowego, jak również jabłka rajskiego, to można wywnioskować, że te dwa ostatnie muszą mieć pewne wspólne cechy. Na plan pierwszy wysuwają się także miejsca nacechowane, słowa dwuznaczne, nadające dwóm sytuacjom pewną tożsamość, na przykład wyżej wspomniana „rumiana łupina”. Z jednej stro Tylko to jabłko, które w rajskim sadzie ny wyraźnie odnosi się do jabłka z Raju, gdyż określa się ją jako Rodzicom pierwszym, podał wąż na zdradzie przyczynę śmierci świata. Z drugiej jednak skojarzenia związane z twarzą panny przywołują na myśl jabłko podane podmiotowi. Warto zwrócić uwagę na to, że w wersji biblijnej Ewa sama ze- Kolejnym dwuznacznym epitetem są „ognie śmiertelne”, które rwała owoc i podała mężowi. Stwierdzając jednak, że wąż podaje mogą odnosić się do rozmiaru uczuć podmiotu (śmiertelne płopierwszym rodzicom jabłko (konkretnie określając nienazwany nięcie z miłości stanowi dość przejrzystą hiperbolę), ale również do wcześniej przywołanego motywu fizycznej śmierci. Ciekawym również określeniem jest „rajski sad”. Słowo „sad” bardziej pasuje 4 Zob. B. O t winowsk a, Koncept [w:] Słownik literatury do siedemnastowiecznej rzeczywistości, niż do Edenu, do którego staropolskiej, op.cit. częściej odnosimy słowo „ogród”. 5 Zob. M.K . S ar biewsk i, Wykłady poetyki, przeł. i opr. Stanisław Skimina, Wrocław 1958, s. 13. 8 Księga Rodzaju 3, 4, [w:] Pismo Święte Starego i Nowego 6 Ibidem, s. 11. Testamentu. Biblia Tysiąclecia. Wyd. 3. popr. Poznań- 7 Por. D. G ost yńsk a, op. cit., s. 64. Warszawa: Pallottinum, 1990.

49


Eseje

Niezgodność, która również w wierszu J. A. Morsztyna jest zawarta, opisuje Dorota Gostyńska w Retoryce iluzji: „Koncept jest więc <<jednością w wielości>>, osobliwą, niestabilną. Elementy dyskursu łączą się, zgadzają ze sobą, lecz i rozpadają, rozłączają, przeczą sobie, gdy konfrontuje się ich relacje z tymi, które uważamy za możliwe w naturze”9. W wierszu Na jabłko pointa stanowi miejsce rozwiązania, realizuje koncept w ujęciu Sarbiewskiego. Dwa wersy wieńczące utwór są punktem kulminacyjnym.

Tak ona rzuca, choć się strzeżesz czule Ogniste z oczu strzały z ręku kule

Wniosek wyciągnięty przez podmiot liryczny jest w pełni zrozumiały dla odbiorcy, ale jedynie dzięki wcześniejszemu porównaniu do sytuacji z Raju. Gdyby go nie było, pointa nie miałaby sensu. Można by w następujący sposób połączyć dane części utworu: „…Nie zrówna z jabłkiem, które dla ochłody / Dała mi panna anielskiej urody. / Tak ona rzuca, choć się strzeżesz czule / Ogniste z oczu strzały z ręku kule”. Abstrahując od poprawności gramatycznej i spójności powstałej konstrukcji, można dostrzec, że porównanie do jabłka rajskiego jest tu niezbędne. Ono decyduje o zgodności sytuacji wyjściowej z sytuacją opisaną w poincie. Jednocześnie jednak przy tej zgodności występuje niezgodność wynikająca z naszej wiedzy o świecie. Gostyńska podkreśla, że odkrywamy niezgodność, gdy odnosimy sądy do zewnętrznego wobec utworu systemu uniwersaliów10. Właśnie znajomość tych uniwersaliów wskazuje nam, że paradoks, mimo że został wyjaśniony, nadal istnieje. Potęguje to uogólnienie sytuacji: „Tak ona rzuca, choć się strzeżesz czule”. Podmiot mówiący sprowadza sytuację liryczną do wymiaru uniwersalnego – już nie Katarzyna, lecz nieokreślona „ona” rzuca strzałami i kulą w stronę nieokreślonego odbiorcy. Kolejną rzeczą charakterystyczną jest zestawienie w wierszu elementów prawdopodobnych z nieprawdopodobnymi. O ile wyjściowa sytuacja (panna podająca jabłko podmiotowi) jest dla odbiorcy naturalna i prawdopodobna, to pointa wprost przeciwnie – charakteryzuje się zupełnym brakiem prawdopodobieństwa. W jaki sposób Morsztyn uzyskuje efekt niezgodnej zgodności? Przede wszystkim, jak wyżej zarysowano, kluczowy jest wywód, w którym zestawiono dwie sytuacje mające pewne wspólne cechy, jednak, poza tym, będące zupełnie różne. W tym miejscu Morsztyn

uruchamia „sofistyczny mechanizm”11. Sofizmaty często budowano na zestawieniu dwóch przesłanek, których, ze względu na odmienność w swej istocie, nie dało się w żaden sposób porównać. Dlatego możliwe było dojście w sofizmacie do absurdalnych wniosków. Morsztyn porównując Raj z sadem, w którym znajduje się podmiot liryczny, dąży głębiej w porównaniach, docierając w końcu do zestawienia fizycznej śmierci, jako skutku grzechu, z „śmiertelnymi ogniami” miłości. Dzięki temu może budować dalsze metafory – jabłko staje się śmiercionośnym „ognistym pociskiem”, który automatycznie przywołuje na myśl broń palną. Dlatego też jabłko już nie jest „podawane”, lecz panna „rzuca” kulami i strzałami. Ta konkluzja nie powinna dziwić odbiorcy, jeżeli poszedł drogą, którą chciał go poprowadzić podmiot mówiący. Według Słownika literatury staropolskiej w koncepcie na pierwszy plan wysuwają się figury oparte na przeciwieństwach12. Sarbiewski jednak podkreśla, że pointa nie bierze się ze schematu kontrastów, tylko z pewnej zgody13. Na jabłko ilustruje koncepcję Sarbiewskiego, gdyż faktycznie dwie przedstawione sytuacje nie stanowią kontrastu, a raczej posiadają cechy wspólne. Jednak w swej istocie są zupełnie różne – jedna jest historią jednostkową, mało znaczącą sceną, z której wyciąga się ogólne prawidłowości zachodzące w świecie, druga zaś stanowi wyobrażenie pierwszego grzechu, będącego odzwierciedleniem uniwersalnych przekonań o kondycji duchowej człowieka. Warto jednak zaznaczyć, że intencją twórcy wiersza konceptycznego nie jest wprowadzenie czytelnika w błąd. Równoważenie zgodności i niezgodności w wierszu Morsztyna wskazuje na chęć wywołania efektu zdziwienia połączonego z przyjemnością. Celem samym w sobie jest intelektualna gra z odbiorcą, nie prowadząca do głębszych przemyśleń. Wiersz J. A. Morsztyna Na jabłko stanowi obraz tego, czym był koncept w XVII w. Wyznaczniki określone przez Sarbiewskiego zrealizowano w utworze, opierając się na poincie, którą zbudowano na zasadzie dwóch przesłanek zgodnych i jednocześnie sprzecznych wobec siebie. Koncept w tym ujęciu sprowadza się do tzw. paradygmatu quasi-mimetycznego, w którym, „jako model logiczny fikcji istnieje nie sylogizm, lecz sofizmat. Tu relacja sensów i powszechnych przekonań jest stosunkiem sprzeczności, która symuluje swoim wewnętrznym przebiegu zgodność. Pozoruje jako możliwe to, co możliwe nie jest”14 .

11

9 10 Ilustr. ER

D. G ost yńsk a, op. cit., s. 47. Ibidem.

Ibidem s. 86-87. Gostyńska wskazuje na podobieństwo zachodzące między siedemnastowiecznym konceptem a sofizmatem wykształconym przez antycznych sofistów – zarówno pierwszy, jak i drugi zabieg polega na uzyskaniu absurdalnego wywodu za pomocą wplecenia argumentu fałszywego w tok logicznego wywodu. Podkreśla jednak, że sednem konceptu nie jest ukrycie niezgodności w pozorach zgodności, lecz równoważność obu tych kategorii. 12 Zob. B. O t winowsk a, Koncept [w:] Słownik literatury staropolskiej, op.cit. 13 M. K .S ar biewsk i, op.cit., s. 23. 14 D. Gostyńska, op. cit., s. 47.



Eseje

Tak jak Jurry Marek Kwaśny

Ilustr. Jerzy „Jurry” Zieliński, Polska


Eseje

P

owiedzieć, że artyści czerpią garściami od swoich poprzedników, dawno zarzuconych stylów i kierunków, to jakby nic nie powiedzieć. Jerzy „Jurry” Zieliński stał się inspiracją dla tuzinów młodych malarzy i grafików, sam pozostając artystą nieco zapomnianym, bardziej legendą środowiska niż wzorem do naśladowania. Dopiero dwa lata temu z okazji trzydziestej rocznicy tragicznej śmierci przypomniała o nim krakowska galeria Zderzak, poświęcając mu wystawę i obszerny katalog. I choć wiele już zostało o Jurrym powiedziane, warto zwrócić uwagę na nieco inne aspekty jego twórczości oraz wcale nie oczywiste nawiązania do niej przez artystów z kręgu grup Twożywo i Ładnie. Jurry – dziecko raju Jerzy Zieliński urodził się w 1943 roku w Kazimierzowie (ówczesne województwo kieleckie). Sam o sobie pisał tak: „Urodziłem się z powodu ojca Wincentego (vincere – zwyciężać) i matki Zofii (sophia – mądrość) dnia 1 czerwca (stąd Międzynarodowy Dzień Dziecka) w Kazimierzowie koło Paradyża (paradis – raj); jestem dzieckiem raju. W 1968 roku skończyłem z akademiami”. Dokładniej z Akademią Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie studiował od 1962 roku najpierw rzeźbę u Alfreda Jesiona, potem malarstwo u Jana Wodyńskiego i Jana Cybisa, u którego obronił dyplom. W 1971 roku zaczął się uczyć scenografii. W pracowni Cybisa poznał Jana „Dobsona” Dobkowskiego, z którym w 1965 roku stworzył grupę Neo-Neo-Neo, która dwa lata później zadebiutowała przed publicznością1. Jego pierwsze „niefakturowe, metaforyczne obrazy trójkąty”, którym przypisano termin „áizm”, powstały jednak już w 1963 roku. Jak pisała Małgorzata Kitowska-Łysiak, „działalność grupy obejmowała z jednej strony kontestację akademickiego profilu kształcenia, opartego na tradycji koloryzmu w ortodoksyjnym, kapistowskim wydaniu, z drugiej zaś parodię pełnych namaszczenia manifestów artystycznych. W programie tym mieściły się zarówno happeningowe akcje, między innymi plenerowe, jak i pisanie komentarzy teoretyczno-lirycznych, których autorem był przede wszystkim Zieliński. Miały one rozmaity charakter: z jednej strony deklaracji artystycznych, a z drugiej absurdalnych diagnoz życia społeczno-politycznego. Wyczytać z nich można daleko idącą identyfikację z miejscem i czasem, w którym autor żył, a także ogromną wagę, jaką miało dla niego doświadczenie artystyczne”2. Tak brzmiała jedna z najgłośniejszych deklaracji: „Chcemy (MY!) malować wszystko. Tylko przez szeroko otwarte oczy możemy postrzegać odcienie i paradoksy świata, na którym ludzkość stworzyła określoną cywilizację. Trzeba to wszystko widzieć, żeby wiedzieć, gdzie się znajdujemy. Formować język adekwatny do czasu, w którym żyjemy, możliwy do szybkiego przekazywania. Nie stać nas na to, by orzeczenie kamuflować w jakichś tam słodyczach – zemdliły już nas. [...] Nie mamy czasu. Wiek XX się kończy. Nadchodzi, nie, pędzi na nas wiek następny. Czas na stworzenie takiego metajęzyka, który byłby wypadkową i liryzmu, i brutalności. Bo taki jest świat, w którym nas urodzono”3.

1

M. Kitowska-Łysiak, Jerzy Ryszard Zieliński (Jurry), „Culture.pl”, [dostęp 10. sierpnia 2012], http://magazyn. culture.pl/pl/culture/artykuly/os_zielinski_jerzy_ryszard 2 Ibidem. 3 Ibidem.

Choć brzmi to jak manifest artystyczny, grupie Neo-Neo-Neo było daleko zarówno do akademickiego koloryzmu, jak i do przeróżnych programów ideowych. Anna Arno pisze: „Zieliński i Dobkowski ogłosili, że ‘do pracowni włazi życie’. W 1967 r., na swojej pierwszej wystawie w Klubie Medyków, zawiesili pod sufitem trumienkę z nazwami ruchów awangardowych: kubizm, abstrakcjonizm, dadaizm, aż do pop-artu. Wydarzenie poprowadził Jonasz Kofta, a wśród świadków byli m. in. Jan Cybis i Stanisław Grochowiak”4. Przykładem charakterystycznej deklaracji twórczej jest poniższy fragment: „Nie przepraszam, że wchodzę – drzwi były otwarte. Dla ludzi jest przecież otwarte wszystko – sztuka stoi otworem od dawna. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego szukam. No tak: szukam, eksperymentuję – bardzo modne słowa. Kocham sztukę. Nic to nie mówi? Trudno, tym lepiej. Ja się nie przeistaczam, nie wcielam, nie -, nie -, nie -... Jestem! A ten fakt może komuś przeszkadzać albo nie. Zaistniał. I dlatego maluję... Pomówiony, obronię się malarstwem”5. Malarstwo Zielińskiego miało charakter prowokacyjny. Choć była to prowokacja programowa, artysta definiował ją po swojemu: „Prowokować rzeczywistość to znaczy stwarzać ją – i to w każdej chwili, w każdym momencie, ryzykując sobą”6. Charakterystyczne dla Zielińskiego i Dobkowskiego było stosowanie treściwych plastycznych znaków, dążenie do maksymalnej zwięzłości i wymowności. Choć we wczesnych pracach Jurry’ego widoczny jest wpływ koloryzmu wyniesionego z pracowni Cybisa (Autoportret), to już wtedy farbę kładzie ciężko, plama jest zwarta, ale nie płaska, a to właśnie te cechy staną się znakiem rozpoznawczym artysty. Jak uważa Małgorzata Kitowska-Łysiak, stało się to jeszcze w trakcie studiów – w 1966 roku powstał obraz Biała modelka, gdzie „lśniąca nieskazitelną bielą sylwetka nagiej kobiety kontrastuje z jednoznacznie czarnym tłem wnętrza i trawiastą tapicerką sofy, zaś na przełomie lat 1966 i 1967 powstała kompozycja Akt z martwą naturą, gdzie Jurry zastosował charakterystyczne dla nowej figuracji śmiałe kadrowanie postaci, a zarazem umowne traktowanie przedmiotów i przestrzeni, wreszcie dał dowód umiejętnego operowania kontrastem barw, co wprowadziło do obrazu atmosferę niepokoju. Ów niepokój czytelny jest również w wielu innych, powstających równolegle kompozycjach, jak Fakt, Młoda i stara, Pożądanie (z cyklu Nowe stworzenie świata), Zielony model w pracowni (wszystkie z 1967 roku), Patrzę i widzę, Gorący, Uśmiech życia (wszystkie z 1968 roku)”7. Obok licznych akcentów roślinnych i erotycznych, traktowanych bardzo umownie, sięgał Jurry także po pełne metafory i sarkazmu symbole lęku istnienia. W obrazie Godzina zero z roku 1969 po wskazujących północ nożyczkach na tle zielonego cyferblatu, spływa czerwona łza. Płótno o ironicznym tytule Ostatni romantyk z tego samego roku ukazuje ogromne czerwone obcęgi sięgające po niewielką zieloną roślinę. Gołąb niepokoju – obraz z 1970 roku – przedstawia zwisającego czerwonego ptaka na zielonym tle. Tę dobitną symbolikę podkreślają monumentalne rozmiary obrazów (200 x 150 cm) i jednoznaczny kolor. Kitowska-Łysiak zauważa, że “te zabiegi,

4

A. Arno, Nieznany Jurry Polska B, „Wyborcza.pl”, 21 października 2010 [dostęp 11 sierpnia 2012], http:// wyborcza.pl/1,75475,8544164,Nieznany_Jurry_Polska_B.html. 5 M. Kitowska-Łysiak, op. cit. 6 Ibidem. 7 Ibidem.

53


Eseje

biorące biorące jednak w nawias typowe dla reklamy rozwiązania plastyczne (uproszczenia formalne, ostrość barw, zwięzłość komunikatu), sprawiają, że dzieła Zielińskiego (i Dobkowskiego) nie utrwalają stereotypów, banalnych frazesów kultury masowej, lecz je manifestacyjnie podważają”8. Pod koniec życia (zresztą bardzo krótkiego, zginął w wieku 37 lat) prace Jurry’ego zyskały jeszcze bardziej indywidualny ton. Tworzył obrazy pozbawione dekoracji, zaimprowizowane, chłodne, pospieszne, wymowne. Głowy z telewizora Z ostatnich lat życia Jurry’ego pochodzi niedokończony cykl Portretów helsińskich, świetnie wpisujący się w nową, zmienioną poetykę twórczości artysty. Płótna te ujrzały światło dzienne dopiero w październiku 2010 roku, kiedy to pokazane zostały po raz pierwszy publicznie podczas wystawy Powrót Jurry’ego w krakowskiej Galerii Zderzak. Obrazy przedstawiają „gadające głowy” światowych przywódców, którzy w 1975 roku uczestniczyli w konferencji bezpieczeństwa i współpracy w Helsinkach. Portrety sprawiają wrażenie przerysowanych z ekranu telewizora (co jest bardzo prawdopodobne) – utrzymane w odcieniach błękitu i z charakterystycznym „śnieżeniem” jak w starych odbiornikach. Namalowane są jednak w taki sposób, że możemy rozpoznać portretowanych z imienia i nazwiska. Artysta skupił się na twarzach postaci portretowanych en face lub w trzech czwartych. Surowość, jednolita plama barwna, długie, bardzo widoczne pociągnięcia pędzla, grube warstwy farby – to cechy charakterystyczne każdego z dwudziestu dwóch płócien cyklu. Mimika twarzy, motyw zatrzymanego kadru sprawiają, iż równie dobrze moglibyśmy mieć do czynienia z reporterskimi zdjęciami w prasie codziennej, dokumentującymi przebieg konferencji. Zieliński nie wartościuje, lecz raczej referuje, malując jak gdyby w pośpiechu, bojąc się, że kamera, z której obraz płynie do telewizora, za chwilę zmieni ogląd i skupi swój obiektyw na kimś innym. Zastanawiać może, dlaczego Jurry, jak dotąd artysta krytykujący władzę w sposób subtelny, jako swoich modeli wybrał podstarzałych polityków z różnych państw. Kusi jasne stwierdzenie, iż jest to kolejny prowokacyjny komentarz, swoisty „portret pamięciowy” grupy mężczyzn, którzy postanowili decydować o bezpieczeństwie międzynarodowym. W 1975 roku temat ten mógł wielokrotnie sam nasuwać się Zielińskiemu – jako że w konferencji udział wzięli dwaj hołubieni przez komunistyczne władze sekretarze, Edward Gierek i Leonid Breżniew, jej przebieg był stale obecny w publicznej telewizji i gazetach. Osaczenie tematem mogło skłonić Jurry’ego do artystycznej prowokacji. Idąc tym tropem dalej, można postawić tezę, iż Zieliński, portretując uczestników konferencji, dał wyraz swojej dezaprobaty wobec jej wyniku – szczyt w Helsinkach potwierdził polityczne status quo Europy, a zatem także dominację Sowietów na jej wschodzie. Z drugiej jednak strony szybko malowane portrety, odrealnione, w chłodnych barwach błysku odbiornika, uwypuklają granicę między dwoma światami – politycy na obrazach Jurry’ego są niedostępni, schowani za telewizyjnym szkłem, fikcyjni i nietykalni, choć naprawdę istnieją i decydują o sprawach, które mają wpływ na nasze życie. Z tej perspektywy cykl Portrety helsińskie nabiera charakteru ontologicznego.

8

Ibidem.

Ilustr. Jerzy „Jurry” Zieliński, Jam mną

Słowo Twożywo Istniejąca od 1995 roku Grupa Twożywo 1 marca zeszłego roku zakończyła swoją działalność9. Prace grupy cechowało spore zaangażowanie w problemy społeczne. Metody i media, jakimi się posługiwała, „skierowane są do przechodniów, internautów – osób przypadkowych, przemieszczających się materialnie lub wirtualnie po systemach komunikacyjnych i informacyjnych. Są to miedzy innymi murale, billboardy, plakaty, naklejki, projekty netartowe, felietony w prasie”10. Gdy Jurry Zieliński w 1967 roku wrzucał do jednej trumny artystyczne ruchy awangardowe, miał świadomość, że ich spuścizny się nie wyzbędzie, a sam nawet z niej skorzysta. Akcja miała wymiar zwyczajnie kontestatorski. Grupa Twożywo sięgała do tych samych źródeł – konstruktywizmu, pop-artu, nawet reklamy i poezji konkretnej. Istotną analogią istniejącą pomiędzy grupami Neo-Neo-Neo i Twożywo jest wyjście ze swoimi pracami w przestrzeń publiczną, by z przekazem móc dotrzeć do jak najszerszej grupy odbiorców. Tak jak Jurry z Dobsonem w latach 70. organizowali wystawy w warszawskich zakładach pracy (np. Zakłady Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych, Państwowe Zakłady Teletransmisyjne) czy społecznych domach kultury, tak Mariusz Libel i Krzysztof Sidorek wychodzili na ulicę tworząc plakaty, billboardy, murale, naklejki autobusowe, czy współpracowali z prasą, projektując ilustracje – komentarze. Rozwijali intensywnie również projekty internetowe (m.in. Kapitan Europa – seria przewrotnych animacji krytykujących niepohamowaną konsumpcję), traktując internet jako równie istotny fragment przestrzeni publicznej co miejska ulica11. „Ich prace, opierające się na przewrotnych grach słownych i prostej grafice, są zarazem aktualnym odniesieniem do rzeczywistości, społecznych emocji i języka pustych politycznych sloganów”12. Operowanie plakatowym skrótem i umownością reklamy, tak znamienne dla twórczości Jurry’ego, w wykonaniu Twożywa nabierają nowej jakości. O ile Zieliński był spokojny w swojej prowokacji i niejednoznaczny w komentarzu, o tyle Libel i Sidorek pozostawali dość agresywnymi i bezpośrednimi komentatorami życia codziennego. W swoich pracach powszechnie używali tekstu, który u Jurry’ego właściwie się nie pojawiał. Tekst (krótkie zdanie, zbitek pozornie niepasujących do siebie słów, slogan) stanowił najistotniejszy punkt w ich dziełach, informował i wyjaśniał jednocześnie. Towarzysząca mu grafika została zepchnięta do roli sztafażu, rysunku pomocniczego – już nie tekst tłumaczył znaczenie pracy, ale to właśnie obraz był komentarzem do tekstu. Odwrotnie było z Jurrym, dla niego obraz stawał się kluczem do interpretacji, słowa pojawiały się tylko w tytule i ewentualnie nakierowywały odbiorcę na zrozumienie sensu. Subtelność Jurry’ego wynikała przede wszystkim z sytuacji politycznej i cenzury, wszak komunistyczna bezpieka żywo się Zielińskim interesowała (świadczą o tym jego teczki personalne w IPN-ie, a także dziesiątki notatek służbowych sporządzonych przez funkcjonariuszy SB)13. Szczególnie podpadł komunistom swoim obrazem Uśmiech,

9

„Tworzywo.art.pl”, 19 lutego 2011 [dostęp 12 sierpnia 2012], http://www.twozywo.art.pl/twzw.php?d. 10 Ibidem. 11 Galeria Raster, Leichte Arbeit, Twożywo, http://raster.art.pl/ galeria/podprojekty/leichte_arbeit/twozywo.html 12 Ibidem 13 Wiesław Sokołowski, Drążył sprawę do końca po swojemu,


Eseje

55


Eseje

czyli „Trzydzieści” – łac., „Cha, cha, cha” – ros. namalowanym z okazji XXX-lecia PRL. Przedstawione na nim biało-czerwone usta sprawiają wrażenie zakneblowanych trzema iksami – oczywiste odwołanie do cenzury. Na nic się nie zdały pokrętne tłumaczenia artysty, że trzy iksy to trzydzieści lat PRL albo, czytane po rosyjsku, oznaczają śmiech – władza miała na niego oko już do samej śmierci1. Grupa Twożywo natomiast miała szczęście działać w wolnej Polsce, a ich brutalność mogła jedynie oburzyć co poniektórych bez większych konsekwencji. Agresywny, nie budzący wątpliwości przekaz jest wręcz oczekiwany w czasach społeczeństwa konsumpcyjnego. Twożywo wykorzystało to bezbłędnie, posługując się językiem reklamy, zabrali się za upominanie i edukowanie masowego odbiorcy, jak niegdyś Jurry z Dobsonem, zastając go na ulicy, w pracy, czy, już później, w prasie i przed komputerem. Ładnie maluje Podobnie jak Neo-Neo-Neo i inne grupy artystyczne lat 80. i 90. jak np. Łódź Kaliska i Luxus, grupa Ładnie, działająca w latach 1996-2001 powstała w kontrze wobec akademickiego nauczania. Z nazwą grupy związana jest anegdota, którą niegdyś wspominał Marcin Maciejowski: „Studenci przynosili swoje obrazy, a profesor się przechadzał i komentował. Stawał przy moich pracach, patrzył i, żeby w ogóle coś powiedzieć [...], mówił: ‘No dobrze. Ładnie’. Chyba Bujnowski pierwszy zwrócił na to uwagę, no i tak zostało”2. Jak zauważa Karol Sienkiewicz, mimo iż „Grupę Ładnie stanowili malarze, ich wspólne działania ograniczały się właściwie do akcji o charakterze ironiczno-absurdalnych spektakli, podczas których prezentowano obrazy, filmy, grano muzykę, rozdawano nagrody. Odbywały się one głównie w krakowskich klubach. Wyjście ze sztuką do ludzi opierało się na takich samych zasadach, jak w czasach Jurry’ego i Dobsona, choć sama sztuka zmieniła swój charakter. Istotne było zerwanie z mitem artysty modernisty, genialnego, tworzącego pod wpływem natchnienia i zaproszenie widzów do uczestnictwa w happeningu”3. Ich banalizm, czy też popbanalizm, w czasie istnienia grupy był reakcją na polskie realia po 1989 roku, analogicznie jak twórczość Zielińskiego komentowała szarą codzienność PRL. Estetyka kiczu i reklamy, język ironii to narzędzia znane od lat, a mające swoje

1 2

3 Ilustr. ER

Anna Arno, op. cit. Karol Sienkiewicz, Grupa Ładnie, „Culture.pl”, [dostęp: 12 sierpnia 2012], http://magazyn.culture.pl/pl/culture/ artykuly/gr_ladnie . Ibidem.

początki właśnie w działalności grupy Neo-Neo-Neo i późniejszej indywidualnej pracy Jerzego Zielińskiego. Wspomniany wcześniej cykl Jurry’ego Portrety Helsińskie, który niedawno dopiero pokazano w Galerii Zderzak, nasuwa jeszcze jedną analogię pomiędzy twórczością współczesnych malarzy a Jurrym, jak się okazuje, nieświadomą. Omawiane „gadające głowy” Zieliński malował już po tym najbardziej kontestatorskim okresie twórczości, w innej manierze. Jeśli zestawimy obrazy cyklu z niektórymi późniejszymi dziełami Wilhelma Sasnala i Marcina Maciejowskiego, malowanymi w kilka lat po rozpadzie grupy Ładnie, dostrzeżemy pewne podobieństwa. Ex-członkowie grupy swoje portrety malują w stylu przypominającym Jurry’ego. Jednolita, chłodna paleta barw, szybkie, wyraźne pociągnięcia pędzla, malowanie dużymi płaszczyznami, odrealnienie – to wszystko zbliża do siebie obrazy tych trzech artystów, tworząc jakby kontynuację niedokończonego cyklu. Sasnal i Maciejowski sportretowali również osoby trochę z innego świata, nieosiągalne, podkreślili fakt, iż nie są to portrety z modela – dyrektor i księża Sasnala są zdeformowani, o formach niemal kubistycznych, Szostakowicza i Polańskiego Maciejowski sportretował realistycznie, ale ujął ich zarazem w cudzysłów – rosyjskiego kompozytora umieścił w okienku serwisu YouTube, natomiast, zważywszy na młody wygląd, polskiego reżysera namalował według zdjęcia lub wprost z ekranu telewizora lub komputera. Przedstawione podobieństwa wymykają się jednoznacznemu wyjaśnieniu. O ile bezpośrednie nawiązania grup Twożywo i Ładnie do twórczości i estetyki grupy Neo-Neo-Neo, czy samego Zielińskiego dają się tłumaczyć niezwykłym nowatorstwem Jurry’ego, a także wciąż żywą legendą tego malarza w środowisku artystycznym, o tyle analogie związane z późniejszym, dopiero odkrytym dorobkiem artysty, najprościej byłoby zrzucić na przypadek. Można jednak zaryzykować pewną interpretację – jeśli współcześni artyści, jak Maciejowski czy Sasnal, zaczynali w sposób podobny do wcześniejszych ruchów i ugrupowań, traktując sztukę z przymrużeniem oka, odzierając ją z sacrum, to dlaczego nie mieliby, po zakończeniu działalności w grupach artystyczno-performance’owych, iść dalej, jak ich poprzednicy, ku sztuce bardziej refleksyjnej, egzystencjalnej?


Eseje

Piękna strona książki Paweł Bernacki

57


Eseje

N

ie tak dawno temu zrozumiałem, że na książki patrzę, delikatnie mówiąc, płytko. Za każdym razem niemal odruchowo je otwieram, rzucam okiem na kartę tytułową i rozpoczynam kartkowanie. Od czasu do czasu zatrzymuję się na jakimś zdaniu, które mnie przypadkowo zainteresuje, czasem akapicie. Przeczytam go, uśmiechnę się, pokiwam z uznaniem głową albo skrzywię się z niesmakiem i wracam do szybkiego przerzucania kolejnych stron. I na tej podstawie – na podstawie tekstu – decyduję, czy zainteresuję się daną pozycją, czy też nie. Weszło mi to w krew, stało się nawykiem. Nieszkodliwym. Tak przynajmniej sądziłem, dopóki nie zająłem się problematyką książki artystycznej. Po raz pierwszy zaś naiwność i płytkość mojej postawy uświadomiła mi wizyta w pewnym niepozornym budynku ulokowanym w Koszalinie przy ulicy Szczecińskiej 1. To właśnie tam – w Artystycznym Wydawnictwie i Introligatorni Kurtiak i Ley – kilka tygodni temu usłyszałem „Pan patrzy na książkę tak jak większość”. Zdziwiony oderwałem wzrok od trzymanego kodeksu, bezgłośnie domagając się wyjaśnień. Otrzymałem je – „Od razu je Pan otwiera” – wyjaśniła moja rozmówczyni: Pani Urszula Kurtiak, współwłaścicielka wydawnictwa. To delikatne ukłucie było potrzebne, by z napełnionego dawnymi przyzwyczajeniami balona zaczęło schodzić powietrze. Spojrzałem na książkę inaczej, pod innym kątem. Spróbowałem postrzegać ją nie jako mało istotny nośnik treści, niczym nieróżniący się od płyty CD czy pendrive’a, a jako przedmiot piękny, wartościowy, ale także znaczący. Taki, który może naprawdę ubogacić i rozwinąć tekst. Dodać mu wdzięku. Po tej uwadze nieśmiało zamknąłem kodeks, uważnie przyjrzałem się kunsztownie zdobionej okładce, a po kolejnym otwarciu przesunąłem palcami po jego kartkach z czerpanego papieru, zwróciłem uwagę na typografię, a nawet... powąchałem ją. Trzymana w dłoniach książka stała się dla mnie czymś zupełnie innym niż do tej pory. Poczułem się jakbym zdjął oplatającą ją woalkę i dopiero teraz dostrzegł urok jej twarzy, jakbym dopiero teraz mógł poznać w pełni jej ciało, z jego wszystkimi drobnymi, acz budującymi tożsamość aspektami. To uczucie podobne do tego, gdy po raz pierwszy na twarzy dziewczyny dostrzegamy niewielki pieprzyk pod lewym okiem albo małą bliznę na jej brzuchu tuż obok pępka i już wiemy, że to one stanowią o jej wyjątkowości, jedyności, niepowtarzalności. To moment, kiedy szara myszka rozpuszcza włosy i nagle, na naszych oczach, staje się królową śniegu. Choć ciągle mamy do czynienia z tą samą osobą, wszystko jest już inne – nowe i nieznane. Może i nieco banalne te porównania, ale jednak konieczne. Idealnie pasują do książki, którą miałem w dłoniach, gdy usłyszałem te słowa – „Pan patrzy na książki jak wszyscy”. Był to wybór wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Epitafium dla głogu zilustrowany przez Włodzimierza Kuklińskiego. Oprawa z jedwabnego żakardu, strony o różnych szerokościach w pięciu monochromatycznych, fiołkowych barwach, wielokrotnie składane longiny, unoszący się w powietrzu po otwarciu zapach ulubionych kwiatów poetki – fiołków właśnie – wszystko to tworzy niezwykle intymny, bliski autorce klimat. Sprawia, że czytanie książki angażuje kilka zmysłów, z szybkiego składania liter przeradza się we wzniosły, dostojny moment niemal realnego obcowania z poetką. Jej bliskość jest dosłownie wyczuwalna. Przy takim wydaniu poezja kobieca, erotyki, objawiają się w zupełnie innym wymiarze. Podobne rzecz ma się z Ogniem zielonych księżyców Haliny Poświatowskiej. Kiedy trzymamy w dłoniach tę książkę nachodzi nas Ilustr. ER

dziwne uczucie delikatnego wstydu, czerwienimy się nieśmiało. Dzieje się tak za sprawą niebywałej, intymnej atmosfery tego wyboru. Nie chodzi tutaj tylko o osadzenie tomu w takich bliskich poetce zieleniach, czy nasycenie jej kartek wonią konwalii, nie tylko o czerpany papier i druk typograficzny... Osobisty, emocjonalny klimat publikacji tworzą przede wszystkim znajdujące się w niej pamiątki związane z pisarką – reprodukcje jej zdjęć, niewielkie koperty z ukrytymi skarbami: faksymilami jej rękopisów, kopiami podróżnych kartek. Przewracając stronę za stroną, wczytując się w kolejne wiersze, przeglądając zdjęcia, niepewnie otwierając kopertki, niejako odtwarzamy przejmującą historię życia Poświatowskiej rozciągniętą pomiędzy wielką żądzą życia i niezgodą na śmiertelną chorobę, która zabijała ją dzień po dniu. Uczestniczymy w specyficznym, liryczno-estetycznym misterium, które wymaga odpowiedniego otoczenia. Nie może się odbyć na autobusowym krześle, nie w przerwie między gotowaniem obiadu a oglądaniem ulubionego serialu. Nie może dziać się w pośpiechu, nie może w zgiełku. To akt, który wymaga celebracji. Ma nie tyle zająć nam czas ciekawą lekturą, a zbudować most między nami a poetką, przywołać jej ducha. To książka tworząca znaczenia całą sobą. Tego typu edytorskich i introligatorskich pereł w wydawnictwie Kurtiak i Ley znajdziemy znacznie więcej: kunsztowne wydania Biblii, Quo Vadis i Trylogii Sienkiewicza w bogato zdobionej, twardej oprawie, okrągła Chińska fletnia w przekładzie Leopolda Staffa, która przypadła do gustu samemu Czesławowi Miłoszowi, książki w oprawach z kamienia, Sztuka prowadzenia sporów Artura Schopenhauera zilustrowana rycinami przedstawiającymi wojujących średniowiecznych rycerzy, aforyzmy, chrześcijańscy mistycy, klasycy literatury... Każda z książek, które narodziły się w kamienicy przy ulicy Szczecińskiej 1 w Koszalinie ma swoją indywidualność, jest gruntownie przemyślanym projektem, mającym uwypuklić wszystkie aspekty tekstu oraz pokazać, że książka – choć to przecież przedmiot do czytania – bynajmniej na tekście się nie kończy. Chyba że za tekst uznamy także materiał z jakiego została wykonana, ilustracje, okładkę, krój czcionki, format... Wszak cóż, poza naszymi przyzwyczajeniami, swoistym kulturowym nawykiem, każe nam utożsamiać książkę z kodeksem? Przecież równie dobrze mogą nią być zwoje, gliniane tabliczki, węzły kipu, czy zapełnione hieroglifami egipskie świątynie... Wypada powtórzyć to raz jeszcze – książka nie musi być kodeksem, a nawet, jeśli nim jest, dlaczego miałaby być tylko nim? Brzmi to może zawile, ale kiedy spojrzymy na wydane przez Kurtiak Ley Pamiętniki Adama i Ewy Marka Twaina, zrozumiemy, o co chodzi bez najmniejszego problemu. Owe publikacje to książki i obrazy w jednym. Możemy więc je czytać, cieszyć się ich ciężarem w dłoni, fakturą papieru, a po skończonej lekturze możemy odłożyć ją do specjalnie skonstruowanej ramki, gdzie okładka prezentuje się niczym autentyczne malowidło. Wygląda jakby właśnie w tym celu była stworzona i mówiąc szczerze, nie domyśliłbym się, że jest inaczej, gdyby nie zwrócono na to mojej uwagi. Estetyka książki wchodzi w zupełnie nowy, interesujący wymiar. I w tym miejscu przechodzimy do niezwykle istotnej kwestii – czy w Polsce książka może po prostu cieszyć. Tak zwyczajnie radować zmysły swoim wyglądem. Czy jest do pomyślenia, że w naszym salonie znajduje się regał z pięknymi, drogimi egzemplarzami dzieł klasyków, które mają nie tyle służyć do czytania, ile dawać radość


Eseje

oczom? Na zachodzie – we Francji, Anglii czy Niemczech – nie ma w tym nic zdrożnego. Książki do czytania ma się w sypialni tudzież gabinecie. Te z pokoju dziennego mają po prostu dobrze wyglądać, tworzyć inteligencki nastrój domu i najzwyczajniej w świecie pobudzać zmysły. U nas jest inaczej. Liczy się przede wszystkim tekst. Osoba mająca salon upiększony drogimi książkami uchodzi za snoba, co to żadnej z nich nie przeczytał, a trzyma je tylko po to, żeby wyglądało ładnie przed równie prostackimi jak on znajomymi. Nie przeczę, takie przypadki zapewne też istnieją, może i są w większości, śmiem jednak twierdzić, że osoba nieczytająca nie jest w stanie docenić wartości pięknej książki. To bowiem wymaga nie tylko pewnego zmysłu estetycznego i wrażliwości, ale także znajomości treści dzieła. Tylko tak będziemy mogli naprawdę cieszyć się jego edytorskim i introligatorskim opracowaniem. Jest to tym istotniejsze, że kodeks przestaje być podstawowym nośnikiem treści naukowych czy literackich. Tę funkcję szybko i nieubłaganie przejmują e-booki. Czynią to w taki sam sposób, jak niegdyś pergaminy, które wyparły papirusowe zwoje. Nie oznaczało to oczywiście śmierci tych ostatnich. Po prostu zmieniła się ich kulturalna rola. Z przedmiotu użytkowego stały się artefaktem i jako taki funkcjonują do dziś. Pojawiają się przy specjalnych okazach, nobilitują. Nie piszemy na nich podręczników do matematyki czy zbiorów opowiadań, ale istotne nominacje, wyróżnienia, ważne dokumenty. Owszem, używa się ich rzadziej, ale dzięki temu weszły w krąg przedmiotów elitarnych.

I taką samą drogę, zdaje się, przebędzie i książka. Będziemy używali jej coraz rzadziej. Zaczniemy korzystać z e-czytników i innych osiągnięć najnowszej technologii. Nie usłyszymy w autobusie szelestu kartek, nie zobaczymy tam przygarbionego okularnika z nosem wlepionym w opasłe tomiszcze spoczywające na kolanach. W jego rękach będzie leżało wąskie, lekkie i zmyślne urządzenie, na którym będzie mieściło się więcej książek niż w przeciętnej bibliotece. I tego typu sprzęt, w przeciągu kilku, może kilkunastu lat znajdzie się w posiadaniu niemal każdego z nas. Nawet najbardziej zagorzali konserwatyści nie obronią swoich szańców, jak nie obronili ich fanatyczni zwolennicy zwojów. Będą musieli wywiesić białe flagi, zejść z barykad i zacząć czytać na e-papierze. Tak będzie. Czy nam się to podoba, czy nie. Kształt czytelnictwa się zmieni. Bynajmniej nie oznacza to, że znikną książki. One po prostu przestaną być towarem codziennym, a staną się luksusowym. Będą droższe, ale też piękniejsze. Edytorsko przemyślane i dopieszczone, w świetnych oprawach, pachnące. Po prostu wydawnicze cuda, które będą pojawiały się przy specjalnych okazjach, staną się świetnymi prezentami, będą cieszyć zmysły. I wtedy, kiedy wejdziemy do czyjegoś salonu i zauważymy tam regał pełen pięknie wydanych książek, nie nazwiemy ich właściciela chamem i pozorantem. Będziemy mu zazdrościć i podziwiać jego kolekcję, zapragniemy potrzymać w dłoniach jego kodeksy... Dopiero wtedy zrozumiemy, czym jest piękna strona książki i docenimy jej prawdziwą wartość. Dopiero wtedy...

59


Felietony

Pussy Riot i naturalna spontaniczność konwenansów Magdalena Zięba

Z

darzenia w świecie zgodnie z przeróżnymi teoriami, na wpół metafizycznymi, na wpół bzdurnymi, są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Podążając ślepo tym szlakiem, uznałam, że neonowe kominiarki na głowach dziewczyn z Pussy Riot to nie przypadek i właśnie one staną się niebawem hitem modowym, must have wszystkich feministek bądź też świeżo aspirujących kandydatek do tego zaszczytnego miana. Bogurodzica natomiast będzie niosła kaganek oświaty, czyniąc z męskiego świata estrogenowy raj, gdzie sen o parytetach zastąpiony zostanie hippisowską radością równości (takiej kobiecej, ma się rozumieć). Ostatnio z zainteresowaniem śledzę postępy na fanpage’u Wro Street Fashion, projekcie założonym przez Macieja Gajdura, mającego na celu promocję mody we Wrocławiu. I o ile początkowo odnosiłam się do strony z ironicznym dystansem, o tyle teraz coraz bardziej doceniam wysiłek włożony w śledzenie „zwyczajnych” przechodniów i wyłapywanie indywidualności. Coraz więcej na tych zdjęciach perełek, ludzi interesujących lub dziwacznych, ubranych ze smakiem albo zupełnym brakiem poszanowania dla konwenansów. Wrocław robi się coraz bardziej kolorowy i interesujący, co jeszcze parę lat temu było domeną stolicy. Chłopcy i dziewczęta starają się wyróżniać i nie chodzi o wkładanie na siebie szmatek z metkami, ale wyszukiwanie awangardowych kreacji i połączeń prosto z lumpeksów. A te zyskują od pewnego czasu ogromną popularność, nie tylko wśród miłośników niskich cen. To właśnie tam rodzą się najlepsze zestawienia nowoczesności ze stylem vintage, który czasami bywa drażniący, ale i tak wszyscy fashion victims go kochamy! Wolę nawet nie wyobrażać sobie, co stanie się, gdy lumpeksy przejdą do podziemia, a kolejne gwiazdy sceny „streetowej” wymyślą nowy sposób na przedzieranie się przez nudę. 8 sierpnia przeniosła się w kolejny wymiar Anna Piaggi, istna wariatka modowa, Ilustr. Kalina Jarosz

uznawana za ikonę stylu, od 1988 roku naczelna włoskiego wydania Vogue’a. Plotki głoszą, że była posiadaczką sukni – sztuk 2865, o parach butów nic nie wiem, ale pewnie ich liczba była równie zatrważająca. Ci, którzy kojarzą ją z licznych zdjęć, wiedzą, że jej stylu nie da określić się jako minimalistycznego, to było raczej szaleństwo kobiety nakładającej na siebie z niezwykłą fantazją kolorowe i wzorzyste ubrania, udekorowane licznymi, ekscentrycznymi dodatkami – kapelusik był nieodłączną częścią jej ubioru, do tego mocny makijaż i ufarbowane na turkusowo włosy. I mimo że była już leciwa, nie odmawiała

sobie jaskrawości, przez co wyglądała niczym przybysz z magicznej krainy marzeń i fantazji, niczym rajski ptak obleczony w ziemski nimb sławy. Czasami kojarzyła mi się z Vivienne Westwood, do której kiedyś porównał mnie mój transseksualny przyjaciel. Chyba nigdy już nie usłyszałam równie mile łaskoczącego komplementu... Pomijając kwestie samej mody, która jest bezwzględną i kapryśną kochanką, chodzi przecież o jedno – o dobrą zabawę i umiejętność przekraczania schematów, nie tylko w ubiorze, ale i w kontakcie ze światem w szerokim tego słowa znaczeniu. Niektórzy nazwą to głębokim odczuwaniem, ja wolę coś w rodzaju kontrolowanego zdziecinnienia, czyniącego z nas istoty posiadające umiejętność radowania się z tego, że herbata jest gorąca, a lemoniada kwaskowata.

„Ludzie, którzy nie chcieli widzieć w Bettinie dziecka, uważali ją za wariatkę (pewnego dnia, w przypływie czystego szczęścia, tańczyła w pokoju i upadła, rozcinając sobie czoło o kant stołu), źle wychowaną (w salonie zawsze wolała siedzieć na podłodze), a zwłaszcza nieuleczalnie egzaltowaną. Natomiast ci, którzy godzili się widzieć w niej wieczne dziecko, zachwycali się jej naturalną spontanicznością”. (Milan Kundera, Nieśmiertelność) Prostą drogą do takiego stanu ducha jest oczywiście humor, o którym pisałam ostatnio. Niestety, w zderzeniu z twardą rzeczywistością, zazwyczaj odnosi on skutki wręcz pożałowania godne. Tak się stało w przypadku feministyczno-punkowej grupy Pussy Riot, dziewczyn, które otwarcie oprotestowały putinowski reżim. Wkraczając do cerkwi i wyśpiewując słowa: „Bogurodzico, przegoń Putina”, naraziły się na srogi gniew władzy. Jak niegrzeczne dziewczynki, które w zabawie w piaskownicy poszły trochę za daleko i obsypały terroryzującego wszystkich wielkim pająkiem – chłopca. W mediach zawrzało, bo rewoltę karze się w Rosji więzieniem i procesem, który może skończyć się naprawdę źle. Szkoda, że nie umiem przewidzieć, jak się skończy ta cała sprawa oraz, planowany na dzień procesu przez grupę 69 sekund na ucieczkę, flash mob na wrocławskim rynku. Grupa postanowiła w geście solidarności pojawić się z ludźmi w przestrzeni publicznej właśnie w znaku rozpoznawczym Pussy Riot – kolorowych kominiarkach. Działanie prześmiewcze i totalnie absurdalne będzie ważnym gestem, wyrażanym przez obrońców wolności słowa. Patos zostanie obleczony w neonowe barwy, a pustosłowie obalone śmiechem. I znowu przyjdzie nam zastanowić się głębiej nad wolnością i jej nieustanną grą z konwenansami. Czy te ostatnie są nam w ogóle potrzebne, czy stanowią jedynie ładną ramkę dla wolności, którą sobie wymyślamy? I wcale nie czekam na dzień, kiedy okaże się, że są nam zupełnie nieprzydatne, bo fajnie się z nich wyrywać i budować siatkę niezależności, chociażby była złudna i groźna.


Zrobić coś wielkiego Szymon Makuch

M

agia igrzysk olimpijskich jest niepodważalna. To już nie jest wyłącznie zjawisko sportowe, ale wielki kombajn medialno-kulturowy, o którym trudno nie słyszeć. Najciekawsze w tym wszystkim są zmiany, jakie czasem zachodzą w społeczeństwie. Polacy stają się przez te dwa tygodnie pasjonatami i specjalistami. Mistrzostwa świata w windsurfingu, siatkówce plażowej czy zapasach kobiet zapewne oglądało przed telewizorami dziesięciu widzów, zmagania na igrzyskach obserwują już miliony. A przecież teoretycznie to taki sam konkurs, z tą samą grupą zawodników, na tych samych zasadach. Kłótnia o to, czy polski judoka powinien wygrać przez ippon, czy florecistka została skrzywdzona przez sędziów, dlaczego mistrz świata w podnoszeniu ciężarów spalił trzy próby przy sztandze, którą na co dzień podnosił małym palcem lewej ręki – wszystko to staje się elementem naszej codzienności przez skromne dwa tygodnie raz na cztery lata. Człowiek próbuje wówczas zrozumieć, za co daje się w tym a tym sporcie punkty, a czego zrobić nie można. Rozczula się, że zawodnik podczas kolejnego startu zdobywa czwarte miejsce i pomimo że sześciokrotnie zdobył tytuł mistrza świata, to nie ma szans na rentę olimpijską, czyli dożywotnie świadczenie od państwa dla medalistów igrzysk. Organizując w 1896 r. pierwsze nowożytne igrzyska, baron de Coubertin miał ambitne plany. Uchodził zresztą za idealistę, który brzydził się zawodowym sportem, uwielbiał amatorów i pragnął, by igrzyska były imprezą dla ludu. Pewnie dlatego do dziś piłka nożna rozgrywana jest na igrzyskach w dość dziwny sposób (reprezentacje do lat 23 plus maksymalnie trzech zawodników starszych w kadrze), a bokserów zawodowych również tam nie zobaczymy. Idea założyciela wciąż w jakiejś mierze funkcjonuje – większość sportowców zarabia na uprawianych przez siebie dyscyplinach, ale duża część to ludzie, którzy w powszech-

nej świadomości istnieją tylko dzięki tym igrzyskom. A od ich umiejętności i szczęścia zależy, czy po tym krótkim okresie znikną, czy też trwale zapiszą się w dziejach swojego kraju. „Załapać się w moment” – tak można by czasem pokrótce streścić ideę walki w igrzyskach. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ widzę w tym analogię z innymi dziedzinami życia czy kultury. Ilu mamy muzyków, którzy znani są z jednej piosenki? Wśród polskich przykładów wymieńmy choćby Rotary i ich Na jednej z dzikich plaż czy Bolter z Daj mi tę noc. Podobnie jak olimpijczycy, zwykle wo-

kaliści, zespoły, czasem też filmowcy czy reżyserzy, prowadzili nierzadko długoletnią aktywność, ale pamięta się ich z jednego, zjawiskowego elementu. Dla sportowca takim momentem jest medal igrzysk. Oczywiście nie zawsze stanie się przez to od razu legendą, do tego dobrze jest czasem zdobyć więcej krążków, jak Robert Korzeniowski, Renata Mauer czy Irena Szewińska. Ewentualną drogą jest zwycięstwo w mało popularnej u nas imprezie, czego dokonał w Moskwie w 1980 r. Bronisław Malinowski, zwyciężając bieg na 3000 m przez płotki. I choćby zawodnik wygrywał dziesiątki razy mistrzostwa Europy i świata, to bez medalu olimpijskiego jest jakby mniejszy, podobnie jak amerykański aktor lub reżyser, który mimo szeregu nagród nigdy nie otrzymał Oscara, jak Alfred Hitchcock.

Czasem się zastanawiam, czy trudniej osiągnąć sukces w sporcie, czy w kulturze. Jeżeli miernikiem miałyby być igrzyska, to naprawdę ciężkim zadaniem jest trafić w moment – doskonale przygotować się raz na cztery lata, szczęśliwie uniknąć kontuzji, czasem mieć szczęście w kwalifikacjach czy w losowaniu. Z piosenką zawsze można spróbować parę razy – nie dziś, to za tydzień, nie za tydzień, to za miesiąc. Filmy bywają nierzadko docenione dopiero po jakimś czasie, o malarzach nie wspominając (choć trudno stwierdzić, czy zmarły w biedzie artysta, którego dzieła sprzedawane są za miliony, odczuwa pozagrobową satysfakcję). Tak naprawdę w wielu dziedzinach życia marzy się o jednym – aby przejść do historii. W historii kinematografii zawsze pozostaną zdobywcy Oscarów, a w historii sportu zawsze pozostaną medaliści igrzysk (choć tych jest jeszcze więcej). Polacy na każdych igrzyskach przez ostatnie kilkadziesiąt lat zdobywają przeważnie 10–20 medali. Jak na 40-milionowy kraj ta liczba jakoś nie powala – może dlatego każdy z nich ma dla nas takie znaczenie i zapewnia na jakiś czas tym osobom odrobinkę sławy, kilka wywiadów, radość miasta pochodzenia. Za 40 lat jakiś dziennikarz. czy po prostu pasjonat, przeglądać będzie tabele medalowe i dowie się, że pewnego dnia, na którychś igrzyskach, jakaś osoba zdobyła medal, czasem nawet bijąc przy tym rekord świata. Może wówczas zadzwoni do owego sportowca, zapytać o tamte wrażenia, o przebieg imprezy. Można psioczyć na sport – że pełno dopingu, że skorumpowany, że za dużo się tam zarabia. Ale to wciąż dziedzina, która daje temu społeczeństwu mnóstwo emocji, tak pozytywnych, jak i negatywnych. I oczywiście rację mają krzyczący „We won’t live on the stadium”, którym nie podoba się wydawanie pieniędzy na obiekty sportowe, ale miliony mogłyby powiedzieć „We can’t live without sport”. I chyba trudno się im dziwić.

61


Felietony

Jestem geriatofobem Michał Wolski

T

ak. Zdobyłem się na to wyznanie, pozostając w duchu poprzedniego, familiarnego felietonu. Nie jestem z tego dumny, nie stanowi to żadnego powodu do chwały, więcej nawet – czuję z tego powodu wstyd niejaki, jakąś taką podskórną cierpkość, jakiś ledwie wyczuwalny, mentalny świerzb. Ale tak jest. Odczuwam organiczną, niczym szczególnym nieumotywowaną, przerażającą nawet mnie samego niechęć do ludzi starszych. To nie jest zależne od mojej woli czy chęci. Sprawdzałem. Jakiś czas temu zrobiłem nawet test na genetyczne, zakodowane w neuronach źródła postaw ksenofobicznych. Pracownicy Uniwersytetu w Harvardzie stworzyli bardzo prosty, wirtualny symulator strzelanki, który sprawdzał, jaka jest szybkość reakcji agresywnej (wystrzału z pistoletu) na widok osób innych niż uczestnik eksperymentu. Można było strzelać do kobiet, Murzynów, homoseksualistów... i właśnie ludzi starych. Sam podszedłem do tego eksperymentu po to, by sprawdzić, czy faktycznie jestem rasistą. Otóż nie jestem. Ale przy okazji okazało się, że organicznie, fizycznie i podświadomie nie lubię ludzi starszych. Pod tym jednym względem jestem neurologicznie nietolerancyjny. Oczywiście, próbowałem tę nietolerancję przepracować, ale poniosłem klęskę. I jest mi z tego powodu wstyd. Czuję się rzecz jasna winny ze względu na kulturowy dysonans, jaki wiąże się z moją natrętną, nieusuwalną geriatofobią. Żyjemy bowiem – jako ludzie, było nie było, młodzi – na styku dwóch kulturowych tendencji: z jednej strony dominuje wśród nas kult młodości, energii, żywiołowości i spontaniczności, z drugiej ciąży na nas tradycja, historia, szacunek dla przeszłych pokoleń i wielkie wartości, jak dziedzictwo, ciągłość, stateczność itp. „Gdyby młodość wiedziała..., gdyby starość mogła...”. Dysonans jest tym potężniejszy, że nakłada się na niego kolosalne tempo rozwoju społecznego i technologicznego. Starzy ludzie boją się, że nie Ilustr. Kalina Jarosz

nadążają za światem, co potęguje ich izolację. Młodzi ludzie przyzwyczajeni są do dużego tempa zmian, to jednak sprawia, iż nie mogą tych zmian dokładnie śledzić i zaakceptować. Tym samym nie są w stanie dostatecznie zrozumieć otaczającego ich świata, co potęguje ich izolację. I te dwa wzajemnie izolujące się światy nie mają innego wyjścia, jak tylko koegzystencja pełna rozbieżności i nieporozumień. Starsi ludzie nie są w stanie zrozumieć swoich dzieci, że o wnukach nie wspomnę. Zamykają się więc w tym, co znają, i to, co znają, zaczyna być siłą rzeczy wartościowane dodatnio. Stąd już tylko krok od tego, by

wszystko inne wartościować ujemnie. Od starszych ludzi obrywa się więc wszystkiemu: sygnalizacji świetlnej, cenom towarów na półkach sklepowych, Internetowi, kuchenkom indukcyjnym, kuwetom z filtrami, zmywarkom, robotom kuchennym, kotom i psom, filmom, grom komputerowym, sportom wyczynowym, komunikacji miejskiej, telefonom komórkowym, bankomatom, wpłatomatom, literaturze współczesnej, zabawkom, laptopom, trawnikom, siedzeniom w PKP, pogodzie. Od młodych ludzi obrywa więc się starszym ludziom, bo wszystko, co oni zwyczajowo deprecjonują, dla nich jest codziennością. Narzekanie na rzeczywistość w jej całościowym kształcie nie jest w stanie zjednać nikogo młodego, nikt taki przy zdrowych zmysłach nie odrzuci wszystkiego, co zna, żeby bezwzględnie kultywować to, czego już nie ma. Przepaść się więc pogłębia.

Tymczasem dysonans narasta, bo czasy wciąż się zmieniają. Ja sam według niektórych należę już do starych ludzi, bo urodziłem się w PRL, zdawałem starą maturę, nie chodziłem do gimnazjum, a pierwsze kroki taneczne stawiałem przy wczesnej muzyce disco polo. A według aktu urodzenia nie mam jeszcze nawet trzydziestu lat. Co mają więc czuć ludzie, którzy przeżyli cały PRL, matury zdawali w szkołach powszechnych, znają zupełnie inne gimnazjum i będąc w naszym wieku dopiero odkrywali bigbit? Przepaść jest niezasypywalna, potęguje niezrozumienie, rodzi niechęć i obiekcje pośrednie. Starzy ludzie śmierdzą. Starzy ludzie są stetryczali. Starzy ludzie mówią głośno i archaicznym językiem. To wszystko są stereotypy pośrednie, bardzo rzadko zakorzenione w rzeczywistości, ale bardzo łatwo nam je przyjmować i przetwarzać, bo pasują do – stereotypowego – wizerunku osoby starej, ergo obcej. A obcość bardzo łatwo jest wartościować ujemnie. To wszystko pozostaje jednak na marginesie mojego problemu, a ściślej – jest cały czas ważne, istotne i aktualne, tylko że nakłada się nań moja mała, wstydliwa fobia. Otóż moja niechęć może i jest w jakimś tam stopniu napędzana kulturowo, może i jest wynikiem rozlazłej dychotomii między tradycyjnym wychowaniem a nowoczesnym trybem życia, ale przede wszystkim jest to niechęć organiczna. Widok, dźwięk, zapach, dotyk starych ludzi wywołuje we mnie ledwie wyczuwalne, ale jednak przykre doznania. Przebywanie wśród nich straszliwie, wręcz dojmująco, mnie męczy. I choć cenię sobie ich wiedzę, doświadczenie i perspektywę, to jednak nie jestem w stanie spędzać z nimi więcej czasu niż to absolutnie konieczne. Tak jest. I nic na to nie poradzę. Jedyne, co mogę zrobić, to się do tej ujmy, tej niezaprzeczalnej skazy na charakterze przyznać przed Wami i sobą samym, licząc po cichu, że szczerość i bezpośredniość mojego wyznania nie przysporzy mi wśród Was niechęci. Było nie było, Wy też pewnie macie swoje fobie.


Preferuję pełny zarost Marcin Pluskota

P

rzyznam szczerze, że napisałbym o sanacji, ale jestem dość słabowitego zdrowia i rozumiem kuriozalność tego założenia – chore ciało nie jest do uzdrowienia. No bo takie państwo to przecież taki organizm. Dzisiaj widać to lepiej, kiedy kryzys (paskudny, przerażający, straszny, nikczemny…) z dziecinną łatwością rozbraja po kolei wszystkie gospodarki wszędzie. I w takich to okolicznościach do kin zawitał nowy Batman. Bane to kryzys (między innymi, Bane to też Tom Hardy), a sanacja jaką serwuje nam Nolan wzburzyła wielu ludzi. Rozwiązaniem sprawy okazały się nadjednostki. Batman stał się gwarantem dziwnego, pełnego sprzeczności i niesprawiedliwości happy endu. Kiedy rzeczywistość szczerzy swoje złe zęby, to rozpoczyna się społeczny flirt z totalitaryzmem, a homo sovieticus bierze górę nad homo sapiens (nie wiem czy państwo wiedzą, ale jesteśmy nawet sapiens sapiens). I gnie się te karki, byle tylko micha była. A porażki na klatę przyjmie Batman Wielki Wódz, który od tego jest. Większość polskich Wielkich Wodzów pochodzi z tak dawna, że właściwie są fantasy jak Aragorn czy Gandalf. Dość niedawnym był chyba Lech W., ale wszyscy wiemy, jaki jest dzisiaj. Jednak to Piłsudski miał większego wąsa. Przeglądając poczet królów Matejki, okazuje się, że wąsów nie miała tylko Jadwiga, ale wspomagana przez litewskie wąsy dała sobie radę. Od Wałęsy wąsów coraz mniej w polityce. Ostatnie wielkie i wspaniałe, staropolskie wręcz, z dumą prezentował świętej pamięci marszałek Putra. Kalinowski z jego zarostem może być co najwyżej cieniem tamtego wąsatego człowieka. W sporcie mieliśmy wąs Małysza (trenowany przez pewien czas przez wąs Tajnera), wśród aktorów przypomina mi się co najwyżej wąs Pietrzaka. Wśród kobiet żaden wąs mi do głowy nie przychodzi. Jeżeli zawodzą ludzie z krwi i kości, pozostaje nam szukanie ideałów fikcyjnych (fikcyjnych wąsów). O ile Amerykę swoimi szerokimi piersiami ochraniają m.in. Won-

der Woman, Superman, Batman czy Iron Man, to Polski nie chroni praktycznie nikt…. Profesor Wilczur to jest gość, a nie wie o nim nikt. Przynajmniej ja tak na początku myślałem. Zwłaszcza kiedy wygrzebałem niewiadomo skąd jakąś starą książkę, a jedynym co mnie do niej przyciągnęło był śmieszny tytuł: Profesor Wilczur. Potem wyjaśniło się parę innych spraw. Profesor Wilczur okazał się superbohaterem, jakiego potrzebowała Polska: skupiał w sobie pozytywistyczną potrzebę wychowywania chłopa z mistrzowskimi zdolnościami medycznymi. Ułomność – drgającą ręka – powinna przekreślić go jako chirurga, ale tak

się nie stało. Nie dość, że przeprowadził trudną operację ratując życie śmiertelnie choremu, to jeszcze ten śmiertelnie chory był jego największym wrogiem! To jest typ nad typy. Miał wąsy, ba miał i brodę! Uratowałby nas przed Banem – wszak ofiarą złej służby zdrowia! Do tego, jak się okazało, wszyscy znali Wilczura. Nawet moja babcia. Ostatecznie znało go tyle osób, że głupio zrobiło się mnie, że go nie znałem. Potem pomyślałem sobie, że dawno nie spotkałem tego rodzaju bohatera na polskiej ziemi. Kmicic już dawno się zużył, kolejni herosi odchodzą w cień albo zawodzą (łatwiej nam dziś uwierzyć w herosa kiedy jest mniej heroski, a bardziej ludzki przez co bardziej zawodny). Zawiedzione nadzieje rodzą cynizm, z którego wyłonił się WilQ, obrońca Opola. Dobrze zauważył Pilch – ile jeszcze

razy można śpiewać „Polacy nic się nie stało…”? Ile razy można niańczyć ułomnych sportowców, naukowców, polityków, których w naszym małym kraju wznieśliśmy na piedestał, których z dumą wysyłamy z Okęcia, żeby zwojowali świat? Wracają potem, zbici i opluci, a my i tak gotujemy im ciepłe mleczko, co by się lepiej spało. Koniec z tym! Nie będę czekał, aż Kubica wyzdrowieje! Nie będę trzymał kciuków, że nasi pogromią wreszcie Ruskich! Od dokonań profesora Wilczura standardy moje poszybowały bardzo wysoko. Tylko kurczę, kurczę – on nie istnieje. Gdzie szukać ratunku, czy trzeba, czy można, czy się w ogóle da? Czy naprawdę potrzebne są nam autorytety grzmiące z mównicy, niesprawiedliwości mówiące jak sprawę rozwiązać? Kto może tak robić a kto nie? Jestem raczej młody, nie mam przeszłości związkowej, nie walczyłem z komuną. Nie posiadam zdolności nadnaturalnych, nie jestem obrońcą Wałbrzycha czy Wrocławia… nie jestem lekarzem. Na koniec scenka rodzajowa. Scenka z kapitanem Kirkiem, dowódcą statku kosmicznego Enterprise. Znowu wkopał się po uszy. Nastawia trikoder, nastawia na Enterprise. Tam jest Spock, wierny Spock, mądry Spock. „On pomoże” – myśli Kirk – „on mnie uratuje”. Mówi do trikodera, bo już się połączył. Nie wie, że Spock leży nieprzytomny. Torpeda uderzyła w statek, uszkodziła go. Wybuchło. Spock zasłonił Uhurę, zasłonił ją piersią i padł nieprzytomny. Uhura płacze, bo nie wie czy Spock żyje (wiemy, że żyje), niemniej płacze. Kirk tego nie wie, Kirk jest na obcej planecie, tonie, umiera, płonie, spada. Wie jednak, że Spock go nie zawiedzie, Spock mu pomoże. Mówi więc pełny nadziei. Mówi: - Pomóż mi Spock, pomóż. Mam serce..., ale nie mam… Chyba to wymyśliłem. Działałem w dobrej wierze. Musicie zrozumieć, że jakieś tam wąsy mi rosną (choć preferuję pełny zarost).

63


Street photo

Fot. Jakub Kamiński


65


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.