Kontrast lipiec 2013

Page 62

Reżyserze! Gdzie jesteś? Michał Wolski

O

statnimi czasy mam pewien problem z chodzeniem do kina. Z początku wydawało się, że jest to problem marginalny, nieistotny, mało drażliwy, ledwie zauważalny, w nikłym tylko stopniu wpływający na satysfakcję płynącą z obcowania ze sztuką filmową. Ale im więcej czasu spędzałem na sali kinowej, im bardziej zagłębiałem się w mniej lub bardziej frapujące światy przedstawione, im dłużej obcowałem z fantastycznymi nieraz bohaterami, mój problem począł się nasilać. Coś przestawało grać. Zacząłem się zastanawiać, gdzie leży przyczyna mojego niepokoju, moich wątpliwości, mojego rozdrażnienia – te bowiem odczucia towarzyszyły mi coraz częściej. Coś było nie tak. Wreszcie doszedłem do sedna sprawy. Mam problem z reżyserami. Nie wiem, czy dopiero teraz to zauważyłem, czy jest to coś dla kinematografii nowego, ale gdzieś na przestrzeni ostatnich – bo ja wiem? – kilkunastu lat z funkcją reżysera coś się stało. Nie przeczę, i wcześniej zdarzały się filmy emocjonalnie obojętne i zdarzali się reżyserzy, którzy reżyserami byli jedynie z nazwy. Wtedy jednak – mam wrażenie – tak uprawiane reżyserstwo ograniczało się do filmów o bardzo ograniczonym budżecie (co swoją drogą miało nieraz zbawienny wpływ na inwencję twórczą, a co za tym idzie – samego reżysera) albo rozcieńczonych popłuczyn kina gatunków, wymuszonych przez wytwórnie sequeli i innych mało atrakcyjnych konceptualnie dzieł. Kto pamięta reżysera Gliniarza z Beverly Hills 3? Albo Krytycznej decyzji? No właśnie. Zwykle po drugiej stronie tego obrazu zwykło się przedstawiać kino autorskie, gdzie reżyser (sam lub na spółkę z obsadą) odciskał

Ilustr. ER

wyraźne piętno charakterystycznego dla siebie sposobu prowadzenia filmowej narracji, tworzył dzieła wymagające intelektualnie albo odświeżające jakiś gatunek filmowy. Oczywiście, nie każdy jest Peterem Weirem, Terrym Gilliamem czy Woodym Allenem, ale można być też Martinem Scorsese, Dannym Boylem albo Davidem Fincherem. W przypadku takich reżyserów filmy ogląda się nie tylko dla fabuły, ale też – i nieraz jest to czynnik decydujący – dla autora obrazu. Rzecz w tym, że dzisiaj kino tzw. autorskie i kino popularne przestały być – o ile kiedykolwiek były – wykluczającymi się kategoriami. Świetne kino atrakcji może być swobodnie polem manewru dla większej artystycznej ekspresji, czego dowodem są chociażby filmy Christophera Nolana, w czym celuje Joss Whedon, co cechuje chociażby obrazy J.J. Abramsa. Oczywiście zdarzają się sytuacje odwrotne, jak filmy Stephena Sommersa, ale tak było zawsze. Z czym więc mam problem? Ano z tym, że obok obrazów tego typu mam wrażenie coraz większego operowania sztancą. To oczywiście nic nowego, scenariusze w Hollywood pisze się w oparciu o schematy już od kilkudziesięciu lat, na tym opiera się większość kina atrakcji i kina gatunków, widz dzięki temu wgrywa sobie pewne konwencje, które potem – mniej lub bardziej nieświadomie – nakłada sobie na kolejne filmy i jeśli mu się zgadza – czerpie z nich frajdę. Rzecz w tym, że sztanca przedostała się poza formuły scenariuszowe i rzuciła się na narrację filmową. Mówiąc krótko: to, co kiedyś było emocjonalnie obojętne i miało niski budżet, teraz coraz częściej ma budżet wysoki, w tym masę funduszy na promocję i drugą masę na prawa do adaptacji różnych mniej lub

bardziej poczytnych tekstów kultury. Za tym idzie również firmowanie nazwiska, nierzadko już jakoś tam istniejącego w świadomości przeciętnego kinomana. Problem polega na tym, że mając kolosalny budżet i jakiś tekst do zrealizowania – na przykład adaptację książki – jakoś bardzo mało robi się, aby nadać filmowi właściwą mu autonomię. Ewentualnie robi się tak, jak zrobił Jackson z Hobbitem – przestawia się wątki i zmienia motywacje bohaterów, w praktyce uzyskując zupełnie nową jakość, podpierającą się marketingowo hasłem „ekranizacja”. To jeszcze pół biedy, Jacksonowi się jakoś tam udało, przynajmniej w pierwszej części. Ale jak spojrzymy na Życie Pi w reżyserii Anga Lee, nie dostajemy ani pół grama więcej emocji niż po lekturze książki Yanna Martela. Wszystko jest niemal jeden do jednego. Jest ślicznie – owszem. Ale tak samo ślicznie było w książce. A dodatkowo chęć transparentnej narracji pozbawiła film jakiegokolwiek typowego dla reżysera zadzioru. Skutek jest taki, że jeśli ktoś miał w rękach książkę (bardzo dużo ludzi miało), to z filmu nie wyniesie nic. Ale kardynalnym filmem tego typu jest nowy Superman, czyli Człowiek ze stali. Tutaj realistyczna narracja i metodyczne tempo kręcenia kolejnych scen każą przypuszczać, że reżyser naczytał się komiksów, powycinał z nich poszczególne kadry, ułożył w scenorys, ustawił kamerę i poszedł na piwo, podczas gdy ekipa kręciła, co kręciła. Obsada dwoi się i troi, ale w efekcie jest niczym więcej niż grupką postaci na ruchomych obrazkach sklejonych niezbyt skomplikowaną fabułą. A gdzie reżyser? Gdzie jakiś pomysł? Nic. Bieda i brak koncepcji. I boję się, że kino atrakcji będzie w tę stronę zmierzać coraz częściej.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.