Krzysztof Nawratek, Dziury w całym

Page 1

Krzysztof Nawratek

Dziury w całym

Wstęp do miejskich rewolucji

Wydawnictwo Krytyki Politycznej WARSZAWA 2012


Krzysztof Nawratek, Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji Warszawa 2012 Copyright © Krzysztof Nawratek, 2012 Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2012 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-62467-63-1 Wydawnictwo Krytyki Politycznej Seria Idee  35


Kasi i Oldze


ROZDZIAŁ 1

Po co nam miejskie rewolucje?

Od kilku lat obserwujemy w Polsce rosnące zainteresowanie, by nie powiedzieć fascynację miastem. Również poza Polską ostatnie lata przyniosły zmianę stylu mówienia i pisania o mieście, która polega przede wszystkim na wyraźnym wzroście optymizmu i na przekonaniu, że najlepszy czas dla miast właśnie nadchodzi. Dobrym przykładem jest wydana w połowie 2011 roku (a więc w czasie wciąż trwającego kryzysu!) książka, skądinąd bardzo ciekawego ekonomisty, Edwarda Glaesera Triumph of the City, której tytuł mówi sam za siebie. Innym przykładem może być Nan Ellin, która w książce Integral Urbanism cytuje Saskię Sassen, Richarda Floridę oraz Alvina Tofflera (znanego antyurbanistę1), by utwierdzić czytelnika w wierze, że współczesne miasto ma się świetnie. Allen Scott w opublikowanej w szczycie spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości książce Social Economy of the Metropolis. Cognitive-Cultural Capitalism and the Global Resurgence of Cities stawia podwójną tezę (nie jest ona oryginalna, i to właśnie sprawia, że warto z nią podjąć dyskusję): miasta są efektem i naturalnym środowiskiem dla kapitalizmu, a kapitalizm kognitywny oparty na wiedzy jest/będzie epoką ekstatycznego rozkwitu miast. Książek stawiających tę samą tezę w różnych wariantach są setki. Czy tak wielu autorów może się mylić2? 1

Alvin Toffler jest znany przede wszystkim z książki Trzecia fala, przeł. Ewa Woydyłło, PIW, Warszawa 1986. Opisuje w niej świat, który odszedł od masowej produkcji, a więc i masowego zamieszkiwania. 2 Edward Glaeser, Triumph of the City, Macmillian, Oxford 2011; Nan Ellin, Integral Urbanism, Routledge, New York 2006; Allen Scott, Social Economy of the Metropolis. Cognitive-Cultural Capitalism and Global Resurgence of Cities, Oxford University Press, Oxford 2008.


12  rozdział 1

Tak właśnie sądzę. Pisałem o tym w mojej poprzedniej książce Miasto jako idea polityczna3, i to przekonanie stanowi również punkt wyjścia Dziur w całym. Problem bowiem w tym, że współczesne miasta w świecie zachodnim jak również w Polsce albo istnieją siłą inercji, albo się raptownie kurczą (fenomen shrinking cities w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych). Są miasta, jak na przykład Berlin, których istnienie wynika z woli politycznej. W Berlinie nie ma przemysłu, mieszka tam za to mnóstwo ludzi, których można zaliczyć do creative class (klasy kreatywnej). Jest to więc miasto, które według wciąż wierzących Richardowi Floridzie, powinno kwitnąć. Wprawdzie jest to dobre miasto do życia, szczególnie dla szukającej kulturalnej rozrywki młodzieży, tyle tylko, że za to dobre życie płaci państwo niemieckie. Berlin jest miastem z olbrzymimi długami, niezdolnym do przetrwania bez państwowej kroplówki. Istnieją też miasta, które nie są niczym więcej niż wielkimi „placami zabaw”, konsumpcji i rozrywki – jak Dubaj czy Wolfsburg. Mimo że Alvin Toffler, w którego książkach jeszcze na początku lat 90. zaczytywali się nie tylko Polacy, ale przede wszystkim amerykańscy konserwatyści z intelektualnym przywódcą „Republikańskiej rewolucji” Newtem Gingrichem na czele, nie jest już dziś modny, jego przewidywania dotyczące ucieczki ludzi poza duże ośrodki miejskie wydają się sprawdzać. Główną tego przyczyną jest sposób, w jaki we współczesnej, opartej na wiedzy gospodarce owa wiedza jest produkowana i rozpowszechniana. Wbrew przytoczonej wyżej tezie Allena Scotta wydaje się, że kapitalizm kognitywny jednak miastom nie służy: „kreatywne miasta” – takie jak wspomniany Berlin, Barcelona czy Florencja – to dziś miasta zadłużone. Wszystko wskazuje na to, że fascynacja pływem, siecią, kreatywnością czy kulturą i sztuką jako siłą napędową rozwoju współczesnych miast jest rodzajem intelektualnego zaczadzenia, które w żaden sposób nie pomaga zrozumieć tego, czym są współczesne miasta i jaka może być ich przyszłość. Mimo wszystko warto zatrzymać się na chwilę i spróbować wyjaśnić powody, dla których tak wielu ludzi uważa, że miasta znajdują się dziś u szczytu swej potęgi. Rzeczywiście większość dochodu świata jest generowana właśnie w miastach: sto najbogatszych miast świata wytwarza 3

Krzysztof Nawratek, Miasto jako idea polityczna, Ha!art, Kraków 2008.


po co nam miejskie rewolucje?  13

w sumie około 25 procent światowego PKB4. Jak jednak pogodzić tę obserwację z kryzysem finansowym i podatkowym, który miasta Zachodu uderzył pod koniec lat 70., a dziś, szczególnie po krachu 2008, tylko się pogłębia? Jak pisałem w Mieście jako idei politycznej, to nie miasta odnoszą dziś sukcesy, lecz „obszary zurbanizowane”. To rozróżnienie o podstawowym znaczeniu. Miasta przestały być podmiotami polityki i gospodarki, przestały same decydować o własnym losie, a stały się zasobami: przestrzeni, budynków, infrastruktury, wreszcie też ludzi, czyli jako konsumentów i pracowników. Wymienione zasoby wykorzystują struktury wobec miast transcendentne – przede wszystkim globalne korporacje. W Europie czy Ameryce Północnej przeważają miasta definiowane jako „postindustrialne”. Po upadku przemysłu (i/lub jego przeniesieniu do Azji) pozostały w nich wciąż niedające się wypełnić dziury – zarówno w przestrzeni (tereny poprzemysłowe), jak i w tkance społecznej (zamiana klasy robotniczej w klasę bezrobotną). Dziś miasta te w większości wciąż się kurczą (z bardzo nielicznymi wyjątkami, takimi jak Londyn czy Paryż), podczas gdy miasta azjatyckie, południowoamerykańskie czy afrykańskie rosną. Ważne, by zdać sobie sprawę, że rosnące miasta bynajmniej nie są postindustrialne, lecz – co dotyczy szczególnie miast chińskich – łączą w sobie siłę miasta przemysłowego z miastem jako ośrodkiem produkcji wiedzy oraz konsumpcji. Jednak w większości również te miasta, choć w odmienny sposób niż miasta Zachodu, nie są w stanie sprawować władzy nad sobą (lub, jak określa się to w literaturze planistycznej, „władztwa”). Poza kontrolą władz miasta znajdują się przestrzenie zarządzane przez globalne korporacje, przez państwo narodowe (tereny wojskowe, drogi, czasem tereny kolejowe), a rezerwaty przyrodnicze podlegają ochronie wzmacnianej umowami międzynarodowymi. Wbrew optymistom wieszczącym świetlaną przyszłość miast można mieć wątpliwości, czy miasta mają w ogóle jakąś przyszłość? Biorą się one stąd, że w przeciwieństwie do grodów obronnych, wsi czy nawet do miast przemysłowych dzisiejsze miasto wydaje się niekonieczne. Ową niekonieczność miasta, swoistą sztuczność, widać na przykład we wspomnianym wcześniej Dubaju, którego apolityczność jest niemal 4 Por. http://www.citymayors.com/statistics/richest-cities-gdp-intro.html [dostęp: 29 lipca 2011].


14

rozdział 1

doskonała – jedynie 10 procent mieszkańców ma miejscowe obywatelstwo5, czy też w Las Vegas6. To miasta żyjące niemal wyłącznie z konsumpcji, swego rodzaju „place zabaw” dla mieszkańców prawdziwych miast, o ile takie w ogóle istnieją. Dubaj jest wykreowanym, od początku do końca wymyślonym produktem miastopodobnym. To pułapka na współczesnych konsumentów, miejsce sprzedające emocje, przestrzeń orgiastycznej ekscytacji. Jednak Dubaj jest też miejscem wyjątkowym. Po wstrząsie roku 2009, gdy wydawało się, że czeka to miejsce los podobny do innych, dotkniętych kryzysem miast globalnych, 10 miliardów dolarów z Abu Dhabi przywróciło mu stabilność i dziś znów, choć na nieco mniejszą skalę, stał się miejscem zdolnym przyciągać inwestorów7. Wydaje się jednak, że to nie tyle miasto Dubaj przetrwało kryzys, ile raczej struktury finansowe świata arabskiego sobie z nim poradziły. Jaka bowiem potrzeba stoi za istnieniem miasta? Co unikalnego wytwarzane jest w mieście? Nie jest to pożywienie – konieczne nam do egzystencji, lecz przecież z niewielkimi wyjątkami powstające poza miastem. Nie są to produkty przemysłowe – funkcja przemysłowa odchodzi w przeszłość, na Zachodzie produkcja odbywa się poza miastami, w klastrach przemysłowych lub klastrach wysokich technologii czerpiących inspirację z fenomenu Krzemowej Doliny, która przecież nie jest miastem. Również najbardziej archaiczna funkcja miasta jako miejsca, w którym wytwarza się język, kulturę i jej kody – a przez to władzę – odeszła już do lamusa. Dziś kultura może (i to się przecież dzieje!) powstawać w sieci, w oderwaniu od miasta czy od jakiejkolwiek lokalności. Przez lata miasto było definiowane jako „gęsto zaludniony obszar permanentnego zamieszkania, w którym nie produkuje się żywności”. Dziś, od Hawany po Detroit, również ten dogmat zaczyna być kwestionowany. Co więc decyduje o tym, że miasto – nawet jako zasób, a nie podmiot – jednak jest fenomenem? Co decyduje o jego unikalności? 5

Por. http://www.state.gov/r/pa/ei/bgn/5444.htm [dostęp 23 listopada 2011]. O tych dwóch miastach pisze Heiko Schmid w książce Economy of Fascination: Dubai and Las Vegas as Themed Urban Landscapes, Gebruder Borntraeger, Berlin 2009. 7 O najnowszej historii i współczesnej sytuacji Dubaju wyczerpująco pisze Chad Haines w rozdziale Crack in the Facade: Landscapes of Hope and desire in Dubai, [w:] Ananya Roy i Aihwa Ong (red.), Worlding Cities: Asian Experiments and the Art of Being Global, Wiley-Blackwell, 2011. 6


po co nam miejskie rewolucje?  15

Przede wszystkim liczba mieszkańców i gęstość interakcji. Warto wrócić do klasycznych tez Adama Smitha dotyczących podziału pracy, by zrozumieć, że fenomen miasta bierze się z tego, że miliony drobnych podsystemów – każdy kierujący się własną, często odmienną logiką – splątane są w większy system. W mieście dostępność do poszczególnych podsystemów jest łatwa, nie tylko dlatego, że fizyczne odległości są małe, ale również dlatego, że język-interfejs, jakim porozumiewają się między sobą owe podsystemy, jest mniej lub bardziej skodyfikowany. Język-interfejs to jedno z kluczowych pojęć, jakimi będę się posługiwał w tej książce, dokładniejsze wyjaśnienie pojawi się w późniejszych rozdziałach, w tej chwili możemy przyjąć intuicyjne rozumienie języka-interfejsu jako medium umożliwiającego wymianę informacji oraz wchodzenie w efektywne relacje. Czasami jednak, szczególnie gdy mówimy o operacjach finansowych, zdecydowanie bliżej jest z Wall Street w Nowym Jorku do londyńskiego City niż z City do Peckham (Peckham jest jedną z biedniejszych dzielnic Londynu). Zarówno dostępność, jak i język, jakim porozumiewają się ze sobą centra finansowe, powodują, że związki pomiędzy miastami (przestrzeniami) oddalonymi od siebie geograficznie często są silniejsze niż związki z miastami i wsiami położonymi w pobliżu. Widzimy więc miasto jako lokalność, ale zdefiniowaną przez bliskość w sensie dostępności i interfejsu, co niekoniecznie musi być związane z lokalizacją przestrzenną. W latach 90. wśród geografów toczyła się debata na temat „końca geografii”8, którą dobrze ilustrowało zachłyśnięcie się technologią oraz dominacja finansów nad produkcją przemysłową i ideą nie-przestrzennej dostępności. Sporu tego nie można jednak rozstrzygnąć, posługując się XIX-wiecznymi kategoriami – dlatego warto komentować go z poziomu metageograficznego i używać pojęć takich, jak dostępność oraz interfejs zapewniający komunikację pomiędzy fragmentami. Warto na chwilę zatrzymać się przy tym archaicznym sporze, dotyczy on bowiem pojęć, które, choć mogą wydawać się reakcyjne, znajdują się dziś w centrum politycznej debaty. Wystarczy wspomnieć choćby promowaną przez konserwatywny rząd Wielkiej Brytanii ideę „Big Society” (Wielkie Społeczeństwo), która dotyka między innymi kwestii lokalności i lokalnej 8 Debata rozpoczęta książką Richarda O’Briena Global Financial Integration: The End of Geography, Council on Foreign Relations Press, New York 1992.


16

rozdział 1

wspólnoty. Interpretowanie lokalności tak, jak czynią to torysi, odwołuje się do całej (post)fenomenologicznej spuścizny Heideggera z jego obsesją zamieszkiwania, która przy odrobinie złej woli może być wymierzona przeciwko nomadom – Żydom, Romom, a także imigrantom wszelkiej rasy czy religii. Przywoływanie Heideggera może oczywiście prowadzić do myślowej zbitki „lokalność – nazizm”. Nie ukrywam, że jest to pociągający chwyt erystyczny – częściowo zresztą uprawniony. Jednak zamiast łatwo potępiać, warto przyjrzeć się owej lokalności bliżej. Segregacji przestrzeni miejskiej i jej silnej fragmentaryzacji od dawna poświęcano wiele uwagi. Badania nad miastem pokazywały mieszkańców jako silnie związanych z dzielnicami, które zamieszkiwali. To bardzo ważne, by uzmysłowić sobie, że była to lokalność w znacznym stopniu wymuszona. Ludzie mieszkali i pracowali obok siebie, ponieważ należeli do określonej klasy społecznej, grupy etnicznej czy religijnej. Było to niemal dokładne przeniesienie w warunki miejskie ukształtowanej na wsi struktury społecznej. Dziś tak rozumiana lokalność jest co najmniej wątpliwa – po pierwsze dlatego, że nie musimy już od sąsiadów pożyczać cukru, nie musimy im zostawiać kluczy ani prosić o podlewanie kwiatków podczas wakacji (możemy poprosić o to przyjaciela z drugiego końca miasta). Po drugie dlatego, że nie tylko nie pracujemy w okolicy, ale nawet dzieci do szkoły dowozimy tam, gdzie nas na to stać. Nie możemy jednak zapominać, że by gdzieś dojechać, musi istnieć połączenie: linia metra, autobus lub droga. Lokalność nie zniknęła – gdzieś buduje się drogi, a gdzie indziej – nie, są miejsca, w których dostęp do internetu jest darmowy, i takie, w których napotkamy utrudnienia. Nawet jeśli więcej łączy nas z przyjaciółmi z Facebooka niż z sąsiedniej klatki, to właśnie owa łączność jest kluczowa. Nie można jej rozpatrywać w ramach banalnej dychotomii: lokalne – wirtualne. Wspólnota lokalna jest swego rodzaju regresem: łatwo może zacząć określać się nie w odniesieniu do tego, co łączy tych konkretnych ludzi, lecz przeciwko innym. Wspólnota lokalna była oparta na strachu przed tym, co „na zewnątrz”. Tam, gdzie istnieje silny kapitał społeczny, bardzo często mieszkańcy są słabo zintegrowani z pozalokalnymi sieciami społecznymi (to podstawowa różnica pomiędzy dzielnicami upośledzonymi a silnymi dzielnicami zamieszkiwanymi przez klasę średnią). Wspólnota lokalna, dzielnica, do której tęsknią i prawicowi komunitarianie, i lewi-


po co nam miejskie rewolucje?  17

cowi utopiści, idea, którą promował przez ostatnie lata (jako sustainable communities) laburzystowski rząd Wielkiej Brytanii, a dziś z jeszcze większym zaangażowaniem prawicowy rząd tego kraju (jako wspomnianą wcześniej ideę „Big Society”), już od dawna nie istnieje. Zniknęła nie dlatego, że demon cywilizacji ją pożarł, lecz dlatego, że mieszkańcy miast się z niej wyzwolili – przynajmniej do pewnego stopnia i w niektórych częściach świata. Nie znaczy to jednak, że wszelkie więzy pomiędzy ludźmi mieszkającymi blisko siebie zniknęły, ani tym bardziej, że jest w nich coś złego. Stowarzyszenie My-Poznaniacy9 jest wśród wielu powstających organizacji skupiających obywateli, którzy chcą wpływać na przyszłość swojego miasta, tym, które odniosło bodaj największy sukces, zarówno polityczny (niemal 10 procent w wyborach lokalnych w 2010 roku), jak i medialny. A powstało ono właśnie jako sieć łącząca lokalne grupy osób zatroskanych o swoje najbliższe otoczenie. Sieć, która potrafiła przezwyciężyć ograniczone myślenie tylko o własnej dzielnicy i skoordynować sposób działania między interesem swojej dzielnicy a interesem innych dzielnic (całości miasta?). I to właśnie dwoistość stowarzyszenia My-Poznaniacy daje nam wskazówkę, czym jest (może być?) współczesne miasto. Punktem wyjścia może się stać lokalny, wręcz egoistyczny interes obrony pewnego terytorium – możemy jednak rozszerzyć to myślenie w kierunku obrony intymności, jaka buduje się, gdy przebywamy gdzieś długo i poznajemy miejsce, przedmioty, ludzi. W tej bliskiej relacji może oczywiście istnieć pewien element zawłaszczenia – „to jest moje miejsce”, ale wolałbym zwrócić uwagę właśnie na tę intymną czułość, jaką budujemy pomiędzy, nie na egoistyczny akt posiadania. Owa intymna czułość warta jest obrony. Dotyczy ona relacji pomiędzy nami a innymi ludźmi lub miejscem/przedmiotem i ze swej natury wyrzuca nas ona poza nas samych. Wszelka etyka zaczyna się wówczas, gdy to, co poza nami, staje się ważniejsze od nas samych. Etyka wymaga więc transcendencji, a w kontekście miejskim – przekroczenia, ale nie odrzucenia, lokalności. Lokalność jako intymność nie jest więc dziś ograniczona do przestrzeni fizycznej – dzięki rozwojowi technologii komunikowania się często łatwiej nam znajdować przyjaciół i „sąsiadów” po drugiej stronie 9

Por. http://my-poznaniacy.org/ [dostęp: 24 lipca 2011].


18

rozdział 1

miasta lub globu niż w sąsiedniej klatce. A nawet jeśli poznajemy naszych najbliższych sąsiadów, to często dzieje się to właśnie poprzez lokalne sieci10. Technologia pozwala ujawniać i odsłaniać te fragmenty nas samych, które trudno zauważyć w przypadkowych kontaktach w parku czy lokalnej knajpce. To dość zabawne, ale przecież właśnie sieć pozwala ujawniać się głównie cechom naszego charakteru, a nie naszej fizyczności. Jak pisał w jednym z opowiadań Jacek Dukaj – w sieci jesteśmy „w duchu”, w ciele jesteśmy „w gnoju”11. Czy więc lokalność opartą na fizycznym kontakcie, na cielesnej interakcji możemy już odłożyć do lamusa? Richard Sennett pisał w książce Ciało i kamień12 o relacjach tworzonych na podstawie zmysłów innych niż wzrok – zbudowanych na zapachu i dotyku. Dziś rzeczywiście te relacje wydają się zanikać. I raczej nie tęsknimy za tym, by „czuć” naszych bliźnich, zapach i dotyk traktujemy raczej jako naruszenie naszej intymności niż jej budowanie. Wydaje mi się jednak, że tak jak pisałem13 o generalnej zasadzie wspólnoty lokalnej zbudowanej na konieczności, tak i w wymiarze zmysłowym to konieczność i przemoc są odrzucane, a nie zmysłowość jako taka. Czas wrócić do przyczyn istnienia oraz dyskusyjnego sukcesu miasta. Jedyną przyczyną rozkwitu współczesnych miast jest fakt, że są one węzłami sieci globalnych „pływów”. To owe pływy – kapitału, ludzi, idei – konstytuują miasto. Miasto istnieje więc w swej niestabilności, a próba zamrożenia „pływu” musi skończyć się jego zagładą. Mimo to współczesne miasta starają się w pewnym sensie „uwiązać” pływy. Robią to w różny sposób i na różnych pływach się koncentrując – od kapitału, poprzez przemysł czy handel, po ludzi (Floridiański „kapitał kreatywny”). Mają jednak przy tym świadomość (a przynajmniej powinny mieć), że jest to działalność skazana w dłuższej perspektywie na porażkę. Owszem – na chwilę, na moment, udaje się przyciągnąć jakąś korporację, która zbuduje 10

Barry Wellman, Keith N. Hampton, The not so global village of Netville, [w:] Barry Wellman and Caroline Haythornthwaite (red.), The Internet and Everyday Life, Blackwell Publishing, Oxford 2002. 8 Opowiadanie Linia oporu [w:] Jacek Dukaj, Król Bólu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010. 9 Richard Sennett, Ciało i kamień. Człowiek i miasto w cywilizacji Zachodu, przeł. Magdalena Konikowska, Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1996. 10 Zob. Krzysztof Nawratek, Miasto jako..., dz. cyt.


po co nam miejskie rewolucje?  19

fabrykę, by za kilka lat przenieść ją w inne miejsce, skuszona lepszą ofertą. Pomysł Richarda Floridy, by „uwiązać” ludzi, którzy z prozaicznych przyczyn (sentyment, rodzina, znajomi, szkoła, do której chodzą dzieci) mają mniejszą skłonność do nomadyzmu, nie może się powieść z powodu cechy klasy kreatywnej, jaką Florida uznaje za kluczową dla rozwoju miast i którą właśnie chciałby w miastach zatrzymać na dłużej. Klasa kreatywna bowiem z definicji jest nomadyczna, stymulując, sama stymulacji wciąż potrzebuje. Mimo to pomysł Floridy (w kontekście idei innych, by wymienić choćby Jane Jacobs, Sharon Zukin czy Edwarda Glaesera14) można zinterpretować jako próbę – choćby częściowej – odbudowy podmiotowości miasta. Mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie budzą koncepcje Floridy, jego klasa kreatywna to nie ezoteryczny pływ, lecz żywi ludzie. I to na fundamencie żywych ludzi, ich potrzeb i słabości trzeba myśleć o mieście. A więc może i „duch”, ale sprzęgnięty z „gnojem”. Miasto bowiem istnieje – mimo że jest niekonieczne, zbudowane na kłamstwie. Używam tu słowa „kłamstwo” w nawiązaniu do tego, jak o „skłamywaniu się” – czyli samokształtowaniu się bohatera poza swój „naturalny”, stworzony przez zewnętrzne okoliczności oraz cechy wrodzone kształt – pisze Jacek Dukaj15. Argumenty za konstytutywnym i życiodajnym znaczeniu kłamstwa jako delikatności chroniącej przed okrucieństwem prawdy oraz jako twórczości i przestrzeni wolności można znaleźć w literaturze od The Watchmen po prace Harolda Blooma i Agaty Bielik-Robson16. Tak jak Bloom opisywał strategie zaczepno-obronne podmio11 Jane Jacobs w książce Economy of Cities (Random Hause, New York 1969) pisze o mechanizmach wiążących produkcję przemysłową w miastach z rozwojem infrastruktury. Jacobs używa pojęcia „import replacement”, by opisać proces „internalizacji” przez miasto produkcji dóbr do tej pory importowanych; Sharon Zukin pisała przede wszystkim o znaczeniu kultury jako elementu wzrostu w miastach postprzemysłowych; Edward Glaeser jest autorem pojęcia „non-market social interactions”, dowodząc, że rozwój gospodarczy nie może istnieć bez elementów niepodlegających logice rynku. 12 Por. Jacek Dukaj, Lód, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s. 451: „W prawdzie nie ma żadnej twórczości, mówić prawdę, to odtwarzać, kopiować, powtarzać po świecie – co za satysfakcja z relacji bezrozumnej, gazetowej? Ot, mówi się. Ale – skłamać...! Skłamać znaczy dodać coś od siebie, wbudować w ich obraz świata twory własnego umysłu, powołać do życia ludzi, przedmioty, zdarzenia nieistniejące”. 13 Zob. Agata Bielik-Robson, The Saving Lie, Harold Bloom and Deconstruction, Nortwestern University Press, Evanston 2011.


20

rozdział 1

tu, który fantazjuje na temat swojego istnienia i swojej siły, stwarzając się w ten sposób17, tak też i miasto „skłamuje siebie”. Miasto zawsze było naddatkiem, zawsze kreowało potrzebę swojego istnienia. Jeśli więc obnażam słabość i niekonieczność miasta, to nie dlatego, że popadam w jakieś antymiejskie fobie, lecz z dokładnie przeciwnych powodów: wciąż na nowo wołam o odbudowanie podmiotowości miasta. O wymyślenie nowego, jeszcze lepszego kłamstwa. Miasto oczywiście wciąż posiada resztki atrybutów, które uzasadniały jego istnienie w przeszłości, wciąż jest tu jakiś przemysł, handel, instytucje władzy i wiedzy. To jednak tylko pozostałości. Ślady minionej świetności. Minionego sensu. One istnieją i będą w mieście trwać – wszak miasto to palimpsest. Najciekawszym być może współczesnym przykładem synkretycznego miasta, w którym istnieją warstwy niemal wszystkich faz rozwoju – od miasta żerującego na feudalnym otoczeniu po „miasto kreatywne” – jest miasto chińskie. To ciekawe, że już w latach 80. Francis Geoffrey Castles (cytowany przez Jadwigę Staniszkis w jej Ontologii socjalizmu18) opisywał europejskie państwa socjalistyczne jako struktury synkretyczne. O ile jednak w przypadku europejskim synkretyzm był zaburzeniem poprzedzającym upadek miasta, o tyle w przypadku modelu chińskiego okazał się źródłem jego żywotności. Synkretyzm to jednak zbyt mało. W Europie okazał się nietrwały, więc i w Azji jego stabilność prawdopodobnie nie będzie wieczna. Miasta stoją przed wyzwaniem dodania następnej warstwy, przejścia kolejnej mutacji, wymyślenia siebie na nowo. Słabość współczesnego miasta bierze się przede wszystkim stąd, że jest ono dziś raczej zagęszczeniem globalnych pływów (pływów informacji, kapitału, ludzi, idei) niż autonomicznym bytem. Zarządzanie miastem odbywa się w wielu sferach i na wielu poziomach: politycznym, ekonomicznym, kulturowym, społecznym. Tylko niewielka część z nich podlega demokratycznej kontroli lub wręcz jakiejkolwiek kontroli władz miejskich. Im większe miasta, tym bardziej ta kontrola się rozmywa. Paul Hirst19, pisząc o wielkich megamiastach (na przykład o São Paulo), okre14 Harold Bloom, Lęk przed wpływem. Teoria poezji, przeł. Agata Bielik-Robson i Marcin Szuster, Universitas, Kraków 2002. 15 Jadwiga Staniszkis, Ontologia socjalizmu, In Plus, Warszawa 1989. 16 Paul Hirst, Space and Power. Politics, War and Architecture. Polity Press, Cambridge, 2005, s. 25.


po co nam miejskie rewolucje?  21

śla je wręcz jako antymiasta, ponieważ utraciły one zdolność efektywnego władania sobą. Jak pisałem wcześniej, miasta nie są w stanie same sobą zarządzać, a przez to miejska wspólnota polityczna traci rację bytu. Można oczywiście próbować „brać sprawy w swoje ręce” i gdy władza słabnie, przejmować jako grupa kontrolę nad fragmentami miasta – tworząc na przykład „pirackie” parki (zakładane samowolnie przez mieszkańców, nie zawsze zgodnie z prawem)20 czy usiłując tymczasową artystyczną instalację uczynić stałą częścią miasta, lecz wszystkie te działania okazują się prędzej czy później nieskuteczne. Przede wszystkim są to działania rozpaczliwe, dodatkowo anarchizujące strukturę miejską. Nie wzmacniają podmiotowości, jedynie dekonstruują ją w bardziej „sympatyczny” sposób, niż robią to deweloperzy czy globalne korporacje. Jak może się wydawać, jedynym sposobem na odbudowanie podmiotowości miasta jest udział w realnej władzy. Na poziomie podstawowym stwierdzenie takie byłoby zwykłym wezwaniem do udziału w wyborach i życiu politycznym jako jedynej sferze, przez którą obywatele, ale już niekoniecznie mieszkańcy, mają instytucjonalnie zagwarantowaną możliwość „wpięcia się” w system polityczny, a także społeczny i ekonomiczny miasta. Walka w obszarze kultury, wszelka aktywność artystyczna czy społeczna może stać się skuteczna jedynie jako część walki politycznej. Taki apel byłby jednak zbyt banalny, by cokolwiek z niego wynikało. Mimo że oczywiście to władza pochodząca z wyborów wciąż ma możliwość wpływania na struktury miejskie, prawdziwy problem zaczyna się przy kolejnym kroku. Powiedzmy, że wygraliśmy wybory – i co dalej? Prawdziwa miejska zmiana, która – w świetle tego, co napisałem powyżej – jest niezbędna, rozpoczyna się nie od zdobycia władzy, lecz od zrozumienia mechanizmów prowadzących do odbudowy podmiotowości miasta, do odzyskania przez miasto możliwości kształtowania swojego własnego losu, swojej przyszłości.

17

Zob. np. http://naszpark.pl/index.php [dostęp: 23 listopada 2011].



SPIS RZECZY

Od autora 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11.

Po co nam miejskie rewolucje? Wolność tworzenia Przestrzeń publiczna nie istnieje (prywatna również nie) Przestrzeń akcji bezpośredniej Miasto inkluzywne, ale niedemokratyczne? Przestrzeń konstruowana, konstruowani przez przestrzeń Osoba Dobra przemoc? Miękka, pulchna granica Miejska Wielość Miejskie rewolucje – instrukcje obsługi

Indeks

5 9 21 33 41 51 59 73 83 95 105 115 123


Redakcja: Adam Ostolski, Marta Zdanowska Korekta: Joanna Dzik Projekt okładki: Hanna Gill Piątek na podstawie koncepcji graficznej grupy Twożywo Układ typograficzny, skład: manufaktura Druk i oprawa:

www.opolgraf.com.pl

Wydawnictwo Krytyki Politycznej ul. Foksal 16, p. II 00-372 Warszawa redakcja@krytykapolityczna.pl www.krytykapolityczna.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.