Pimm 002 2014

Page 1

1


2


Edytorial czyli intelektualny przewrót w tył. Dariusz Kalbarczyk – czterostrunowy w warszawskiej V8-emce oraz spiritus movens w PIMC Kolejny miesiąc za nami, dla mnie bardzo pracowity, dla innych może mniej, np. niedźwiedzie które przesypiają zimę pewnie nie zwróciły na niego nawet uwagi. A bociany, hym... ciekawe co teraz robią? Wracając na ziemię, pierwszy numer PIMM jak dotychczas przeczytało 700 osób, 1400 kliknęło w link a ponad 7000 zobaczyło okładkę na FB. Dziękuję za ciepłe przyjecie oraz listy z pomysłami na kolejne numery. Cześć z pomysłów została już wdrożona a część czeka na odpowiedni moment. Marzec jest dla mnie szczególny z kilku powodów. Po pierwsze 10 marca wydajemy z V8 płytę, o której opowie Michał Drabarek, nasz gardłowo - gitarowy trzon. Po drugie, również 10 marca odbędzie się premiera płyty mojego mistrza Krzysztofa Ścierańskiego. Przy okazji nagrań, Krzysiek zaprosił wielu znakomitych gości. Z jednym z nich, fenomenalnym gitarzystą i jak się okazało podczas nagrań, znakomitym wokalistą Regi Wooten-em, ucięliśmy sobie, krótką rozmowę. Polecam jej uważne przeczytanie, szczególnie odpowiedź na pytanie jak dużo dziennie ćwiczy. Regi na co dzień gra z bardzo dobrze znanym wszystkim basistom, bratem Victor-em Wooten-em. Tematem marcowego numeru PIMM jest fotografia koncertowa. Zapraszam do przeczytania obszernego wywiadu z autorką okładki, Karą Rokitą. Kara jest mistrzynią w tej dziedzinie, podczas ostatniej wizyty w Klubie Progresja miałem okazję zobaczyć wystawę prezentując cześć twórczości artystki. Wywiad z Kara przeprowadził zaangażowany od początku w tworzenie PIMM Radosław Grabiec. W numerze znajdziecie też relację foto z koncertu Method Of Destruction w warszawskim klubie Progresja. Koncert był znakomity a Billy Milano mimo że do najchudszych wokalistów nie należy, pokazał że można przez 1,5 godziny przebiec 50km. Dawka energii jaką jaką zaserwowali była iście destrukcyjna. MOD było jednym z zespołów, na których się wychowałem a koncert był magicznym przestawieniem zegara do czasów szkoły średniej. Z koncertowego punktu widzenia, marzec zapowiada się bardzo ciekawie. Już dwunastego dadzą czadu w warszawskiej Stodole Five Finger Death Punch a rozgrzewać będą ich Pop Evil. 14 z Turbo oraz V8 będę warczeć Radomiu a 20 marca w Progresji razem z Chemią i Mimo Woli pobijemy rekord świata w uwalnianiu kobiecych piersi tekstylnych kajdan... Ponadto obszernego wywiadu udzielił Krzysztof Skiba, warto przeczytać, szczególnie jeśli PRL zna się z opowiadań. To oczywiście nie wszystko! Przekrój zespołów jest bardzo szeroki i każdy znajdzie coś dla siebie. Zapraszam do lektury! 3


4


5


Krzysztof Skiba - Big Cyc Moim zdecydowanym żywiołem jest scena

Dariusz Kalbarczyk: Kiedy zakochałeś się w muzyce?

Sony i był to jak na tamte czasy absolutny szczyt techniki. Po prostu totalny szpan, bo większość kolegów to miała sprzęt marki Grundig lub polskie kaseciaki na licencji Krzysztof Skiba: Moja przygoda z muzyką Thompsona. zaczęła się gdy pewnego razu ojciec przywiózł mi z rejsu magnetofon kasetowy. Miałem wówczas chyba z 10 lat. Ojciec był W tamtych czasach kaseta magnetofonowa oficerem floty handlowej i jako marynarz była obok płyt winylowych głównym często wypływał w dalekie rejsy statkiem. nośnikiem dźwięku. To był taki "środkowy Pamiętam, że na początku swej morskiej Gierek" czyli połowa lat 70. W sklepach odysei, ojciec pływał jeszcze na parowcach. muzycznych na kasetach tylko muzyka Serio! Parowiec "Dąbrowski" kursował ludowa, rosyjskie chóry i Jerzy Połomski między Gdynią, a Londynem jeszcze do czy Maryla Rodowicz. Był też dobry polski końca lat 60. a potem poszedł na złom, jazz czyli Seifert, Kosz, Namysłowski, czyli jak to się w gwarze marynarskiej Komeda, później także Urbaniak, mówiło "na żyletki". Magnetofon był marki Śmietana, Muniak, Olejniczak, ale tego to 6


ja jeszcze nie rozumiałem. Ciężko było o czyste kasety. No więc kupowało się kasety z chórem Aleksandrowa i na te kasety nagrywało np. Slade, Suzie Quatro czy tego pedofila Gary Glittera. Oczywiście nikt nie miał wówczas pojęcia, że Gary ma takie upodobania! Muzyka rockowa to była w czasach Gierka rzadkość. Promowano wówczas estradowe badziewie wyprane z rockowych brzmień. Taki Niemen czy Nalepa to były wyjątki na tle powszechnego plastiku. Pamiętam, że miałem na kasecie pierwszą płytę Budki Suflera i chyba Breakout Nalepy. Ojciec miał adapter i przywoził winyle np. Santany, Hendrixa czy Bad Company. Później w domu pojawił się wypasiony magnetofon szpulowy tym razem marki Sanyo. Tam była kolekcja The Beatles i kapel w stylu Bay City Rollers. W domu często leciały też hippisowskie piosenki Joan Baez czy słynnego duetu SimonGrafunkel. Przegrywając muzykę popową i rockową na kasety z radzieckimi chórami nie miałem wyrobionych gustów muzycznych, bo ciężko je mieć w wieku 11-12 lat. Przegrywałem to co mieli koledzy, czasem coś z radia i to "czego się słuchało" w gronie takich szczyli jak ja. Kompletnie odleciałem gdy mój kumpel Maciek Kosycarz załatwił nam od swego taty (jego ojciec Zbigniew Kosycarz był znanym fotoreporterem na Wybrzeżu) bilety na festiwal w Sopocie. To był jakiś koncert poza głównym nurtem festiwalu, dodatkowy, nie transmitowany przez telewizję. Taka estradowa składanka. Mieliśmy po 14 lat i pierwszy raz byliśmy na koncercie. Był rok 1978. W PRL-u nie było tak wielu koncertów i imprez jak teraz. Zestaw i dobór wykonawców był kosmiczny. W pierwszej części wystąpił Andrzej Rosiewicz, a w drugiej SBB z jazzowym trębaczem Andrzejem Przybielskim. SBB dało tak odlotowy koncert, że wbiło mnie w ławkę. Pamiętam długie, zakręcone solówki Skrzeka, Apostolisa i Piotrowskiego. Sporo

improwizowali, grali tak lekko i swobodnie, zachowywali się bez pozerstwa i gwiazdorstwa. Przybielski idealnie zgrał się z SBB i dosłownie malował dźwięki. To była muzyka rewolucyjna, niezależna, eksperymentalna. Wielu jej nie rozumiało. To chyba był ten moment gdy pokochałem muzykę i zacząłem bardziej świadomie jej słuchać. DK: Wymień kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły. KS: Za komuny płyty były niesłychanie trudno dostępne. Płyty zachodnie w ogóle nie były obecne na rynku. W miarę normalny rynek muzyczny pojawił się w Polsce dopiero po 1989. Można było jedynie przegrać płytę z radia. Trójka robiła takie audycje - specjalnie dla tych, którzy przegrywali. Bądź zdobyć z zagranicy dzięki rodzinie czy znajomym. Ja miałem to szczęście, że ojciec często wyjeżdżał w rejsy. Robiłem mu spis płyt, które ma kupić. Prawdziwymi skarbami były przywiezione przez niego płyty Dylana, Deep Purple, Genesis, Black Sabbath, Led Zeppelin, The Doors, King Crimson, Free, Emerson Like and Palmer, The Who, Uriah Heep, T.Rex czy Pink Floyd. To były skarby większe niż te w Narodowym Banku Polskim. Pamiętam taką koncertówkę Deep Purple "Made in Japan", którą słuchałem na okrągło. Także pierwsze trzy płyty Led Zeppelin czy pierwszego Dylana. Z późniejszych rzeczy to wielkie wrażenie zrobiła na mnie płyta The Police "Regatta de Blanc". Z czasem zaczął mnie fascynować jazz. Dzięki muzyce Miles'a Davies'a trafiłem na...polskich jazzmenów choćby z Extra Ball. Słuchałem też kapel w stylu Sex Pistols, Ramones, Exploited, czy Sham 69, a także punkowego undergroundu np. grupy Kryzys czy Dezertera. Podobało mi się to strasznie, bo to było mocno antysystemowe. Z innych polskich rzeczy, to robiły na mnie wrażenie płyty młodego Maanamu i "Helicopters" Porter Band . Tak więc rozrzut 7


niesamowity od klasyki rocka, przez jazz po punk rock.

najwybitniejsze polskie książki). Gombrowicz nie był wówczas lekturą w szkołach, a za PRL-u nie wydawano w Polsce jego książek. Uznany był za DK: Twój ulubiony film / książka? renegata i istniał na niego (podobnie jak na Miłosza, Herlinga Grudzińskiego i wielu innych) zapis cenzury. "Ferdydurke" dziś KS: Jako dzieciak czytałem oczywiście niemiłosiernie katowane na lekcjach książki przygodowe czyli historie o polskiego, ja przeczytałem w podziemnym kowbojach, Indianach i piratach. wydaniu pod ławką w szkole i z wypiekami Przeczytałem wszystko Karola Maya i na twarzy. Z czasem moimi ulubionymi Edmunda Niziurskiego. Zachwycałem się autorami stali sie wszyscy kaskaderzy także Nienackim i jego "Panem literatury tacy jak Edward Stachura, Kazik Samochodzikiem". Później czytałem sporo Ratoń, Rafał Wojaczek, Andrzej Bursa. Jak historycznych książek o XVI wiecznych wszyscy buntownicy podniecałem się piratach, a moim wielkim bohaterem był wierszami Baudleaira ("Kwiaty zła") czy Francis Drake. Już jednak pod koniec Artura Rimbauda. Uwielbiałem podstawówki przerzuciłem się na dekadentów, symbolistów, katastrofistów i poważniejszą literaturę (opowiadania oczywiście poetów z kręgów futuryzmu czy Marka Hłaski). Szczególnie podniecały dadaizmu. Ciekawi wydali mi się polscy, mnie książki zakazane. Sporo czytałem rewolucyjni autorzy tacy jak Brono Jasiński Gombrowicza (jego "Dzienniki", Ferdydurke i Jerzy Jankowski oraz moi koledzy z grupy i "TransAtlantyk " uważam za metafizycznej Totart (Konnak, Brzóska,

8


Sajnóg). Te młodzieńcze fascynacje uległy z czasem lekturom o wiele dojrzalszym. Sporo czytałem literatury łagrowej (Szałamow, Sołżenicyn, Władimow, Czapski, Grudziński). Fascynowali mnie satyrycy i prześmiewcy tej klasy co Mrożek, Hrabal, Topor czy Wojnowicz. Sporo czytałem klasyków anarchizmu (Kropotkin, Abramowski) oraz literatury pacyfistycznej (Hans Hellmut Kirst, Jaroslav Hasek, Izaak Babel). Lubiłem też ćpunów i narkomanów takich Ken Kesey ("Lot nad kukułczym gniazdem"), Irvine Welsh ("Ślepy tor"). Za najważniejsze książki w mojej wędrówce przez literaturę uważam "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa, "Szewcy" Witkacego, "Proces" Kafki, "Biesy" Dostojewskiego, "Burzę" Szekspira, "Moskwę Pietuszki" Jerofiejewa, "Norę" Ibsena, "Kęs życia" Nobokova i "Dzienniki" Gombrowicza. Istotni byli też autorzy amerykańscy, a szczególnie Kurt Vonnegut, Charles Bukowski, Henry Miller, Chuck Palahniuk, Paul Auster. Ostatnio czytam takich autorów jak Sam Sandberg, Jonathan Littell, J.M. Coetzee. Edgar Keret. Czasem (na wakacjach) sięgam po kryminały Mankella czy Nesbo. Lubię też poczytać polskich autorów z mojego pokolenia, a szczególnie poezje kolegów Świetlickiego, Podsiadły, książki Stasiuka, Gretkowskiej, Szczygła, Ziemkiewicza czy nieco starszego Pawła Huelle. Sporo czytam także książek historycznych (obszar tematów z czasów II wojny światowej) oraz reportaży (Jagielski, Hugo Bader). Co do filmów to wiele jest takich które uważam za arcydzieła. Na pewno "Dyktator" Chaplina, "Rzym" Federico Felliniego, "Dzikość serca" Lyncha, "Powiększenie" M. Antonioniego, "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy, "Pulp fiction" Tarantino, "Gorączka" Michaela Manna, "Bal" Ettore Scoli, "Matnia" Romana Polańskiego (ten film swego czasu znałem niemalże na pamięć). Do swojego

subiektywnego rankingu arcydzieł kina zaliczam też "Manhattan" Woody Allena, "Ładunek 200" Balabanova, "Zezowate szczęście" Munka, i "Tańcząc w ciemnościach" Larsa von Triera. Fascynował mnie kiedyś ekspresjonizm niemiecki z lat 20-30 (filmy Fritza Langa), stare filmy Hitchcocka i westerny na podstawie książek Elmore Leonarda. Lubię klasyki Monthy Pytona oraz stare komedie Barei. Ze współczesnych produkcji podobał mi się "Dom zły" Smarzowskiego i "Obława" Krzyształowicza. Kino (poza nielicznymi wyjątkami) niestety nie dostarcza mi dziś prawie żadnej strawy duchowej. To poletko opanowane przez tandetne filmy gangsterskie i głupkowate komedyjki romantyczne. Strach chodzić do kina, nawet na filmy, w których grają świetni aktorzy (serię strasznych wpadek miał ostatnio Robert De Niro, wszystko w czym grał to gnioty), bo to na ogół niestety stracony czas. Te filmy albo kłamią, albo są o niczym. DK: Jak wspominasz początki Big Cyca z perspektywy lat spędzonych na scenie? Opowiedz o Waszym pierwszym koncercie. Powstało na ten temat wiele legend, a jak ty to pamiętasz? KS: Wymyśliłem, że pierwszy koncert zespołu, musi odbyć się z wielkim hukiem. Ponieważ nazwa Big Cyc rodziła samorzutnie różne, wesołe interpretacje, wpadłem na pomysł, aby to było coś związanego z damskim biustem. Władza w tamtym czasie odblokowała nieco tematykę erotyczną. Cenzura polityczna obowiązywała nadal, ale cenzura obyczajowa już mniej. Szukano tematów zastępczych i takim tematem stali się naturyści. Dużo pisano o ich zlotach w Chałupach na Półwyspie Helskim, prasa drukowała zdjęcia gołych bab (tygodnik Razem), a na rynku pojawił się nawet pierwszy w PRL-u miesięcznik dla facetów „Pan”, który górnolotnie był nazywany 9


„polskim Playboyem”. W szkole plastycznej, udało mi się nielegalnie wydrukować zaproszenia, które w możliwie akademicki sposób inwitowały na „Uroczystą Akademię z Okazji 75 rocznicy Wynalezienia Damskiego Biustonosza”. W programie akademii, głównym punktem był „Turniej Biustów”. Scenariusz imprezy przewidywał też „odsłonięcie pomnika twórcy biustonosza” oraz (dopiero na końcu) koncert „zespołu Big Cyc”. Wszystkie te, atrakcyjne hasła, miały być rodzajem pułapki, w którą wciągniemy zainteresowanych. Pomysł z rocznicą „wynalezienia biustonosza” oraz z odsłonięciem pomnika twórcy biustonosza był czystym happeningiem i nie miał nic wspólnego z prawdziwym twórcą biustonosza, amerykańskim krawcem

zrobione przez jednego z zaprzyjaźnionych plastyków. Odsłoniłem je, tuż przed koncertem Big Cyca, twierdząc, że jest to „słynny wiedeński krawiec Johannes Fabish”, który w swej pracowni skrócił jedwabny gorset tworząc pierwszy w historii biustonosz. Były to wszystko kompletne bujdy. Magnesem, który tego dnia przyciągnął tłumy widzów i dziennikarzy do klubu Balbina, nie był ani koncert Big Cyca (nikomu wówczas nie znanej formacji), ani pomnik twórcy biustonosza, tylko anonsowany na zaproszeniach „Turniej biustów”. Prawdę mówiąc, liczyliśmy po cichu na małe zamieszanie, ale nie na totalną histerię, która się wokół tej imprezy zrobiła. Krytycznego dnia, w dniu pierwszego koncertu zespołu Big Cyc, do małego klubu studenckiego przy II Domu Studenta w

Henrym Lesherem. Za pomnik posłużyło gipsowe popiersie naszego kumpla,

Łodzi przy ulicy Lumumby 18/20 zawitało czterdziestu siedmiu dziennikarzy prasy 10


lokalnej i ogólnokrajowej (rekord w historii zespołu nie pobity do dziś) , w tym dwie reporterki radiowej Trójki – Monika Olejnik i Beata Michniewicz, ekipa telewizyjna niezwykle popularnego wówczas magazynu „Telekspress”, jak również dziennikarze tygodnika ITD w osobach Piotra Tomczaka i Piotra Gadzinowskiego (późniejszego posła SLD). W oczy rzucała się szczególnie ekipa z miesięcznika „Pan”, która wyposzczona damskich widoków i obłożona ciężkim sprzętem fotograficznym, czujnie polowała oblizując wargi, na rozpoczęcie imprezy. Dokładna ilość dziennikarzy przybyłych na imprezę jest nam znana, bo kierownik klubu Balbina, Piotrek Wesołowski stemplował im wszystkim tzw. delegacje czyli wbijał pieczątki do dokumentów potwierdzających służbowy wyjazd. W ówczesnych firmach, taka forma upoważniała do „zwrotów kosztów podróży”. Już na początku koncertu poinformowaliśmy, że żadnych biustów nie będzie , a jedyny biust jaki możemy pokazać to biust naszego owłosionego basisty. Gdy Big Cyc przystąpił do akcji i poleciały pierwsze dźwięki „Babci klozetowej” i „Kapitana Żbika”, a także takich utworów jak „Orgazm” czy „Aktywiści”, dziennikarze dali dyla. Szczególnie szybko uciekali dziennikarze z pisma hobbystycznego „Pan”. Została tylko Monika Olejnik z Beatą Michniewicz i dziennikarze ITD. W Trójce następnego dnia, ukazał się reportaż z happeningu, a w ITD po tygodniu spory materiał. Dziennikarz prowadzący w Trójce audycje, skomentował całe zajście tak: „amerykańska reklama i polski zespół podali sobie ręce”. Beata Michniewicz wyznała mi niedawno, że pamiętają ten nasz koncert z Moniką do dziś. W „Teleekspresie” rzucono migawkę z koncertu i informację, że mimo gorących apeli prowadzącego imprezę, nikt się nie rozebrał. Tymczasem najciekawiej o koncercie napisano w ITD. Tam jakby nieco się domyślili, że cała ta historia z koncertem, miała jakieś głębsze intencje. W prosty sposób (na wiele lat przed powstanie plotkarskich portali) udało się w

formie muzycznego happeningu, obnażyć tandetę mediów i pokazać miałkość wielu przedstawicieli „czwartej władzy”. Udowodniliśmy tym koncertem, że wydarzenie kulturalne, premiera teatralna, koncert zespołu, te rzeczy w minimalnym nawet stopniu, nie są interesujące dla mediów. Tymczasem, gdy obieca się im skandal w postaci „Turnieju Biustów” można liczyć, na niezawodne zainteresowanie. Ważny jest też pewien kontekst historyczny, otóż dziś, takie wydarzenie jak „Turniej Biustów” nie elektryzuje już tak bardzo mediów, ani opinii publicznej, w czasach PRL to było coś, co jednak bardzo szokowało i wzbudzało zainteresowanie. Ten pierwszy koncert w Balbinie, przeszedł do historii jako wielki skandal. O Big Cycu zrobiło się głośno i szybko podbiliśmy serca studenckiej publiczności, najpierw staliśmy się atrakcją małych klubów studenckich, a potem także dzięki temu, że nasze nagrania takie jak „Kapitan Żbik” , „Berlin Zachodni” i „Piosenka góralska” zdobyły pierwsze miejsca na radiowych listach przebojów, staliśmy się popularni w całej Polsce. Później ukazała się nasza pierwsza płyta ("Z partyjnym pozdrowieniem" 1990), która sprzedała sie w nakładzie miliona egzemplarzy i tak zasililiśmy szeregi twórców polskiego rocka. DK: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałeś udział? KS: Na początku lat 90 zagraliśmy niesamowita trasę po Niemczech i Austrii. To były na prawdę ekstremalne przeżycia, bo graliśmy w ekscentrycznych, punkowych klubach (czasem miejscach absolutnie nielegalnych jak np. squaty w Hamburgu czy kluby anarchistyczne w Berlinie). Po jednym z koncertów doszło do bójki ze skinami, po innym do awantury z feministkami. Mnie zatrzymano na granicy niemiecko-austriackiej, bo miałem przy sobie gram marihuany. Kazano mi się rozebrać do naga i tak byłem 11


przesłuchiwany. Podczas tej trasy podróżowaliśmy pomalowanym w fantazyjne kolory busem. Jeździli z nami koledzy z niemieckiej grupy Memento Mori. Raz trafiliśmy przez przypadek na zebranie jakiejś mrocznej sekty i musieliśmy ratować się ucieczką. Zdarzało nam się spać na strychu ze szczurami lub na scenie klubu po koncercie. W Polsce z takich mocnych wrażeń to graliśmy kiedyś na dachu wieżowca w Łodzi i kilka koncertów w ciężkich więzieniach jak np. zakład karny w Wołowie, Stargardzie Szczecińskim czy areszt śledczy w Siedlcach. Od strony artystycznej, to niewątpliwie ciekawy był koncert Big Cyca na lotnisku pod Olsztynem w ramach Inwazji Mocy RMF FM (rok 2000). Zagraliśmy razem z brytyjskim zespołem Chumbawamba. Na ten koncert przyszło ponad trzysta tysięcy osób. Ciekawy był też nasz urodzinowy koncert na Przystanku Woodstock w zeszłym roku, który obejrzało ponad czterysta tysięcy widzów. DK: Wolisz być w studio czy na scenie? KS: Moim zdecydowanym żywiołem jest scena. To tu czuje się największe emocje. Uwielbiam wielkie koncerty przy ładnej pogodzie, ale nawet jak jest deszcz to dajemy radę. Mieliśmy taki koncert z grupą Scorpions we Wrocławiu, gdzie deszcz i zimno nikomu nie przeszkadzało, a publiczność szalała. Dobrze czuję się także podczas telewizyjnych imprez na żywo. Praca w studio to inna bajka. To po prostu żmudna dłubanka, którą jednak trzeba solidnie wykonać. DK: Jakie nasz muzyczne marzenie, które chciałbyś zrealizować w najbliższym czasie? KS: Marzę, aby dokończyć płytę "Piosenki

Zembate". To wymyślony przeze mnie ciekawy artystyczny projekt z udziałem wielu znanych wokalistów takich jak np. Marek Piekarczyk, Andrzej "Kobra" Kraiński z Kobranocki, Jarek Janiszewski z Bielizny, Dżej Dżej z Big Cyca, czy znany aktor Piotrek Gąsowski, który w tym przedsięwzięciu debiutuje jako wokalista rockowy. Jako miłośnik czarnego humoru w stylu Rolanda Topora zawsze byłem wielkim fanem szyderczej twórczości Macieja Zembatego. Nieżyjący od trzech lat Zembaty jest dziś zupełnie zapomniany, a jego piosenki z lat 70 czy 80 nadal zachowują niesamowitą świeżość. Uznałem, że taka dawka ironii, humoru i filozofii życiowej, jaką reprezentował Zembaty, bardzo nam się dziś w tej dusznej i dyszącej nienawiścią Polsce przyda. Wspólnie z różnymi muzykami, na czele z gitarzystą Markiem Szajdą z Big Cyca postanowiliśmy nagrać piosenki Zembatego w nowych, zaskakujących wersjach. Sporo tam elektroniki, trochę rocka, dużo kpiny. Na razie przy wsparciu finansowym Narodowego Centrum Kultury (bo Zembaty to kawał polskiej kultury estradowej i dawny bard undergroundu) nagraliśmy sześć piosenek. Kolejne będą nagrywane niebawem. Ukazał się już maxisingel z częścią tego materiału, ale chciałbym premierę całości zrobić w Halloween tego roku. Mam nadzieję przekonać do tego projektu kilku jeszcze kolegów. Swój akces zgłosił już m.in. Tymon Tymański. DK: Wróćmy jeszcze do literatury, planujesz napisanie kolejnej książki? KS: W tym roku ukażą się moje dwie książki. Jedna ma charakter historyczno wspomnieniowy. Po tym jak w 2010 roku ukazała się książka "Artyści wariaci i anarchiści" napisana wspólnie z Pawłem Konnakiem i Jarkiem Janiszewskim uznałem, że warto coś jeszcze napisać o latach 80. Książka "Artyści, wariaci, anarchiści" opisująca działania ze sfery kultury i polityki alternatywnej w czasach 12


PRL-u w miała świetne recenzje i dziś jest "białym krukiem" nie do zdobycia. Ponieważ wiedza na te tematy jest nadal znikoma, postanowiłem nieco szerzej opisać happeningi jakie organizowaliśmy w czasach PRL-u. Książka będzie się nazywała "Komisariat naszym domem. Pomarańczowa historia" i będzie to wyczerpujące studium wiedzy na temat nielegalnych happeningów w okresie komunizmu. Książkę napisałem już rok temu, ale długo szukałem zdjęć i dokumentów dotyczących tych barwnych wydarzeń. Premiera jest zapowiadana na czerwiec. Pod koniec roku planuję natomiast wydać drugi cykl swoich satyrycznych opowiadań pod tytułem "Kobiety są naiwne". Poprzedni tom "Opowiadania podwodne" ukazał się cztery

lata temu i przez ten czas napisałem wiele nowych rzeczy, które mam nadzieje sprawią wielką frajdę wszystkim miłośnikom stylu Skiby. DK: Czego Ci życzyć? KS: Drugiej wątroby, jasności umysłu i energii do działań. Wszystko tak szybko przemija. Warto być dobrym człowiekiem i pozostawić bliźnim po sobie choć trochę dobrej poświaty, a nie tylko błoto, żółć i złe emocje. Tego się w życiu trzymam i tego możesz mi życzyć. DK: Niech tak będzie, dziękuję bardzo za rozmowę!

13


Michał Drabarek – V8 Scena była miedzy betoniarką a hałdą piasku

Lena: Jak zostałeś gitarzystą? Michał Drabarek: Muzyką była obecna w moim życiu od najmłodszych lat. Od 7 roku życia chodziłem do szkoły muzycznej gdzie grałem na skrzypcach i fortepianie. Moją pierwszą gitarę, to tak naprawdę znalazłem na strychu w domu Dziadków, miałem wtedy może z 12 lat. W młodości grała na niej moja Babcia i była z nią dosyć mocno związana emocjonalnie. Po wielu prośbach, nie miała innego wyjścia jak mi ją podarować, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Była to stara klasyczna gitara, niezbyt wygodna i miała metalowe struny,

które wżynały się w palce przy każdym mocniejszym przyciśnięciu. No ale nie przeszkodziło mi to w nauczeniu się akordów a po kilku miesiącach paru piosenek. Natomiast na gitarze elektrycznej zacząłem grać, jak miałem 16 lat. Lena: Opowiedz o najnowszym wydawnictwie V8. MD: Nasze nowe wydawnictwo nosi tytuł “A New Beginning”.Znajduje się na nim 6 utworów i jest to krok naprzód w porównaniu do poprzedniego wydawnictwa 14


“Lost”. Myślę, że rozwinęliśmy się jako zespół co jest efektem systematycznych prób i dużej ilości koncertów. Utwory są bardziej rozbudowane i nie mają typowej formy piosenki co moim zdaniem, jest ciekawsze.

moim wymarzonym celem jest utrzymywanie się z tworzenia i grania własnej muzyki.

Lena: Co chciałeś osiągnąć wchodząc do studia i na ile to osiągnąłeś?

MD: Tak jak już wspomniałem, jestem nauczycielem gry na gitarze i na pianinie, także gram praktycznie przez cały dzień co dla mnie jest po prostu ćwiczeniem.

MD: Chcieliśmy osiągnąć dobrze brzmiący materiał. Na ile się to udało, ocenią słuchacze. Lena: Który z utworów jest Ci najbardziej bliski? MD: Wszystkie są mi bliskie, nie mam jakiegoś faworyta. Nie uważam, żeby któryś utwór był lepszy czy gorszy, każdy z nich jest dla mnie wyjątkowy. Czasami jest tak,że danego dnia jeden podoba mi się bardziej niż inny, ale tak naprawdę to trudno mi się odnieść do własnej muzyki. Jako autor nie jestem obiektywny i ocenę pozostawiam słuchającym. Lena: Jak widzisz siebie jako muzyka za kilka lat? MD: Trudno mi przewidywać dalej niż na parę miesięcy do przodu, ale na pewno chciałbym grać dużo koncertów i żeby zespół dalej się rozwijał tak jak do tej pory. W tej chwili tworzymy już materiał na następna płytę, może udałoby się ją nagrać w tym roku. Może uda się zagrać support przed jakąś gwiazdą czy coś w tym guście. Fajnie też by było zagrać kilka koncertów za granicą. Zobaczymy. Lena: Jak zdefiniował byś słowo sukces? Czym on jest dla Ciebie? MD: Sukcesem jest dla mnie to, że mogę robić w życiu to co lubię i utrzymywać się z tego. W moim przypadku jest to granie na gitarze. Zarabiam na życie jako nauczyciel gry na gitarze no a po pracy gram w V8. Także łączę pracę z pasją, w zasadzie to moja pasja jest pracą i odwrotnie. A takim

Lena: Jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia?

Lena: Jakieś rady dla młodych adeptów sztuki gitarowej? MD: Nie lubię dawać rad bo nie czuję się kompetentny do ich dawania. Moje osobiste podejście do muzyki jest takie, że trzeba grać to co ci sprawia przyjemność i iść za głosem serca. Każdy człowiek ma własną drogę i musi nią podążać. Co do gitary to najważniejsze jest, żeby grać po swojemu i mieć w nosie to co mówią inni. Ważne jest żeby starać się wypracować własny styl i własne brzmienie. A to są lata pracy i grania koncertów. Teraz jest mnóstwo tzw. youtubowych gitarzystów, którzy wymiatają tak, że szczęka opada, a później okazuje się, że na koncercie nawet w połowie tak dobrze nie grają jak w swoim pokoju przed kamerką. Podobnie jest z zespołami. Moim zdaniem granie z ludźmi i przed ludźmi - to najlepsza szkoła grania. Lena: Wymień kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły. MD: No to dopiero jest pytanie, chyba musiałbym z tydzień odpowiadać. Może wymienię swoje ulubione, więc tak: “The Wall” Pink Floyd; “Physical Grafitti” Led Zeppelin; “The Doors” The Doors; “The Razors Edge” AC/DC; “Rust in Peace” Megadeth; “Ride the Lightning” i “Metallica” Metalliki; “Crazy World” Scorpionsów (tam gdzie było Wind of Change); “Paranoid” Black Sabbath; “Vulgar Display of Power” Pantera; ”Seasons in the Abyss” Slayer; “Angel 15


Dust” Faith no More; “Superunknown” Soundgarden; “Dirt” Alice in Chains; “Nevermind” Nirvana; “Appetite for Destruction” GnR; “Lateralus” Tool; “Psalm 69” Ministry; “The Fragile” NIN; “Holy Wood” Marylin Manson; “Number of the Beast” Iron Maiden; “Moving Pictures” Rush; “ Bloody Kisses” Type o Negative; “Demanufacture” Fear Factory; “Songs of Faith and Devotion” Depeche Mode; “Crack the Skye” Mastodon; “ Mer de Noms” A Perfect Circle; “Powertrip” Monster Magnet; “Burn” Deep Purple; “Kind of Blue” Miles Davis; “Blade Runner soundtrack” Vangelis; “Achtung Baby” U2 i jeszcze może setka innych.

Lena: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałeś udział? MD: Takiego naprawdę zwariowanego to chyba jeszcze nie przeżyłem ale niezły był koncert w Radomiu, gdzie scena była miedzy betoniarką a hałdą piasku, prawie jak na budowie, pełen wypas. No i koncert gdzie występowaliśmy przed zespołem “Boys”, to było przedziwne uczucie, a publika miała tyle energii, co aktorzy z “Mody na sukces”. Ale było fajnie, zresztą wszystko jeszcze przed nami. Lena: Wolisz być w studio czy na scenie?

Lena: Twój muzyczny guru? MD: Jeżeli pytasz o gitarzystów to kilku. Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Dimebag Darell, Dave Mustaine, Kirk Hammett, Jimmy Page, David Gilmour, The Edge, James Hetfield. Poza tym to bardzo lubię muzyke klasyczną takich kompozytorów jak Debussy, Czajkowski, Strawiński, Prokofiew. Ale taki prawdziwy guru wszystkich muzyków to J.S.Bach :) Lena: Jaki widok ze sceny jest dla Ciebie najfajniejszy? MD: Najbardziej lubię patrzeć na akustyka na pierwszym utworze, który nie wiem gdzie jest i po co.

MD: Uwielbiam i jedno i drugie, nie wiem które bardziej. Lubię wszystko co jest związane z muzyką, jej tworzeniem, graniem, nagrywaniem itd. Lena: Jakie nasz muzyczne marzenie, które chciał byś zrealizować w najbliższym czasie? MD: Chciałbym, żebyśmy dalej tworzyli muzykę taką jaką lubimy i chciałbym grać dużo koncertów. Nie mam jakichś wygórowanych życzeń. Chciałbym, żeby zespół dalej się rozwijał i szedł naprzód. Lena: Dziękuję za rozmowę zobaczenia na koncertach!

i

do

16


17


Regi Wooten Ćwiczę ekstremalnie dużo

Dariusz Kalbarczyk: Kiedy zacząłeś interesować się muzyką? Regi Wooten: Zawsze kochałem muzykę, tańczyłem na scenie z z Jamesem Brownem kiedy miałem 4 lata, razem z moimi braćmi Royem i Rurym. Nie mieliśmy instrumentów, więc zrobiłem flety i rogi ze słomek od napojów, gitary z gumkami i bębny z pudełek. Chciałem być wtedy jak Louie Armstrong, śpiewać z moimi braćmi. DK: Opisz swój pierwszy instrument. RW: Mając 10 lat mieszkałem na

Hawajach, moim pierwszym prawdziwym instrumentem było ukelele. To było ukulele mojego brata Roya ze szkoły, ale ja grałem na nim przez cały czas i stworzyłem zespół Wooten Brothers band. W piątej klasie zacząłem grać na trąbce. DK: Jeśli miałbyś słuchać jednego artysty do końca swojego życia, kto by to był? RW: To trudne pytanie, kocham wielu artystów byłych i obecnych, ale jeśli miał by być to tylko jeden, to wybrałbym koncert jazzowy niewidomego pienisty Chrisa Andersona. Bardzo trudno znaleźć 18


jego muzykę, ale moim zdaniem jest najbardziej zaawansowana harmonicznie. DK: Jak często ćwiczysz? RW: Ćwiczę więcej niż większość ludzi. Myślę że praktyka jest formą sztuki, jest to klucz do wzrostu. Ćwiczę ekstremalnie dużo i większość nie uwierzy mi gdybym powiedział ile. DK: Twój ulubiony widok ze sceny? RW: Uśmiechnięci, dobrze bawiący się ludzie. DK: Jak opisałbyś swoja muzykę słuchaczom, którzy nigdy cię nie słyszeli? RW: Opisałbym ją tak: szczęśliwa muzyka poważna. DK: Jako artysta, jak definiujesz słowo sukces? RW: Staram się być największym muzykiem jakim mogę tylko być, odnieść największy sukces w branży muzycznej i przemyśle rozrywkowym. Muzycznie jestem człowiekiem sukcesu, biznesowo jeszcze daleka droga przede mną.

Ścierańskim. Zagraliście razem kilka koncertów, brałeś też udział w nagrywaniu najnowszej płyty Krzysztofa. Powiedz jak doszło do waszego spotkania i samej współpracy? RW: Polskę pokazała mi moja przyjaciółka Dorota Bochen z Białegostoku. Dorota zabrała mnie na koncert Krzyśka, a w niedługim czasie zorganizowała nam wspólny koncert. Krzysiek Ścierański jest legendą i geniuszem, to wielka radość móc z nim grać. Jestem bardzo szczęśliwy że mogłem brać udział w nagrywaniu jego ostatniej płyty. DK: Lubisz odwiedzać Polskę? RW: Tak, bardzo lubię Polskę, każda kolejna wizyta daje mi mnóstwo pięknych wspomnień. DK: Masz fenomenalny głos, który możemy usłyszeć na wspomnianej płycie Krzyśka. Czy to był twój debiut? RW: Tak to był mój nagraniowy debiut, nagrywałem co prawda wcześniej chórki na kilku albumach Victora. Jako główny głos śpiewam też zawsze na moich koncertach. DK:Dziękuje bardzo za rozmowę.

DK: Porozmawiajmy o Polsce i twojej współpracy z Krzysztofem

19


Olivia Anna Livki Dla mnie liczy się wartość muzyki, oryginalność kompozycji i aranżu...

Dariusz Kalbarczyk: Jak zaczęła się Twoja przygoda z 4 strunami? Olivia Anna Livki: Najwcześniejszy moment który pamiętam, to kiedy pierwszy raz usłyszałam Come Together Beatles ( akurat miałam wypożyczone Abbey Road na CD z biblioteki miejskiej). Wtedy zdecydowałam, że chyba chciałabym grać na basie. Do tego momentu uczyłam się bez szczególnej pasji gry na pianinie, więc wiedziałam już który instrument mnie nie kręci (śmiech). Miałam wtedy 15,16 lat i robiłam już filmy, wiec wydawało mi się że to raczej późno aby odkrywać nowe powołanie, ale myliłam się (śmiech). Zaczęłam więc parę miesięcy później przymierzać się do basu. Najpierw

przejechaliśmy z rodzicami setki kilometrów w poszukiwaniu gitary basowej ponieważ w okolicy w której mieszkałam nie było sklepów z instrumentami takimi jak gitara basowa więc wcale nie było to proste tym bardziej, że byłam młodą dziewczyną o drobnych dłoniach. W końcu kupiłam turkusowa Yamahe na której brałam pierwsze lekcje u dziewczyny która mieszkała w maleńkiej miejscowości bardzo oddalonej od Villingen (gdzie mieszkałam) wiec na dojazd trzeba było poświecić prawie 4 godziny przez góry. DK: Kto jest Twoim basowym guru? OAL: Nie mam basowego guru. Dla mnie 20


liczy się wartość muzyki, oryginalność kompozycji i aranżu, przekaz i energia, muzykalność zespołów i muzyki w całości, a nie po prostu techniczne wręcz sportowe granie “dużej ilości nut”. Muzyka większości “wirtuozów” basowych czy gitarowych nie przekonuje mnie. Lubię za to bardzo basistów których zespoły i muzyka były mi bliskie jak: John’a Entwistle z The Who, Paul’a z Beatles, Peter Hook’a z Joy Division. Tine Wymouth z Talking Heads (chociaż te cudnie przesunięte partie basowe chyba raczej wymyślał Dave Byrne) i Jack’a Bruce’a z którym jak kiedyś odkryłam gramy bardzo podobnie (w przerażająco podobny sposób). DK: Na co poświęcasz więcej czasu, na śpiewanie czy bas? OAL: Trudno powiedzieć ponieważ bas i śpiew sad dla mnie raczej nie rozłączne czyli śpiewam akompaniując sobie na basie. Natomiast w trakcie pracy przy nagraniach i przygotowywaniu i uczeniu się piosenek zdecydowanie więcej na śpiew. Jestem perfekcjonistka. Cały czas uczę się, rozwijam i nagrywam aby dopracowywać sposób w jaki śpiewam piosenkę w każdym detalu. DK: Czego słuchasz na co dzień? OAL: Bardzo wielu, bardzo różnych rzeczy. Niektórych do edukacji i z zainteresowania co nowego i ciekawego robią inni, czegoś innego podczas uprawiania sportu i jeszcze innego do emocjonalnej higieny. Ostatnio dużo dancehall’u, dubstep’u, hiphop’u np. Major Lazer, Yeezus Kanye West (mojej ulubionej z aktualnych płyt), trochę Matangi M.I.A. oraz uwielbianego przeze mnie Busta Rhymes (When Disaster Strikes). Dużo ukochanych Led Zeppelin (I i IV), The Joshua Tree U2. Oraz Springsteen’a od którego bardzo wiele się uczę. Wrecking Ball jest genialnie nagrany. E-Street-Band brzmi na tej płycie fantastycznie. DK: Ulubiona książka / film? OAL: Kafka, Proces. Z filmem nie

mogłabym się zdecydować: 2001-A Space Oddyssey, Vertigo, Rosemary’s Baby, Dr.Strangelove, Some Like It Hot, The Terminator DK: Masz jakiś ulubionych polskich artystów? OAL: Moim ulubionym polskim artysta jest Krzysztof Penderecki. Gdy byłam nastolatką w tej samej bibliotece miejskiej Villingen w której wypożyczało się płyty Beatles’ow znalazłam kiedyś Anne-Sopie Mutter grającego solo-skrzypce na Metamorfozach. Od tego momentu pokochałam jego muzykę. (No i jako Kubrick-ista przez Kubrick’a - jak chyba większość ludzi na świecie). Poza tym moim ulubionym polskim “artystą” jest S. Lem. Podziwiam tez dziwny voodoo-glos Anny German. DK: Co robisz przed koncertami, przygotowujesz się jakoś specjalnie? OAL: Przede wszystkim dużo gram i śpiewam tańcząc żeby poprawić kondycje bo śpiewanie i taniec jednocześnie jest już dużym wysiłkiem fizycznym a ja do tego jeszcze gram na dwóch instrumentach w tym jednym bardzo ciężkim. Aż do znudzenia ćwiczę też techniczny przebieg ruchów (podobnie jak artyści z choreografiami czy w teatrze) to konieczność gdy się ma ciężką gitarę, czasami na głowie wysoki pióropusz… to trzeba wiedzieć kiedy i jak wysoko można przewiesić instrument do tyłu, jak daleko stanąć od mikrofonu żeby wykonywać swobodne ruchy itd… Ostatnio występuję bez muzyków w One Woman Show grając z elektronika i videoscreenem które sama obsługuję na scenie co jest dodatkowym obciążeniem - kiedyś w recenzji z mojego koncertu w Warszawie, pewien dziennikarz (później mój dobry kolega) napisał, ze show był znakomity ale byłby jeszcze lepszy gdybym sama włączała swoje sample a nie realizator – niestety bardzo poważnie się mylił, ale pochlebia mi, że nie zauważył kiedy obsługuję technikę (śmiech) Muszę mieć pewność, że jestem idealnie przygotowana aby być swobodna i 21


skoncentrowana na publiczności. Natomiast między samą próbą dźwięku i występem oprócz picia herbaty nie robię już nic. Zajmuję się tylko makijażem i mentalnie wyciszam. Nie jestem osobą która ma tremę. Jestem raczej spokojna, chyba że jest jakiś techniczny powód w danej sali lub jakiś kostium który ma potencjał aby stać się katastrofa (śmiech). DK: Co jest dla Ciebie najważniejsze podczas pracy w studio? OAL: Nauczyłam się z doświadczenia ze musze w jakiś sposób “czuć się u siebie”, mieć poczucie osobistego komfortu, co do miejsca i ludzi z którymi pracuje. Musimy wszyscy mieć do siebie zaufanie i widzieć to samo czyli nadawać na tych samych częstotliwościach. Poza tym najbardziej lubię nagrywanie naturalne z muzykami live wiec wszyscy powinni słyszeć się dobrze w monitoringu. Dla mnie są dwa różne etapy pracy studyjnej które można porównać do pracy przy filmie. Pierwszy etap to pisanie scenariusza i storyboarding’u filmu /studio domowe i praca nad demówkami gdzie “Storyboard’uje muzyke w moim wlasnym, domowym studio. Tam dzieje sie wlasciwy proces tworczy i songwritingowy w którym zwykle pierwszy raz gram i aranżuje piosenki. W tej początkowej fazie sama jeszcze nie wiem jak co brzmi, jak dobra jest piosenka itd. Jestem jeszcze niepewna dlatego lubię to robić sama, aż będę gotowa zanim pokażę materiał innej osobie. Drugi etap to plan filmowy/nagrywanie płyty w “obcym studio” - demowki są już przemyślane, przepróbowane i opracowane w detalach, wtedy najważniejsze jest, żeby przygotować się jak najlepiej co jest bardzo ważne bo czym lepiej jesteśmy przygotowani, tym szybciej i tym lepszy osiągniemy rezultat, nie może już być niepewności jak zagrać w którym miejscu piosenkę. Mam nadzieje, ze przy tej płycie nad którą właśnie pracuje tak do końca będzie.

DK: Czym dla Ciebie jest sukces, jak zdefiniowała byś go w odniesieniu do swojej muzycznej drogi? OAL: Trudno powiedzieć, są różne rodzaje sukcesu. Dla mnie osobiście najważniejszy jest sukces komunikacji z publicznością. Jeśli dociera do nich przekaz, ludzie zidentyfikują się i odnajdą w tym co będzie miało wpływ na ich światopogląd, to jest to ultymatywny sukces. Poza tym jest jeszcze sukces komercyjny, czyli wyliczalny, oraz wrażenie sukcesu, które sprawia obecność artysty w mediach. Dzisiaj często dopiero ta medialna obecność tworzy sukces komercyjny, a ten z kolei dalszą egzystencję czyli granie koncertów, finansowanie. Więc znalezienie obu tych typów sukcesu jest dziwne i trudne. Dla mnie z wielu powodów doświadczenie z sukcesem od początku było surrealistyczne. Po pewnym programie telewizyjnym przez noc zostałam zalana ekstremalnym zainteresowaniem i czymś co przypominało “sukces”. W pierwszym momencie byłam zaszokowana, trochę przerażona i pełna niedowierzania co do emocji i pasji której doświadczyłam ze strony publiczności i mediów. Trudno było mi poją dlaczego tak wiele grup ludzi tak silnie reagowało na muzykę, której do tego momentu nikt nie widział komercyjnej wartości. Z kolei później często byłam ta sama, robiłam to samo własną ręką, a byłam krytykowana lub ignorowana. Od początku słyszałam od jednych, ze jestem za mało komercyjna, od innych, ze jestem za pop. Może gdybym podjęła inne decyzje w życiu miała bym dzisiaj większy sukces komercyjny – oraz większy problem ze sobą. Może więcej ludzi byłoby mną “zadowolonych” (śmiech), może o wiele mniej. Ale ja staram się o autentyczny respekt i sukces zasłużony pracą która się broni. Nie mogę zadowolić wszystkich i nie jestem ani oportunistką ani populistką. Muzyka pop w latach 60tych widziała się w roli głosu młodego pokolenia, które kwestionuje system w którym żyje. To ona powinna młodych ludzi mentalnie wspierać 22


mówiąc “nie jesteś jedynym, który się tak czuje, nie jesteś w tym sam”, kolektywizować pewne odczucia i budować solidarność we wspólnej frustracji. Moja nowa płyta będzie takim instrumentem wspólnego gniewu i chęci do zmiany. Nie wiem na ile i czy w ogóle dotrze do szerszej publiczności, czy media mi pomogą, czy będzie uważana lub zauważona przez prasę… ale nie demotywuje mnie to. Nie dam się poskromić. Już nie jestem 19-letnią idealistką, ale jeszcze wystarczająco młodą i starczy mi na to siły i bezczelności. Nie wiem, czy na dzień dzisiejszy osiągnęłam sukces jakiegokolwiek typu, ale wydaje mi się że to że w ogóle jeszcze egzystuję jako artystka, zawdzięczam publiczności i temu że mimo często braku dużego medialnego poparcia, jestem popierana przez słuchaczy. Ten sukces nie zawsze na pierwszy rzut oka widać w mainstream’owych mediach, ale jest on prawdziwy i to w nim tkwi siła. A wydaje mi się, że bierze się on właśnie z tego, że jestem tak na prawdę artystą publiczności. DK: Czy czujesz się niezależna? OAL: Jestem de facto poprzez decyzje które podjęłam w życiu dosyć niezależna (w porównaniu do większości ludzi lub innych artystów muzycznych) ale nie aż tak jak bym chciała, ponieważ jednak pieniądze zapewniają nam niezależność, a nie mam ich na tyle żeby realizować swoje pomysły na takim poziomie na jakim bym chciała i być do końca artystą jakim chciałabym być. DK: Jak oceniasz polską scenę w porównaniu z dobrze Ci znaną niemiecką? OAL: Nie mogę do końca sobie pozwolić na taka ocenę. Natomiast wiem po ostatnich latach grania koncertów i zetknięcia z polskim przemysłem muzycznym dość dużo o jego wewnętrznych strukturach. Powiem tylko tyle: Artyści mogą tylko na dłuższa metę być na prawdę kreatywni,

aktywni i innowacyjni, lub w ogóle pracować, jeśli maja szanse być zobaczonymi przez publiczność. Na podstawie swoich doświadczeń mogę przypuszczać, że grupa ludzi o mafijnej mentalności (śmiech) trzyma te możliwości w zmonopolizowanym ręku i uniemożliwia w taki sposób zdrową konkurencję artystyczną i pokazanie się wielu na pewno zdolnym ludziom. A każdy kto sądzi, że „underground“ czy „alternatywne“ sceny są tutaj rozwiązaniem, jest naiwny. W Niemieckiej scenie jest bardzo podobnie. Nie bez powodu grając w Berlinie i zwracając wielką uwagę i publiczności i producentów, mimo wszystko nie mogłam się wybić. W ciągu ostatnich paru lat zamknięto 90% klubów muzycznych, została garstka która przynależy do tych samych firm eventowo-bookerskich. Nie ma gdzie grać i ogrywać publiczność, a opłaty za granie muzyki w klubach zamykają następnym mniejszym klubom możliwość egzystencji. Nie spotyka się już zbyt wielu dobrych artystów w Berlinie. Wielu z którymi ja zaczynałam, mówiło “jesteśmy dosyć kiepscy a tu nie ma takiej konkurencji jak w Nowym Yorku“. Tu jest odpowiedź na wszystko. Dlatego od lat szukam „szczęścia“ w innych miastach, ponieważ Berlin, brak inspiracji i ambicji muzyków mnie dołuje i nic produktywnego mi nie daje. DK: Gdzie chciał byś być za 5 lat jako artystka? OAL: Chciałabym mieć pełen zespól, tancerki śpiewające i grające na bębnach, grać z orkiestra na scenie i mieć możliwość pracy z ludźmi którzy mnie inspirują i których podziwiam. Chciałabym koncertować po całym świecie ze stageshow z programem którego drugiego takiego dzisiaj nie ma. Chciałabym być w miarę możliwości Peter’em Gabriel swoich czasów. (śmiech). DK: Dziękuję za rozmowę!

23


Agnieszka Chrzanowska Przez tysiąclecia męskim świecie

kobiety

były

marionetkami

w

Dariusz Kalbarczyk: Na początek sąsiedzi doceniali z umiarem. Był tylko proste pytanie, jak długo śpiewasz i od rytm. Potem dostałam w prezencie małe czego to się zaczęło? pianinko i mogłam koncertować na peronach dworców zwracając uwagę Agnieszka Chrzanowska: Miałam podróżnych. Wreszcie mając pięć lat prawdopodobnie trzy lata, kiedy zasiadłam przed swoim prawdziwym malowałam na parapecie klawisze pianinem, kupionym przez dwie babcie i to fortepianu i „grałam”, niedługo potem pianino jest ze mną do dziś. Przeżyło wiele dostałam od mojego wujka Mirosława przeprowadzek i mnóstwo godzin ćwiczeń Tracza miniaturowy zestaw perkusyjny i po lekcjach z Panią Barbarą Peucker w robiłam z niego użytek podczas Sosnowieckim Ognisku Muzycznym, która perkusyjnych koncertów korytarzowych, co próbowała mnie nakłonić do kolejnych 24


sonatin Clementiego i inwencji Bacha. Ona także zaproponowała, żebym zgłosiła się do zespołu działającego w szkole, gdzie po raz pierwszy usłyszałam uwagi dotyczące oddechu, który jest kluczowy w śpiewaniu. Nasz zespół zwany „Muzyczna Wulka”, „Orkiestra” a w końcu „Kapella” stał się szybko dumą naszej szkoły, po tym jak zdobywaliśmy kolejne nagrody i zajęliśmy pierwsze miejsce na konkursie Chórów i Zespołów Dziecięcych w Kaliszu. Śpiewałam wtedy partię solową i dzięki temu odkryłam, że najlepszą dla mnie formą wypowiedzi będzie połączenie rytmu, melodii i tekstu, czyli wyrażanie się piosenkami. Dzięki stryjowi Kubie Chrzanowskiemu, pobierałam lekcje śpiewu od ówczesnego dyrektora muzycznego Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, gdzie jeździłam raz w tygodniu i chociaż byłam wtedy w szkole podstawowej, to czułam, że to jest dobry kierunek. Kontynuowałam naukę w Liceum Muzycznym im. Mieczysława Karłowicza w Katowicach na Wydziale Śpiewu Solowego, potem zadałam do Studia Wokalno – Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Ciąg kształcenia w Polsce przerwałam drastycznie, wyjeżdżając do Grecji, gdzie uczyłam dzieci gry na fortepianie a sama uczyłam się w tej samej Szkole śpiewu klasycznego u Pani Sofii Kiriakidis. Dwa lata w Grecji mnie rozczarowały. W mieście Kavala, nie działał ani jeden teatr repertuarowy. W kraju , gdzie narodziła się tragedia i komedia, w Kraju Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa, najbliższy teatr, a właściwie amfiteatr, znajdował się trzydzieści kilometrów od miasta, przy miejscowości Drama, przy zabudowaniach pałacowych Aleksandra Macedońskiego. Urządzano tam jedynie sezonowo obchody święta wina, czyli Dionizja i wtedy można było zobaczyć jakąś inscenizację w referowanym monumentalnym, wzniosłym stylu, najczęściej były to oczywiście komedie, zawsze można było liczyć na Arystofanesa. Ale mnie osobiście nie było do śmiechu, bo tam, w ojczyźnie mojego dziadka, nie potrafiłam znaleźć źródeł, z których

mogłabym czerpać wiedzę i energię życiową. Wróciłam do Polski i dzięki radzie Józka Skrzeka znalazłam się na Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Jazzu i Rozrywki. Dość szybko się okazało, że to nie jest miejsce dla mnie, zresztą z perspektywy czasu sądzę, że żadne miejsce, żadna szkoła nie były dla mnie odpowiednia a najważniejsze były własne poszukiwania. Dla przyzwoitości skończyłam Państwowa Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie a wcześniej Szkołę Aktorską Spot, zawsze analizując, co mogę z tego kształcenia wykorzystać w moich piosenkach. Zwłaszcza, że już wtedy byłam po przesłuchaniach przez Piotra Skrzyneckiego w Piwnicy pod Baranami i śpiewałam w Kabarecie swoje kompozycje. Tak to wygląda w skrócie.... czyli śpiewam długo... bardzo długo. Na tak zwanej scenie około osiemnaście lat... DK: Jak dużo czasu poświęcasz na doskonalenie głosu i tak już doskonałego? ACh: Absolutnie nie mam doskonałego głosu... jestem po prostu wykonawczynią tego co piszę, wprawdzie w dużym stopniu udaje mi się to zrobić tak jak chcę, ale są rzeczy nieosiągalne i z tym trzeba się pogodzić. Ćwiczę po prostu na próbach z zespołem, mieszam techniki, sprawdzam na ile mogę się pobawić dynamiką, ale prawdę mówiąc nie poświęcam temu dużo czasu, nie wypracowuję utworów, na koncertach koncentruję się głównie na przekazaniu tekstu. DK: Co jest dla Ciebie wyznacznikiem sukcesu? ACh: Nie wiem, co to jest tak naprawdę sukces, mogę jedynie powiedzieć, że dla mnie osobiście ma wartość to, że mogę pisać i śpiewać piosenki i mimo ogromu problemów wydawać siódmą płytę, utrzymując artystyczną niezależność. Oczywiście kwestie ekonomiczne są bolesne i tu nie odnotowuję prawdę mówiąc jakiegoś szalonego sukcesu...

25


DK: Czujesz się kobietą spełnioną? ACh: Mówiąc zupełnie szczerze, nie zastanawiam się nad tym, żyję od wydarzenia do wydarzenia, czasem równolegle w wydarzeniach, dyscyplinuje się w działaniach, staram się nie „zmierzać do”, tylko skupiać się nad tym co mam aktualnie do zrobienia. Mogę jedynie powiedzieć, że spełniłam swoją wizję z dzieciństwa. Wyrażam się w piosenkach. Nie przepadam za takimi rozliczeniami i znajdowaniem wytłumaczeń na swoja egzystencję. Bardzo też nie lubię porównań i przypisywania ról. Mogę powiedzieć, że pewnie w ocenie społecznej nie byłabym nazwana kobietą spełnioną, ale to nie ma dla mnie znaczenia. DK: Co chcesz powiedzieć światu swoją ostatnią płytą. ACh: Ostatni mój album „Piosenki do mężczyzny” to siedemnaście piosenek koncentrujących się wokół porozumienia płci i szeroko pojętej komunikacji. Oś albumu to utwór „Równolegle w przestrzeni”, wskazujący na rządzące relacjami kobiet i mężczyzn uprzedzenia, których podstawową przyczyną jest brak wnikliwej wiedzy, dotyczącej odmienności natury kobiet i mężczyzn. Pozostałe utwory kolejno to próby opisania elementów wzajemnych relacji obojga płci, które stają na przeszkodzie w osiągnięciu porozumienia. „Senne koszmary” mówią o „czarach” stosowanych przez różnego typu autorytety, a które uniemożliwiają jednostce własną analizę świata i samodzielne podejmowanie decyzji. Tak zwane „czary” prowadzą w konsekwencji do pogłębiania przepaści między kobietami a mężczyznami. W utworze „Do góry nogami” starałam się uchwycić kilka elementów patologii normalności, czyli na przykład zachowań, przekonań i nawyków, które na pierwszy rzut oka wydają się naturalne, tymczasem są zakorzenionymi patologiami, do których bezrefleksyjnie przywykliśmy. Z kolei piosenka „Na rozstaju chmur” podejmuje kwestię rozmaitych mitów, które prowadzą najczęściej do frustracji. Idealistyczne

podejście do drugiej osoby, jest główną przeszkodą w prawdziwym jej poznaniu. A osobiście uważam, że rzeczywistość może być lepsza niż wyobrażenia i marzenia. Życie jest zawsze lepsze niż iluzja. W „Słońcu dnia” starałam się wyrazić radość ze wspólnego przeżywania świata, a o wskazywaniu dróg do siebie chciałam powiedzieć w piosence „Cień drzewa”. Można by długo mówić, każda piosenka to osobny fragment rzeczywistości, ale pisząc kolejne utwory, towarzyszyła mi jedna myśl, że porozumienie między ludźmi jest możliwe i można je osiągnąć łatwiej niż się zdaje. Wystarczy zdać sobie sprawę z obciążeń kulturowych, społecznych, religijnych i zwyczajowych i przestać się wzajemnie ciągle oceniać według ustalonych norm. To zabiera ludziom najwięcej wolności. DK: Czy czujesz się marionetką w męskim świecie? ACh: Przez tysiąclecia kobiety były marionetkami w męskim świecie i wiemy, że nadal są, właściwie można powiedzieć, że nie dotyczy to tylko kobiet, po prostu ludzie pozwolili, by ktoś nimi kierował. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Dla mnie, od kiedy pamiętam, poczucie wolności było priorytetowe. Czasami byłam uwikłana, ale w końcu zawsze się uwalniałam z niewygodnych związków. Najgorszą rzeczą są według mnie są niezdrowe, uwikłania rodzinne. Wymagania rodziców też bywają często irracjonalne. Zaskakujące jest to, że rodzice potrafią niszczyć życie dzieciom i tak z pokolenia na pokolenie. DK: Co jest dla Ciebie w najtrudniejsze w kontaktach damsko-męskich? ACh: Nie ma już teraz chyba niczego takiego, kiedyś była to specyficzna „męska zarozumiałość”, ale teraz patrzę na to inaczej, nie tracę czasu na kontakty z osobami, które patrzą na kogokolwiek z góry. Zarozumiałość trzeba traktować jak chorobę, z której można się wyleczyć. 26


DK: Co łączy Cię z Grecją i jaki to ma wpływ na to, co tworzysz? ACh: Mój dziadek był Grekiem, jako dziecko jeździłam do Grecji na lato, potem był czas emigracji w Kavali a potem wiele spędzonych wakacji na różnych wyspach. Od greckiej muzyki nie da się w Grecji uciec. Ona jest wszędzie, niezwykle spójna z otoczeniem. Byłam na bardzo wielu koncertach greckich artystów, mam mnóstwo płyt, co roku przywożę nowe. Nie zamierzałam nigdy wprost czerpać z tego co usłyszałam i poznałam, to co słychać na przykład w utworze „Grecja to ja” z albumu „Tylko dla kobiet” to świadome rozprawienie się z cząstka Grecji we mnie i dlatego jest taka fraza, a nie inna. Z kolei w utworze „Statek”, mówiącym o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi i w końcu dotarciu do kresu wędrówki, musiało zabrzmieć buzuki, Janis Sinanis zagrał bardzo delikatnie i pięknie, potrzebna była tego rodzaju słodycz i nostalgia w tym utworze. Inny instrument by się nie sprawdził. Natomiast jakbym miała powiedzieć coś ogólnego, co lubię wykorzystywać, to tak zwane „połamańce”. Uwielbiam metrum na pięć, na siedem i łączone, to jest super. No i cóż większość piosenek na ten album napisałam po prostu leżąc na greckich plażach , na różnych wyspach. Dlatego

jeden z utworów nie mógł się zacząć inaczej niż „Niebo ciągle nade mną”. DK: Co robiłaś ostatnio po raz pierwszy w życiu? ACh: Ale trudne pytanie! Muszę z tego wybrnąć jakoś... więc po raz pierwszy w życiu ostatnio zagrałam z wirtuozem akordeonu Marco Lo Russo i było to duże przeżycie. Dzięki temu, że kręciliśmy teledysk do pierwszego singla „Budzę się” w średniowiecznej włoskiej Sermonecie, poznałam niezwykłego muzyka, dopisałam siedemnastą piosenkę do płyty „Nostalgia i Ty” i Marco wziął udział w nagraniu. A bardziej humorystycznie to ostatnio od mojego przyjaciela rzeźbiarza, Mirosława Bacy, dostałam talizman od szamanki z Peru, specjalnie dla mnie zrobiony...zobaczymy czy zadziała... DK: Czego Ci życzyć? ACh: Żebym nie straciła możliwości rozwijania się, to by było pięknie i żebym miała więcej cierpliwości, bo tego mi czasem brakuje i o to mam do siebie czasem żal, ale może mi kiedyś przejdzie! DK: Tego Ci życzymy! Dziękuję bardzo za rozmowę.

27


Agnieszka Adamczewska - The Variants Chciałabym, aby moja muzyka dała mi przepustkę do wielkiego muzycznego świata.

Dariusz Kalbarczyk: Kiedy zakochałaś się w muzyce? AA: Miłość do muzyki jest we mnie odkąd pamiętam. Już od najmłodszych lat robiłam muzyczne przedstawienia dla bliskich, śpiewałam, tańczyłam, czułam że jest we mnie zawsze. DK: Wymień kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły? AA: Tak naprawdę nie jestem w stanie określić konkretnie, które płyty najbardziej

na mnie wpłynęły, bądź zainspirowały. Staram się słuchać wszystkiego, od jazzu po rock. Cały czas szukam czegoś nowego i myślę, że taki sposób jest najlepszy by później móc wyrazić siebie w swojej twórczości. Oczywiście istnieją wykonawcy i piosenki, które wzbudzają we mnie emocje i pobudzają do działania. Z całą pewnością mogę wymienić zespół Paramore, Florence and The Machine, Beyonce i to właśnie oni zawsze sprawiają, że jestem pewna, że droga którą podążam jest właściwa. DK: Twój muzyczny guru? 28


AA: Tak naprawdę mam trzy największe idolki. Hayley Williams z zespołu Paramore, Florence Welch z Florence & The Machine oraz Beyonce. Nie mogło być przecież inaczej! Tysiące obejrzanych koncertów, miliony wylanych łez nad piosenkami oraz setki obejrzanych wywiadów sprawiły, że zapragnęłam śpiewać na scenie. Zainspirowały mnie swoją osobowością, pracowitością, muzyczną wrażliwością i sposobem na życie, ciężkie życie, które wymaga wiele odwagi, wyzwań i przede wszystkim poświęceń. Ale tego właśnie chcę. Będę walczyć o marzenia dopóki wystarczy mi sił! DK: Twój ulubiony film? AA: Od zawsze Titanic! Standardowy, babski wyciskacz łez. Która kobieta nie kocha takich filmów? DK: W jakich projektach się udzielasz? AA: Aktualnie śpiewam w moim zespole The Variants, z którym niedawno nagrałam debiutancki krążek pt. „Motions Liquidity”. Jest to płyta w języku angielskim, usytuowana w klimatach popowo rockowych i dostępna jest w sieci na muzodajni, iTunes’ie itp. portalach. To właśnie z tym zespołem wiążę moje wszelkie marzenia. W najbliższej przyszłości razem z nimi obchodzę szóste urodziny i specjalnie na tę okoliczność przygotowaliśmy koncert, który odbędzie się 8-go marca w Katofonii i który przy okazji nałożył się z innymi ważnymi dla nas datami, mianowicie moimi urodzinami oraz dniem kobiet, w imieniu zespołu serdecznie zapraszam już dzisiaj.

DK: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałaś udział? AA: Właściwie to każdy jest na swój sposób zwariowany i wyjątkowy, ponieważ wszystko dzieje się na żywo i jak wiadomo zawsze coś się może wydarzyć. DK: Wolisz być w studio czy na scenie? AA: Będąc w studiu masz zaplanowane od A do Z co i jak masz zaśpiewać i koniecznie musisz się trzymać tej świętej zasady. Będąc na scenie masz świadomość, że wszystko dzieje się na żywo. Widzisz publiczność, która specjalnie przyszła na twój koncert, a adrenalina i emocje jakie ci towarzyszą są jak narkotyk. Ja lubię bawić się głosem, śpiewać z publicznością, lubię tę spontaniczność i przede wszystkim towarzyszącą temu wszystkiemu energię. Z całą pewnością scena wygrywa! DK: Jakie nasz muzyczne marzenie, które chciałabyś zrealizować w najbliższym czasie? AA: Od zawsze w życiu towarzyszy mi jedno marzenie. Chciałabym, aby moja muzyka dała mi przepustkę do wielkiego muzycznego świata. Nie jest to łatwe, jednak jak to mówią wiara czyni cuda, a praktyka czyni mistrza. DK: Czego Ci życzyć? AA: Ogromnej wiary w marzenia ponieważ może ona zdziałać wszystko. DK: Tego Ci życzę i dziękuję bardzo za rozmowę!

29


30


31


Agnieszka Brzóstowicz i Katarzyna Kabza Heartbeat określa wszystko, co przedstawia nasza biżuteria

Dariusz Kalbarczyk: Kiedy powstaliście i czym się zajmujecie? AB: Powstaliśmy rok temu w grudniu. Robimy biżuterię muzyczną wykonaną z akcesoriów do instrumentów muzycznych. DK: Skąd pomysł na robienie „muzycznej” biżuterii? AB: Pomysł kiełkował już od kilku lat. Przebywając w środowisku muzycznym, w większości wśród mężczyzn, zapragnęłam kobiecej cząstki. Zaczęłam szukać czegoś kobiecego, szykownego ale z rockowym pazurem, czegoś co podkreśli, że ja też kocham muzykę. Nie znalazłam. To był impuls, żeby stworzyć biżuterię muzyczną.

Nazwa przyszła sama. Od razu. I to był strzał w dziesiątkę. Heartbeat określa wszystko, co przedstawia nasza biżuteria. Miłość do muzyki – oprawiona w unikalny modowy design. Tak jak u mnie i u Kasi, z którą nawiązałam współpracę. Moda i muzyka zawsze grały ważną role w naszym życiu- u mnie była to muzyka, u Kasi moda. W każdy projekt wkładamy serce. Chcemy, żeby osoby, które to noszą czuły, że to jest wyjątkowe oraz niepowtarzalne. Dzięki oryginalnym częściom instrumentów muzycznych, biżuteria nabiera charakteru – prawdziwości. Duszy muzyki – instrumentów. DK: Gdzie można kupić Wasze produkty? 32


AB: Wystawiamy się na targach tzw. Fashion Bazzaar, głównie w Warszawie, ale od pewnego czasu ruszamy w Polskę. Byliśmy już m.in. w Łodzi , w Gdańsku. Niedługo wybieramy się do Poznania. Stacjonarnie kolekcję można zobaczyć w sieci sklepów muzycznych Mx music. Mamy własny sklep internetowy www.madebyheartbeat.pl. Wystawiamy się również m.in. na takich portalach jak pakamera, dawanda, etsy, mybaze. DK: W jakim kierunku chcecie się rozwijać? KK: Przede wszystkim chcemy, żeby marka Heartbeat była nie tylko biżuterią. Chcemy, żeby każdy kto ją nosi mógł wyrazić siebie w niepowtarzalny sposób. Chcemy dotrzeć do jak największej liczby osób, dlatego planujemy aby w najbliższym czasie Heartbeat pojawił się w butikach, sklepach muzycznych nie tylko w Warszawie. Chcemy trafić zarówno do muzyków i ludzi zakochanych w modzie. Wierzymy w polska modę i sile polskich projektantów, w ich niezależność i nietuzinkowy design. W Polsce chcemy umocnić naszą markę, pokazać, jak otwarte jesteśmy na inspiracje i design. Muzyka i pasja łączy się u nas z oryginalnością projektów, co chcemy zatrzymać na zawsze, bo to nas wyróżnia. Jednocześnie od samego początku naszym dużym marzeniem był rozwój marki także za granicą, dlatego nie chcemy zamykać się tylko i wyłącznie na polski rynek. Właśnie zaczynamy duży projekt z muzyczną, brytyjską firmą dla której stworzyłyśmy kolekcję. Na początku

kwietnia rozpoczynamy kampanie, współprace z muzykami i rozwój HeartBeat na rynku brytyjskim. Jesteśmy pełne optymizmu. To nasze plany na następne 6 miesięcy. DK: Jak oceniacie targi Music Bazaar , w których niedawno baliście udział? AB: Impreza profilem doskonale nam odpowiadała. Heartbeat wpisuje się idealnie w taką inicjatywę, przedstawić nasze produkty nie tylko na rynku modowym, ale także na rynku muzycznym. Decyzja o wystawieniu była natychmiastowa. Pomimo, że mialyśmy ekspozycję w dość odległym miejscu, impreza okazała się dla nas jak najbardziej udana. Poznaliśmy zespół ENCLOSE, z którym właśnie zaczynamy współpracę. Na pewno pojawimy się na kolejnych edycjach. DK: Marzenie do spełnienia w najbliższym czasie? KK: Pierwsze z naszych marzeń spełni się kiedy kolekcja na rynku brytyjskim spotka się z aprobata i potrzeba klienta. Kolejne marzenia są znacznie większe… marzy nam się marka rozpoznawana na rynku europejskim, własny butik, współpraca z największymi muzykami… Ale ponieważ nasza marka rozwija się szybko marzenia przychodzą same…pojawiają się tak szybko ze musimy być bardzo uważne, aby uchwycić chwile i złapać swoją szanse :) DK: Dziękuję za rozmowę!

33


Konrad Kotlarski - Otwarte Wtorki z NuPlays W naprawdę wielu kapelach drzemie dość spory potencjał

Dariusz Kalbarczyk: Co to takiego Otwarte Wtorki z NuPlays i dla kogo je organizujesz? Konrad Kotlarski: Zacznijmy może od tego, że do stołecznej Progresji niemal od zawsze zgłaszały się młode, początkujące zespoły, które chciały wystąpić na klubowych deskach. Niestety, nie zawsze było tych ludzi stać na ryzyko związane z

kosztami wynajęcia klubu i nerwowe wyczekiwanie, czy zainwestowana kasa zwróci się z bramki choćby na zero. W związku z tym, iż tych chętnych było naprawdę sporo, Marek „Prezes” Laskowski, szef klubu, wymyślił, że jednego dnia w tygodniu Progresja udostępni swoją scenę takim kapelom całkowicie za darmo. Padło na wtorek i w 34


ten sposób narodziły się Otwarte Wtorki. Kapele organizowały się na ówczesnym forum na klubowej stronie www, rezerwowały termin i grały. Inicjatywa ta cieszyła się dość sporym zainteresowaniem i niemal w każdy wtorek w klubie odbywały się koncerty młodych, niezależnych zespołów. Dość istotna dla rozwoju Otwartych Wtorków, okazała się moja rozmowa z Pawłem Soproniukiem, właścicielem www.nuplays.com, platformy do sprzedaży muzyki. Chciał on w jakiś sposób znaleźć fajny, młody zespól, któremu Nuplays mógłby zasponsorować nagranie płyty demo. Wtedy pomyślałem, że można by z Otwartych Wtorków zrobić coś w rodzaju przeglądu – konkursu, w którym nagrodą za zwycięstwo byłaby rzeczona sesja w studio nagrań Progresja. Pawłowi pomysł się spodobał, w zasadzie formalnością była zgoda Prezesa, który zawsze mocno wspierał i wspiera scenę niezależną i tak oto powstały Otwarte Wtorki z Nuplays. Jest to teraz etapowy konkurs, w którym najlepszy zespół według jury wygrywa wspomnianą już sesję nagraniową. Wiele do powiedzenia ma również publiczność, gdyż na każdym etapie jeden zespół przechodzi dalej głosami fanów, natomiast band, który zdobędzie najwięcej głosów publiki w finale dostaje w nagrodę możliwość zagrania w Progresji jako support przed gwiazdą, którą sam sobie wybierze. Za nami już dwie bardzo udane edycje, zaczynamy pracę nad trzecią. DK: Czy zespoły z poza Warszawy również mogą się zgłaszać? KK: Oczywiście że tak, nie ma dla nas żadnego znaczenia czy dany zespół pochodzi z Warszawy, Łodzi czy z Koziej Wólki , nie bawimy się w żaden lokalny patriotyzm. Liczy się tylko i wyłącznie jakość, czyli w dużym skrócie dobra

muzyka i umiejętności. Dość powiedzieć, ze w pierwszej edycji wygrał zespół I.O Project z Żyrardowa, zaś w drugiej Enclose, polsko – latynoskie combo na co dzień urzędujące w Lublinie. Jak więc widać kompletnie nieistotne jest dla nas kto, skąd przyjeżdża, by wziąć udział w konkursie. Jedyną przeszkodą dla kapel spoza Warszawy, może być fakt, że nie zwracamy kosztów przejazdu. Mamy nadzieję pozyskać sponsora, żeby to zmienić, choć niestety łatwe to nie jest... DK: Dlaczego warto wziąć udział w tym konkursie? KK: Przede wszystkim dlatego, że jest to właśnie konkurs, a jak wiadomo na końcu konkursu zawsze są nagrody, w tym wypadku naprawdę fajne. O nich już wspominałem powyżej. Ze sporej części konkursowych koncertów Nuplays przeprowadza transmisje live w internecie, dzięki czemu występy mogą dotrzeć do jeszcze szerszego grona odbiorców. Podczas koncertu finałowego, każdy oglądający mógł także oddać swój głos, który doliczany był do głosów publiczności. Kolejną sprawą jest możliwość zaistnienia w świadomości osób, które przychodzą na koncert swoich znajomych i o pozostałych zespołach grających tego dnia w ogóle nie mają pojęcia. Zresztą kilka razy byłem świadkiem sytuacji, gdy ludzie przybyli do klubu byli bardzo rozdarci, bo z jednej strony chcieli oddać głos na swoich znajomych, z drugiej zaś występ innego zespołu tak im się podobał, ze mieli naprawdę niemały dylemat komu oddać swój głos. Niewątpliwie dość istotną rzeczą dla młodych kapel są nowe znajomości nawiązywane pomiędzy sobą. Miło obserwować po dwóch edycjach, jak zespoły, które nie znały się wcześniej, nawiązują nowe znajomości a nawet 35


przyjaźnie i grają coraz częściej wspólne gigi w różnych klubach w całej Polsce. Ponad to, najciekawsze naszym zdaniem zespoły, trafiły już do naszego kajecika i w miarę możliwości będziemy proponować im supporty przed gwiazdami grającymi w Progresji. DK: Opowiedz kilka słów o składzie jury, czy jesteście jednogłośni w osądach czy raczej trwają spory o to, kto powinien przejść, a kto nie? KK: To strasznie zblazowane towarzystwo wzajemnej adoracji i przeokrutnie przemądrzałe wstrętne moczymordy... A poważnie rzecz biorąc, jest to grupa ludzi, którzy przez lata na muzyce zjedli zęby i którym zależy żeby dobra muza docierała do jak największej rzeszy odbiorców. Trzon składu jury jeszcze niedawno był okryty mroczną tajemnicą, jednak przed finałem drugiej edycji został brutalnie zdemaskowany przez ( a jakże ! ) wrzuty na dobrze wszystkim znanym biało – niebieskim portalu społecznościowym, więc nie ma sensu dalej robić z tego wielkiej tajemnicy... Są to następujące osoby : Marek Laskowski, szef Progresji, Paweł Soproniuk, właściciel Nuplays, mój serdeczny przyjaciel Anzelmo, prowadzący co niedzielę w Antyradiu program „Rzeźnia”, Radek „Szadek” Szatkowski z radio Bemowo.FM, Paweł „Janos” Grabowski ze studia nagrań Progresja, klubowy akustyk Garwol i moja skromna osoba w roli nieformalnego przewodniczącego ciała jurorskiego. Na niektórych koncertach wspierają nas także patroni medialni, oraz stały bywalec klubu, a przede wszystkim przyjaciel mój i Anzelma, doskonały kompan od kufla i kieliszka – Grendel ( wszystkiego najlepszego na „nowej” drodze życia! ). Jeżeli chodzi o spory przy wyborach kapel, które powinny wygrać danego dnia problem w zasadzie nie istnieje, ponieważ

przyjęliśmy zasadę przydzielania punktów w tajnym głosowaniu. Każdy juror przyznaje na swojej karcie punkty według schematu : najlepszy zespół 4 punkty, drugi 3, trzeci 2, najsłabszy 1 i wrzuca głos do ‘urny”. Na koniec koncertu głosy są zliczane i w ten sposób w zasadzie zawsze bezboleśnie mamy wyłonionego zwycięzcę, mimo dość często naprawdę niewielkich różnic punktowych. Choć ze dwa razy zdarzyło się, że padł remis, wtedy nie obyło się bez długich i burzliwych dyskusji, po których trzeba było się godzić przy barze. DK: Jak oceniasz poziom zespołów biorących udział w kolejnych edycjach? KK: Jak to bywa przy okazji takich konkursów, poziom jest nieco zróżnicowany, ale ogólnie oceniam go dość wysoko. Biorąc pod uwagę obie dotychczasowe edycje, kilka konkursowych zespołów jest już zdecydowanie gotowych na to, by otwierać koncerty dużych gwiazd z zarówno z naszego podwórka jak i z zagranicy. W naprawdę wielu kapelach drzemie dość spory potencjał, który przy nakładzie pracy, w każdej chwili może eksplodować, jeszcze inne zespoły, co dość wyraźnie widać, są jeszcze na etapie poszukiwań tego, co naprawdę chcą grać. Niemniej, jak wspomniałem na początku, poziom jest wysoki i przy dużej dozie szczęścia, samozaparcia i mrówczej pracy zespoły takie jak np. Enclose, Mentally Blind, Imaginarium, Namy czy Mojra mogą zajść naprawdę daleko. No dobra Darek, niech Ci będzie, V8 też dopiszę do tej listy ;) DK: Jakiej muzyki słuchasz na co dzień, czy wpływa ona na to na kogo głosujesz? KK: Od niemal 25 lat zdecydowanie najwięcej czasu poświęcam na słuchanie metalu w najróżniejszych jego odmianach, moim ulubionym gatunkiem jest stary, 36


dobry oldskulowy thrash. Ale nie obcy jest mi również rock, punk czy nawet stare dobre disco i electro z lat 70 i 80. Moje muzyczne preferencje raczej nie maja wpływu na głosowanie, staram się być obiektywny najbardziej jak to możliwe. Dopiero w sytuacji, gdy trzeba wybrać jeden pomiędzy dwóch naprawdę równorzędnych zespołów, wybiorę raczej ten, który jest mi bardziej bliski stylistycznie. DK: Co myślisz o naszej scenie niezależnej? KK: Podczas pracy nad Otwartymi Wtorkami, ale także przy Polish Independent Music Compilation, którego to mam zaszczyt być członkiem kapituły, poznałem sporo młodych, niezależnych kapel i mogę śmiało stwierdzić, że mamy naprawdę fajną, ciekawą i dość urozmaiconą scenę na naprawdę wysokim poziomie. Problem jest w tym, że mainstream ma się bardzo dobrze, starzy wyjadacze, nierzadko już mocno wypaleni artystycznie i chyba również fizycznie, dość mocno trzymają się swoich mikrofoników i nie mają najmniejszej ochoty wpuścić na scenę choćby na chwilę nikogo młodego. Czyżby świadomość własnych słabości i obawa przed wygryzieniem ? Potrzebna jest wielka miotła, która sprzątnie stare i nikomu już niepotrzebne graty i zrobi miejsce młodym, zdolnym, mającym wiele ciekawego do powiedzenia ludziom, którzy są w stanie wprowadzić na mocno zatęchłą scenę powiew świeżości. Kompletnie odrębną sprawą jest podejście do kwestii swojej działalności samych młodych zespołów. Wszyscy muszą zrozumieć, że czekanie z założonymi rękami na rozwój wydarzeń nie da absolutnie nic. Na szczęście pod tym względem wiele zmienia się bardzo na plus. Kapele zaczynają rozumieć, że bez 200%

zaangażowania nie osiągną nic i naprawdę zaczynają ciężko pracować na swoja rozpoznawalność. Dobrymi przykładami może być tu ostatni „wystrzał” Exlibris czy choćby nieco wcześniejsze sukcesy Leash Eye i Disperse, które jeszcze niedawno znane były w zasadzie na swoich podwórkach, dziś otwierają koncerty znanym zagranicznym gwiazdom. Z otwartowtorkowych zespołów wyróżniłbym pod tym względem zwycięzcę II edycji, wspomniany już wcześniej Enclose, który nie dość że jest naprawdę dobrym, sprawnym zespołem, grającym świetne żywiołowe koncerty, to w sprawach promocji powinni być oni przykładem dla innych jak należy na tym rynku działać. Trzymam za chłopaków mocno kciuki i mam nadzieję, że wkrótce będzie o nich bardzo głośno bo z całą pewnością na to zasługują. DK: Jakie macie plany na najbliższe miesiące? KK: Obecnie skupiamy się na III edycji. Jesteśmy w fazie przyjmowania zgłoszeń i pomału zaczynamy przesłuchania. Pewnie, kiedy ten numer magazynu się ukaże, konkurs już będzie trwał. Jednak cały czas przyjmujemy zgłoszenia. Kto przyśle zgłoszenie podczas trwania konkursu, zostanie umieszczony na liście rezerwowej. Będziemy mieć wszystkich na uwadze w przypadku, gdy ruszymy z kolejną edycją. W razie, gdy ktoś podczas trwania III edycji zrezygnuje z udziału postaramy się zastąpić go kimś z tejże listy. Zgłoszenia można przysyłać na: kocur@progresja.com Sporo się dzieje także w Progresji i Nuplays, ale o tym z pewnością chętnie opowiedzą odpowiednio Prezes i Paweł.

37


Krzysztof Grabiec – młoda krew sceny niezależnej

Piętnastoletni perkusista w zespole The Rockness Band, złożonym z nastoletnich wielbicieli ostrych brzmień. Od sześciu lat związany z muzyką, zapamiętale ćwiczy i doskonali swój warsztat, starając się iść śladami taty, gitarzysty w zespole Mimo Woli. Oprócz perkusji, gra na gitarze i basie. Razem z zespołem ma już na koncie kilka koncertów, przeważnie w Piasecznie i okolicach. https://www.facebook.com/rocknesstheband

Darek Kalbarczyk: Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką? Krzysztof Grabiec: Pamiętam, że grać na perkusji chciałem od bardzo dawna. Chyba od 6 czy 7 roku życia. Najdziwniejsze jest to, że wtedy muzyka jako taka nie interesowała mnie zupełnie. Gdy miałem 11 lat tata puścił mi utwór zespołu Metallica - Enter Sandman, w nadziei, że mi się spodoba. Nie spodobała mi się. Teraz, gdy myślę o tym z perspektywy

kilku lat nie rozumiem jak mogłem skrytykować taki utwór. Kiedy miałem 7 lat rodzice zapisali mnie na lekcje pianina co mnie w ogóle nie pociągało i w efekcie szybko z tego zrezygnowałem (czego teraz bardzo żałuję). następnie tata próbował uczyć mnie gry na gitarze co też mnie nie interesowało. Potem perkusja... To było spełnienie moich marzeń. Gdy miałem 9 lat zapisałem się na lekcje perkusji i od tamtego czasu uczęszczam na nie.

38


DK: Kto jest twoim perkusyjnym guru? KG: To nie jest proste pytanie. Mógłbym wymienić na przykład Mike'a Mangini z Dream Theater, który jest genialnym perkusistą, ale wiem że nigdy mu nie dorównam. To będzie chyba Lars Ulrich z Metalliki. Nie jest najlepszym perkusistą wszechczasów, ale podoba mi się jego styl, który staram się naśladować. DK: Czego słuchasz na co dzień? KG: Wolę raczej mocniejszą muzykę taką jak hardrock czy różne odmiany metalu. Ale to nie wyklucza również lżejszego rocka, bluesa i popu. Jeśli chodzi o ulubione zespoły to na pewno będzie to Metallica, Avenged Sevenfold, Guns'N'Roses oraz zespół Slasha. DK: Ulubiona książka / film? KG: Związane z muzyką? Książka to chyba "Metallica. Wczesne lata i rozkwit metalu" autorstwa Neila Danielsa. Są tam świetnie opisane pierwsze sukcesy Metalliki włącznie z opisami tworzenia płyt. Jeśli chodzi o film to zdecydowanie "Rock Star". Film ten opowiada o prawdziwym życiu muzyka rockowego, o tym jak bardzo odbiega ono od wyobrażeń zwykłych ludzi.

KG: Oczywiście mógłbym powiedzieć to co każdy. Chciałbym być sławny, jeździć po całym świecie i dawać koncerty. Staram się myśleć realnie. Sukcesem dla mnie byłoby przede wszystkim stworzenie dobrego zespołu, w którym każdy by się dogadywał, nie byłoby spięć. Zadowoliłaby mnie również wygrana jakiegoś programu muzycznego w stylu "Must Be The Music Tylko Muzyka". Chciałbym wydać kilka płyt i dawać koncerty w Polsce, na które przychodziłoby kilka tysięcy fanów. To duże wymagania, ale wiem, że jeśli się postaram, będę w stanie je osiągnąć. DK: Czy czujesz się niezależny? KG: Muzycznie? Jak najbardziej. Sam decyduję co gram, jaką muzykę tworzę. Należę do niezależnej sceny muzycznej! Nikt nie może zarzucać mi komercji. Można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach bardzo ciężko jest przebić się takim niezależnym muzykom. Dotrzeć do większej publiczności. Dlatego wiele z nich wybiera komercję. Ja tak nie robię. DK: Gdzie chciałbyś być za 15 lat jako artysta?

KG: Chciałbym grać w porządnym, niezależnym zespole, robić ciężką, mocną muzykę od serca. Chciałbym grać na scenach obok takich zespołów jak KG: Muszę go podzielić na kilka Luxtorpeda, Hunter czy Chemia. instrumentów, ponieważ od roku gram Sprecyzowanych planów jeszcze nie mam, również na gitarze i na basie. W przybliżeniu około godziny na każdy z nich, w końcu 15 lat to dla mnie długo, tyle ile oczywiście wtedy kiedy mam wystarczającą moje dotychczasowe życie. Ciężko jest planować z takim wyprzedzeniem. Wiem ilość czasu. tyle, że muzyka nie przestanie mnie DK: Czym dla Ciebie jest sukces, jak pociągać i będzie ze mną zawsze, czy jako zdefiniował byś go w odniesieniu do praca, czy tylko jako hobby. swojej muzycznej drogi? DK: Ile czasu poświęcasz dziennie na doskonalenie gry?

39


Kara Rokita – fotografia koncertowa Przede wszystkim nie może być nudno

40


Radosław Grabiec: Na początek, dlaczego fotografia koncertowa? Czy jest w tej tematyce coś dla Ciebie szczególnego? Kara Rokita: To trudne pytanie  Po prostu fotografia koncertowa mnie zachwyciła niesie za sobą odrobinę adrenaliny, dreszczy na plecach, przygodę. Jest moją pasją i nie umiem dać jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego właśnie ona. Oprócz zdjęć koncertowych zajmuję się też innymi rodzajami fotografii, ale to koncertowa wzbudza we mnie największe emocje – może przez to, że jest to trochę wyzwanie, możliwość sprawdzenia się w trudnych warunkach, wielka satysfakcja z tego, jeśli jakieś zdjęcie wyjdzie wybitnie dobrze. RG: Od jak dawna zajmujesz się fotografią? Czy od początku była to tematyka koncertowa? KR: Tutaj będę kompletnie nie oryginalna, bo jak wielu fotografów robiłam zdjęcia od małego, najpierw totalnie nieudolne, w miarę upływu czasu coraz bardziej świadome. Najpierw radziecką Smieną, potem rosyjskim Zenitem, a moim pierwszym własnym aparatem była Minolta 505 si, i tu już bardziej świadomie pstrykałam zdjęcia. Fotografia koncertowa pojawiła się tak naprawdę stosunkowo późno. Tak naprawdę na początku bardziej ciągnęło mnie w stronę kamer, po ogólniaku chciałam zdawać do łódzkiej filmówki na operatora kamery, ale czasy były wtedy trudne i kamera, a co za tym idzie praktyka były poza moim pułapem finansowym, dlatego zaczęłam robić zdjęcia bo aparat w rodzinie był. RG: Jaki był Twój pierwszy koncert w roli fotografki? KR: Miałam trzy „pierwsze” koncerty. Pierwszym koncertem w ogóle był koncert Katatonii w helsińskim klubie Tavastia w 2004r., gdzie poszłam na koncert ze swoim starym aparatem analogowym. Zdjęcia wyszły kiepskie, bo nie wiedziałam nic o robieniu zdjęć w takich warunkach, ale do tej pory je mam ze względów sentymentalnych. Drugim „pierwszym” był koncert Tool w Katowicach w 2006 r, kiedy po raz pierwszy robiłam zdjęcia na zlecenie portalu. To też nie był zbyt udany koncert, bo wtedy pierwszy raz w rękach miałam cyfrę, pożyczoną zresztą od znajomego, i kompletnie nie umiałam się w tym aparacie odnaleźć ;) Natomiast trzecim „pierwszym” koncertem, od którego zaczęła się już poważna przygoda z fotografią koncertową był występ punk rockowej kapeli Against Me! z 2007 r (warszawski Punkt), kiedy to dostałam pierwsze oficjalne zlecenie od Metal Hammera. Zdjęcia pozostawiają wiele do życzenia, bo robiłam je swoją pierwszą w życiu cyfrą, czyli Sony Alpha 100, ziarno było maksymalnie obrzydliwe, ale to był ten moment, w którym złapałam bakcyla. RG: A najważniejszy? KR: Było kilka takich koncertów, które dobrze zapamiętałam, np. wspomniane wyżej Katatonia i Tool (względy sentymentalne), był pamiętny Ozzy, który w trakcie trzeciego numeru opryskał fotografów, ochronę i ludzi stojących w pierwszych rzędach pianą węża, był koncert Machine Head, na którym wokalista splunął mi centralnie w obiektyw (uchwyciłam to!! :D. Był koncert Obituary, w trakcie którego wokalista podszedł do mnie i zaczął dopytywać, jakim sprzętem robię zdjęcia i mówić o tym, co on ma w domu (a koncert trwał w najlepsze). Był koncert Mastodona, którego uwielbiam, i w trakcie którego zrobiłam z wrażenia ponad 300 zdjęć samego basisty (!!), ale nie było chyba jeszcze takiego totalnie najważniejszego koncertu, o którym kiedyś mogłabym opowiedzieć wnukom ;) RG: Co jest najważniejsze w fotografii koncertowej? Uchwycenie ruchu, 41


ekspresji? Gra świateł i klimat? A może zależy to od artysty, koncertu? KR: Przede wszystkim nie może być nudno i statycznie, ale tak naprawdę dla każdego z nas ważne są inne rzeczy, bo każdy z nas inaczej patrzy na to, co się dzieje na scenie, ma inną wizję, inne doświadczenia, co innego chce pokazać. Ja cały czas jeszcze się uczę, ale wydaje mi się, że genialne zdjęcie koncertowe to takie, gdzie udaje się uchwycić atmosferę panującą na danym koncercie. Jeśli jest to żywiołowy koncert pełen energii to tą energię trzeba na zdjęciu pokazać, jeśli jest to koncert klimatyczny to ten klimat również powinien się na zdjęciu znaleźć. Ja np. uwielbiam koncerty, w których widoczne są kontrasty lub gra świateł, lubię tzw. epickość w fotografii. Wszystko zależy od artysty i fotografa.

RG: Jakich artystów których fotografowałaś wspominasz najlepiej i dlaczego? KR: Fajnie fotografuje się zespoły, które na scenie muzycznej obecne są od dawna i posiadają tzw. świadomość sceniczną, czyli wiedzą, jak oprócz dobrego koncertu pod względem muzycznym zrobić dobre show – doskonałym przykładem jest tutaj np. Accept lub Steel Panther, którzy wchodzą w fajną zależność z fotografami. Fajnie robi się też zdjęcia zespołom, które są bardzo barwne i energetyczne na scenie, np. fantastycznie robiło się zdjęcia Mastodonowi. RG: Największe trzy gwiazdy które fotografowałaś to...?

42


KR: Chyba Metallica, Iron Maiden, Ozzy Osbourne. Z czego najbardziej czekałam na ten ostatni ;) A czekam na koncert Foo Fighters, Roba Zombie i Tenacious D. ;) RG: Jak przygotowujesz się do sesji koncertowej? Czy robisz wizję lokalną miejsca, sprawdzasz oświetlenie, dostępne miejsce dla fotografa? KR: Nie, raczej idę na żywioł i na bieżąco dostosowuję się do panujących warunków. Fotograf koncertowy musi mieć przede wszystkim oczy z każdej strony głowy i szybko reagować na to, co dzieje się na scenie i poza nią. Jedyne, co czasami robię, szczególnie w przypadku zespołów, których do końca nie znam, to włączenie youtube i obejrzenie paru ich występów z trasy – pomaga to zorientować się, czego można się na koncercie

spodziewać. RG: Gdzie jest łatwiej robić zdjęcia koncertowe, w małym klubie czy na stadionie? KR: To są totalnie dwa różne światy. Małe kluby oznaczają mniejsze sceny, często brak fosy oraz przeważnie gorsze światła. Brak świateł i fosy jest dużym wyzwaniem, trzeba trochę się nagimnastykować, żeby zdjęcia były bardziej niż akceptowalne, ale mniejsza scena powoduje, że są fajniejsze kadry, bo na zdjęciu można złapać więcej członków zespołu. W małych klubach panuje inny, bardziej intymny klimat, ma się wrażenie, że zespół istnieje tylko dla Ciebie i dla nikogo więcej. Takie koncerty są bardzo fajne, np. Bush, Kvelertak lub A Pale Horse Named Death – to były super występy, lubię taką 43


intymność. Stadiony to już zupełnie inna bajka – duże, zazwyczaj wysokie sceny, dobre oświetlenie. Ale ma to też swoje minusy, czyli brak klimatu, jaki panuje na małej scenie, muzycy są od siebie dość oddaleni, trudno pokazać jakąś spójną całość, natomiast wszystko mogą rekompensować światła i wizualizacje, na bazie których można zrobić fajne kadry, np. jak w przypadku Metalliki na Bemowie.

RG: Twoje zdjęcie zostało wyróżnione przez znany w branży portal 500px w kategorii najlepsze zdjęcie koncertowe, opowiedz czyje to było zdjęcie i podczas jakiego koncertu. KR: Tak, 500px wymienił je wśród 10 najlepszych zdjęć koncertowych 2013 r. To było zdjęcie warszawskiej kapeli Tides From Nebula z ich koncertu w Progresji, które jest zresztą jednym z moich ulubionych i jestem z niego naprawdę dumna. Warunki pod sceną tego dnia były trudne, bo koncerty Tides’ów są często zadymione i generalnie akurat tamten kadr powstał troszkę przez przypadek: po standardowych trzech kawałkach w fosie obiecałam sobie, że resztę koncertu obejrzę nie trzymając aparatu w ręku, co w przypadku fotografa koncertowego jest często bardzo trudnym zadaniem ;) ale już po dwóch numerach zdałam sobie sprawę, że z daleka światła w połączeniu z dymem wypadają tak ciekawie, że po prostu musiałam wyjąć aparat, bo inaczej plułabym sobie w brodę. I akurat udało się trafić na moment, kiedy gitarzysta kręcąc się po scenie wypchnął przed siebie gitarę, a z tylu podświetlił go snop światła. Fajne zdjęcie koncertowe to jak widać czasami też kwestia przypadku i zgrania ze sobą kilku 44


odrębnych elementów. RG: Ostatnio organizowałaś wystawę fotografii koncertowej w Progresja Cafe opowiedz trochę o przygotowaniach i czyje zdjęcia można było tam zobaczyć. Czy będzie jeszcze okazja zobaczyć Twoje prace na jakimś wernisażu?

KR: Tegoroczna wystawa była kontynuacją wystawy, którą robiliśmy z Wojtkiem Dobrogojskim i Pawłem Wygodą. Druga edycja wystawy zmieniła format – przede wszystkim rozrośliśmy się znacznie, bo w tym roku wystawiło się 17 fantastycznych fotografów z Warszawy plus nasz kolega ze Świnoujścia, dodatkowo format zdjęć był większy, co znacznie wpłynęło na komfort ich oglądania. Przygotowania trwały długo, musieliśmy zgrać parę rzeczy i ustalić parę kwestii tak, żeby osiągnąć jakiś konsensus i w rezultacie samo fizyczne przygotowywanie, czyli wieszanie zdjęć zajęło nam klika godzin. Wystawa miała miejsce 8go lutego w Progresja Cafe (Fort Wola 22), ale zdjęcia będą tam wisieć jeszcze do połowy marca, więc spokojnie można je sobie obejrzeć. Łącznie zaprezentowaliśmy 53 fotografie – najlepsze w naszym dorobku, najbardziej sentymentalne, najciekawsze, i można wśród nich zobaczyć np. zdjęcia The Rolling Stones, The Cure, Skunk Anansie, Korn, Joe Satrianiego i naprawdę wiele, wiele ciekawych prac. A ponieważ strasznie nam się to spodobało, tym bardziej że scaliło świat fotografów, to planujemy już powoli kolejną wystawę. Nie wiem jeszcze w jakiej formie, ale na pewno będzie to jeszcze większe przedsięwzięcie.

45


RG: Na koniec, zdradź jakim sprzętem się posługujesz... KR: Zdjęcia robię Canonem 5dmk2 i kilkoma jasnymi obiektywami. Lampy na koncercie nie używałam nigdy, choć takowa przydaje się czasami, np. na koncertach z muzyką hardcore’ową. Dodatkowo zawsze mam przy sobie zatyczki do uszu i drabinkę. Bardzo przydają się też sakwy na obiektywy, żeby nie ciągnąć do fosy całej torby. Fotografia koncertowa jest trudna o tyle, że na koncertach panują trudne warunki na które kompletnie nie mamy wpływu i do których musimy się dostosować, więc najlepiej sprawdzają się obiektywy jasne. W ogóle fotografia koncertowa to doskonała lekcja pokory – po kilku latach spędzonych w fosie jestem świadoma tego, co potrafię, ale wiem też, ile muszę się jeszcze nauczyć i co muszę dopracować ;) Kara Rokita o sobie: „Pierwsze kroki w fotografii stawiałam (jak większość fotografów) dość dawno temu, ale dopiero współpraca z polską edycją Metal Hammer’a pozwoliła rozwinąć mi skrzydła i uświadomić sobie, że moje życie ma być związane z fosą – niewielką przestrzenią między sceną a publicznością. Robię to niestrudzenie już od siedmiu lat i dzięki temu mam wielkie szczęście – mogę wejść w magiczny świat muzyki koncertowej i widzieć z bliska wielu artystów, którzy na co dzień uczestniczą w moim życiu poprzez swoją muzykę. Te kilkanaście minut z aparatem w dłoni, w trakcie których staram się przekazać emocje panujące na scenie to taki mój mały, wewnętrzny świat, którego nic nie jest w stanie zburzyć. Moje zdjęcia nie są do końca reportażem koncertowym w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo ukazują moje subiektywne podejście do artysty występującego na scenie i tego, jak widzę go przez swój obiektyw. Bo tak naprawdę na scenie i pod nią najbardziej liczą się emocje, klimat i muzyka. A nic nie sprawia mi tak wielkiej satysfakcji jak chwila, w której udaje mi się złapać w kadrze odpowiedni moment. Czy to pod sceną, czy w trakcie sesji, czy też na fajnym wyjeździe ;)” http://www.kararokita.pl https://www.facebook.com/kararokita.fotografia.koncertowa

46


47


Black Velvet Band Polski zespół folk-metalowy, założony w 2008 roku w Lublinie. Utwory BvB to zaginiony śpiewnik, świadectwo obłąkania naszych pradziadów i praojców, jedyne zachowane utwory które niegdyś śpiewali łotry i nikczemnicy, straceńcy i samobójcy, nałożnice i dziewki lekkich obyczajów. To właśnie tu ostry riff gitarowy wtóruje świdrującym skrzypcom a podchmielony męski wokal staje w szranki z kuszącym i hipnotycznym żeńskim śpiewem, tylko z pozoru niewinnym. Kto raz widział na żywo, ten wie. Zespół zadebiutował singlem „Pieśń Kruka” w Styczniu 2011 roku. Ponad rok później ukazała się 3 utworowa EP „Black Velvet Band”, bardzo ciepło odebrana przez słuchaczy. 2 Grudnia 2013 miała miejsce premiera pełnowymiarowego albumu grupy zatytułowanego "Pieśni Obłąkane" na którym znalazło się 11 utworów.

Dariusz Kalbarczyk: W jakich projektach się udzielasz?

DK: Jak widzisz siebie jako muzyka za kilka lat?

Flavio: Mam dwa, odmienne pod względem muzycznym zespoły – Enclose oraz Black Velvet Band. Pozwala mi to na szerszy rozwój muzyczny i możliwość eksperymentowania z różnym brzmieniem i rolą basu.

F: Chcę poszerzyć wiedzę z zakresu teorii muzycznej, a także dalej próbować swoich sił w komponowaniu utworów.

Marcin: Obecnie tylko w jednym: Black Velvet Band. Natomiast w przeszłości było tego znacznie więcej.

M: Ciężkie pytanie. Mam nadzieję że za kilka lat będę mógł pochwalić się bardziej obszerną dyskografią i większą ilością hitów które zostaną docenione przez słuchaczy. DK: Jak zdefiniowałbyś słowo sukces? 48


Czym on jest dla Ciebie? F: Dla mnie jest to moment w którym osiągam zamierzony cel, będąc jednocześnie zadowolonym z rezultatów swoich działań. Nie sądzę jednak, by istniał konkretny punkt, w którym można powiedzieć „dość” i spocząć na laurach – w muzyce istotą jest ciągły rozwój, a każdy sukces to kolejny krok na jego ścieżce. M: Dla mnie sukces to satysfakcja z tego co się robi. Ja mam aktualnie olbrzymią satysfakcję, więc chyba odniosłem sukces. DK: Jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia? F: Staram się, by były to minimum trzy godziny dziennie, przy czym różnie wygląda to w przypadku wyjazdów na koncerty. Najważniejsza jest regularność i to nad nią staram się ciągle pracować. M: Niestety jestem osobą raz że zapracowaną, dwa że leniwą, więc niewiele czasu zostaje mi na ćwiczenia. Staram się jednak poświęcić gitarze te kilka godzin w tygodniu. DK: Wymień kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły. F: Iron Maiden – Somewhere In Time, Brave New World i Powerslave, Motorhead – Overkill, Ghost – Infestissumam, Mastodon – The Hunter, Overkill – Ironbound, In Flames – Clayman. M: Iron Maiden "Somewhere In Time", Judas Priest "Painkiller", Eluveitie "Helvetios", Dropkick Murphys "Going Out In Style", Led Zeppelin "The Songs Remains The Same". DK: Twój muzyczny guru? F: Bezapelacyjnie Adrian Smith – najważniejszy dla mnie muzyk i kompozytor. Jeśli zaś chodzi o gitarę

basową, to jest ich kilku – Steve Harris, DD Verni, Marcus Miller oraz Bezimienny Ghoul. M: Zapewne znalazłoby się ich paru, ale na chwilę obecną odpowiadam: Adrian Smith. DK: Twój ulubiony film / książka? F: „Obcy”, a z książęk – Metro 2033. M: nie mam jednego ulubionego filmu, natomiast co do książki to ostatnio zaczytuję się w biografiach muzycznych, więc niech będzie "Biała Gorączka". DK: Jaki widok ze sceny jest dla Ciebie najfajniejszy? F: Uśmiechnięte twarze, powiewające włosy, śpiew, znaki rogów – słowem wszystko, co świadczy o tym, że ludzie dobrze się bawią przy twojej muzyce. M: Morze głów, w tym te śpiewające nasze teksty. DK: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałeś udział? F: Ten, na którym razem z muzyką ze sceny z głośników płynęła „Loca Loca” Shakiry (smiech). M: Całkiem niedawno, Chełm, trasa "Slavny Tur". Akustyk całkowicie nieogarnięty, chaos na przodach, chaos na scenie, poziomy nierówno a po drugim kawałku w odsłuchach popłynęło "Loca Loca" Shakiry. Okazało się że akustyk podczas naszego koncertu słuchał sobie Shakiry. DK: Wolisz być w studio czy na scenie? F: Zdecydowanie na scenie – uwielbiam gdy tworzy się zespołowa chemia, dzięki której każdy koncert jest wyjątkowy i potrafi zaskoczyć nie tylko publiczność, ale i muzyków. Co nie znaczy, że nie 49


przepadam za przesiadywaniem w studiu – proces tworzenia utworów od pierwszych ścieżek do końcowych miksów sprawia niesamowicie dużo satysfakcji. M: Jako, że uwielbiam budować muzykę, to wybieram studio. Fascynuje mnie to, jak powstają utwory, jak można je rozbudowywać, jak piękne można stworzyć harmonie i aranże. Scena natomiast to dla mnie przede wszystkim żywioł i czad, co również uwielbiam.

F: Nagrać płytę z Enclose, stworzyć materiał na kolejną dla BVB, a także zagrać na dużej scenie przed pewnym zespołem – jakim? Odsyłam do listy ulubionych płyt (śmiech). M: Najbliższe marzenie, które mam nadzieję ziści się w nie tak długim czasie to dokończyć pisać i nagrać drugą płytę Black Velvet Band. Zwłaszcza, że zalążki nowych utworów niebywale zaostrzają apetyt. DK: Czego Ci życzyć?

DK: Jakie nasz muzyczne marzenie, które chciałbyś zrealizować w najbliższym czasie?

F: Wytrwałości. M: Żeby tendencja była wciąż rosnąca!

50


51


Sławomir Bryłka - ALASTOR Muzycznie rozumiemy się bardzo dobrze

Dariusz Kalbarczyk: Kiedy zakochałeś się w Muzyce? SB: Odkąd pamiętam w moim życiu zawsze towarzyszyła mi muzyka, od najmłodszych lat. Już jako dziecko przejawiałem swą wrażliwość na dźwięki. Rodzice postanowili to wykorzystać i w wieku 7 lat zapisali mnie na pianino do szkoły muzycznej. Niestety jej nie skończyłem. Moja edukacja trwała krótko bo jakieś 2, czy 3 lata. Ponownie spróbowałem swoich sił w szkole średniej, tym razem na perkusji, lecz też wytrzymałem tylko dwa lata. Niestety nie

pasował mi system kształcenia. Wychowałem się na radiowej trójce i audycji Radio Kurier. Pojawiały się tam nowinki muzyczne z zachodu. Tak mi się spodobało, że postanowiłem z kumplami założyć zespół. I tak sobie gram po dziś dzień. Nie wiem, czy to z miłości czy z przyzwyczajenia? Hahahaha DK: Twój muzyczny guru? SB: Podczas mojej muzycznej podróży wielu artystów odkrywałem i wielu ukształtowało moją muzyczną wrażliwość. Trudno mi to jednoznacznie stwierdzić kto 52


to jest. DK: Co jest dla Ciebie najważniejsze w pracy w studio? SB: Praca w studio wymaga zwykle skupienia, dlatego staram się też, by podczas rejestrowania śladów przebywało w nim jak najmniej osób. Z reguły pracuję sam z realizatorem, ewentualnie z gitarzystą współkompozytorem wszystkich utworów. Najważniejsze jest to, aby dobrze nagrać ślady oraz by brzmienie wyjściowe było dobre. Ułatwia to późniejszą obróbkę. Nie wspomnę już o tym, by być dobrze przygotowanym, ponieważ studio szybko Cię zweryfikuje ;) DK: Jakiego sprzętu używasz podczas nagrań? SB: Obecnie używam Bębny: Mapex Saturn Transparent Walnut Finish w konfiguracji 2x22",12",13",16",18", werbel 14"x8" Maple z serii Orion, Naciagi: Remo Emperor Clear (Batter) oraz Amassador Clear (Bottom) Blachy: Sabian 2x Rock Crash 18", Rock Crash 16" - seria AA, China - seria HHX, Ice Bell 9" oraz Ride 21" - Paiste Formula 602. Hardware Mapex, Pedały perkusyjne Yamaha, Pałki perkusyjne Vic Firth American Classic seria Rock Nylon. Nie używam tak modnych ostatnio triggerów, choć mam taki zestaw to nie mogę się do niego przekonać. Może dlatego, że trzeba zmienić strój bębnów i technikę samej gry. DK: Opowiedz o zespole, od kiedy działacie i na jakim jesteście teraz etapie? SB: Jestem bębniarzem w Alastor. Zespół powstał 1986 roku. Z siedmioletnią

przerwą (1998-2005) spowodowaną zawieszeniem działalności, istniejemy do dziś. Chodziliśmy do tej samej szkoły, słuchaliśmy tej samej muzyki, razem jeździliśmy na koncerty. Postanowiliśmy spróbować swoich sił w muzyce. Najciekawsze było to, że nikt z nas nie umiał grać na żadnym instrumencie. Wybór był raczej przypadkowy. Mi przypadły bębny. Nazwę wymyślił nasz ówczesny wokalista Robert Stankiewicz. I tak się zaczęło. Mamy na swoim koncie sześć lp oraz udział w największych festiwalach w kraju oraz kilku za granicą. W 1993 roku udało nam się zdobyć nagrodę główną na Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie. Po tych wszystkich latach z pierwszego składu pozostało nas tylko dwóch. Ostatni nasz materiał zatytułowany Out Of Anger wydany został pod koniec 2012 roku przez Metalmind Productions w Polsce, Europie oraz w USA. Rok 2013 spędziliśmy w trasie. Na początku tego roku również zagraliśmy kilka koncertów, a teraz odpoczywamy, powoli przygotowując nowy materiał. To tak w telegraficznym skrócie, więcej możecie się dowiedzieć z naszego fanpage'u na Facebooku oraz strony www.alastor.pl DK: Do kogo kierujecie wasz przekaz? SB: Nie skupiamy się na szczególnej grupie słuchaczy, nasza muzyka i słowo ma trafić do każdego kto będzie chciał tylko po nią sięgnąć. Wiemy, że grupa wiekowa naszych odbiorców jest dość rozpięta wiekowo, na naszych koncertach spotykają się co najmniej dwa pokolenia. Wszyscy maja dobra zabawę. I o to nam właśnie chodzi. DK: Opowiedz o procesie powstawania Waszego najnowszego materiału. SB: Prace nad OOA zaczęliśmy wiosna 2011. Można powiedzieć, że okres wakacyjny spędziliśmy w sali prób. Z rożnych przyczyn personalnych, nad 53


materiałem pracowaliśmy głownie we dwóch, razem z Mariuszem.(Mariusz Matuszewski-git). Patrząc na to z perspektywy poprzednich materiałów, wyszło to na korzyść. Muzycznie rozumiemy się bardzo dobrze, gramy przecież ze sobą już ponad dwadzieścia lat. Mieliśmy ten komfort, że nikt nie burzy nam naszych wizji. Jedynym recenzentem naszych pomysłów był nasz wieloletni kolega i akustyk zespołu Jarek Szymaniak. I tak jak na poprzednich albumach tak i na OOA to Mariusz przynosił większość riffów, następnie już razem komponowaliśmy i aranżowaliśmy utwór. Gdy materiał był już prawie gotowy, rozpoczęliśmy pracę na wokalami. Mish napisał texty i w kilka weekendowych prób wg naszych sugestii zrobił wszystkie linie wokalne. Na przełomie października i listopada zawitaliśmy do "Zed Studio" Tomka Zalewskiego, by w dwa tygodnie nagrać wszystkie ślady. Na początku 2012 roku mieliśmy gotowy materiał. Pozostał tylko mastering, którym zajął się jak zwykle nasz były basista Jacek Kurnatowski. Gotowa płyta trafiła do sprzedaży pod koniec roku, dzięki Metalmind Productions. DK: Jakie macie cele na najbliższe miesiące? SB: Najbliższe miesiące postanowiliśmy zrobić sobie przerwę koncertową. Spowodowane jest to też osobistymi sprawami kliku muzyków. W międzyczasie, być może, popracujemy nad nowym materiałem. Teraz całą swą energię skupiam nad organizacją, wspólnie z Markiem Kurnatowskim z Anti-Violent Agency i Mishem Jarskim-wokalistą Alastor II Edycji Rock&Rose Fest Kutno, który odbędzie się 7 czerwca na stadionie"Kutnowianka". Wystąpi na nim aż 8 zespołów+ jeden konkursowy. Min. Frontside, Farben Lehre, Armagedon, J.D. Overdrive i gwiazda wieczoru, której nazwy zdradzić jeszcze nie mogę. Jest więc zatem co robić.

DK: Co sądzisz o polskiej scenie niezależnej i inicjatywach takich jak PIMC? SB: Uważam, że niezależna scena jest bardzo mocna. Jest dużo fantastycznych zespołów z wielkim potencjałem. Śledzę nasz rynek z uwagą i mimo pojawiających się perełek, napotykam też te mniej błyszczące. Nie wiem o co chodzi, ale zauważyłem od jakiegoś czasu wysyp zespołów. Jest ich mnóstwo. Niestety wiele z nich nie potrafi się odpowiednio zaprezentować, nie wspominając już o jakimkolwiek warsztacie, wyglądzie scenicznym czy też budowaniu własnego PR. To są bardzo istotne sprawy, których wiele zespołów bagatelizuje. W dobie ogólnej cyfryzacji mediów mamy do dyspozycji wiele narzędzi, wystarczy tylko umiejętnie z nich skorzystać. Otwórz pierwszy lepszy fan-page jakiegoś zespołu na popularnym Facebooku i wejdź w zakładkę INFORMACJE, zobaczysz, że w wielu przypadkach nie ma tam nawet tel kontaktowego. Jak zatem chcą działać? PIMC to zacna inicjatywa, która jednak powinna pomóc w promocji, lecz nie wyręczać. Następna sprawa mocno związana z tematem sceny niezależnej to odbiorcyfani muzyki. Jeśli nie będą uczestniczyć w budowaniu niszowej sztuki, małych klubowych koncertów za 10-20 zł to przepadnie ona, a pozostanie tylko ten cały mainstreamowy cyrk. Sadzę, że problem edukacji odbiorcy jest problemem pomijanym, a jednak tak bardzo ważnym. DK: Jak myślisz, w jakim kierunku rozwinie się rynek muzyczny w najbliższych latach? SB: Trudno stwierdzić. Analizując jednak ostatnie lata, podejrzewam nagły spadek sprzedaży płyt na rzecz serwisów internetowych oferujących bogate muzyczne katalogi. Choćby taki Spotify. Robimy się coraz bardziej wygodni, wolimy kupić muzykę siedząc na fotelu w domu, i 54


od razu jej posłuchać niż biegać po sklepach i niczego nie kupić, bo akurat tego nie mieli ;) DK: Jakie muzyczne marzenie chciałbyś teraz spełnić? SB: Moim marzeniem jest by grać to co lubię i z tego uczciwie żyć.

DK: Jakich rad udzielił byś młodym adeptom sztuki perkusyjnej? SB: No cóż, pewnie nie powiem tu nic nowego, po prostu praca, wytrwałość w dążeniu do celu i .................... praca, a efekty będą w końcu musiały przyjść.

55


56


57


Krzysztof Nieporecki Dźwięk zapisany na winylu jest soczysty

58


Dariusz Kalbarczyk: Moje ulubione pytanie, kiedy zakochałeś się w muzyce?

akurat teraz chodzą mi po głowie: - Velvet Underground - Velvet Underground & Nico (Verve 1967) Mój zachwyt nad rewolucyjnością tej płyty, Krzysztof Nieporecki: To pytanie cofa nie ustaje. To jeden z kamieni milowych mnie w daleką przeszłość, do wczesnego muzyki rockowej. Nie sposób też dzieciństwa. Przypomina dreszcze przy zapomnieć o doskonałej, prowokacyjnej słuchaniu ulubionych piosenek, przy okładce autorstwa Andy Warhola. głośniku starego radia, późną nocą. - Pharaoh Sanders – Karma (Impulse Odkrywanie tego co ulubione, tego co tak 1969) Mistyczna, rozmodlona i naprawdę się podoba i pozostaje w sercu, rozwibrowana podróż muzyczna, w odróżnieniu od tego co szybko przemija, porównywalna z inną ważną płytą „Cosmic czyli pierwsze kroki w stronę kształtowania Music” Johna Coltrane’a. własnego gustu. Następnym „wielkim - Third Ear Band – Magus (1972) To dla krokiem” był zakup magnetofony marki mnie symbol acid folku. Płyta nagrana Grundig (wczesna podstawówka). zaraz po ścieżce dźwiękowej Nagrywanie piosenek, które coś dla mnie do „Macbetha” Romana Pogańskiego, a znaczą, kasowanie (bo szkoda taśmy), wydana w wiele lat po premierze. „Magus” tego co w mojej świadomości nie zapisało jest dziełem doskonałym, się jako ważne. Potem stereofoniczny na którym dźwięki akustyczne są magnetofon kasetowy Finezja 3 (jakaż zestawione z pierwotną elektroniką dając finezyjna nazwa). Nagrywanie całych płyt z efekt oszałamiający. Pieśni brzmią jak radia, oraz od kolegów z krążków „staroangielskie mantry”. winylowych. Próby wpływania na - Mikey Dread – Word War III (Dread at otaczający nas świat, jeśli płyta jest za the Controls 1980) To jeden z wielkich długa, można coś skrócić, jeśli jakiś utwór manifestów muzyki reggae. nam się nie podoba, można go pominąć. Po Muzyk, wokalista i producent tych retuszach całość brzmi lepiej! (odpowiedzialny min. za album Odkrywanie (głównie z audycji radiowych) i „Sandinista” The Clash), który zabiera nas katalogowanie stylów muzycznych: Glam, ze sobą w zupełnie niesłychaną podróż hard rock, heavy metal, elektronika, new dźwiękową. Brzmienia zadziwiają do dziś, romantic, punk, new wave... pomimo że od ich kreacji/wyemitowania Początki kolekcji płyt winylowych minęło blisko 35 lat! (dorabianie kolejnych półek). - Mano Negra – Casa Babylon (Virgin W drugiej połowie lat 80-tych, także CD. 1998) Anarchistyczna jazda bez trzymanki, Ważną sprawą związaną z tym nośnikiem płyta do tańca, ale też skłaniająca do była możliwość wybrania i refleksji. Dzieło poprzedzające solowe zaprogramowania własnej kolejności dokonania Manu Chao. utworów na płycie. A potem to już tylko - Lhasa - The Living Road (Totoutard rosło i rosło… 2003) Jedyna z wymienionych tu płyt, która nie posiada wersji winylowej. Ale DK: Płyta do której wracasz muzyka jest tak genialna, że kwestia najczęściej? nośnika jest tu drugoplanowa. Pełna emocji i melancholii Jako kolekcjoner różnych płyt w bardzo podróż do głębin ludzkiej duszy zaśpiewana różnych stylach, nie potrafię wymienić w trzech językach. tylko jednej najważniejszej płyty, bo to Nie można też zapomnieć o polskich zawsze oznacza pominięcie innych, też kamieniach milowych. Wbrew obiegowym ważnych pozycji. Ale żeby nie wykręcać opiniom wielu, którzy „swego nie znają”, się od odpowiedzi wymienię kilka, które mamy sporo albumów, które warto 59


wspomnieć. Ale to materiał na osobną opowieść. Dziś tylko trzy przykłady: - Klan - Mrowisko (Muza 1971) Muzyka do widowiska baletowego, która żyje własnym życiem. Koncept album, który zadziwia do dziś. Nie tylko muzyką – niesłychanie zwartą i działającą na wyobraźnię, ale również doskonałą okładką szefa grupy Marka Ałaszewskiego – która uzupełnia obraz całości. - Komeda Quintet – Astigmatic (Muza 1966) To pomnik polskiego modern jazzu. Płyta słynna i poszukiwana także poza Polską. Połączenie słowiańskiej wrażliwości z aktualnymi trendami światowymi. Muzyka z tego LP, jest wciąż aktualna, wielu muzyków nadal odnosi się do niej i cytuje - to po prostu kanon. - Marek Grechuta – Droga za widnokres (Muza 1973) Mało znana a genialna propozycja Marka Grechuty. Pierwsza po rozstaniu z grupą Anawa, nagrana z muzykami z kręgu hippiejazzowego. Zadziwia piękną i przejrzystą koncepcją, doskonałą realizacją studyjną i klimatem – nie ma drugiej takiej płyty w skali światowej. Ci którzy odkryli już dla siebie Rodrigueza (film „Searching for Sugar Man”), powinni zainteresować się tym albumem. Pomimo posiadania sporej kolekcji płyt, pełnej klasyków, pozostaję ciekawski i szukam nowych wrażeń wśród obecnie pojawiających się zespołów i solistów. Żeby nie być gołosłownym mogę przytoczyć dwa przykłady spektakularnych debiutów na polskim rynku (AD 2013/2014): Sunday Pagans – Sunday Pagans (Karot Komando 2014), oraz Studium Instrumentów Etnicznych – Tu nie ma miejsca na strach” (S.I.E. 2014). Ich omówienie można będzie znaleźć w dziale recenzji. DK: Od ponad 20 lat prowadzisz kultowy sklep winylowy "Hey Joe", jakie były początki tego przedsięwzięcia i jak jest dziś?

Początki zaiste sięgają 1992/93 roku i z lekka już giną w pomroce dziejów. Nie było uroczystego otwarcia, tłumu, ani szampana. Początki były skromne, 1-2 skrzyneczki z winylami i drugie tyle kompaktów. Miałem już praktykę w innym sklepie, gdzie przepracowałem rok czy dwa, a także sporo znajomych na pobliskiej giełdzie płytowej, więc wystarczyło odpowiednim repertuarem płytowym zachęcić do odwiedzania i kupowania. Dzięki pasji do zbierania winyli (czasem graniczącej z maniactwem), mogłem przetrwać słabsze lata. Teraz jest dużo łatwiej, bo mamy renesans zainteresowania winylami, nowe rzesze kolekcjonerów i kontynuację wśród młodego pokolenia. To wiatr w moje żagle i nadzieja na przyszłość. Winszuję sobie faktu że od zawsze wybierałem ambitniejszą i trudniejszą drogę (tzw. „pod prąd”), „wychowywałem” swoich klientów, proponując im to co uważałem za dobre, ale też starałem się zrozumieć ich potrzeby (kto lepiej zrozumie kolekcjonera, niż inny kolekcjoner?), zaakceptować ich dziwactwa i proponować taką muzykę, która przyczyni się do ich rozwoju (również duchowego). Nie mogę powiedzieć że odnosiłem w tych latach same sukcesy, ale ogólnie jestem zadowolony, robię to co lubię, a o to w życiu chodzi, nieprawdaż. (zapraszam stacjonarnie: Hey Joe ul. Złota 8 Warszawa 10.00-19.00 w soboty 11.00-15.00 oraz w sieci: www.facebook.com/sklepHeyJoe) DK: Co jest takiego w czarnym krążku czego nie ma w innych nośnikach? Dźwięk zapisany na winylu jest soczysty i prawdziwy, przyjemny dla ucha. Najbliższy temu co słyszymy na żywo w salach koncertowych. Ale dla mnie kolekcjonera jest jeszcze jeden aspekt, który sprawia że wybór jest prosty i oczywisty – duża i ładna okładka. Mówcie co chcecie, ale w moim pojęciu 60


spora część okładek to dzieła sztuki (np. „In the Court of the Crimson King” zaprojektowana przez Barrego Godbera, czy okładka pierwszego LP Joy Division „Unknown Pleasures” pomysłu Petera Saville, czy w końcu projekt Andy Warhola do “Sticky Fingers”, Rolling Stones, tzw. „okładka z suwaczkiem”. Tak więc w 8 na 10 przypadków wersja winylowa okazuje się być ciekawsza.

też o różnych (acz bogatych) doświadczeniach życiowych. Są u nas zdolni amatorzy np. Skain May. Punkowy malarz i plastyk (warto rzucić okiem na stronę WWW.skain.art.pl), który będąc w zespole odkrył w sobie pełnię możliwości poetycko-wokalnych. Andrzej „Amok” Turczynowicz – gitarzysta-weteran, znany ze składów hippisowsko-awangardowych, od lat 60-tych, potem animujący pierwsze polskie projekty punkowe (np. zespół DK: Jak z perspektywy czasu oceniasz Kanał), obecnie ujawnia się również w nasz rodzimy rynek muzyczny? odsłonie Amok-Positiv. (info: http://independent.pl/amokpositiv) Nina Nasz rynek jest dosyć skromny, jak na tak Nu – nasz cudowny, profesjonalny głos. spory kraj. Chyba wmówiono nam że nie Znana z zespołów/projektów: Żywiołak, jesteśmy muzykalni, ale tak naprawdę Analog, ImproVision, oraz z płyty solowej wiele zależy od nas. Chętnych do grania Pt. „Szepty” (strona: jest wielu. Bardzo wielu cały czas nagrywa http://www.ninanu.art.pl/) To tylko czubek i wydaje płyty, koncertuje. Pod tym góry lodowej, terenowy, to wiele względem mieścimy się w czołówce indywidualności, często mających wiele światowej. Gorzej jest z informacją i innych pomysłów. promocją, oraz ze zbieraniem muzyki Więcej informacji na stronie: (płyt) i chodzeniem na koncerty. Coś jest http://www.terennowy.info nie tak z polskim rynkiem, jeśli zwykły Oddział terenowy.kids, to osobna historia. zespół nie może się utrzymać z grania Przypadkiem okazało się że nasza energia muzyki, a w TV ciągle widzimy te same świetnie przemawia do dzieci. Poszliśmy twarze (niektóre znane jeszcze z lat 60więc tym tropem i organizujemy koncerty tych i 70-tych). Chyba już czas na zmiany. dla najmłodszych, proponując im mieszaninę zabawy i nauki. Muzyka DK: Sam jesteś twórcą, opowiedz w improwizowana dla dzieci, czyli jakich projektach się udzielasz? „awangarda dla przedszkolaków”, okazała się strzałem w dziesiątkę. Malcy Obecnie współtworzę kolektyw nieskrępowani konwenansem, ciągle nieskrępowanej improwizacji scenicznej pn. zaskakują nas swoją szczerością i prostymi terenNowy.live. Działamy zgodnie z biblijną pomysłami na życie. To my mamy je uczyć zasadą: „wiatr wieje tam gdzie chce…” (ale i otwierać na nowe doznania, pokazywać bez sekciarstwa). Wszystko dzieje się na nieznane światy muzyczne, ale energia scenie, nie gramy prób i poruszamy się idzie w obydwie strony. My też z takiej nieskrępowanie w kierunku w którym imprezy wychodzimy z „podładowanymi popycha nas dana chwila i sytuacja bateriami”. Dzieci zachęcone przez nas, sceniczna. Efekty są często zadziwiające współtworzą piosenki i rytmy. Wszystko (nawet dla nas samych), ale zwykle jest w pozostaje w zgodzie z naszą zasadą „tu i tym DUCH. Nasza muzyka przybiera zatem teraz”, nie ma prób, jest pełna kształt etno-psychedelii, akustycznego improwizacja. Oczywiście naszym celem krautrocka, a czasem acid popu z jest pokazanie tym małym jednostkom że elementami anarchii intelektualnej w to wszystko jest proste, wystarczy chcieć. tekstach. Wszystko w zależności od dnia i Żeby zaśpiewać piosenkę, skonstruować składu. Zespół ma ruchomy skład, od 4 do prosty instrument, nie trzeba wiele – 20 osób pochodzących z różnych często wystarczy pomysł. środowisk, z różnych części kraju, często 61


Zapraszam na najbliższe występy: - dla dzieci - DŹWIĘKOWY PLAC ZABAW (warsztat) 16.03.2014, Warszawa, Galeria Freta - dla dużych i małych - 7 lat kolektywu terenNowy 20.03.2014, Warszawa, Wypieki Kultury DK: Prowadzisz też audycje w Polskim Radiu, opowiedz jaka jest jej misja. Słusznie użyłeś słowa „misja”. To słowo przez niektórych nadużywane, przez innych zapomniane, pasuje do naszych audycji – to taka praca u podstaw. Po kolei: audycja nazywa się „Wschodni Front”, prowadzę ją w duecie z Maćkiem Szajkowskim, nadajemy w Programie 1 Polskiego Radia, raz na dwa tygodnie, od godz. 00.15 do 03.00. Wiem co powiesz, że nikt tego nie słucha, bo późno i co dwa tygodnie, ale nie mam na to wpływu. Zresztą to też jest pewien sprawdzian, gdy musisz do siebie przekonać przypadkowych i nieprzygotowanych słuchaczy. Wykonujemy swoją pracę, (swoją misję) z sercem i z powagą, prezentujemy na antenie Jedynki muzykę, która normalnie nie ma tam najmniejszych szans. Zapraszamy na rozmowy zasłużonych przedstawicieli polskiej sceny (np. muzycy z grup, Klan, Dezerter, Bielizna, Vavamuffin, Izrael, Deuter, Variete….)

Ale rozmawiamy też z debiutantami, głównie ze sceny folk i środowisk niezależnych. Ponadto gości u nas muzyka etniczna (ze wschodu, ale nie tylko), reggae, punk, nosie, jazz, awangarda… Nie ma wyraźnych ograniczeń stylistycznych, a wspólnym punktem prezentowanych nagrań jest ich poziom i oryginalność. Nieistotne, czy to muzyka stworzona w latach 60-tych, czy obecnie, zwykle 95% to nagrania premierowe, wcześniej na tej antenie nie prezentowane. Tak, słowo misja jest adekwatne. (zapraszamy na: https://www.facebook.com/pages/Wschod ni-Front) DK: Największe muzyczne marzenie? Na dzień dzisiejszy – zagranie z terenNowym.live trasę po Japonii, a z projektem kids zagranie za granicą (dowolną), tak by sprawdzić, czy bariera językowa ma dla dzieci jakieś znaczenie. DK: Czego Ci życzyć? Chyba dobrej zabawy, tak jak dotychczas. Przy tej okazji, też życzę optymizmu i dobrej zabawy Tobie Darku, oraz wszystkim czytającym.

62


Ireneusz Knyziak – DeDajmonDoks, VüjekVäsyl, The Rest of Me Może kiedyś zacznę słuchać metalu

Dariusz Kalbarczyk: Pierwszy muzyczny romans? Ireneusz Knyziak: Nie pamiętam, tak dawno to było (śmiech)! Pierwsze nagrania, które pamiętam to płyty i taśmy mojego Ojca. Całkiem spora kolekcja winyli, pomiędzy którymi skrywał się Elvis, The Rolling Stones. A obok magnetofon szpulowy (czy ktoś to jeszcze pamięta?) z nie mniejszą kolekcją. Sporo nagrań z radio. Pamiętam takie wydarzenia jak setne wydanie listy przebojów Programu

Trzeciego. To była uroczystość. Cała noc słuchania i nagrywania. Pierwsza płyta, jaką dostałem to "biały" Perfect, potem było pierwsze Lady Punk. Teraz te nazwy są mocno zdewaluowane, ale przypomną, że pierwsze wydanie tego drugiego tytułu zostało błyskawicznie wyprzedane w ilości 400 000 egzemplarzy. To były takie czasy, że muzyki się nie tylko słuchało. Muzyką się żyło. Debaty o wyższości Oddziału Zamkniętego nad LP, nowy numer Republiki po powrocie z wakacji. Ale przede wszystkim czas spędzany u 63


siostry mojego Ojca. W dzisiejszych czasach siedmiolatek dokonujący wyboru między Yes a Jethro Tull wydaje się sytuacją nieprawdopodobną. A dla mnie to była norma. Moje małe żołnierzyki podczas wizyty w saloonie na whisky (lokal mieścił się na szczycie sokowirówki) słuchali King Crimson. Ich przeciwnicy byli fanami The Police. Dlatego nie mogę mówić, w moim przypadku, o miłości do muzyki. To stan umysłu. I przeszedłem w tym stanie różne fazy. Szeroko rozumiany rock progresywny został zastąpiony w okresie szkoły średniej post-punkiem i rockiem gotyckim (w rozumieniu lat 80 i 90). Zaznaczam specjalnie różnice z dzisiejszymi, niezrozumiałymi dla mnie, kompozycjami z podobną etykietką. Coraz większa dojrzałość muzyczna (co za górnolotne stwierdzenie) kierowała mnie w bardzo zaskakujące rejony muzyczne. I nie wiem co jeszcze mnie czeka. Może kiedyś zacznę słuchać metalu. (Śmiech!) DK: Wymieć kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły. IK: Mam być jak Rob Gordon z "Wierności w stereo" Nick`a Hornby? (długi śmiech!). Dziesięć piosenek na wybraną okazję? (jeszcze dłuższy śmiech). Gwoli przypomnienia / wyjaśnienia powieść została zekranizowana i u nas można ją zobaczyć jako "Przeboje i podboje" Steafena Freasersa. Nie bawiłem się nigdy w takie zestawienia i raczej ich unikałem. Tak jak nie jestem w stanie odpowiedzieć jakiego gatunku muzycznego słucham, tak nie jestem w stanie zestawić mojej TOP10 płyt. Słucham Muzyki. A jakiej słucham - to zależy od dnia, nastroju, sytuacji. Zależy od tego, na co trafi moje oko lub ucho w danym momencie. Rozwiązaniem może być szybki przegląd płyt w samochodzie. Tam jest to co lubię mieć pod ręką. Chociaż nie

koniecznie. Czegoś nie udało mi się wyrzucić. (śmiech) Toolowy "Latarelus" oraz "10 000 Days", David Bowie z "Outside" ale też ostatni "The Next Day", który był dla mnie wielkim zaskoczeniem, pozytywnym. Jest moje ukochane New Model Army z "Thunder and Consolation", Nick Cave & The Bad Seeds z "Henry`s Dream", "Let Love In" oraz "Murder Ballads". King Crimson z "In the Court...", "Discipline" oraz "Thrak". Marillion`owy "Script for Jestear`s Tear" oraz "Fugazi". Co tam jeszcze...? Późno odkryty, ale zgłębiony dokładnie Killing Joke z dwiema płytami pod flagowym tytułem z 1980 i 2003 roku. Z resztą od tamtej pory trzymają poziom, w moim osobistym odczuciu. Skromna kapela, która odcisnęła niesamowite piętno na większości wielkich współczesnego mocnego grania. Bardzo zabolało mnie w jaki sposób zostali potraktowani w ramach Sonic festiwalu. Ale skoro przyjęli taką propozycję to znaczy, że to mój problem. (Śmiech) Ostatni Black Sabbath "13" jeździ ze mną i systematycznie umila mi czas. Jako artysta, drogi towarzyszy mi też Tom Waits i jego "Bone Machine" oraz "Franks Wild Years". O! Jeszcze Made in Poland "future Time" ale też zestaw płyt Lecha Janerki. I jeszcze "First and Last and Always" Sisters of Mercy. A zaraz obok Bauhaus i "Burning From the Inside". DK: Imponujący przekrój. IK: Tak! Jest tego jeszcze trochę. Proza życia sprawia, że muzyki słucham głownie w samochodzie. Spędzam w nim sporo czas. Ewentualnie w pracy, za biurkiem. Muzyka pozwala mi odciąć się od zgiełku i zachować odrobinę siebie w całym zamieszaniu. W domu za dużo się dzieje, żeby skupić się na dźwiękach. (Śmiech) Są też płyty, które pamiętam w związku z ważnymi w moim życiu sytuacjami. 64


Wspomniany już Perfect. Był pierwszy "mój". Ale chwilę później pojawiło się "I ching". Płyta magiczna słuchałem jej przez kilka tygodni non stop. Jako dziesięciolatek. Na niewidzialnej gitarze odtwarzałem kolejne linie melodyczne. (Śmiech) Winylowy "Mispleaced Childhood" dostałem na urodziny od mojej licealnej miłości. to była pierwsza prawdziwa zachodnia płyta. Przywiozła mi ją z wycieczki do Berlina. Zanim zacząłem jej słuchać przez godzinę oglądałem ją ze wszystkich stron. Była taka.... Winylowa. (Śmiech) jak żadna inna płyta. ważne były też wszystkie te płyty, które stanowiły dla mnie uzupełnienie kolekcji. Dorastałem w czasach, gdy płyty nagrywało się z radio. Audycje Piotra Kosińskiego, Tomasza Beksińskiego. Piotr Kaczkowski do kompletu. Muzyka, teksty tłumaczone na polski i czytane niczym wiersze. To była magia. Teraz można "guglować" wszystko co się pojawi gdziekolwiek na świecie. Kiedyś trzeba było pójść do "Combo" lub "Undergroundu" i polować albo zapytać, co polecają. I wiedzieli co polecić. Na dodatek to mieli. (Śmiech) A żeby wszystko było jak trzeba, to fortuna szła na dobrej jakości kasety z Pewexu. (Śmiech) DK: Twój muzyczny guru? IK: A kto to jest guru w muzyce? Ten, kto mówi Ci czego warto posłuchać, a czego nie? Ten kto pokazuje Ci jak grać? W jakim momencie? (Śmiech) DK: Rozbierzmy to na czynniki w takim razie. IK: Znowu niełatwe pytanie bez prostej odpowiedzi. Bezpieczniej jest powiedzieć, że miałem wielu nauczycieli. Ojciec, który skontaktował mnie z muzyką przez swoje zasoby płyt i taśm. DZIĘKI TATO!!! (tak przy okazji). Jego siostra, już tu

wspominana, i jej kolega z pokoju w pracy. Chyba Krzysiek. Pracowali w Bardzo Ważnej Instytucji. Byli programistami. Kilka razy byłem u nich odebrać nagrania. Już ze schodów wiadomo było, którędy do nich. Prowadziła mnie muzyka. W pokoju na biurkach sterty papierów, instrukcji i wszystkiego co potrzebne bazodanowcowi. A na wprost dwie szafy stalowe. W jednej zabezpieczali sprzęt do odtwarzania muzyki. W drugiej były ich zbiory. Było też wspomniane radio. To było w okresie szkoły podstawowej. Ludzie słuchali Kayagogo a ja musiałem się tarmosić ze swoimi klimatami. (Śmiech) W szkole średniej poznałem ludzi, z którymi mogłem dzielić pasję muzyką. To oni wprowadzili mnie w mroczny świat Sisters, Bauhaus, the Cure. Wtedy otarłem się o Killing Joke. Poznałem Depeche Mode, ale nie to grane bezmyślnie na dyskotekach. Poznałem inny świat. Wtedy też zaczęło się granie. Powstał Letarg. Zasmakowałem TEGO. (Śmiech) Ożar,Jaromir, Wiśnia. Pozdrawiam i dziękuję. A potem byli inni ludzie i trochę inne dźwięki. Pewien mikrobiolog - Janusz B., Hermann Rottweiler. Sprawdzałem, testowałem, poszukiwałem. Wiele muzycznych szufladek uchyliła przede mną moja żona. Muzyczną pasję dzielimy już od kilkunastu lat. I mamy zamiar przekazać ją dalej. Chociaż ciężko to idzie. (śmiech) DK: A muzyczny w kontekście gitary? IK: Ha! Dla jednych guru jest mistrz w wydobywaniu tysiąca nut na minutę, dla innych posiadacz 250 gitar. Dla mnie to zawsze byli muzycy potrafiący stworzyć klimat. Nie do końca istotna była, i wciąż nie jest, technika ale emocje jakie wywołuje muzyka. Na pewno byli tacy, którzy intrygowali, byli wzorem do naśladowania. A że 65


przechodziłem, przez różne nurty rocka to i wzorów do naśladowania miałem sporo. Było to staromodne wsłuchiwanie się w melodie z płyt lub kaset. Ale nigdy nie interesowało mnie uczenie się na pamięć cudzych kompozycji nuta w nutę. Nie pamiętam już kto, ale jakiś mądry, w moim rozumieniu, gitarzysta powiedział, że trzeba pracować nad swoim stylem. I wielokrotnie próbowałem stworzyć coś przypominającego gotowy numer, ale w swoim stylu. Bez zamiaru zrobienia plagiatu oczywiście. (Śmiech) DK: Nie mów, że nie masz ulubionego gitarzysty. (Śmiech) IK: Jak grałem wolno to był to Mark Knopfler, dużo wsłuchiwałem się w Steve`a Rothery (Marillion). Potem moją uwagę przykuwał duet Marx i Hussey (The Sisters of Mercy). Najbardziej techniczny okres moich fascynacji to chyba King Crimson w odsłonie z okresu od 1981 roku, tj. od płyty „Discipline”. Mimo awersji do solówek gęste faktury kolejnych kompozycji oparte na nieparzystym metrum wywoływały moje szczere WOOOW! (Śmiech). I to zestawienie wiecznie uśmiechniętego Adriana Belew (tu dygresja – mam jego kostkę gitarową z koncertu w Warszawie w 2000 roku) oraz skrytego w cieniu i wiecznie „naburmuszonego” Roberta Fripp budziło moją fascynację. Ale do odtwarzania ich pomysłów muzycznych trzeba było mieć osiem rąk i dużą szafę delayów. (śmiech). Płynnie przeszedłem do rozważania stylu gry Adama Jones`a (oczywiście Tool) oraz Nickolasa Barkera (Anekdoten). Wciąż nie było łatwo. A potem nastała era „im prościej tym lepiej”. I dlatego teraz podglądam Marshalla Gill`a i Justina Sullivan`a (New Model Army) i Gordie Walker`a (Killing Joke). Ten to się dopiero nie spieszy w graniu. DK: Tylko zagraniczni gitarzyście?

IK: Nieeee! U nas też ludzie potrafią grać. (Śmiech) Ważne nazwiska to na pewno Wojciech Seweryn głównie kojarzony z Lechem Janerką, Robert Sadowski (min. Kobong, Houk, Madame), szkoda, że obydwaj nie żyją. Z takich i nowości i na chodzie jest Piotr Grudziński (Riverside), bardzo melodyjny gitarzysta. Chciałbym tak umieć. (Śmiech) Moja żona twierdzi, że to moja „zadra w sercu”. (Jeszcze dłuższy śmiech) DK: Dlaczego gitara? IK: Pojawiła się i została. (Śmiech) Nie pamiętam dlaczego. DK: A pamiętasz pierwszą? IK: Gitarę czy …? DK: Zdecydowanie gitarę! (gromki śmiech) IK: O tak! Radziecka gitara akustyczna siedmiostrunowa. Na bogato i z rozmachem. Nawet nie wyobrażałem sobie wtedy takiego instrumentu. Natychmiast zdjąłem najgrubszą strunę bo mój samouczek nie przewidywał takich ekstrawagancji. (Śmiech) I zacząłem od nauki kawałków The Shadows! Proste i zabawne melodie. Pamiętam chyba wszystkie moje gitary. DK: No to jedziemy z tematem! IK: Skoro masz jeszcze chwilę…. (Śmiech) Pierwsza elektryczna to był rodzimy Aster ale w wersji Rock. Nielicha sytuacja. Prawie jak Les Paul! (śmiech) Dostałem ją na 16 urodziny. Dobry moment na rozpoczęcie rock`n`rollowego życia. Nie pamiętam jak szybko to się stało, ale zastąpiłem ją Mayonesem. Kopia Kramera. Już nie pamiętam modelu. Jak na tamte czasy przesiadłem się z malucha do dużego fiata. (Śmiech). Pojechałem po nią specjalnie do Gdańska. W Warszawie był tylko jeden sklep, który miewał te 66


gitary. Zagrałem na niej pierwszy w życiu koncert, pierwszy koncert Letargu. Klub Remont, suport przed Pornografią. Była ze setka ludzi! Niefortunnie coś złego powiedziałem o gitarze kumplowi, gdy zostawiałem ją na wakacje. Po powrocie okazało się, że zmieniła już właściciela, a na mnie czekało coś bardzo dziwnego. No-name zrobiony ze stołu, ale za to wyglądający jak trzeba do zimno-falowego grania. I stosownie brzmiący. Wiesz, Mayones był nazbyt metalowy! (Śmiech) Do dziś nie wiem w czyje ręce trafiła. Ale na tej dziwnej gitarze zagralem koncert w Fugazi podczas legendarnych 21 dni muzyki w 1992 roku. My, chłopcy z nikąd i Joanna Makabresku (z ich perkusistą grałem w MYŚLI 15 lat później!), Closterkeller, 1984 i Wilki pierwszy raz na żywo. Niesamowita sprawa. I cała sala ludzi! Potem był Tracer. Kupiłem go chyba od gitarzysty zespołu Annalist. Bez szczególnej historii poza tym faktem. (Śmiech) Nie pamiętam dlaczego, ale zafascynowała mnie gitara z pracowni Climax. Wyścigowa kopia ibaneza w stylu Satrianiego. Bardzo kapryśny instrument i podatny na warunki atmosferyczne. Nie miałem do niej nerwa. (Śmiech) Następny był Epiphone LP Studio. Czaaaarny i błyszczący! (Śmiech). Kupiłem go w sklepie Hołdysa. Dobrał mi go i wyregulował bardzo fajny koleś. Niedługo potem trafił w moje ręce Fender Stratocaster. Tak mi się przynajmniej wydawało. (Śmiech) Nic nie mogłem na jego temat ustalić i poprosiłem o opinię dystrybutora. Czar prysł jak bańka mydlana! (Śmiech) O dziwo znalazł się chętny i zamieniliśmy się. Do mnie trafiła Yamaha Pacifica 604. Mało pamiętam z tego okresu. (Śmiech) Okoliczności finansowe spowodowały, że mogłem spełnić marzenie hodowane od kilku lat. Mogłem kupić Fernandesa Monterey DeLuxe. Kosztowne marzenie ale też i piękna gitara. A sprzedał mi ją ten sam

człowiek, który przygotował dla mnie LP Studio. Paweł, potrafisz wciskać fajne gitary! (śmiech) I przez kilka lat żyłem w przeświadczeniu, że to docelowa gitara. Szczęście nie trwało jednak długo. Naszło mnie na archtopa. Patrzyłem, oglądałem zastanawiałem się. I zupełnie przypadkowo trafiłem na Epiphone E-295. Armata nie gitara przez zupełny przypadek. Wisiała zapomniana i nawet nie było jej w sklepowym cenniku. Sprzedawcy byli mocno zadziwieni. (Śmiech) A najnowszy nabytek to prezent od żony na 40 urodziny – Gibson LP 60`Tribute. I nie mogę zagwarantować, że to koniec. (Śmiech) DK: Hmmm… Kawałek historii od którego roku? IK: Wydaje mi się, że od 1986 roku. DK: To może teraz coś z zupełnie innej beczki. Twój ulubiony film / książka? IK: Znowu mamy problem! (śmiech) Spróbuję bez wdawania się w szczegóły. Bez porządkowania według kolejności. Tak jak sobie przypominam ich pojawianie się w mojej świadomości. Oryginalne tomy Pana Samochodzika. Mniej więcej do „człowieka z UFO”. Potem jakieś podróby wydawali. Przygoda dla chłopaków, a przy okazji rozbudzanie ciekawości świata. Klasyk! (śmiech) Z literatury poważnej tytuły do których mogę losowo wracać, otwierać w dowolnym miejscu i powracać w przyszłości są bez wątpienia „Paragraf 22” Josepha Hellera, „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa, „Hotel New Hampshire” Johna Irvinga. A ostatnio, dzięki moim synom zgłębiam literaturę związaną z Universum Marvela. Wiesz! Komiksy, filmy…! (śmiech) DK: No właśnie. A filmy…? IK: Nie poganiaj mnie. (Śmiech) 67


Jestem kinomaniakiem. Żeby była jasność. Lubię oglądać filmy w kinie. Ale nie lubię multipleksów. Kameralne kina studyjne bez popcornu. Ciężko teraz o takie miejsca ale jeszcze są. Jak już wspomniałem, od synów dostałem Marvela. Ale wcześniej poznałem ich ze światem Star Wars, przygodami Indiana Jones, powrotami do przyszłości, E.T. DK: Dobra wymiana! (Śmiech) IK: Tak! Ale nie tylko kino rozrywkowe. Jakiś czas temu zauważyliśmy z żoną, że nasze życie kinowe zdefiniowane jest od października do października. Czyli od jednego Warszawskiego Festiwalu Filmowego do kolejnego. Mamy na to niestety coraz mniej czasu, ale jest to zawsze szczególny tydzień w naszym życiu. Kino azjatyckie, bliskowschodnie, skandynawskie. Rzeczy unikatowe na naszych ekranach. Ale oczywiście dobre kino cały rok. A jeśli o muzyce głównie tu sobie gawędzimy to takie tytuły jak „The Hunger” znany u nas jako „Zagadka Nieśmiertelności” i pierwszy kontakt z Bauhaus! Pierwszy „Nieśmiertelny” z muzyką Queen. Ten film oglądałem w nieistniejącym już kinie Skarpa. Pierwszy sprzęt Dolby Suround w Polsce. Jak na koncercie. Seans po seansie zaliczyłem. „Pump Up the Volume” czyli nasze więcej czadu. Tam jest zestaw numerów taki, że tylko imprezę można zrobić! (śmiech). No i muzyka w filmach Davida Lynch`a. Zawsze ważna! Czy Woody Allen, jako klarnecista, podchodzi pod filmy muzyczne? (śmiech) Jego filmy w całości. DK: Opowiedz o DDD? IK: DeDajmonDoks. Tą kapelą chcieliśmy odreagować różne stany, które wywołało w nas kolejne rozbicie Nachtwachen. Zawsze rozstawaliśmy się z wielkim hukiem. A że robiliśmy muzykę bardzo artystyczną, to alternatywą miało być wzięcie na

warsztat solidnego męskiego grania. Skoro gruzy Nachtwachen, to oczywiście Bonif na basie - z tym facetem gram już z 15 lat w różnych kapelach i chyba prędko się nie pożegnamy (śmiech), Janek zwany Wyjcem – zamienił skrzypce elektryczne na mikrofon. Ponieważ miało być głośno i szybko to jedynym właściwym kandydatem do perkusji był Helvete. No i ja do kompletu. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy! (śmiech). Okazało się, że każdy z innej beczki, ale jest ogień! I tak robimy coraz to kolejne kwałki. DK: Jakieś plany? IK: Dobrze się bawić! (śmiech) Przede wszystkim robimy to dla przyjemności. Na co dzień ciężko i poważnie pracujemy. W DDD spędzamy ze sobą dobry czas. Czasem gramy, czasem po prostu siedzimy i gadamy. Ci, co mieli nas okazję poznać, twierdzą, że nienormalni jesteśmy, ale dobrze nam z tym. (Śmiech) A przez dobrą zabawę rozumiem też granie koncertów i objawianie się coraz szerszej publiczności. DK: Kiedy nagrywacie? IK: Już nagraliśmy. To jest taki śliski temat. Materiał na płytę jest właściwie gotowy. Natomiast różne opinie na ten temat panują między nami. I jest impas. Trochę to już trwa i chyba pora podjąć jakąś poważną decyzję. Ale czy niepoważni faceci potrafią podejmować poważne decyzje? (śmiech) DK: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałeś udział? IK: To znowu weź mi doprecyzuj. (smiech) Jako widz czy jako grajek? Tak czy inaczej takich sytuacji „wyjatkowych” było sporo. DK: I to , i to dawaj!

68


IK: Jako widz… Pierwsze szaleństwo przez duże SZ to były dwa koncerty Nick Cave and The Bad Seeds w Sali Kongresowej. Jakimś cudem udało mi się dostać przed scenę. Podczas „Do you love me” (chyba przedostatni numer) skakałem przeszczęśliwy na scenie między Cave`Em a Blix`ą wraz z kilkunastoma innymi ludźmi. Zbiorowe szaleństwo! (śmiech) Kolejny koncert, dzień później, obstawiony był kordonem ochrony ale zostali dosyć szybko wyproszeni przez Bad Seeds. Inną zwariowaną sytuacją był koncert The Sisters of Mercy w Pradze w 2001 roku. Zwyczajowo zadymiają sceną, żeby po 2-3 kawałkach zacząć się z niej wyłaniać. Nie wiem czy tego dnia nie byli w stanie odnaleźć wyłącznika od nadymi arki, czy wentylacja w sali nie działała – finał był taki, że do końca koncertu nie było ich praktycznie widać. Zobaczyłem ich dopiero w Warszawie trzy lata później. (Śmiech) Ale były też sytuacje wyjątkowe w sensie magicznym. Na przykład koncert Justina Sullivan`a w 2003 – gitara akustyczna świece, szum oceanu w Pałacu Kultury. Albo scena Sali Kongresowej zamieniona w mały bostoński klub spowity gwiezdnym pyłem rozsiewanym przez Toma Waits`a w 2000 roku. A z perspektywy sceny… Koncert Nachtwachen na VI urodzinach rock metal.pl w 2003 roku. Nie wiem jakim cudem wylądowaliśmy między metalowymi kapelami z naszą mocno awangardową twórczością, ale wytrwaliśmy, miny ludzi wyrażały duże zaskoczenie, ale przeæylimy. Nawet rozmawiali z nami po wystźpie. Chociaæ w necie do dzi kr¹æy relacja z tego koncertu, w której autor przez ¾ treci wiesza na nas epitety. A jednak zapamiętał! (Śmiech) A z współczesności to zdecydowanie pierwszy koncert DeDajmonDoks w NoMercy dokładnie dwa lata temu. Graliśmy, z przyczyn technicznych, na

samym końcu po Hatestory i Cytadeli. Chyba nawet nikt nie wiedział, że mamy zagrać. W czasie gdy sala się wyludniała my w pośpiechu instalowaliśmy się na scenie. Zaczęliśmy do praktycznie pustej widowni. Przy trzecim kawałku sala była znowu zapełniona ludźmi. Po ostatnim kawałku przyszedł do nas rozradowany Dynia z TZN XENNA. Wtedy też dostaliśmy propozycję natychmiastowego wręcz nagrania materiału w BULLSHIT STUDIO. I taki poziom chcemy trzymać z DDD! DK: Wolisz być w studio czy na scenie? IK: Czy ja wiem? Na scenie, jeszcze do niedawna straszliwie się spinałem. Może ze względu na gatunki muzyczne wydawało mi się, że trzeba być śmiertelnie poważnym. (śmiech) Letarg był poważny, Nachtwachen było śmiertelnie poważne, MyŚL – to dopiero była powaga. Dopiero DeDajmonDoks dało mi rock`n`rollowy luz. I tego podejścia trzymam się przy okazji koncertów z projektem VujekVayl oraz The Rest of Me. A studio to zupełnie inna rzeczywistość. Praktycznie się na tym nie znam. (Śmiech) Moją robotą jest wejść i zagrać. A potem zaczyna się filozofowanie jak, co, kto sobie wyobraża. I wtedy bywa różnie. Proces tworzenia powinien być radosny. A ja mam w tej materii kilka przeciwnych doświadczeń. W takich okolicznościach orkiestry się rozpadały, panie! (śmiech) To jest o tyle fajna sytuacja, że można wreszcie wszystko usłyszeć. Wiele niespodzianek czeka na człowieka. Wtedy trzeba szybko działać, podejmować decyzje, interweniować. Ale też można pozwolić sobie na coś niepowtarzalnego w warunkach scenicznych. Obydwie płyty The Rest of me, w którym mam ogromną przyjemność współpracować z Tomkiem Wasyłyszynem i Markiem Kanclerzem to 69


materiał improwizowany. Do każdego kawałka ponagrywałem instynktownie kilka linii gitar. I dopiero w fazie miksu wiedziałem co tam się faktycznie zadziało. A potem mogłem się tego nauczyć do grania na żywo. (śmiech) DK: Jakie nasz muzyczne marzenie, które chciał byś zrealizować w najbliższym czasie? IK: Najbliższy czas to kolejnych 10 lat? (śmiech) Chciałbym mieć czas, zdrowie i siłę na granie. Rozwijać się, robić coś interesującego, czerpać z tego przyjemność. No i chciałbym, żeby powstawały z tego płyty. Coś po sobie warto zostawiać. A w bardzo bliskiej przyszłości chciałbym wreszcie wziąć do

ręki płytę DeDajmonDoks oraz sfinalizować wydanie płyty Nachtwachen. To była niebanalna formacja i warto ją utrwalić na krążku. Bardzo niewiele potrzeba bo właściwie wszystko jest. Ach te sentymenty! (śmiech) DK: To Czego Ci życzyć? IK: Zdrowia i siły. No i kompaniji, jak to po staropolsku mawiali. Do tego jeszcze kilku euro na koncie, na realizowanie fantazji. A jak to będzie, to ja już z towarzystwem zrobię tak, żeby wszystko było jak trzeba. DK: Tego życzę! IK: Nie dziękuję! (śmiech)

70


Przemysław Wiśniewski – Killing Silence, M.O.R.O.N. Chciałbym widzieć siebie jako jeszcze lepszego gitarzystę

Dariusz Kalbarczyk: Dlaczego gitara? Przemysław Wiśniewski: Może zacznę od tego, że będąc jeszcze w szkole podstawowej dostałem gitarę klasyczną na gwiazdkę. Na początku efekt „wow”, słomiany zapał, pierwsza zerwana struna i po paru miesiącach pudło poszło w kąt na jakieś dwa lata. Po drodze były jakieś obozy harcerskie, na których wiele osób grało na gitarach. Na jednym z takich wyjazdów nauczyłem się „Arahji” i „Teksańskiego”. Po powrocie z obozu zapał

powrócił…niedługo potem udało mi się kupić pierwszego elektryka oraz jakieś combo. A członkiem pierwszej kapeli w jakiej grałem stałem się w sumie dzięki serwisowi grono.net, na którym miałem zdjęcie profilowe z gitarą. I odezwał się do mnie chłopak z zapytaniem w stylu: Siema. Widziałem, że masz zdjęcie z gitarą…więc pewnie grasz. No i tak się zaczęło na dobre. DK: W jakich projektach się udzielasz? 71


PW: Na chwilę obecną gram w dwóch projektach: Od 2008 roku – zespół M.O.R.O.N. (facebook.com/moronhc). W pierwszym okresie działalności graliśmy punkhc. Na przestrzeni kilku lat nasz styl muzyczny ewoluował i aktualnie tworzymy muzykę w klimatach posthardcore z domieszką Deftonesów. Wydaliśmy jedno LP i kilka EP. W tym roku planujemy kolejne nagrania i duuużo koncertów. Jest moc. Drugi skład to Killing Silence (facebook.com/killingsilencepl), w którym gram od 2013 roku. W ostatnim czasie udało nam się wreszcie skompletować skład o nowego wokalistę, wydać nową EPkę „Way Back Home” i rozpocząć rockową ekspansję po kraju. Zobaczymy co dalej czas pokaże. DK: Jak widzisz siebie jako muzyka za kilka lat? PW: Myślę, że chciałbym siebie widzieć jako jeszcze lepszego gitarzystę, który nadal będzie czerpał radość z grania i tworzenia muzyki. DK: Jak zdefiniowałbyś słowo sukces? Czym on jest dla Ciebie? PW: Sukces ma różne oblicza, jednak dla mnie sukcesem jest każdy pozytywny odzew na to, co tworzysz. DK: Jak dużo czasu poświęcasz na ćwiczenia? PW: Jakoś nigdy nie przywiązywałem wagi do tego, ile poświęcam czasu na ćwiczenia. Mogę jedynie powiedzieć, że czasami tych ćwiczeń jest za mało..

DK: Wymień kilka najważniejszych płyt, które najbardziej na Ciebie wpłynęły. PW: Płyty, które zmieniły ukierunkowały mój gust muzyczny to: Kazik „12 groszy”, Black Sabbath „Sabbath Bloody Sabbath”. DK: Twój muzyczny guru? PW: Aktualnie: Zakk Wylde, Stevie Ray Vaughn, Mark Tremonti. DK: Twój ulubiony film / książka? PW: Film: Skazani na Shawshank/ Książka: trylogia Bractwo autorstwa Davida Morrella. DK: Jaki widok ze sceny jest dla Ciebie najfajniejszy? PW: Ludzie. Dużo ludzi. Dużo DOBRZE bawiących się ludzi… DK: Najbardziej zwariowany koncert w jakim brałeś udział? PW: Jako widz – koncert Acid Drinkers na Woodstocku bodajże w 2007 roku. A jako muzyk to koncert urodzinowy M.O.R.O.N.a, na którym były czerwone kubeczki z alkoholem jak w amerykańskich filmach, pompowane pingwiny i materac do pływania, którym oberwałem podczas grania. DK: Wolisz być w studio czy na scenie? PW: Trzeba bywać i tu i tu. Bardziej jednak wolę scenę niż studio. Tam się uwalniają niesamowite emocje.

DK: Jakieś rady dla młodych adeptów sztuki gitarowej?

DK: Jakie masz muzyczne marzenie, które chciałbyś zrealizować w najbliższym czasie?

PW: Ćwiczcie, dużo grajcie z innymi muzykami bo to bardzo rozwija. No i nie zapominajcie o metronomie.

PW: Zaliczyć, jako widz, co najmniej połowę koncertów jakie nam organizatorzy zaplanowali na ten rok.

72


73


Sławek Semafor Hryckiewicz Muhu Island Ciepłe skarpety, miękki fotel i listonosz z rentą, pukający do drzwi…

Dariusz Kalbarczyk: Czym dla Ciebie jest muzyka? Sławek Semafor Hryckiewicz : (śmiech) Myślałem, że trudne pytania zostaną na koniec. Odrobinę godności zachowując, sam zaświecę sobie lampką w oczy. Muzyka? To dla mnie zawsze podróż. Ilekroć biorę się za jej słuchanie, zawsze nagle w pewnym momencie uświadamiam sobie, że przez ostatnie pół godziny, godzinę, dwie błąkałem się gdzieś pomiędzy swoimi myślami, zupełnie na manowcach i meandrach świadomości. Wiem, że takie podejście może wydawać się odrobinę instrumentalne – w końcu muzyka przestaje być tu celem, a staje się narzędziem, ale wydaje mi się, że to zawsze było jej najważniejsze zadanie. Daleki będąc od kategoryzacji (ta gorsza, ta lepsza), chcę powiedzieć, że muzyka to emocje i tylko taki układ nutek, który we mnie osobiście je 74


wzbudza bądź podkreśla, odkręca, czy wręcz zmienia, jest dla mnie muzyką. A reszta? Nie biorę, zostawiam w kasie. Już się dawno nauczyłem, że niepotrzebne mi w portfelu stosy groszówek. Tylko się z nimi ciężej chodzi, a nic do życia nie wnoszą. Z innej strony, muszę powiedzieć, że muzyka to też cholernie ciężka praca. Kiedy moja córka pyta się mnie, dokąd idę, a wychodzę na próbę, odpowiadam jej, że do pracy... drugiej... A jest to praca nad sobą, nad niedoskonałościami umysłu i ciała, nad relacjami z ufoludkami z kapeli, nad własną kreatywnościa bądź jej brakiem. Jest czym się zmęczyć. DK: Moment, w którym zrozumiałeś, że to właśnie bębny będą Twoim instrumentem… SSH: Chyba w szóstej klasie podstawówki poszedłem na lekcję gry na gitarze. Nigdy tam nie wróciłem. Wydawało mi się to tak trudne do ogarnięcia, że odpuściłem. Natomiast razu pewnego, pryszczatym nastolatkiem z liceum już będąc, włączyłem ‘Garage Inc.’ Metallici i, zapewne chcąc dać ujście kołtuniącym się w głowie fanaberiom, schwyciłem dwa góralskie długaśne ołówki (przaśne pamiątki z Zakopca) i zacząłem wystukiwać rytm. Potem obejrzałem jakieś dwa koncerty na VHS i już wiedziałem, że perkusja to jest to. Stąd też moja „leworęczność” gry, która jest powodem frustracji i/lub śmiechu każdego nagłośnieniowca na koncertach – sam sobie wybrałem stronę, bo z niewiadomych przyczyn, bez żadnej lekcji gry, wyszło mi od razu. A że grałem w domu na fotelach i innych urządzeniach meblopodobnych, nikt mi nie mógł zwrócic uwagi, że gram do lustra, dosłownie i w przenośni. Nigdy później nie ciągnęło mnie do żadnego innego instrumentu. DK: Twój muzyczny guru? SSH: Guru... Trudne słowo dla człowieka, który ma już dzieci lat... Jako muzyka i perkusistę, najbardziej lubię Mike’a Portnoya (ex-Dream Theater). Ma niesamowity talent i charyzmę, i jest nie do podrobienia. Dosłownie – pewnie setki ludzi się ze mną nie zgodzi, ale Mike Mangini w DT po prostu nie daje rady. Zbyt naśladuje Portnoy’a i ja tego nie kupuję. A Portnoy (nie tylko w DT) ma tę właściwość, że nie tylko gra rzeczy tak skomplikowane, że nie da się ich podrobić, ale kiedy trzeba grać rzeczy proste, to gra je z wyjątkowym wyczuciem kontekstu i przesłania numeru. Mam ogromny szacunek do Piotrka ‘Mitloffa’ Kozieradzkiego z Riverside. Mój styl gry ukonstytuował się w największej mierze dzięki jego dokonaniom w Riverside. Zapewne dlatego, że kiedy zaczynałem grać w pierwszej kapeli, zasłuchiwałem się w ich pierwszych dwóch płytach. Cieszy mnie, że każda ich płyta jest lepsza od poprzedniej – ostatniej omal nie zjadłem, bo słucham jej od momentu wydania i dalej nie mogę wyjść z podziwu. Siłą rzeczy, Mitloff cały czas wyznacza mi trendy rozwoju jako bębniarzowi. Nie wymienię wszystkich muzyków, z których czerpie, bądź są dla mnie ważni, bo ich muzyka jest dla mnie ważna. Nie o to chodzi w tym pytaniu, jak mniemam, a nawet jeśli chodzi – to nie jest wywiad-rzeka (śmiech). Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wspomniał o Franku Zappie. Nie mogę do tej pory pojąć, jak można aż tak wszechstronnie tworzyć muzykę. Kilka lat temu, słuchając ‘Joey’s Garage’, stwierdziłem, że ta płyta mnie po prostu koncepcyjnie przerasta. Jest zbyt doskonała. Tego nie mógł napisać jeden człowiek. A Frank wydał jeszcze dziesiątki innych albumów. DK: Co jest najważniejsze w pracy w studiu? SSH: Ciepłe skarpety, miękki fotel i listonosz z rentą, pukający do drzwi.... A tak 75


bardziej serio, praca zespołowa i natychmiastowy feedback wszystkich zainteresowanych. Pomysły pojedynczych partii instrumentów, tworzone oddzielnie jakkolwiek mogą się wydawać innowacyjne, fajniejsze niż dotychczasowe, świeże - mogą w zestawieniu z resztą dać nieciekawy efekt. Tak, tak, mówię to z własnego doświadczenia. Kilka razy poniosła mnie fantazja, a nikt mnie nie pilnował. I teraz sam pilnuję groove’u, a nie staram się wrzucić nie wiadomo jakich fikołków perkusyjnych, jakkolwiek mnie samego by nie zadziwiały swoją dziwnością. DK: Zespół – od kiedy działacie i na jakim jesteście teraz etapie? SSH: Muhu? Od lat co najmniej trzech. Mam trudność z nakreśleniem jednoznacznej cezury. Z Grześkiem (gitarzystą) gram już od dobrych siedmiu lat – zmieniały się nazwy kapel i style. Dla powstania Muhu kluczowe było pojawienie się Zbyszka (basisty), który przyniósł brakujące elementy. Tak to widzę. Bardzo długo siedzieliśmy zamknięci w piwnicy, przykuci do kaloryferów, parapetów, krzeseł i innych narzędzi tortur. Nazywam to zabójczą perfekcją – jako zespół jesteśmy perfekcjonistami – nie zagramy żadnego koncertu, nie nagramy żadnego utworu itd., dopóki nie stwierdzimy, że to jest ten moment i jesteśmy gotowi. DK: Jakie macie cele na najbliższe miesiące? SSH: Aktualnie przechodzimy przez zmiany kadrowe i to jest nasz cel na najbliższy czas – postawić się do pionu w zmienionym składzie i odzyskać „koncertową formę” – to nasze sportowe określenie na szczyt możliwości. Wtedy jesteśmy w stanie zrobić wszystko. Nawet zjeść deski od sceny. Dosłownie – mniam! I wtedy zagramy kolejne koncerty, które – mam nadzieję – zdziwią jeszcze bardziej. Dotychczas przecież reakcje, i te pozytywne, i te negatywne, zawsze miały wspólny mianownik, pod wdzięcznym tytułem „ale o co w tym wszystkim chodzi?”. Tak, jesteśmy odmieńcami! (śmiech) Jednocześnie, mamy jeden jeszcze jeden cel – wydanie epki, nad którą pracujemy chyba już zbyt długo. DK: Co sądzisz o polskiej scenie niezależnej i inicjatywach takich jak PIMC? Jestem pełen podziwu i szacunku dla tych, którzy je wymyślają i prowadzą za rączkę od początku do końca. Zwłaszcza dla tych, dla których jest to jedno z pięciuset innych wyzwań dnia codziennego i łączą to z normalną, regularną pracą. Dla tych ludzi doba ma chyba 73 i pół godziny (śmiech). PIMC to pomysł nie z tej Ziemi i ogromnie się cieszę, że urósł tak bardzo. Wielkie gratulacje, bo i inicjatywa, i wykonanie robi wrażenie. I w PIMC, i w podobnych mu objawach życia sceny niezależnej, widzę jedną szczególną wartość – dyfuzję środowiskową. Poznawanie się kapel nawzajem, wspólne koncerty – razem jest po prostu łatwiej. I oczywiście podkradanie sobie pomysłów (śmiech). To oczywiście żart – jednak są jakieś granice inicjatyw. DK: Jak myślisz w jakim kierunku rozwinie się rynek muzyczny w najbliższych latach? SSH: To zależy czy mainstreamowy czy nie? Moim zdaniem mainstreamowy już dawno umarł. Od lat nie słucham radia w samochodzie, bo w najważniejszych stacjach króluje nuda z duża dozą leków na przeczyszczenie. Bardzo często porównuje muzykę pop lat 80-tych do obecnego mainstreamu. Jeśli komukolwiek wtedy wydawało się, że wówczas 76


mainstream był słaby, proponuję wycieczkę w teraźniejszość. Ile w muzie pop z lat 80tych i 90-tych jest wspaniałości i swobody twórczej  Mam wrażenie, że dziś rządzi mechanika i schemat (poza kasą oczywiście, ale to element stale wiodący, niezależnie od czasów). Od co najmniej 5 lat nie kojarzę żadnego przeboju wakacyjnego, a Wy? Z 1015 lat temu nawet dzieci, dresiarze, psy, koty i okna w drzwiach je znały. To skrajny przykład na znak naszych czasów – wszystko się zlewa, bo jest identyczne. A zatrważające jest to, że promowane są największe jemioły, choćby bez talentu, byle mieli odpowiednią butę (którą nazwać też można brakiem samokrytycyzmu...) Myślę jednak, że upadającego świata nie powinno się ratować. Zwłaszcza, że jego schyłek tym dobitniej spowoduje, mam nadzieję, że ludzie będą szukać niszowości. I po prostu jej szukają. I to jest szansa dla inicjatyw w stylu PIMC na promocję muzyki odrobinę innej, niż wylewa się z głównych mediów. Widzę, że rozwijają się radia internetowe, które takową promują. Tam się będą działy rzeczy najważniejsze, moim zdaniem. Nie ma jednak co się oszukiwać – kasy z tego i tak nie będzie. Pracę w korpo trzymać będę rękami i nogami, a nawet swoim długim garbatym nosem. DK: Czego Ci życzyć na zakończenie? SSH: Wesołych Świąt. Którychkolwiek w zasadzie, bo któreś w końcu i tak nadejdą.

77


Ireneusz Knyziak - INDIE, INDIE, INDIE… Felieton dla pisma rozprawiającego o polskiej muzyce niezależnej? W pierwszym odruchu pomyślałem, że chyba nie wiem co na taki temat napisać. Ale po chwili zadumy pojawiło się pytanie „czym właściwie jest muzyka niezależna?”. INDIEPENDENT? INDIE? Wiele tego ostatnimi czasy dookoła. Czym, szczególnie w obrębie polskiej sceny, jest to zjawisko? Zacząłem się nad tym zastanawiać. Od czego niezależna jest ta muzyka? Od czego niezależni są ludzie, którzy przyczyniają się do jej powstawania? Pewna encyklopedia, nie do końca rzetelna w swej treści, podpowiedziała mi, że jest to „termin odnoszący się głównie do muzyki tworzonej przez grupy związane z małymi, niezależnymi wytwórniami płytowymi”. A ha! Ale od czego niezależne są te wytwórnie? Tropię dalej i … Takiego pojęcia moja „ulubiona” encyklopedia już nie przybliża. Na szczęście nie powstrzymało to mojej ciekawości i w jednym z artykułów uwagę moją przykuł zapis, że wytwórnie niezależne „kierują się

własnym sumieniem”. Zaczyna robić się ciekawie. Czyli jednak od czegoś zależą. I to od faktora bardzo ważnego. Bo pokażcie mi człowieka, który nie kieruje się sumieniem w życiu. Bo sumienie to zasady. Nawet jeśli głośno lekceważy, to jednak słucha swojego wewnętrznego głosu. Poza tym to przecież nie byle jaki atrybut rockendrollowca. A jeśli po cichu lekceważy, to jednak jest to jego walka wewnętrzna. Czyli ma jakiegoś oponenta, czyli coś warunkuje jego postawę. Bo chce być tak bardzo niezależny, że skłonny jest rozważyć niejedno szaleństwo. Skoro więc ludzie tworzą wydawnictwa, to ich sumienie warunkuje zasady działania tych firm. Ale żeby działać trzeba mieć zasoby. Zasobem są ludzie. Zasobem są pieniądze. Bo ktoś musi zadziałać (świadomie unikam czasownika „pracować”), żeby wszystko szło do przodu. Czymś trzeba zapłacić za urządzenia, usługi, działanie ludzi (bo przecież nie chcą tego robić za darmo), żeby osiągać zamierzone rezultaty. To dopiero początek. Przecież

każde takie wydawnictwo chce być niezależne od rynku. Kończąc prosty wywód mógłbym podsumować, że nie ma „niezależnych” bo od czegoś zawsze będą zależni. Niezależność to ludzie, ich chęć działania (tym razem w najlepszym tego słowa znaczeniu) i dzielenia się muzyką z otoczeniem. Na co dzień pracujący w mniejszych lub większych firmach, poświęcający swój czas i pieniądze, żeby muzyka którą tworzą, lub po prostu lubią, docierała do innych zainteresowanych. Bo w normalnych realiach nigdy nie przebiliby się przez biurka łowców talentów w wytwórniach znanych z półek sklepowych, nie zaistnieliby mediach. Ci ludzie dają życie temu co kochają. Rozterki doprowadziły mnie do refleksji, że właściwszym określeniem byłoby wprowadzenie nowego szyldu – DETERMINATED MUSIC. I mając świadomość trudu jaki prowadzi do celu - takiej muzyki słucha się najprzyjemniej. I.K.

78


Recenzje płyt

Studium Instrumentów Etnicznych – Tu nie ma miejsca na strach (S.I.E. 2014) Ludzie wtajemniczeni, mówią że rok 2014, będzie czasem bardzo poważnych i korzystnych zmian. Pożyjemy – zobaczymy. Ale faktem jest, że już w dwóch pierwszych miesiącach tego roku, pojawiło się kilka zadziwiających i doskonałych płyt. Może to oznaczać poważny przełom na naszym rynku muzycznym. Jedną z nowości jest debiut płytowy Studium Instrumentów Etnicznych. Formacji, licznej, znaczącej i niebanalnej. Gdy myślę o tej grupie i tej płycie, zastanawiam się od czego zacząć, tak by sprawnie i przystępnie przedstawić zjawisko skomplikowane i wielo poziomowe. Bo S.I.E. to przede wszystkim zespół perkusyjny, muzyka etniczna, tradycyjna, ale gdy się nad tym dokładniej zastanowić,

również nowoczesna. Jest też zjawiskiem para-teatralnym, szkółką muzyczną dla młodzieży, emanacją prasłowiańskiej energii, podróżą do źródeł człowieczeństwa, buntem punkowo-hiphopowym, ale również zestawem filozoficznych rad dla zagubionych i dla oświeconych…Kto żyw, powinien posłuchać, albo od razu wybrać się na koncert. Energia zespołu może być (dla wnikliwego słuchacza, lub uczestnika zdarzeń), przysłowiowym lekiem na całe zło. Jest tu nauka, rozrywka, informacja oraz leczenie duszy (każdy znajdzie coś dla siebie). Muzycznie jest to etno-psychedelia, z potężną baterią afrykańskich bębnów, oraz silnym wokalem osobnika o ksywce Stiff. Nauczyciela gry na instrumentach 79


perkusyjnych, ideologa i weterana muzycznego. Jego energetyczny i zdeterminowany wokal, mimo wpływów rockowych i hip-hopowych, najbardziej kojarzy mi się z tym co robił Michael Gira w najlepszych czasach grupy Swans. Oczywiście, wiele te dwa głosy różni, ale jest w nich też pewien wspólny mianownik, który sprawia że słuchacz, czuje się jakby wokalista śpiewał bezpośrednio w jego (słuchacza) mózgu. To bardzo unikalna zdolność. Kolejną różnicą, jest fakt, że teksty Siffa są na ogół pozytywne (w odróżnieniu od poetyki Swans). Drugi wokal, równie ciekawy, choć często pozostający w dalszym planie muzycznym, to artystyczno-poetycko-aktorski zaśpiew Sylwii Nadgrodkiewicz. Pełnię uzyskujący w utworach: „Codoble”, i „Laleczka”, czujny i nieprzewidywalny, zdradza nietuzinkową osobowość jego posiadaczki. Uzupełniające się wokale męski i żeński, ponownie przywołują wspomnienie grupy Swans. Utwór tytułowy, to jeden z wielkich manifestów muzycznych. Raz na jakiś czas (najczęściej raz na kilka lat), pojawia się utwór, który dla pewnego środowiska jest czymś w rodzaju hymnu, który wyraża uczucia tego środowiska, który jest uwielbiany i cytowany. „Tu nie ma miejsca na strach”, ma szanse stać się takim hymnem. Takimi hymnami były: „Misiowie puszyści” Siekiery, „Mam Ducha” Słomy i Kleyffa, „Politycy i bandyci” Brylewskiego i Świata Czarownic, „Opluty” Świetlików, „Śnieg i diament” Variete, „Free of Drugs” The Shipyard czy „Dym” Lao Che (to tylko kilka przykładów, które przypomniały mi się jako pierwsze) Oczywiście, może się okazać że zespół pozostanie ciekawostką środowiskową, że będzie znany tylko w Skarżysku Kamiennej i okolicach (skąd pochodzi). Ale mam nadzieję że ta płyta stanie się początkiem wielkiej kariery zespołu i doczekamy się doskonałej kontynuacji utworów zawartych na debiutanckim albumie. I mogę chyba wyłuszczyć, na czym opieram swoje nadzieję, że ten zespół

będzie ważny i wgryzie się w polską kulturę… słowem-kluczem jest „młodzież”. Studium, oprócz kilku dorosłych i ukształtowanych ideologicznie osób, rekrutuje się w większości z dzieci i młodzieży. „Młoda krew” zasila szeregi zespołu i współtworzy ten niebanalny projekt. Minie kilka lat i oni będą już ukształtowanymi muzykami, rozejdą się po świecie tworząc swoje dojrzałe i ciekawe dźwięki. Działanie S.I.E., jest mądre i wizjonerskie, to jedyna droga jeśli nie chcemy być w przyszłości zalani przez discopolo, głupawyhiphop, czy ofiary programów telewizyjnych typu „Gdybym miał talent”. Osobny temat, to teledyski zrobione przez Yaha Paszkiewicza (do obejrzenia: https://www.youtube.com/watch? v=yrm6HYBtsAk) Jestem też pod dużym wrażeniem koncertu premierowego, który odbył się w MCK, w Skarżysku 2 lutego br. Doskonałe widowisko, piękna muzyka i dzieci, które dołączyły do grupy w finale – całość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Budujące było liczne uczestnictwo fanów. Widać że grupa jest wspierana przez miejscowe środowisko. To dobrze świadczy o mieście i daje nadzieje na przeszłość. Powodzenia Krzysztof Nieporęcki Skład zespołu: Piotr „Stiff” Stefański (wokal, djembe, conga, beczki, teksty) Mikołaj Janowski ( elektronika, trąbka, dundun) Sylwia Nadgrodkiewicz (wokal) Hubert Drążek (gitara basowa, beczki) Kaja "Twiga" Gębska ( zampona, flet poprzeczny, djembe) Ola Gospodarczyk ( skrzypce, djembe, dundun) Martyna Dolęga ( didigieridoo, djembe, dundun) Martyna Dukielska ( conga, dundun) Zbigniew Graliński (djembe, gongi, dundun) 80


Paweł Wasilewski (djembe) Piotr Bąk (djembe) Jan Leśniewski ( djembe, beczki) Franciszek Leśniewski ( djembe, gongi, dzwonki, wokal) Emilia Tuśnio (beczki, dundun, cajon)

Maciej Biernacki (djembe, dundun, cajon, beczki) Gościnnie Krzysztof Korban (akordeon) Krzysztof Olejarz ( djembe, dundun, grzechotki)

Sunday Pagans – Sunday Pagans (Karrot Komando 2014) Obsesyjnie i maniakalnie zasłuchuję się dźwiękami z tej płyty już od kilku tygodni. Za każdym razem odkrywam kolejne poziomy i przeoczone wcześniej szczegóły, a smaczków jest tu, co niemiara. Pozornie wydaje się, że w temacie nowego spojrzenia na tradycje muzyczne wschodu (Rosji, czy Bałkanów), powiedziano już sporo i kolejne próby odkrycia czegoś nowego są skazane na niepowodzenie, lub przynajmniej mocno ryzykowne. Że takie podmioty jak Balkan Beat Box, Mahala Rai Banda, czy polski projekt Village Kollektiv podniosły poprzeczkę na tyle wysoko, że ciężko będzie skoczyć jeszcze wyżej. Jednak to co proponuje Sunday Pagans, to nowa jakość. Bez kompromisów i bez

szablonów, swobodnie i odważnie mieszają rodosnorefleksyjną tradycyjną poetykę wschodniej pieśni z mroczno-kosmicznym dubem, psychedelią i zimną falą – specjalnościami zachodu, a wszystko w nowoczesnej aranżacji – efekt oszałamiający. To jakby nałożyć śpiewy znane z płyt wytwórni 4AD, „Le Mystère Des Voix Bulgares” na instrumentalne ścieżki z pierwszej płyty Dead Can Dance, czy Wolfgang Press. Tych, którzy nie słyszeli jeszcze Sunday Pagans, a znają dorobek wytwórni 4AD, zachęcam do dokonania w/w ćwiczenia w wyobraźni… Płyta jest debiutem, ale muzycy nie są nieznani: 81


Anna Shu Szuchiewicz, wokalizowała już wcześniej w projektach: Space Sugar, Shu & Borys i Poghanky. Zajmuje się również grafiką, min. zaprojektowała doskonałą okładkę omawianej własnie płyty. Zuzanna Ostrowska, wcześniej również związana z grupą wokalną Poghanky. Michał Goran Miegoń, basista znany z takich projektów jak: Kiev Office (leader), występuje także w zespołach: The Shipyard, Karol Schwarz All Stars, Pagan Arkestra, Lamk Lamk. Borys Kossakowski, tu grający na syntezatorze i saksofonie, znany jest również z formacji: Towary Zastępcze, Sunday Duo, działań solowych, oraz w grupie Karol Schwarz All Stars, odpowiedzialny również za produkcję i miks albumu. Jacek Prościński, perkusista, znany z

Unknown Quartet, Bubble Chamber, SZUMoff/on, oraz Kciuk and the Fingers Realizacja nagrań: Jacek Stromski (znany z grup Apteka, Kury, Miłość),

Sandy Dillon - East Overshoe (One Little Indian 2000)

aranżacje, poetyckie teksty i cudowny klimat całości, to znaki firmowe tek artystki. Wybrałem tę mocno akustyczną płytę (drugą wydaną solo), ale by obraz możliwości tej kobiety był pełniejszy, warto wspomnieć, też doskonałą płytę „Nobody’s Sweetheart” z 2003 r. Która jest mocno elektroniczna, trip-hopowa i mroczna.

Kobieta obdarzona bardzo zjawiskowym, chrypiącym głosem, trochę jak Tom Waits, ale taki delikatny, nie pijący Waits. Melancholijne, jazzujaco-knajpiane, utwory, wyborne kompozycje, oszczędne

Jak można przeczytać na stronie zespołu: płytę nagrano w Węsiorach, czerpiąc energię z tajemniczych kamiennych kręgów i kopców zbudowanych tam na początku naszej ery przez Gotów. I to słuchać. Tysiącletnia tradycja, zgodnie z prawem ewolucji przyjmuje tu nowoczesną formę, ale nie traci ducha - jest ciągłość. Jeśli zespół będzie konsekwentnie podążał obraną drogą, może wkrótce stać się jednym z najlepszych polskich towarów eksportowych. Krzysztof Nieporęcki

82


Warto też dodać, że Sandy nagrała doskonałą płytę wspólnie z tuzem awangardy, progressiwu i ambientu: Hektorem Zazou. Elektroniczne pejzaże Hektora Z, są jakby w opozycji do ciepłego rozmarzonego głosu Sandy. Efekty są równie intrygujące jak wcześniejsze eksperymenty Zazou, z afrykańskim

wokalistą Bikaye. Sandy Dillon nagrywa płyty dosyć rzadko, ale jak już coś nagra to jest to powalające. Także pozostałe trzy płyty w jej dyskografii to perełki.

Peter Murphy – Dust (Metropolis 2002)

podkładów jest turecka gwiazda „nowego Etno” Mercan Dede. Połączenie talentów obydwu panów sprawia, że jest to płyta wyjątkowa. W onym czasie Murphy mieszkał w Turcji i taki a nie inny obraz płyty „Dust”, jest związany z zauroczeniem tym regionem oraz badaniami terenowymi nad miejscową muzyką. Niestety była to jedyna taka płyta w solowym dorobku artysty. Szkoda, ale tym bardziej docenia się jej wyjątkowość. K.N.

Cudowne zmartwychwstanie artystyczne byłego wokalisty Bauhausu. Po kilku niezłych oraz kilku raczej średnich płytach solowych, wspiął się na absolutne wyżyny. Płyta przesiąknięta bizantyjską zadumą, wpływy muzyki etnicznej i elektronika, oraz cały czas słyszalne echa zimnej fali – wszystko wymieszane w doskonałych proporcjach. Autorem ulotnych, minimalistycznych

K.N.

83


84


85


86


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.