HIRO 39

Page 1

39

ISSN:368849



okładka: foto | ARKADIUSZ JANKOWSKI

WWW.HIRO.PL

modelka | ALICJA ZDĘBSKA

e-mail: halo@hiro.pl

Wydawca: Agencja HIRO Sp. z o.o. ul. Chmielna 7/14 00-021 Warszawa tel. (22) 403 88 08

INTRO

Prezes wydawnictwa: KRZYSZTOF GRABAŃ kris@hiro.pl

Dyrektor zarządzająca: MAGDALENA DUDEK magdalena.dudek@hiro.pl

Redaktor naczelny: PIOTR DOBRY

piotr.dobry@hiro.pl

Dyrektor artystyczny: ŁUKASZ MAJEWSKI lukasz.majewski@hiro.pl

Promocja, internet: BEATA CHĘCKA internet@hiro.pl

Reklama: ANNA POCENTA – DYREKTOR anna.pocenta@hiro.pl

DAMIAN JAN BORECKI damian.borecki@hiro.pl

Zima? Jaka zima! Na łamach „HIRO” jest gorąco jak zwykle. Temperaturę podkręcają m.in. wywiady z bezustannie kontrowersyjnym Jerzym Urbanem, konkretnym Martinem Kaczmarskim i do bólu szczerą Lilu. Również trzy sesje przygotowane specjalnie dla nas – polska, hiszpańska i amerykańska – mogą niejednemu podwyższyć ciśnienie, choć każda z innych względów. Czytelnicy bardziej zorientowani na słowo niż wizual odnajdą się natomiast bez trudu w znakomitych artykułach o nurcie mumblecore czy jankeskich remake’ach azjatyckich filmów. Nie zapomnijcie też zajrzeć na naszą stronę hiro.pl, która właśnie doczekała się nowej, kapitalnej odsłony, adekwatnej do cyfrowych czasów, w których przyszło nam żyć. Do zobaczenia w realu i wirtualu!

MARTA STROCZKOWSKA marta.stroczkowska@hiro.pl

Społeczność:

FACEBOOK.COM/HIROFREE.FB Projekt graficzny magazynu: TIN BOY y communications Group Sp. z o.o. skr. poczt. nr 64, 03-996 Warszawa 131 www.tby.com.pl

Współpracownicy: KATE APPELT, JACEK BALIŃSKI, KAROL BANACH, JERZY BARTOSZEWICZ, JĘDRZEJ BURSZTA, ANDRZEJ CAŁA, PATRYK CHILEWICZ, BARTOSZ CZARTORYSKI, PIOTR CZERKAWSKI, BORYS DEJNAROWICZ, KAMIL DOWNAROWICZ, EWA DRAB, JACEK DZIDUSZKO, MAREK FALL, MARCIN FLINT, SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ, MICHAŁ HERNES, JOANNA JAKUBIK, KAJA KLIMEK, ŁUKASZ KNAP, ŁUKASZ KONATOWICZ, DAWID KORNAGA, URSZULA LIPIŃSKA, BARTŁOMIEJ LUZAK, PIOTR METZ, SONIA MINIEWICZ, KRZYSZTOF NOWAK, MACIEK PIASECKI, PIOTR PLUCIŃSKI, JAN PROCIAK, SEBASTIAN RERAK, JACEK SOBCZYŃSKI, BARTOSZ SZTYBOR, MACIEJ SZUMNY, TOMASZ TERESA, PAWEŁ WALIŃSKI, KONRAD WĄGROWSKI, DOMINIKA WĘCŁAWEK, DAMIAN WOJDYNA, MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA, ARTUR ZABORSKI

30. 38. 40. 42. 54. 56. 58. 60.

martin kaczmarski: albo na grubo, albo wcale lilu: rap mnie kocha revlovers: that’s english misia furtak: między prozą a poezją jerzy urban: urban legend tomasz wasilewski: emocje są cielesne lgbt: homo dawniej i dziś mumblecore: zbyt alternatywni na sundance

SZUKASZ PRACY W FAJNEJ FIRMIE? JESTEŚ MISTRZEM RELACJI MIĘDZYLUDZKICH? UMIESZ SPRZEDAWAĆ?

WYŚLIJ CV NA REKRUTACJA@HIRO.PL


##jagerhiro


foto | RUDYBLONDYN – ŁUKASZ DZIEWIC & KRZYSZTOF GRABAŃ, make up | DOMINIKA CICHOŃSKA , modele | JENNIFER DZIEŁO, ALEKSA MATERSKA,

KAMIL KOCIAK, ANNA ZARZYCKA, JAN BARTENBACH, JULIA WITOWSKA, MONIKA TOMASZEK, MAGDALENA OSETEK






HI-TECH

SONY Nowe odtwarzacze Sony WALKMAN® „trzy w jednym” z serii WH: cyfrowy odtwarzacz muzyczny, słuchawki i głośniki w jednym, stylowo wyglądającym urządzeniu. Wbudowane głośniki pozwalają na reprodukcję dźwięku bez używania słuchawek. Produkt kupisz w salonach Sony Centre w całej Polsce; znajdź najbliższy na: sony.pl/SonyCentre. Ceny: NWZ-WH303 – 549 zł NWZ-WH505 – 799 zł

GOPRO HERO3+ BLACK Najbardziej uniwersalna kamera na świecie. Dzięki nowej, wodoszczelnej do 40m obudowie kamera jest o 20 procent mniejsza i lżejsza od poprzedniego modelu, oferuje lepszą jakość i ostrość obrazu, o 30 procent dłuższy czas działania baterii, 4x szybsze Wi-Fi oraz nowe tryby video: SuperView, który pozwala nagrywać z szerszej perspektywy i Auto Low-Light, który inteligentnie dostosowuje liczbę klatek na sekundę, zapewniając najlepszy obraz przy niedostatecznie oświetlonych scenach.

NIKON COOLPIX A – WYBÓR PROFESJONALISTY Flagowy model Nikona oferuje rozwiązania wykorzystywane dotychczas w lustrzankach cyfrowych. Kompakt wyposażono w matrycę CMOS formatu DX o rozdzielczości 16,2 megapiksela,

szybki procesor przetwarzania obrazu EXPEED 2 oraz stałoogniskowy obiektyw NIKKOR 28 mm f/2,8 z pierścieniem ustawiania ostrości pozwalającym na manualne dostosowanie ostrości i wprowadzanie zmian w trybie autofokusa. Użytkownicy lubiący graficzne zabawy ze zdjęciami mogą wprowadzać modyfikacje bezpośrednio w aparacie, korzystając z dużego wyboru efektów filtrów, takich jak tryb Kolor selektywny, umożliwiający uzyskiwanie zdjęć monochromatycznych z wybranym akcentem barwnym. Gotowe zdjęcia i filmy można przesyłać za pomocą technologii Wi-Fi do urządzeń mobilnych z użyciem opcjonalnego adaptera WU-1a. COOLPIX A jest dostępny w kolorach srebrnym i czarnym. Cena: 3350 PLN

ASUS MEMO PAD HD 7 TO MIKOŁAJKOWY I GWIAZDKOWY PREZENT DOSKONAŁY Szykowny design i najnowocześniejsza technologia w jednym urządzeniu? Tak, a wszystko za sprawą nowego tabletu ASUS MeMO Pad HD 7, który doskonale sprawdzi się zarówno jako efektywne i użyteczne narzędzie pracy, jak i wartościowy prezent dla najbardziej wymagającego użytkownika.

SŁUCHAWKI KRUGER&MATZ DLA WYMAGAJĄCYCH MIŁOŚNIKÓW MUZYKI Nowa seria słuchawek Kruger&Matz to gratka dla miłośników indywidualnego stylu i dobrego brzmienia. Model KM665 to kolejna pozycja w portfolio marki specjalizującej się w produkcji eleganckich urządzeń mobilnych oraz sprzętu audio. Słuchawki charakteryzują się dobrym, basowym brzmieniem i wysublimowanym estetyzmem wykonania poszczególnych elementów. Biorąc pod uwagę różne gusta i upodobania klientów, Kruger&Matz przygotował sześć wersji tego modelu, które różnią się rodzajem drewna użytego do obudowy.

Twórczywo to oczywisty wybór dla poszukujących nieoczywistych dekoracji do wnętrz. Oprócz niezwykle kolorowych poduszek, kafelków i abażurów, na szczególną uwagę zasługują napisy, którymi Twórczywo zmienia wewnętrzne przestrzenie mieszkań, domów i zakładów pracy. Na dziś mogą pochwalić się pięcioma kolekcjami, których niewątpliwą ozdobą są m.in. Absztyfikant, Bajzel, Ja Cie, Weź sie, czy Chyba śnisz, a także inne językowe rarytasy, które otwierają w naszych głowach drzwi do odległych zakamarków pamięci. Kultowe Odzywki, My z Wawy, a wy?, Takie Takie, Warszawa między wojnami czy Wielomiejska to literalne światy, w których każdy odnajdzie coś ze swojej orbity zainteresowań. Więcej informacji znajdziecie na twórczywo.pl.


SMARTFON KRÜGER&MATZ MIST – TELEFON DLA LUDZI AKTYWNYCH Kruger&Matz, marka specjalizująca się w produkcji eleganckich urządzeń mobilnych oraz sprzętu audio, poszerzyła swoją ofertę o smartfon Kruger&Matz MIST. Ten model łączy najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne oraz szykowny design. Pojemnościowy ekran o przekątnej 4.3 cala, technologia Dual-SIM czy też wysokiej klasy kamera, przy niewielkiej wadze i cienkiej obudowie przypadnie do gustu nawet najbardziej wymagającym użytkownikom. Firma Kruger&Matz, znana głównie z produkcji szykownych słuchawek i tabletów, wprowadziła do portfolio produktów nowoczesne smartfony. Najnowszy z nich – MIST – został zaprojektowany, jako idealne uzupełnienie dotychczasowej oferty, tj. eleganckiego modelu LIVE i bardziej ekonomicznej wersji MOVE. MIST, jak wszystkie smartfony Kruger&Matz, został wyposażony w technologię Dual-SIM, która umożliwia korzystanie z dwóch kart jednocześnie. Telefon ten adresowany jest zarówno do kobiet i mężczyzn ceniących wygodę i funkcjonalność. Smartfon jest lekki, cienki, z łatwością zmieści się do torby czy kieszeni, dlatego doskonale nadaje się dla ludzi aktywnych zawodowo, jak i ceniących sobie mobilną rozrywkę. Smartfon posiada czterordzeniowy procesor Qualcomm MSM8225Q Cortex A5 o taktowaniu 1.2GHz, który pozwala na płynne funkcjonowanie systemu operacyjnego Android 4.1 Jelly Bean. Ponadto posiada 1GB pamięci RAM oraz 4GB pamięci wewnętrznej z możliwością rozbudowania jej o dodatkowe 32GB za pomocą karty microSD. 4.3 calowy ekran o rozdzielczości 540x960 pikseli, który chroni odporne na porysowania szkło Dragontrail sprawia, że oglądanie filmów czy granie w zaawansowane gry będzie przyjemnością. Tylna kamera 8.0 Mpix daje możliwość uchwycenia ważnych chwil naszego życia w najwyższej jakości, z kolei przednia 2.0Mpix doskonale nadaje się do prowadzenia wideokonferencji. MIST jest lekki i cienki, a to za sprawą zintegrowanej baterii o pojemności 1600 mAh. Sprawia ona, że przez długie godziny będziemy mogli cieszyć się funkcjonalnością telefonu, którą dodatkowo zwiększają obecność Bluetootha 3.0, GPS czy Google Street View. Telefon dostępny jest w dwóch wersjach kolorystycznych – białej i czarnej.


MIEJSCÓWKI Warszawa lubi mody na pewne miejsca. Ludzie przekazują sobie o nich informacje i stają się znane nie dzięki reklamie, ale dzięki opiniom i poleceniom przenoszonym z ust do ust. Jednak jedynie niektóre z nich są wyjątkowe i posiadają wszystkie cechy miejsca idealnego. Jednym z nich jest Produkcja Artystyczna – wykreowana z pasji i chęci robienia czegoś twórczego, klimatycznego, dalekiego od atmosfery zadęcia i snobizmu. Stworzyło ją dwóch kumpli: Maciej Parczewski – fotograf i pasjonat każdej rzeczy, w którą się zaangażuje, oraz Miłosz Paszkowski – artysta i miłośnik świetnej kuchni. To ludzie, dla których najważniejsza jest pasja tworzenia atmosfery każdego wydarzenia. Ich cechy przekładają się na Produkcję Artystyczną, która powstała jako jedno z pierwszych miejsc w zapomnianej fabryce serów z przełomu XIX i XX wieku, mieszczącej się w samym Centrum Warszawy przy ulicy Hożej 51, intrygującej swoją konstrukcją, surową cegłą na zewnątrz i białymi kafelkami w środku. Teraz to miejsce tętni życiem.

Zapraszamy do współpracy: Produkcja Artystyczna Maciej Parczewski: 501-00-18-65 Miłosz Paszkowski: 606-20-50-12 Hoża 51, Warszawa, II piętro produkcjaartystyczna@gmail.com www.produkcjaartystyczna.pl

Produkcja Artystyczna ma do zaoferowania przestrzeń o powierzchni 250m2 z możliwością dowolnej aranżacji wnętrza. Na co dzień funkcjonuje jako profesjonalne studio fotograficzne, które oczywiście można wynająć. Produkcja Artystyczna to jednak również miejsce na wszelkiego rodzaju inicjatywy. Wielokrotnie odbywały się tu pokazy mody, wszelkiego rodzaju eventy, konferencje, sztuki teatralne, szkolenia, imprezy prywatne, a nawet Noc Muzeów. Przestrzeń ta jest niesamowicie plastyczna i pozwala przeobrażać się na wiele sposobów, tworząc odpowiedni do potrzeb klimat. Wyjątkowość tego miejsca doceniła już Małgorzata Czudak, tworząc pokaz swojej kolekcji ubrań. Do studia fotograficznego i tej ciekawej przestrzeni trafili najlepsi fotografowie, tworząc sesje do takich magazynów jak „Elle”, „Viva”, „Gentleman”, „Glamour”, tutaj również odbyła się sesja Ewy Minge. Produkcja Artystyczna to jedno z tych miejsc, koło których nie można przejść obojętnie.

LEŚNE SPA Święta tuż, tuż… Podaruj bliskim superupominek! Zapraszamy do Leśnego SPA przy Hotelu City SM Business&SPA w Borku Fałęckim, ul. Gajowa 16, Kraków tel. 12 266 60 26, kom. 602 622 887 Bon do SPA w pięknym świątecznym pudełeczku już od 60 PLN! Zapraszamy na www.lesnespa.pl.

„HIRO” uprzejmie donosi o nowej kulinarnej atrakcji na gastronomicznej mapie Warszawy. Zapraszamy do knajpy Uprzejmie Donoszę przy Chmielnej 7/9 na specjały kuchni Tex-Mex. Świeże składniki i domowe sosy to gwarancja niepowtarzalnego smaku, który nas już oczarował. W menu królują soczyste burgery, pszenne quesadille, kukurydziane tacosy i pizze meksykańskie. Dla smakoszy zestaw tapas i krewetki z mango. Rezerwacje stolików i imprezy zamknięte: 690 310 897 lub fb.com/Uprzejmie.

THE PICTURES Jest w Warszawie miejsce, które z powodzeniem łączy kulturę z rozrywką. Świetna atmosfera, pyszna kuchnia, orzeźwiające napoje, pobudzająca kawa i zdecydowanie najlepsze drinki! Wieczory z muzyką, intrygujące wystawy i niepowtarzalny personel tworzą miejsce, na które długo czekaliśmy! The Pictures to najlepsza w mieście lokalizacja – wszędzie blisko!

Z m ne po tu ku ba m ra ty 0% 1

The Pictures ul. Chmielna 26 00-020 Warszawa Tel: 22 826 17 83 thepicturesbar.com facebook.com/thepicturesartbar



PROMOMIX

LA MER Marka profesjonalnych produktów do pielęgnacji, stylizacji i koloryzacji włosów Artego przygotowała produkt, który łączy w sobie regenerujące działanie z odświeżeniem koloru włosów. Specjalnie dobrane pigmenty pozwalają pogłębić odcień włosów, a zawarte w składzie proteiny jedwabiu i olej konopny dodają blasku i odżywiają włosy. Sześć odcieni pozwala dopasować odpowiednią tonację. Włosy stają się miękkie, gładkie i zyskują naturalną głębię koloru oraz zdrowy połysk. MIĘDZYKONTYNENTALNE SKŁADNIKI W ŻELACH POD PRYSZNIC ORIGINAL SOURCE Indyjska mandarynka w połączeniu z afrykańską bazylią lub maliny obsypane południowoamerykańskimi ziarnami kakaowca. Oto nowe, nierutynowe żele pod prysznic Original Source. W designerskich butelkach zamknięto międzykontynentalne połączenia składników, by codziennie walczyć z rutyną. Indyjska mandarynka i afrykańska bazylia ukryte w żelu pod prysznic dodadzą energii. Natomiast soczyste maliny i aromatyczne ziarna kakaowca tworzą duet, który rozgrzeje zmarznięte zimą zmysły. originalsource.pl, facebook.com/originalsourcepl

tołpa:® botanic, amarantus. Linia stworzona z myślą o wrażliwej skórze, odwodnionej, pozbawionej blasku. Botaniczne kosmetyki mają aksamitną konsystencję i urzekający zapach. Zawierają roślinne składniki aktywne, które zostały tak dobrane, by intensywnie nawilżać skórę i wzmacniać jej barierę ochronną. Usuwają szorstkość, zmiękczają i nadają aksamitną gładkość. Przywracają komfort, zabezpieczają skórę przed negatywnym działaniem wolnych rodników i przywracają blask skórze. www.tolpa.pl

NO TO CYDR! Najmodniejszy trend w tym sezonie. Cydr Lubelski to orzeźwiająca nowość stworzona z myślą o amatorach lekkich alkoholi z charakterem. Poszukiwacze nowych doznań, którzy lubią nowoczesny styl życia, ale jednocześnie cenią sobie powrót do rdzennie polskich, oryginalnych receptur, są zachwyceni nową modą picia cydrów.

NALEWKA BABUNI Tym razem producent znanej marki proponuje Nalewkę Babuni o smaku pigwy w zestawie ze stylizowaną szklanką. Zestaw będzie doskonałą propozycją na prezent dla bliskich. Skłoni do chwili odpoczynku, rozmowy i wspomnień w kręgu najbliższej rodziny. Więcej informcji na www.vinpol.pl.

To lekki 4,5%-owy napój alkoholowy o niezobowiązującym charakterze, lżejszy od piwa i mniej formalny niż wino, dzięki czemu stanowi dla nich doskonałą alternatywę w trakcie wszelkich spotkań towarzyskich. Cydr Lubelski stanowi idealne połączenie naturalnie owocowego smaku i intensywnie orzeźwiającego aromatu, a jego designerska, poręczna butelka zachęca do zabrania go ze sobą w każde miejsce.


fot. Katarzyna Czarnecka

FACEBOOK.PL/PAULINAPTASHNIK


BOZZOLO Firma stawia na wygodę, styl oraz jakość materiałów. Używane dzianiny pochodzą od najlepszych producentów w Polsce z certyfikatem Oeko-tex i Międzynarodowym znakiem bawełny. Kreują z pasji do Slow Fashion. Więcej na www.bozzolo.pl oraz www.facebook.com/bozzolofashion

FASHION

KUC – RĘKAWICZKI SKÓRZANE Produkowane w Polsce, ciepłe, klasycznie eleganckie rękawiczki skórzane to nasza propozycja dla szukających szyku, wygody i wysokiej jakości. Tradycyjne metody ręcznej produkcji, szlachetne skóry naturalne i ciekawy design charakteryzują markę Kuc. Polecamy rękawiczki ze skóry jelenia lub super ciepłe z wkładem z naturalnego futra. Z hasłem HIRO 5% rabatu. Więcej: kalta.pl

MAYYAH Połączenie dizajnu i funkcjonalności. Tu nie ma miejsca na przypadkowość formy. Świetnej jakości tkaniny, precyzyjne wykończenie, nietuzinkowy fason, dbałość o szczegóły. Krótkie kolekcje dają poczucie wyjątkowości. Surowe cięcia płaszczyzn, widoczne przeszycia, prostota i pozornie surowy charakter nadają produktom Mayyah szlachetności. Zapraszamy na mayyah.net oraz na FB i Instagram. Foto: Cezary Tkaczyk

FUMO W nowościach francuskiej marki Cop. Copine znajdziecie sporo surowych, przecieranych materiałów. Między innymi bluzy zapinane na ramionach na suwak, dzięki którym można regulować wielkość dekoltu, lub pęknięte sukienki w srebrzysto-szarym przetarciu. Kurtka nawiązująca do rockowej stylistyki wykonana z impregnowanej bawełny, o asymetrycznym zapięciu i pięknym taliowaniu. A to wszystko i więcej w butiku FUMO przy ulicy Mokotowskiej 26.

CROPP W HAMBURGU W najnowszej kampanii CROPPowi bohaterowie to grupa dziewczyn i chłopaków, którzy rywalizują ze sobą, poruszając się z dużą prędkością po opustoszałych portowych zakamarkach Hamburga oldschoolowymi, stuningowanymi autami BMW 5. Rezultatem wizyty tej szalonej ekipy są zdjęcia oddające atmosferę szaleństwa i kolejne „bitwy”, jakie staczają w mieście Mad Girls i Nasty Boys na tle oldschoolowego warsztatu samochodowego i na szrocie wśród samochodów, które swoją świetność mają już dawno za sobą. Dodatkowo kampanijne zdjęcia urozmaica zabawa pikselami oraz grafika rodem z 8-bitowych gier komputerowych, znanych z lat 90. Więcej na www.cropp.com


QUIKSILVER/ROXY Zima nadchodzi. Jak co roku zresztą. I jak co roku pojawia się pytanie, co założyć żeby było i ciepło w mieście, i komfortowo w górach? Odpowiedzi są dwie, w zależności od płci: dla mężczyzn – QUIKSILVER, dla kobiet – ROXY. Tych marek chyba nie trzeba przedstawiać, ale warto przypomnieć, że zimowe kolekcje tych firm zapewnią to, co potrzeba, gdy jest zimno, ochronią przed śniegiem, niepogodą i mrozem. Wysokiej klasy membrany, dopracowane kroje i sprytne rozwiązania – to wszystko znajdziecie w kurtkach QUIKSILVER i ROXY w specjalnie dobranej kolekcji dostępnej w sklepach GO SPORT. www.go-sport.pl www.quiksilver.eu www.roxy.com

MR GUGU & MISS GO Firma wprowadziła do sprzedaży nową kolekcję, wzbogaconą o kurtki basebolówki, poncza, sukienki, spódnice oraz akcesoria takie jak plecaki. W kolekcji dominuje symbolika natury oraz sztuki. Więcej info na mrgugu.com

MILOV Projektujemy to, co chcemy same nosić. Okazało się, że nasz gust odpowiada coraz szybciej rosnącej liczbie miłośników internetowych zakupów. Obecnie tempo, z jakim rozwija się MILOV, przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Nasza najnowsza kolekcja, druga od czasu założenia firmy, jest tej pracy bardzo smacznym owocem i właściwym spełnieniem naszych marzeń. Marka MILOV za niedługi czas będzie obchodziła swoje pierwsze urodziny. Z tej okazji 25 stycznia odbędzie się impreza w poznańskim klubie SQ.

REEBOK CLASSIC NA ZIMĘ 2013 Do sieci trafiła właśnie zimowa kampania Reebok Classic. Oprócz znanego i lubianego modelu zimowego – Night Sky Mid, pojawiły się damskie śniegowce Vulc Boot. Te bardzo wytrzymałe i jednocześnie niezwykle stylowe buty wyróżniają się wysoką, odporną na ścieranie podeszwą i specjalnym systemem sznurowania. Wybierać można spośród trzech kolorystyk: srebrnej, czarnej i oliwkowej. Modele Vulc Boot i Night Sky Mid dostępne są w salonach firmowych Reebok, w salonach Sizeer oraz online na www.wordlbox.pl męskie Night Sky Mid – 249 zł damskie Vulc Boots – 299 zł

UWAGA! JUŻ W GRUDNIU RUSZAJĄ SUPERKONKURSY MAREK QUIKSILVER I ROXY. Wygraj torbę podróżną, zegarek lub gogle Quiksilver i Roxy. Bądź na bieżąco i wygraj atrakcyjne nagrody! Szczegóły na fanpage’u: www.facebook.com/hirofree.fb

PRODUKT WARSAW Dwoje nie do końca dorosłych ze stolicy, zajarani fotografią i sztuką. Chcą tworzyć przestrzeń dla młodych i kreatywnych. Startują z wyraźnymi hasłami na T-shirtach, kręcą filmiki i szybko żyją. Na razie wiele nie zradzają, ale szykują kilka fajnych akcji, dlatego warto już teraz zawiesić na nich oko! facebook.com/produktwrsw


IMPREZA

mustache warsaw vol. 10 tekst | KRZYSZTOF GRABAŃ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KIEDY W 2008 ROKU W STOLICY POJAWIŁ SIĘ PROJEKT MUSTACHE WARSAW, NIKT CHYBA NIE ZDAWAŁ SOBIE JESZCZE SPRAWY, ŻE KOLEJNE EDYCJE BĘDĄ ŚCIĄGAĆ RZESZE LUDZI, PRAGNĄCYCH ZOBACZYĆ, CO W POLSKIEJ STREETOWEJ MODZIE PISZCZY Obecnie targi, które promują około 450 wystawców, przyciągają ponad 20 tysięcy osób! Wydarzenie, które skupia się przede wszystkim na prezentowaniu polskich, nieznanych dotąd marek, na przestrzeni kilku lat przerodziło się w prawdziwie masową imprezę! – To cieszy, motywuje i potwierdza, że działamy w odpowiednim kierunku – twierdzi Konrad Ozdowy z MW, który za cel stawia sobie obecnie stworzyć wąsy łączące Wschód z Zachodem. – Chcemy coraz szerzej działać na terenie Europy i świata, aby znudzony monotonią i schematami Zachód mógł nareszcie odkryć świeżość i potencjał, jaki prezentujemy my oraz nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy. Poza tym mamy misterny plan, aby kształcić ludzi, jak kreatywnie zarabiać na życie. Edukacja modowa – na to chcemy stawiać w przyszłości. Mustache rozrasta się coraz bardziej, zrzeszając ludzi zarówno na kolejnych edycjach targów, jak i na coraz popularniejszej platformie internetowej mustache.pl. Czego możemy się spodziewać na tegorocznej edycji? Oprócz dużej dawki świeżej, streetowej mody, designu i sztuki, będzie okazja poszerzyć wiedzę w zakresie mody, bowiem w tym roku Mustache przygotował panele dyskusyjne dotyczące szeroko pojętej mody i jej działania na rynku gospodarczym oraz wykłady dotyczące architektury. Ponadto w tej edycji pojawią się także stoiska gastronomiczne, które będą promować nasze dobre – bo polskie – produkty. Będzie pysznie! Setki wystawców, tysiące odwiedzających, morze atrakcji – to wszystko już 8 grudnia w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Będzie okazja trochę się nauczyć, podjeść, potupać nóżką w rytm dobrej muzyki, spotkać fashion freaków i poszastać pieniędzmi – wszystko oczywiście w dobrej wierze i w ramach promocji zdolnych, kreatywnych, acz nieznanych jeszcze twórców. W tym roku Mustache będzie gościł również magazyn „HIRO Free”. Na terenie targów utworzymy dla Was enklawę marek takich jak: Reebok Classic, Fritz-Kola i HIRO – będzie ekstra! Szykujemy moc niespodzianek! Prócz poczęstunku i gadżetów, stworzymy dla Was przestrzeń, w której będziecie mogli sprawdzić swoje umiejętności DJ-skie i pobawić się samplerem. Wpadnijcie na nasze stoisko i pokażcie, co potraficie!

mustache.pl


Co jakiś czas któryś z naszych znajomych (zawsze z powątpiewającym tonem i wysoko uniesionymi brwiami) zadaje nam jedno strategiczne pytanie: czy wy naprawdę wierzycie w kolejny sklep internetowy z ciuchami? Zazwyczaj zbywamy ich uśmiechem. Jeżeli mamy jednak odpowiedzieć szczerze, to jeszcze jakiś czas temu nie wierzyłyśmy. W samym Poznaniu, z którego pochodzimy i w którym pracujemy, projektów tego typu można naliczyć całkiem sporo. Dlatego do całego przedsięwzięcia podchodziłyśmy raczej jak do jednej wielkiej zabawy z modą, niż do pomysłu na biznes. Która dziewczyna, chodząc po sklepach i nie mogąc nic znaleźć, nie myśli o zaprojektowaniu i uszyciu sobie właśnie tego, co widzi oczyma swojej wyobraźni? Większość zapomina o tej myśli w momencie wyjścia ze sklepu. W naszym przypadku było inaczej. Choć zamiast od razu zabrać się do projektowania, próbowałyśmy jeszcze znaleźć coś w naszym guście u producentów zagranicznych, szybko przerzuciłyśmy się na samodzielną realizację tego, co nam chodziło po głowach. Bo kto powiedział, że projektować można tylko lśniące kreacje za tysiące dolarów dla światowych domów mody? Nie mamy takich ambicji. Projektujemy to, co chcemy same nosić. Okazało się, że nasz gust odpowiada coraz szybciej rosnącej liczbie miłośników internetowych zakupów. Obecnie tempo, z jakim rozwija się MILOV, przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Nie nadążamy z wysyłką naszych produktów, nasze telefony urywają się od rana do nocy, do tego jesteśmy w nieustannych rozjazdach po całej Polsce. Co nas zdumiewa, ale napawa też niesamowitą radością, to fakt, że zainteresowanie marką MILOV nie ogranicza się tylko do naszego kraju. Choć nie zdążyłyśmy się jeszcze na dobre rozwinąć na rynku polskim, otrzymujemy coraz więcej propozycji współpracy z zagranicy. Na chwilę obecną staramy się jednak twardo stąpać po ziemi, a cały ogromny entuzjazm przekuwać w ciężką pracę. Nasza najnowsza kolekcja, druga od czasu założenia firmy, jest tej pracy bardzo smacznym owocem i właściwym spełnieniem naszych marzeń. Wizja tego, jak mają wyglądać ubrania, bardzo długo kształtowała się w naszych głowach. Zainspirowała nas symbolika, zagadkowość świata, głęboko ukryte i niejasne treści mające kierować myśli odbiorcy. Głębszy poziom znaczenia jest sugerowany, lecz niejednoznaczny, otwiera więc możliwość różnych rozumień i interpretacji – tak właśnie powstały kurtki RAIN MAN, które uważamy za jeden z głównych motywów przewodnich naszej kolekcji. Równocześnie kolekcja ta stanowi najpewniej wyznacznik kierunku, w jakim podąży MILOV. Czy teraz już wierzymy w kolejny sklep internetowy z ciuchami? Jeżeli miałybyśmy nie wierzyć, musiałybyśmy na zawsze wyłączyć nasze telefony i zamiast zarywania nocek nad kolejnymi projektami, mogłybyśmy czytać o innych sklepach. Bo tym, w co wierzymy najbardziej, jest praca. Marka MILOV za niedługi czas będzie obchodziła swoje pierwsze urodziny. Z tej okazji 25 stycznia odbędzie się impreza w poznańskim klubie SQ.

MILOV

NOWA MARKA STREETWEAR WWW.MILOVSTORE.COM FACEBOOK.COM/MILOVFANPAGE


FASHION WEEK POLAND

moda na styk tekst | KRZYSZTOF GRABAŃ

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

KIEDY MYŚLĘ O POLSKIEJ BRANŻY FASHION, SZCZEGÓLNIE TEJ TOPOWEJ, OD RAZU JAWIĄ MI SIĘ PRZED OCZAMI RÓŻOWE PORTALE KOMENTUJĄCE STYLIZACYJNE WPADKI LUDZI OKREŚLANYCH MIANEM CELEBRYTÓW. DOTYCZY TO SZCZEGÓLNIE EVENTÓW, KTÓRE ODBYWAJĄ SIĘ W MIEŚCIE STOŁECZNYM, GDZIE ŚWIAT SZEROKO POJĘTEGO DESIGNU JEST SZCZEGÓLNIE AKTYWNY I KOLOROWY (MUSISZ SIĘ ODHACZYĆ NA EVENCIE, MOŻNA SIĘ SPÓŹNIAĆ, JAK JEST SIĘ CELEBRYTĄ ITD.)

Łódź (kojarzy mi się z czernią) – mam wrażenie, że tu jest nieco inaczej. Oczywiście spotykamy tam ciągle tych samych „ludzi z branży”, ale klimat miejsca i charakter wydarzenia jest bardziej skoncentrowany na świecie mody niż na pokazach – eventach. Tu najważniejsi są projektanci i ich spektakle. Za to lubię miasto i cenię organizatorów. Właśnie za to, że w tak industrialnym i offowym poniekąd miejscu zdecydowali się systematycznie urządzać największą imprezę modową w Polsce. Pod względem prezentowanych kolekcji ostatnia, dziewiąta edycja nie była może najmocniejsza w porównaniu z poprzednimi, ale zdaje się, że to mniejsza fala przed kolejną jubileuszową. Organizacyjnie widać rozwój. Zdecydowaną poprawą było przeniesienie części OFF-owej z Domu Towarzystwa Kredytowego do budynku ASP. Świetna, profesjonalnie przygotowana przestrzeń idealnie wpasowuje się w klimat Fashion Weeka, choć wielu osobom bardziej odpowiada formuła skoncentrowania całej imprezy w jednym miejscu. Aleja Projektantów, zawsze najbardziej oblegana, tym razem zaskoczyła akcentami PR-owymi (o tym niżej) i instalacyjnymi – MMC, choć jak zawsze mam tu swoich faworytów. Herosami dużego wybiegu zostali Jakub Pieczarkowski i Odio, czyli Rat Salad – udana ofensywa OFF-owej sceny na Aleję. Nie zawiodły dziewczyny z Nenukko, czyli zdobywczynie zeszłorocznego Superhiro, oraz Michał Szulc i Wojtek Haratyk. Po mocnym debiucie odważnie poczyna sobie Kamil Kobczyk, któremu doradzam eksplorowanie rynków, gdzie łatwiej o faceta z fantazją. Mocnym akcentem był również pokaz Martyny Sowik i Mili Matygi – kibicujemy. Nie da się nie odnotować mistrzowskiego spektaklu PR-owego Evy Minge (bezpardonowy, amerykański show PR, pozłacane dyplomy i przemówienia) Można się pośmiać, ale też podpatrzeć patenty, bo chciałbym wam, młodzi projektanci, gratulować kiedyś takich sukcesów. Jeżeli chodzi o moje ulubione Off-y, to z uznaniem wymieniam marki: KasKryst i IMA MAD. Ciekawie zaprezentowała swoją kolekcję Monika Błotnicka. Szczególnie KasKryst należą się brawa za konsekwencję i wyrazisty styl (ok., trochę się bałem, co będzie po longboardach…). Tę markę powinien obserwować najmłodszy narybek polskiej mody, ponieważ mimo młodego wieku charakteryzuje ją niebywały profesjonalizm i twórcza efektywność godna starego wyjadacza. Wszystkich projektantów OFF-a cenię za odwagę, nietypowe w większości rozwiązania, kosmiczne pomysły i różnorodność. „HIRO” szczególnie ich wspiera i przybija piątkę. Ciekawym przypadkiem jest Magdalena Kubalańca, której kolekcja wbija kij w fashionweekowe mrowisko i każe się zastanowić nad definicją sceny OFF w kontekście Alei. Fashion Week to także wystawa Young Fashion Photographers Now i ogromna przestrzeń poświęcona showroomom. Jeśli chodzi o wystawę – było jak zwykle ok. Wielu z tych młodych fotografów miałem okazję niejednokrotnie oglądać w sieci, konkurencyjnych magazynach, czasem nawet zatrudniać, czekam więc na wielki boom, który pokaże talenty, o jakich nasz światek rzeczywiście nie słyszał. Showroom z kolei rozrósł się jeszcze bardziej niż w poprzednich edycjach, czemu poświęcam uwagę ze względu na akcję wparcia sprzedaży, którą zapoczątkowaliśmy jako magazyn „HIRO Free”.


Akcja „NOSZĘ POLSKICH PROJEKTANTÓW”, mająca na celu promowanie młodych talentów i przybliżanie ich projektów nowym odbiorcom, ku naszemu zadowoleniu spotkała się z niesłychanie ciepłym przyjęciem i błyskawiczną reakcją. Wybraliśmy dziesięciu najlepszych naszym zdaniem projektantów z showroomu, promowaliśmy ich marki pod szyldem „HIRO”. Dzięki tej akcji klienci mieli szansę na atrakcyjne ceny, a projektanci na dodatkowe zaintereso-

wanie swoimi pracami. Ogromnie się cieszymy, że mogliśmy pokazać dzięki tej akcji to, na co należy stawiać, i to, co trzeba promować. Fahion Week – moda na styk, bez wielkich zaskoczeń, ale też bez rozczarowań – neutralnie, acz pozytywnie. Wiem, że już nie spotkamy się przy Tymienieckiego, a z nową lokalizacją przyjdzie nowy klimat. Mam nadzieję, że jeszcze lepszy. Na kolejną jubileuszową edycję wybiorę się pełen wielkich oczekiwań!


spoko maroko tekst i foto | KRZYSZTOF GRABAŃ

DO MAROKO NIE LATA SIĘ TAK TANIO JAK DO INNYCH ARABSKICH KRAJÓW. I BARDZO DOBRZE, BO NA MIEJSCU MAMY MNIEJSZE SZANSE SPOTKAĆ KRAJAN TYPU „ALL INCLUSIVE ZA DZIEWIĘĆ STÓWEK” Spotkanym w samolocie miłym parkom doradzam ruszenie się poza Agadir, przynajmniej do Marakeszu i Fezu. Ja wraz z grupą dziennikarzy jestem gościem Króla (to moja ulubiona wersja), czyli Ministerstwa Turystyki Maroko. Dzięki temu mam dostęp do znacznie większej ilości atrakcji oraz najlepszych hoteli, w których każdy jest pięciogwiazdkowym Monsieur. Jednak ulica i zwykli ludzie bardziej mnie interesują, więc staram się wchłonąć najwięcej atmosfery tego niezwykłego kraju. Maroko jest bardzo kolorowe i różnorodne. Ocean, góry, pustynie i niesamowite miasta. Nie mówię tutaj tylko o medynach, ale tętniących życiem przedmieściach i centrach, gdzie na rondzie osiołek trawersuje wraz z autobusem i tryliardem skuterów. Fanów oldtimerów ucieszą rzeki Mercedesów o co najmniej trzydziestoletnim stażu. Najciekawsze miejsca to Fez ze względu na Medynę. Essauira ze względu na to, że Jimi Hendrix miał tam chatę i można jeździć konno po plaży; ponadto jest to małe miasto, więc dla szukających spokoju lepsze niż Agadir. Marakesz, bo jest tam wszystko. Nie tylko Jamaa el Fna. Ale nie jedźcie tam na jeden dzień. To miejsce na dłuższy pobyt, o ile wiesz czego i gdzie szukać. Kto lubi spędzać wieczory w stylu… europejskim, też znajdzie odpowiednie miejsca, a jak nie znajdzie, to taaak mi go żal… Reasumując, w Maroko każdy znajdzie coś dla siebie: turyści, rowerzyści, palacze # (uwaga, lokalsi mogą trafić na trzy latka, jak ich złapią z czekoladą), nawet narciarze, bo 70 km od Marakeszu znajdziecie resort może nie taki jak w Alpach, ale to przecież Afryka. Oczywiście, jeśli ktoś lubi chillować z brzuchem do góry, to w Agadirze znajdzie swój raj, jednak byłoby to grubą nonszalancją wobec tak ciekawego kraju. Bo na przykład jadąc autostradą z Agadiru do Markeszu, czuję się jak w okolicach Las Vegas.



WHISKY

jak to jest robione? tekst i foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

DLA FANÓW WHISKY GRANT’S MAMY KILKA CIEKAWOSTEK Z RODZINY GRANTÓW – JEDYNEJ FAMILII, KTÓRA POSIADA SWÓJ WARSZTAT BEDNARSKI NA TERENIE DESTYLARNI… 1. Nawet po odniesieniu ogromnego sukcesu William Grant nigdy nie zdecydował się zmienić lub powiększyć swoich kupionych z drugiej ręki aparatów destylacyjnych.Co więcej, kiedy zamawiane były nowe, były wiernymi kopiami tych zakupionych od Cardhu. Łącznie z wgnieceniami, które powstały w trakcie transportu. 2. Od 1886 roku było tylko 6 Master Blenderów odpowiedzialnych za smak whisky Grant’s – pierwszym był sam William Grant, który pełnił swoją funkcję aż do śmierci. Funkcję przejął po nim jego syn John, który przekazał ją Gordonowi Rossowi, a ten z kolei Hamishowi Robertsonowi. Obecny Master Blender – Brian Kinsman, był przygotowywany do pełnienia tej odpowiedzialnej funkcji przez najdłużej panującego Master Blendera – Davida Stewarta, który komponował whisky Grant’s przez 39 lat! 3. Grant to jedyna rodzina, która ma swój warsztat bednarski na terenie destylarni. W czasach kryzysów, które przetaczały się przez Szkocję i świat, inne firmy decydowały się na zamknięcie swoich warsztatów bednarskich. Jednak rodzina Grant uważała że beczki i ich przygotowanie mają zbyt duży wpływ na starzenie whisky. W tym momencie warsztat bednarski rodziny Grant pracuje pełną parą – nie tylko na potrzeby rodziny, ale także innych zaprzyjaźnionych destylarni. 4. William Gordon Grant wżenił się w rodzinę w czasie, kiedy w Stanach obowiązywała prohibicja, a w Zjednoczonym Królestwie do głosu dochodziły coraz mocniej wszelkiego rodzaju Ligi Trzeźwości. Williamowi udało się przekonać rodzinę, aby nie tylko nie ograniczała produkcji, ale wręcz przeciwnie – podniosła ją – tak aby być przygotowanym na moment zniesienia prohibicji. Dzięki temu whisky Grant’s znalazła się w Stanach natychmiast po zniesieniu prohibicji – była to wspaniała starzona whisky, której nikt inny nie mógł w tamtym czasie zaproponować! 5. Kupaż – whisky słodowe i zbożowe, zawsze wlewane są do kadzi z portugalskiego białego dębu. Według rodziny Grant kadzie te są tak ważne, że zdecydowano się na zakup połaci lasu w północnej Portugalii, tak aby zapewnić stałą możliwość zaopatrzenia.

24 promo

6. Do przygotowania zacieru i dystylacji potrzebne są ogromne ilości wody – destylarnia w Girvan zużywa około 1.000.000 galonów wody dziennie! Właśnie dlatego Charles Gordon – głowa rodziny – zdecydował się także na wykupienie jeziora Pewnhapple niedaleko Girvan, aby zapewnić stałe dostawy najlepszej jakości wody. 7. Zanim powstała destylarnia rodziny Grant w Girvan, w Szkocji istniało zaledwie sześć dystylarni zbożowej whisky. Dla porównania, obecnie na terenie całej Szkocji znajduje się około 120 dystylarni whisky słodowej! Bardzo ograniczony wybór whisky zbożowej, która jest podstawą whisky typu blended, spowodował, że została podjęta decyzja o budowie własnej destylarni zbożowej whisky. 8. Na terenie destylarni rodziny Grant w Girvan znajdują się największe kolumny destylacyjne na terenie całej Szkocji – dzięki ich wielkości alkohol może być gotowany w niższej temperaturze, dzięki czemu otrzymujemy delikatniejszą whisky. 9. Master Blender musi całkowicie polegać na swoim nosie – Brian Kinsman ocenia codziennie około ośmiu tysięcy próbek – zarówno nowych whisky, oceniając ich potencjał do leżakowania i starzenia, a także leżakowanych – do ewentualnego butelkowania lub użycia do kupażu.

WWW.HIRO.PL



ROUTERY MOBILNE

stały dostęp do internetu tekst i foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

NOTEBOOKI ORAZ TABLETY TO URZĄDZENIA, KTÓRE CIESZĄ SIĘ OGROMNĄ POPULARNOŚCIĄ I TOWARZYSZĄ NAM CZĘSTO PRZEZ CAŁY DZIEŃ. JEDNAK BEZ DOSTĘPU DO SIECI TRACĄ NA SWOJEJ FUNKCJONALNOŚCI Najlepszym rozwiązaniem tego problemu jest zastosowanie mobilnych routerów TP-LINK współpracujących z modemami 3G/LTE operatorów sieci komórkowej. Modemy takie zwykle podłączamy do portu USB w notebooku, dzięki czemu komputer zyskuje dostęp do Internetu. Jednak takie rozwiązanie nie jest ani wygodne, ani praktyczne. Bo co w sytuacji, gdy kilka osób lub urządzeń potrzebuje połączenia z siecią? Właśnie dlatego stworzono routery mobilne TP-LINK. To produkty, które w bardzo prosty i szybki sposób udostępniają łącze większej liczbie

MAŁY WIELKI ROUTER TP-LINK TL-WR702N to najmniejszy na świecie, w pełni funkcjonalny, bezprzewodowy router. W przeciwieństwie do tradycyjnych tego typu urządzeń zajmuje niewiele więcej miejsca niż zapalniczka ZIPPO, co sprawia, że jest doskonałym towarzyszem podróży. Wbudowany port mikro-USB umożliwia zasilanie bezpośrednio z komputera lub za pomocą dołączonej ładowarki. Aby uzyskać połączenie z internetem w domu lub hotelu, wystarczy podłączyć kabel do portu w routerze. Dzięki wielu oferowanym trybom pracy router można wykorzystać np. do poszerzenia zasięgu obecnie posiadanej sieci bezprzewodowej lub wzmocnienia jej sygnału. Router jest niezwykle prosty i intuicyjny w obsłudze, a pod względem funkcjonalności w niczym nie ustępuje znacznie większym gabarytowo produktom.

26 promo

urządzeń. Ponadto, dzięki zastosowaniu technologii szyfrowania danych zapewniają wydajną i efektywną ochronę sieci bezprzewodowej oraz dostęp tylko dla tych, którym go przyznamy. Miniaturowe rozmiary i niewielka waga routerów sprawiają, że doskonale sprawdzą się także w podróży. Zasilane są za pomocą kabla USB podłączonego do notebooka, a niektóre z nich wyposażone są w baterie, zapewniając kilka godzin pracy bez zewnętrznego zasilania. A co w sytuacji, gdy Internet jest, ale dostępny jedynie „na kablu”? W tej sytuacji też możemy podłączyć tylko jedno urządzenie. Ale i z tym problemem możemy sobie łatwo poradzić za pomocą Nano Routera Wi-Fi TP-LINK. Sprawdzi się zarówno w hotelu podczas podróży, jak również na co dzień w domu. Jest bardzo prosty w obsłudze, lekki i pozwala na szybkie stworzenie bezprzewodowego hot-spotu. W ten sposób wszystkie nasze urządzenia (tablet, smartfon, przenośna konsola itd.) będą miały połączenie z Internetem. Urządzenie może być zasilane za pomocą kabla USB podłączonego do notebooka lub bezpośrednio z gniazdka elektrycznego.

TP-LINK TL-MR3020: KOMPAKTOWY, MOBILNY I BEZPRZEWODOWY ROUTER 3G/4G Nowatorski design, niewielka waga i gabaryty, zasilanie z portu Mini USB oraz obsługa modemów 3G/LTE to największe zalety routera TL-MR3020. Model ten jest urządzeniem w pełni mobilnym – by współdzielić z innymi połączenie z internetem, wystarczy podłączyć modem operatora sieci komórkowej i zapewnić zasilanie np. z laptopa. Router wyróżnia się nie tylko kompaktowymi gabarytami, ale i szeroką funkcjonalnością, współpracuje również z kablowymi dostawcami internetu (np. UPC, Vectra). Produkt TP-LINK gwarantuje pełną zgodność z ponad 120 modemami USB, w tym z popularnym modelem Huawei E398, dostępnym w sieci Plus oraz w ramach usługi Internet LTE, oferowanej przez Cyfrowy Polsat.

ROUTER NA WYNOS Router TP-LINK TL-MR3040 pozwala współdzielić mobilne połączenie 3G/LTE z pracownikami, rodziną lub przyjaciółmi, na plaży, kempingu lub podczas podróży pociągiem. Kieszonkowy router z wbudowaną baterią udostępnia połączenie z siecią z prędkością do 150Mb/s przez 4 godziny bez konieczności ładowania. Przydatną funkcją urządzenia jest opcja doładowania baterii np. telefonu komórkowego przez gniazdo USB. Router jest kompatybilny z najpopularniejszymi modemami USB UMTS/EVDO/HSPA/LTE, zapewnia dostęp do internetu praktycznie w każdym miejscu, a kiedy z niego nie korzystasz, bez problemu schowasz go do kieszeni.

WWW.HIRO.PL



MERCEDES KLASA A

A jak atak

tekst i foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

EMOCJONUJĄCY DESIGN NOWEJ KLASY A KRYJE WYDAJNĄ TECHNOLOGIĘ Z SILNIKAMI O MOCY OD 80 DO 155 KW. CO ISTOTNE, NAJBARDZIEJ OSZCZĘDNA WERSJA EMITUJE ZALEDWIE 99 G CO2/KM Klasa A intryguje od pierwszego spojrzenia. Jej nadwozie mierzy aż o 180 mm mniej od poprzedniczki (długość/ szerokość/ wysokość: 4292/ 1780/ 1433 mm). Tak radykalny zwrot to zasługa doskonale przyjętego prototypu Concept A-CLASS. Dwubryłowy kompakt z wyraźnym zacięciem sportowym w niemal nietkniętej formie trafił do produkcji seryjnej. Wyraźnie zaakcentowane krawędzie podkreślają wzajemną grę wklęsłych i wypukłych powierzchni. Zależnie od oświetlenia, ich interakcja przechodzi od łagodnej do wyzywającej formy. Sportowe aspiracje Klasy A wyraża pocięty wlotami powietrza przedni pas w kształcie litery V. Dominuje nad nim trójramienna gwiazda Mercedesa i design przednich lamp ze światłami LED do jazdy dziennej. Ale Klasa A to nie tylko nowa, młoda twarz. Energetyczne oblicze modelu podkreślają zmysłowo tłoczone boki nadwozia. Napięte linie nadają im głęboki, trójwymiarowy kształt. Mocnej budowy tył przywodzi na myśl nadwozia samochodów typu coupé. Efekt ten potęguje horyzontalna orientacja tylnych lamp, których wyrafinowana forma pełni dodatkową rolę: poprawia przepływ powietrza wokół pojazdu. Wystrój wnętrza tylko dopełnia dynamiczne oblicze karoserii. Niespotykanej w klasie jakości materiały współgrają tu z designem charakterystycznym dla aut sportowych. Przykłady? Wysmakowany kształt otworów wentylacyjnych, opcjonalne zintegrowane przednie fotele czy galwanizowana powierzchnia elementów wykończenia w kolorze „silver chrom”, nadająca im metaliczny blask z efektem „cool touch”. Starannie dobrane okładziny sprawiają wrażenie odlanych z jednego kawałka metalu. Tablica przyrządów ma wyraźny profil skrzydła z wyodrębnioną dolną sekcją instrumentów sterowania. Dominująca górna sekcja pokryta została specjalnym filmem o trójwymiarowej strukturze. Wzrok kierowcy i pasażerów przykuwają galwanizowane otwory wentylacyjne, kształtem przypominające turbiny lotnicze, lśniąca, czarna oprawa wyświetlacza systemu telematycznego oraz poręczna, trójramienna kierownica. Za rozmieszczenie poszczególnych instrumentów, schowków oraz podłokietnika odpowiadają specjaliści Mercedes-Benz w zakresie ergonomii. Szeroka gama obić i krojów foteli oraz kombinacji kolorystycznych zapewnia bogate możliwość indywidualizacji. Tak jak prototyp Concept A-CLASS, nowa Klasa A na życzenie oferuje telematykę w pełni zintegrowaną ze smartfonem. Dedykowane aplikacje pozwalają korzystać w samochodzie z funkcjonalności iPhone’a i innych urządzeń mobilnych. Poza wersją bazową z bogatą listą opcji, dostępne są trzy wersje stylizacji i wyposażenia, dopasowane do różnych wymagań klientów: Urban, Style oraz AMG Sport.

28 autokracja

WWW.HIRO.PL


Lekki i wytrzymały korpus, odporny na zmienne warunki atmosferyczne, został wyposażony w matrycę CMOS w formacie DX o rozdzielczości 24,1 mln pikseli, wydajny procesor EXPEED 3 oraz zaawansowany 51-punktowy system autofokusa, pozwalające rejestrować ostre i wyraziste zdjęcia oraz filmy Full HD. Wykonuj zdjęcia, korzystając z wizjera optycznego lub podglądu na żywo, stosuj specjalne efekty w czasie rzeczywistym do zdjęć i filmów Full HD i odkrywaj szeroki zakres ustawień ISO od 100 do 6400, z opcją zwiększenia do 25 600, umożliwiający fotografowanie nawet przy bardzo słabym świetle. Aparat Nikon D7100 da Ci pełną kontrolę w każdej sytuacji i w dowolnym miejscu.

www.nikon.pl

Jestem pasją odkrywania. Jestem Nikon D7100.


MARTIN KACZMARSKI

albo na grubo, albo wcale tekst | MICHAŁ HERNES

30 sport

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


„CO MNIE KRĘCI W RAJDACH? CIĄGŁA NIEWIADOMA, BO NIE WIEM, CO MNIE CZEKA NA NAJBLIŻSZEJ PROSTEJ, A UWIELBIAM ELEMENT ZASKOCZENIA – NIEUSTANNE PRZEKRACZANIE GRANIC, DOSŁOWNIE I W PRZENOŚNI” – MÓWI „HIRO" KIEROWCA RAJDOWY MARTIN KACZMARSKI Czasem mówi się „mały wielki człowiek”. W twoim przypadku można powiedzieć o „małym wielkim samochodzie”. Na czym polega magia MINI? Na tym, że w stosunkowo niewielkim gabarytowo samochodzie mieszczą się niezwykła moc i najlepsze technologiczne rozwiązania. Jest masywny, ale lekki zarazem; ma się wrażenie, że lata nad dziurami. To najlepsze auto w swojej klasie, dlatego bardzo się cieszę, że w kolejnych rajdach będę walczył o dobry wynik za kierownicą MINI. Jak wielką rolę odgrywa w twoim życiu samochód? Ciekawe pytanie skierowane do kierowcy rajdowego. Samochody i cross country to moja pasja. Staram się dbać zarówno o te auta, którymi jeżdżę w rajdach, jak i te, którymi poruszam się prywatnie. Są dla mnie jak woda. Nie wyobrażam sobie życia bez samochodu. Dlaczego rajdy samochodowe, co jest w nich takiego ekscytującego? Uprawiam bardzo niebezpieczną dyscyplinę sportową. Na co dzień jestem narażony na kontuzje i wypadki, a jednak podchodzę do tego z coraz większym zapałem. Co mnie kręci w rajdach? Ciągła niewiadoma, bo nie wiem, co mnie czeka na najbliższej prostej, a uwielbiam element zaskoczenia – nieustanne przekraczanie granic, dosłownie i w przenośni. Ten sport pozwala na spontaniczność, na podejmowanie decyzji tu i teraz. Daje mi coś, co uwielbiam, czyli ekstremalnie wysoki poziom adrenaliny. Czego chcieć więcej? Nie kusiła cię Formuła 1 albo inny sport? Szczerze? Nigdy. Nie lubię nudy. Formuła 1 to bardzo widowiskowa jazda w kółko. Super, ale nie dla mnie. Jak chcę odreagować rajdy, gram w golfa, ćwiczę dzięki temu koncentrację i wyciszam się na hektarach zieleni. Czy to prawda, że nie potrafisz odpuszczać? Prawda i tylko prawda. Jeśli już coś robię, to na 101 procent. Nie odpuszczam w żadnej dziedzinie życia. Walczę do końca, chociaż zdaję sobie sprawę, że w niektórych przypadkach może być to zgubne. Taką mam w życiu zasadę – albo na grubo, albo wcale. Jakie były najbardziej niebezpieczne sytuacje, które ci się przydarzyły? Niebezpieczeństwo czyha na mnie i mojego pilota na każdym zakręcie, na każdej prostej. Trudno wymienić i opisać każdy pokonany kilometr, ale posłużę się przykładem z rajdu Hungarian Baja. Jadąc Bowlerem, poczuliśmy z pilotem, Bartkiem Bobą, zapach spalonego tworzywa. Nie wiedzieliśmy, co się pali, musieliśmy więc kilkakrotnie zatrzymywać się na trasie i sprawdzać, czy nasz samochód nie stanie za moment w płomieniach. Straciliśmy możliwość WWW.HIRO.PL

dojechania do mety odcinka specjalnego w wymarzonym czasie, ale finalnie dojechaliśmy cali i zdrowi. Zdarza ci się odczuwać presję? Każdy sportowiec przyzna, że jego życie to ciągła presja. Walczymy o wyniki, walczymy z samym sobą. Mamy sztab ludzi, którzy pomagają nam w odniesieniu sukcesu. Dla mnie życie pod presją jest motywujące. Lubię wiedzieć, że ktoś tak samo jak ja czeka na coś więcej, i lubię do tego dążyć. Jakie jest twoje największe marzenie? Zastanawiałem się nad tym i muszę przyznać, że nie mam marzeń. Mam cele, do których konsekwentnie dążę. Teraz myślę tylko o tym, że chcę wygrać Dakar przed trzydziestką. Jak wspominasz starty w Abu Dhabi i Katarze? To były bardzo trudne rajdy. Wszystko było dla mnie na nich nowe. Spędziłem wiele wyczerpujących dni, pokonując kilometry w ekstremalnie trudnych warunkach. Piach, duchota, strach z jednej strony, ale z drugiej ta ciekawość i chęć poznania, co czyha za zakrętem, za kolejną wydmą. To były ciekawe lekcje i wiele się nauczyłem. Będę tę wiedzę wykorzystywał na Dakarze. A starty w X-raid? Dołączenie do najlepszego teamu fabrycznego, jakim jest X-raid, to dla mnie ogromne wyróżnienie. Jestem najmłodszym członkiem teamu i jeżdżę w nim z najlepszymi zawodowcami, jak Krzysztof Hołowczyc, Nani Roma, Stephane Peterhansel. To naprawdę znaczy wiele dla kogoś takiego jak ja. Pierwszy raz reprezentowałem X-ride na rajdzie Baja Poland. Jak wielką rolę odgrywa w twoim życiu Krzysztof Hołowczyc? To mistrz i mentor? Krzysztof jest moim mentorem i przyjacielem. Dzieli się ze mną wiedzą zawodowca i nie ukrywam, że z przyjemnością wykorzystuję jego know how. Doradza, poucza, ale też chwali. Doceniam to i zgadzam się z nim w 95 procentach. Reszta z setki to miejsce na moją interpretację i możliwość sprawdzenia rozwiązań, które mam w głowie. Czy twoim zdaniem Robert Kubica zdoła się podnieść i powrócić do F1? Znam gościa i bardzo mocno mu kibicuję. Jest dla mnie fighterem i podoba mi się, ze pomimo niedogodności nie poddaje się i próbuje wrócić do F1. Będzie to na pewno niezwykle trudne. Ale nigdy nie mówmy nigdy, prawda? Zdarzyło ci się popełnić w czasie rajdu jakieś głupstwo? Staram się nie popełniać gaf, będąc na trasie rajdu. Tutaj nie ma miejsca na głupotę, głównie z uwagi na odpowiedzialność za siebie, samochód i pilota.

SKLEP AUTORYZOWANY PONAD 1000 MODELI Warszawa Al. Jerozolimskie 49 www.martensy.pl


RELACJA

koncertowe wspomnienia Lecha Premium tekst | REDAKCJA

MINIONE MUZYCZNE LATO BYŁO WYJĄTKOWE MIĘDZY INNYMI ZA SPRAWĄ KONCERTÓW ORGANIZOWANYCH W BROWARZE LECHA W POZNANIU. PO RAZ PIERWSZY, MIŁOŚNICY MUZYKI OGLĄDALI WYSTĘPY SWOICH ULUBIONYCH ARTYSTÓW W AUTENTYCZNYCH WNĘTRZACH BROWARU. LICZBA BILETÓW NA TE WYDARZENIA BYŁA OGRANICZONA. DLA NIEWIELKIEJ PUBLICZNOŚCI ZAGRALI: ZESPÓŁ MYSLOVITZ, CZESŁAW ŚPIEWA I BRYTYJSKI DUET HURTS

Specjalna strefa koncertowa, zaaranżowana w poznańskim Browarze Lecha, gwarantowała publiczności poczucie kameralności i intymności. Fani mieli swoich ulubionych muzyków na wyciągnięcie ręki.

MYSLOVITZ

Muzycy doskonale czuli się na scenie Lecha. Na zdjęciu wokalista Michał Kowalonek i gitarzysta Wojciech Powaga.

Nie byłoby Myslovitz bez basisty – Jacka Kuderskiego, który

Gościem specjalnym zespołu Myslovitz była młoda i utalen-

elektryzował grą, ale i wokalem. To on nadawał publiczności rytm do

towana wokalistka i producentka – Kari Amirian. Artystka dosko-

tańca i zabawy.

nale współbrzmiała z wokalistą Myslovitz – Michałem Kowalonkiem, z którym zaśpiewała „Trzy sny o tym samym” oraz utwór „The One”, który zapowiada jej nową, drugą już płytę.

32 muza

WWW.HIRO.PL


CZESŁAW ŚPIEWA

Muzycy z Czesław Śpiewa znani są z niekonwencjonalnych rozwiązań, którymi

Gdy Czesław Mozil zaczął śpiewać „Babę zesłał Bóg”, nikt nie

Każdy z siedmiu członków zespołu to jego ważne ogniwo.

zaskakują swoich widzów już od pierwszych minut występu. W Browarze Lecha

przypuszczał, że wspomniana kobieta naprawdę pojawi się na scenie.

Muzycy wzajemnie się uzupełniają, tworząc multi-instrumen-

członkowie zespołu wyskoczyli z drewnianych skrzyń ustawionych na dodatkowej

Z zespołem wystąpiła Renata Przemyk!

talną, charyzmatyczną mieszankę, od której nie można oderwać

scenie.

wzroku i ucha.

HURTS

Cały skład zespołu Czesław Śpiewa to absolwenci RoyalDanish Music Academy i Rhythmic Music Conservatory. Każdy z nich jest wybitnym instrumentalistą, tworzącym też muzyczne projekty własne.

foto | MACIEJ NOWACZYK, PRZEMEK SZYSZKA

Adam Anderson podczas koncertu w poznańskim browarze zasiadł za fortepianem.

Przebój „Wonderful Life” głośno śpiewała cała publiczność.

„Polscy fani są niesamowici” – przyznali zgodnie Adam i Theo z Hurts.

Fani, którzy na koncert do Poznania jechali z całej Polski, mówili, że do tej pory nie mieli okazji zobaczyć i usłyszeć Hurts z tak bliska.

WWW.HIRO.PL

muza 33


KOPALNIA HITÓW

pump up the volume tekst | JACEK SZYMCZYK

ZA WIELOMA ZESPOŁAMI JEDNEGO PRZEBOJU, KTÓRE NIE NAGRAJĄ JUŻ ŻADNEGO HITU, BO SIĘ ROZPADŁY CZY POWYMIERAŁY, MAŁO KTO TĘSKNI. ALE ISTNIAŁO TEŻ KILKADZIESIĄT KAPEL Z JEDNYM SZLAGIEREM NA KONCIE, KTÓRYCH NIESPODZIEWANA DEZORGANIZACJA STANOWIŁA COŚ BARDZO PRZYKREGO DLA TYSIĘCY SŁUCHACZY. DO TAKICH EKIP NIEWĄTPLIWIE NALEŻY MARRS, SUPERGRUPA ODPOWIEDZIALNA ZA KLUBOWĄ PERŁĘ „PUMP UP THE VOLUME” Singiel „Pump Up the Volume”, opublikowany przez wydawnictwo 4AD, wskoczył w październiku 1987 roku na pierwsze miejsce brytyjskiej listy bestsellerów i był to pierwszy przypadek szczytowania przez tego typu fonogram dystrybuowany przez niezależną firmę. Jak do tego doszło? Szef 4AD Ivo Watts-Russell zawsze miał ucho do nowych brzmień i stylów, poszukiwał ich, ale też próbował kreować ze swymi artystami. Od połowy lat 80. docierały do niego coraz ciekawsze kawałki house’owe i hiphopowe, w których ważną rolę odgrywały sample, czyli próbki dźwięków z innych utworów. „W końcu taka muzyka zaczęła mnie fascynować. Postanowiłem sam wydać taneczny kawałek oparty na samplach, łączący cechy house’owe i hiphopowe” – opowiada artystyczny biznesmen. Do pracy nad utworem namówił swojego nadwornego producenta Johna Fryera i muzyków z dwóch zespołów związanych z jego firmą – Martyna i Steve’a Younga z Colourbox, Alexa Ayuliego i Rudy’ego Tambali z AR Kane, oraz Russella Smitha, współpracownika AR Kane. Tak powstała supergrupa MARRS z fajną nazwą będącą skrótowcem od imion jej członków. O ile literki można było bezproblemowo ułożyć w nową całość, to połączyć artystów w pracujący wspólnie kolektyw nie udało się. Chłopaki nie potrafili komponować razem. Ktoś musiał przejąć inicjatywę. Zrobili to Youngowie. A właściwie Martyn, bardziej kreatywny z braci. „Zacząłem od rytmu, bo on w muzyce klubowej jest najważniejszy i określa jej styl. Najpierw kombinowałem przez dwa dni z dźwiękami bębna basowego, które generowałem z samplera Akai i Emulatora, a następnie modyfikowałem za pomocą jakiegoś equalizera. Potem zabrałem się za linię basową i w kilka dni miałem oryginalny house’owo-hiphopowy rytm” – opowiada zdolniacha odpowiedzialny za undergroundowe hity „Breakdown”, „Say You”, „Punch”, „The Moon Is Blue”, „The Official Colourbox World Cup Theme”, „Baby I Love You So” i „Looks Like We’re Shy One Horse”. Udział AR Kane ograniczył się do przygotowania partii gitarowej. Fryer z Youngiem wmiksowali ją wraz z fajnymi samplami i nagranie było prawie gotowe. Brakowało jeszcze tylko pewnej dawki próbek i skreczy, przydających kawałkowi mocnego czarnego smaku. Jedna druga Colourbox poprosiła o nie zaprzyjaźnionych didżejów – Chrisa „CJ” Macintosha i Dave’a Dorrella. „Któregoś ranka zatelefonował Martyn i zamówił trochę niebanalnego szurania oraz porcję ciekawych zaśpiewów i innych dźwięków ze starych i nowych funkowych utworów. Po południu stawiliśmy się z Dave’em w Blackwing Studios i jeszcze tego samego dnia było po sprawie. Zainkasowałem za ten job 200 funtów. Ale wizyta w tamtym miejscu była wielką przygodą z innego powodu. Bynajmniej nie ze względu na sprzęt. Nagrywalnia z Pepper Street niczym wyjątkowym w tej mierze się nie wyróżniała: dysponowała np. stołem mikserskim Amek 2500 i 24-śladowym magnetofonem Studera. Za to była ulokowana w starym pokościelnym budynku i miała totalnie nieziemski klimat” – wspomina Macintosh. Sample okazały się w takim samym stopniu pozytywną, co negatywną częścią utworu. Kiedy numer „Pump Up the Volume” wspiął się na drugie miejsce singlowej listy przebojów, Pete Waterman ze spółki kompozytorsko-producenckiej SAW wytoczył ludziom z 4AD proces o kradzież muzyki. Poszło o siedmiosekundowy fragment singlowego numeru „Roadblock” z zawołaniem „hey!”. Został on tak bardzo przetworzony, że był nie do rozpoznania, ale Dorrell wymienił go w wywiadzie radiowym i informacja o samplu dotarła do Watermana. Kreatorzy pierwszego house’owo-hiphopowego szlagieru w historii 4AD i zarazem jednego z pierwszych przebojów acidhouse’owych musieli zapłacić odszkodowanie. Podobnych spraw było jeszcze kilka i to zniechęciło niezależnych z Alma Road do kontynuowania takiej działalności. Szkoda. Pocieszeniem dla fanów jest to, że po MARRS pozostało kilka różnych singli z oryginalnymi i bardzo stylowymi okładkami genialnego VAUGHANA OLIVERA i różnymi wersjami „Pump Up the Volume”.

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE


www.nikon.pl

Nie myśl o tym, jak ulotne są chwile.

Przejmij kontrolę nad zdarzeniami za pomocą superszybkiego aparatu cyfrowego Nikon 1 J3. Model wyróżnia się eleganckim, małym a jednocześnie wytrzymałym korpusem, wykonanym z wysokiej jakości lekkiego aluminium. Superszybka matryca CMOS z autofokusem jest szybsza i dokładniejsza niż dotąd. Rozdzielczość 14,2 mln pikseli oraz wysoka czułość ISO (160 do 6400) pozwalają wykonywać szczegółowe zdjęcia nawet przy słabym oświetleniu. Wykonuj zdjęcia w pełnej rozdzielczości z niespotykaną wcześniej prędkością i ciesz się doskonałej jakości filmami Full HD.


WARTO ROZMAWIAĆ foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Zacznijmy od tego, co działo się w ostatnich miesiącach, na przykład od premiery twojej EP-ki z udziałem Martina Eyerera, założyciela wytwórni Kling Klong. Łatwo było namówić go na remiks? Z Martinem nie rozmawiało się ciężko, on jest bardzo konkretną i miłą osobą. Długo za to przyszło mi czekać na remiks, bo sam autor sporo podróżował i grał w różnych zakątkach świata.

Wystartowałeś w tym roku z własną wytwórnią. Jak po kilku miesiącach oceniasz ten plan? Myślę że to była trafna decyzja, przy powstawaniu labela poznałem i nawiązałem kontakt z masą ludzi, począwszy od artystów, a skończywszy na ludziach, którzy profesjonalnie zajmują się promocją muzyki. Cały ten proces pomógł spojrzeć nam na cały biznes muzyczny z trochę innej perspektywy. Do tej pory (do chwili powstania SRR) przez kilka lat robiłem muzykę, wydawałem, grałem jakieś imprezy, ale to wszystko nie było profesjonalne, nie miało konkretnie zaplanowanej strategii. Teraz wreszcie mam cel i plan działania, mam pomysł na przyszłość i umiem, a przynajmniej staram się realnie oceniać możliwości. Jeśli pytasz, co dzięki temu mogę robić, to w sumie dzięki SRR mogę robić to, co robię i lubię, i mam większą świadomość tego, gdzie chciałbym być za parę lat. Co z tego wyniknie, to już czas pokaże. Cieszę się, że nie jestem w tym sam, bo nie dałbym sobie rady, dzięki temu, że mam u boku Edytę, która zajmuje się promocją i organizacją tzw. „papierkowo-onlineowej” roboty, której ja nie ogarniam, mogę pracować w studiu, po prostu tworzyć. Jak z obecnej perspektywy patrzysz na swoje „pierwsze kroki” na scenie? Czy w przeszłości były jakieś konkretne zdarzenia, które okazały się być dla ciebie przełomowe? Mam nadzieję i wierzę w to, że przełomy dopiero przede mną, a nie za

tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

Nie mogę nie spytać o Adama Zasadę, którego także poprosiłeś o własną inerpretację swojego utworu. Dlaczego właśnie on? To było dość spontaniczne. Przygotowując plan wydawniczy w Secret Room Records, pewnego wieczora siedziałem i szukałem czegoś w sieci. Trafiłem na jakiś artykuł na temat konkursu organizowanego przez znaną markę produkującą napój energetyczny. Przeczytałem i po prostu skontaktowaliśmy się z Adamem, który zgodził się współpracować. Nie ma większej historii na ten temat „dlaczego ja wybrałem jego”, po prostu tak się stało, zrobił dobry utwór! Najśmieszniejsze jest to, że nigdy z Adamem nie spotkaliśmy się osobiście.

deas mną. Cieszę się, że gdy zaczynałem grać, mając te 16-17 lat, zrozumiałem, że muszę mieć coś swojego, że chcę też prezentować własną muzykę i że w tym jest przyszłość. Cieszę się, że właśnie w tamtym okresie na swojej drodze spotkałem też wiele życzliwych osób, które pomogły mi w świecie clubbingu i dzięki którym mogłem zaprezentować się publice, co nakręcało mnie do działań nad własną muzyką. Wybiegając w 2014 rok, czym chcesz zaskoczyć odbiorców? Nową muzyką, zarówno w SRR, jak i w innych labelach, w których będę wydawał. Obecnie skupiam się na robieniu wstępnych projektów, które skończę w nowym studiu (które się buduje). Zaskoczę, mam nadzieję, też nowymi kooperacjami z innymi artystami. Będzie się działo.

swojego nieziemskiego wokalu. Wraz z Marcinem myślimy o nagraniu czegoś więcej. W 2013 zacząłem też swoją podróż z muzyką jako niezależny wykonawca. Zacząłem budować swój muzyczny wizerunek. Wydałem debiutancki utwór „Destiny” na Pets Recordings, Mixmag poprowadził konkurs na remiks „Tears I Can’t Hold Inside”. Bardzo się cieszę, że wszystkie te produkcje spotkały się z ciepłym odbiorem.

adam zasada Mam wrażenie, że 2013 był dla ciebie szczególnie pracowitym rokiem. Które momenty wspominasz najlepiej? Miałem przyjemność skomponować soundtrack do filmu krótkometrażowego „Inicjacja” w reżyserii Jana Grabowskiego, przy wsparciu Franciszka Przybylskiego. Bardzo cieszę się ze współpracy z Marcinem Januszkiewiczem, oraz całą ekipą filmu. Napisałem piosenkę tytułową, do której Marcin użyczył

36 wywiady

Nie mogę nie spytać o remiks dla Deasa, bo to po sąsiedzku z nim będziesz gościł na łamach „HIRO” – powiedz, czy bez wahania przyjąłeś propozycję, obserwowałeś wcześniej jego dokonania? Kiedy po raz pierwszy usłyszałem utwór Deasa, od razu poczułem, co mógłbym z nim zrobić, dlatego przyjąłem propozycję bez wahania. Główną część remiksu zrobiłem dosłownie w kilka godzin, resztę dopracowałem w ciągu kilku tygodni. Bardzo się cieszę, że Karol (Deas) podjął się założenia labelu, ponieważ wie, co robi. Obserwowałem jego muzykę już wcześniej i uważam, że zawsze była ona najwyższej jakości. Pamiętam moment, gdy dzięki konkursowi i warsztatom Burna zostałeś rezydentem na Ibizie, ale mam wrażenie, że liczy się też to, jak umiałeś wykorzystać szansę? Zwycięstwo pozwoliło mi zapoznać się z prawdziwym obliczem międzynarodowej sceny muzyki elektronicznej. Zmierzenie się z tym było dla mnie ogromnym wyzwaniem, zarówno muzycznym, jak i emocjonalnym. Dzięki temu dojrzałem, wiem, czego chcę, i z determinacją do tego dążę. Nie bałem się wyzwań. Zarówno na Ibizie, jak i w Warszawie dałem z siebie wszystko. Teraz pracuję równie ciężko w Londynie i czuję, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Właśnie, obecnie znacznie łatwiej jest spotkać cię poza krajem, wszystko z powodu lepszych możliwości? Na początku sierpnia przeprowadziłem się do Londynu, mieszkam tu teraz przy Brick Lane. W Warszawie bywam sporadycznie, ale staram się wracać chociaż raz na miesiąc. Wschodni Londyn to niesamowicie inspirująca dzielnica. Życie tutaj jest inne, bardziej dynamiczne. Czuję, że mam nieograniczone możliwości, to dla mnie kolejny krok w rozwoju artystycznym. WWW.HIRO.PL



LILU

rap mnie kocha tekst | MARCIN FLINT

foto | KASIA SAWICKA

SŁUCHACZE DYSKUTUJĄC O KRÓLOWEJ POLSKIEGO HIP-HOPU, ODRUCHOWO WSKAZUJĄ NA DWIE KSYWKI – LILU I WDOWĘ. TO CIEKAWE, ZWŁASZCZA ŻE PIERWSZA Z PAŃ, WYKSZTAŁCONA MUZYCZNIE, NIEPRZEJMUJĄCA SIĘ GATUNKAMI MUZYCZNYMI ŁODZIANKA, NIEDŁUGO WYDAJE W OFICJALNYM OBIEGU DOPIERO PIERWSZĄ CZYSTO RAPOWĄ PŁYTĘ. A DO TEGO ZAPOWIADA, ŻE TO… OSTATNIA. OD TEGO ZACZYNAMY ROZMOWĘ Naprawdę „Outro” zakończy twoją hiphopową dyskografię? Dlaczego? To długi temat, dogłębnie poruszam go na albumie. Muzyka jest niewdzięczną sztuką jako taka, więc nie wiem, czy będę miała ochotę nagrywać jakiekolwiek krążki. Nie powiem, że nie, bo nie chcę niczym Jay-Z czy Michael Jordan wrócić po czterdziestce z nowym materiałem, mówiąc, że nie mogę bez tego żyć, ale to za dużo roboty jak na moją małą głowę, za bardzo się stresuję. Planuję za to grać koncerty, uwielbiam to robić. I przyjmować zaproszenia do cudzych kawałków, choć na pewno nie będzie już jak w latach 2003-2004, kiedy byłam wszędzie i nagrywałam wszystko. Nie mam na to czasu, chciałabym postawić na działce mały domek, wyjść za mąż, może urodzić dzieci. Hip-hop wydaje się prosty, ale to ciężki kawałek chleba. Niby można żyć, żując go, ale na pewno nie na takim poziomie, o którym rymował Eis. Wszystkim piszącym do mnie dzieciakom, pytającym jak się wybić w rapie, wybijam z głowy ten pomysł. Również dlatego, że mówimy o trudnej sztuce. Napisanie dobrego rapowego numeru zajmuje mi dziesięć razy więcej czasu, niż napisanie dobrej piosenki. Bo złą to piszę w pięć minut z kieliszkiem wina w ręku. Tak cyzelujesz swoje rymy? Bardzo. Jeżeli robię album i każę ludziom za niego płacić, muszę mieć pewność, że to najlepsze, co mogę im dać. Bywa, że siedzę nad kawałkiem miesiąc, dopieszczając wszystkie jego aspekty. Za

38 muza

to mogę obiecać, że słowa na nowym krążku będą przemyślane w każdej jego sekundzie, zaś wersy – bogate w znaczenia. Wkręciłam sobie, że wrzucę złożone porównania, wrócę do stylówki rapowej wymagającej intelektualnie. No i się męczę. Poza tym fajnie jak wymyślisz linijkę w stylu „Ten chleb powszedni to nie bułka z masłem”, gorzej jak nikt tego nie zauważy. O to właśnie chodzi, o docenienie? Nie tylko. Ludzie czasem nie mają serca. Nawet jeśli 99% moich słuchaczy lubi mnie i szanuje, to ja i tak zapamiętam ten 1%, który mówi coś przykrego. Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze pół biedy, gorzej gdy o tych, którzy mi na tej drodze towarzyszą. Źle to znoszę. Brak kultury zabija tę hiphopową kulturę. Do tego sama muzyka rozwija się w innym kierunku niż bym chciała. Widzisz, ja lubię śpiewać, cenię sobie ludzi dobrze grających na instrumentach. Tymczasem podsuwane nam przez Amerykanów wzorce są coraz bardziej elektroniczne. To nie do końca mnie przekonuje. Mam taki wers: „Może to lepiej, że nie jestem piękna / rap mnie kochał, szołbiz ledwie by się ze mną przespał”. Ale kokietka! Och, każda kobieta myśli o sobie, że jest za gruba. No, może z małymi wyjątkami. Mamy w charaktery wpisane niską samoocenę. No ale nie zrzucisz na samoocenę swojego aktu rapowej kapitulacji. I to po tylu latach walki! Moment, przecież jeszcze nie postawiłam kropki

nad „i”! Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Stwierdziłam, że zrobię najlepszą rapową płytę w swojej historii i dopiero wtedy powiem „dziękuję”, wiedząc, że nic więcej w tym temacie nie osiągnę. Hmm, to będzie pierwsza rapowa płyta w twojej historii. Na „La” i „C/A” rap był tylko jednym z bardzo wielu elementów. Na „legalu” tak, choć nie zapominaj o tym, co działo się w podziemnym obiegu. Epki z Rufikiem i Kadą były rapowane, o starociach takich jak nagrywki Aqratt czy rzeczach sygnowanych jeszcze jako Leeloo nie mówiąc. Tak to już ze mną jest, że zawsze mam dwadzieścia tysięcy pomysłów na albumy. Mogłabym nawet zacząć tu wymieniać płyty, które chciałabym zrobić: jedna folklorystyczna, jedna soulowa, inna w klimatach Black Keys, a to tylko początek. Z samego początku wszystko idzie świetnie, ale potem się zacinam. Nie umiem jechać jednym pasem, jest lewy, prawy, migacz i zawracanie na ręcznym. Trudno być Lilu? Dziesięć lat temu powinnam zacząć robić dziesięć płyt. Teraz bym je pewno kończyła i wszystkie by były spójne, a nie że dwie strasznie eklektyczne, po których ludzie nie mają pojęcia, co tu jest grane. Niby barwa głosu i stylówka jest wspólnym mianownikiem, jednak nie wiadomo, jak tego słuchać. Ja kiedyś mówiłam, że zawszę mam wenę, tylko nie zawsze wiem do czego. To może być rap, soul, funk, ale też pranie bądź prasowanie. Siadam pisać rymy, ale po głowie skacze mi myśl, że jeszWWW.HIRO.PL


cze trzy prania muszę zrobić. Za to jak zaczynam prać, to stary, jak ja piorę! A wracając do kwestii muzycznych – tak, trudno być mną, ale to uczucie, że tak naprawdę możesz zrobić wszystko, co sobie tylko wymyślisz, i we wszystkim jakoś tam się odnajdziesz, jest zajebiste. Jak udało ci się zatem nagrać jednorodną hiphopową płytę? Oj, wcale nie jestem pewna, że mi się udało, bo wiesz, są dwa takie bonus tracki (śmiech), ale o tym zaraz. Na początku napisałam sobie zalążki tekstów, potem zaczęłam zbierać bity. Bardzo dokładnie mówiłam producentom o co mi chodzi i oni właśnie takie rzeczy przysyłali. Tempo 90, taki normalny, klasyczny rap. Oczywiście, będąc muzykiem, nie mogłam nawijać kładąc ciągle akcent w jednym miejscu. Zeus, kiedy zapraszałam go, by się dograł, zwrócił uwagę na to, że w każdym numerze mam inne flow, inny układ rytmiczny. Myślę, że całość trzyma się kupy, a przy tym nie jest monotonna. Skoro będzie paręnaście spójnych numerów, to chyba wybaczą mi wybryki na koniec (śmiech). To właśnie te bonusy, jeden wziął się na przykład stąd, że choć sprecyzowałem, co chcę dostać, to BRK wykazał inicjatywę i podesłał coś nadprogramowo. Ze swoim stażem, mnóstwem gościnnych występów i bezkonfliktowym na niwie artystycznej stylem bycia możesz mieć na „Outro” wszystkich hiphopowych polskich gości, o jakich sobie zamarzysz. Taki muzyczny szwedzki bufet. Trochę tak. Wiesz, że początkowo chciałam się obyć bez nich? Potem wymarzyłam sobie ulubionych raperów w jednym kawałku. Skoro to ostatnia taka płyta… Tym samym Te-Tris, PeeRZet, Wanxxx, Eskaubei i Proceente nagrali piękny, prawdziwie hiphopowy numer, z tym że nie można go było rozciągać w nieskończoność i featuringi się rozłożyły. Choć jest też jeszcze jeden taki mocno obsadzony utwór. Spotkają się w nim Marika, Aśka Tyszkiewicz, WdoWa i Ania Sool. Jestem go bardzo ciekawy. Czujesz, że kobiecy rap urósł w 2013 roku w siłę? Wyszły albumy Guovy, Ryfy Ri, Mi-Li, Gonix, epka WdoWy, twój mixtape… Na tle tego, jak niewiele działo się wcześniej, to właściwie pospolite ruszenie. Tak. Zauważyłam, że coś takiego się wydarza. Na szczęście w tym gronie jest parę zdolnych osób, bo inaczej moda na rapujące laski na zasadzie „nic się nie dzieje, wyciągnijmy z podziemia panienki” mocno by mnie zirytowała. Nienawidzę dzielenia rapu według płci, gadek w stylu „możesz z nami nagrywać, bo jesteś dziewczyną”. Walcie się! Albo mogę z wami nagrywać, bo jestem dla was dobra, albo nie chcę tego robić. A co zadecydowało o takim a nie innym zestawie producentów? Przyznaj się, zaszalałaś? Zaczęło się od bitów Kazzama, takiego gościa z Lublina. Zainspirowały mnie do tego stopnia, że chciałam całą płytę robić z nim. Ale po tym, jak przysłał pięć sztosów, dostarczył rzeczy, które nie motywowały mnie tak mocno. Zaczął zajmować się innymi sprawami, a ja postanowiłam popłynąć szerzej. Nie mierzyłam wcale mega wysoko, zaniżałam swoje możliwości. Pokazała mi to sytuacja z klipem. Zrobiłam go, wrzuciłam na swój profil na Facebooku i tyle. Ludzie zaczęli mnie męczyć, żebym napisała kilka słów na jego temat i wysłała informację do portali. Po dwóch dniach ustąpiłam i wzięłam się za to. W odpowiedzi przyszły maile o jednej właściwie treści: „Bardzo dziękujemy, że dałaś nam znać, ale twój teledysk już u nas wisi”. Cóż, mogłam uderzyć do większej ilości osób, ale i tak odezwałam się np. do Creona, którego osobiście nie znam. Ten gość jest po prostu niemożliwy! Poza tym nie polegałam raczej na internecie, prośby o bit pojawiały się przy okazji towarzyskich spotkań. Będzie coś od Urba, a jeżeli zdążę, to od Janka Wygi… Wyga, Zeus… Widzę, że zadbałaś o łódzkie akcenty, podczas gdy dotąd scena w twoim rodzinnym mieście wydawała się podchodzić do ciebie z dystansem. Tak się cieszyłam, że Zeus, że wreszcie mam w mieście kolegę do rapowania, można się spotkać na piwo, coś tam sobie popisać. Ta, jasne, ewentualnie raz w miesiącu i to na pół godziny. Zajęty facet. A co do Łodzi – uczepiłam się jej i nie mogę odzwyczaić. Czasem wyjeżdżam do Lublina albo na Śląsk, wszędzie jest ładniej, więcej pieniędzy, mniej dziur w drogach. Niedawno byliśmy w Czechach na Hip-Hop Kempie – żeby nie było wątpliwości, byłam tam tylko dziewczyną didżeja – i trafiliśmy do stolicy. Praga w kwestii zabudowań jest podobna do mojego miasta. Tyle że u nas lepiej nie wysuwać nosa poza Piotrkowską, nie mówiąc już o wsuwaniu go w bramy. A tam zagospodarowano każdy centymetr kwadratowy. Czekam, aż coś się w Łodzi zmieni. Ma wspaniały potencjał. W potencjał swojej macierzystej wytwórni wydajesz się z kolei nie dowierzać. Album wydajesz sama, powołałaś w tym celu mikrolabel Pal 6. Zawsze starałam się być niezależna. Współpraca z MaxFlo jest długa i dobra. Gadano, że zawalili mi promocję, ale ja wiem, że stanęli na rzęsach. Całą odpowiedzialność za płytę wzięłam na siebie, jeśli ktoś będzie miał zarzuty, niech postawi je mi. Poza tym nie chciałabym uchodzić za tę Lilu od Rahima. Lilu jest od Lilu. To już duża dziewczynka. WWW.HIRO.PL

muza 35


REVLOVERS

that’s english tekst | BARTŁOMIEJ LUZAK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Niedługo pojawi się wasza debiutancka płyta. Jaki dział w Empiku byłby dla niej odpowiedni? Sebastian: Mimo wszystko półka z alternatywą. Sami, szukając muzyki, kierujemy się właśnie tam. Basia: Mimo tej alternatywy jest to również pop. Kładziemy nacisk na popową piosenkowość i melodyjność, więc myślę, że oksymoron w postaci alternatywnego popu sprawdziłby się najlepiej. A skąd elektronika? W poprzednich projektach, które współtworzyliście (Vixo, Cutcat), na pierwszym planie były raczej gitary. Sebastian: Zawsze lubiliśmy instrumenty klawi-

40 muza

POCHODZĄ Z ŁODZI. GRAJĄ RAZEM OD TRZECH LAT. WYSTARCZYŁ ROK CZASU, ŻEBY WYSTĄPILI NA OPEN’ERZE. POTRZEBOWALI NIECAŁYCH DWÓCH MIESIĘCY, ŻEBY ZEBRAĆ W SERWISIE MEGATOTAL FUNDUSZE NA WYDANIE DEBIUTANCKIEJ PŁYTY „REVISION THING”. O TYM, JAK POWSTAWAŁ ALBUM I CZEMU POLACY MAJĄ PROBLEM Z ANGIELSKIM W RODZIMEJ MUZYCE, „HIRO" ROZMAWIA Z REVLOVERS NA ICH SALI PRÓB W ŁODZI

szowe, które w jakiś sposób nas inspirowały. Jak powiedziałeś, zaczynaliśmy od gitar, ale z drugiej strony ciągnęło nas do tego, żeby pograć sobie na keyboardzie. Michał: Generalnie nie mamy też perkusisty, więc musieliśmy nauczyć się programować automaty perkusyjne. To w pewien sposób wymusza słuchanie muzyki elektronicznej, gdzie nie ma żywych instrumentów. Czyli nigdy nie trafiliście na odpowiedniego perkusistę czy po prostu bardziej odpowiada wam granie z automatem?

Darek: Mielismy kilku perkusistów. Przewinęło się pięciu albo sześciu, jednak to cały czas nie było to. Zaczęliśmy z Basią programować bity i w pewien sposób było to wtedy ciekawe, jednak stale szukaliśmy kogoś, kto może zastąpić automat. Taka osoba się jednak nie znalazła, dlatego zostaliśmy przy samplowanej perkusji. Basia: Nasza najdłuższa przygoda z żywym perkusistą była z Łukaszem Klausem (Cool Kids of Death), który faktycznie bardzo nam pomógł. Ktoś taki byłby nam jednak potrzebny na stałe, jako piąty członek zespołu. Jesteśmy ze sobą dość blisko i dobrze rozumiemy się muzycznie, dlatego trudno

WWW.HIRO.PL


będzie nam teraz znaleźć perkusistę, który mógłby do nas dołączyć. Łukasz grał z wami przez jakiś czas na perkusji, płyta powstawała w studio u Kamila Łazikowskiego, który również gra w Cool Kids Of Death. Czy istnieje jakaś wyjątkowa przyjaźń między waszymi zespołami? Chłopaki pomagają wam jako ten zespół, który debiut ma już dawno za sobą? Basia: Jako zespół może niekoniecznie. Łukasz zauważył w nas jakiś potencjał i sam z siebie chciał nam pomóc, mocno angażując się w nasz projekt. Kamil też dostrzegł w tym coś fajnego i tak zaczęła się nasza współpraca. Chłopaki mają jednak tyle na głowie, że raczej nie ma co mówić o jakiejś zespołowej przyjaźni. Po prostu tak wyszło, że akurat dwóch członków CKOD bardzo nam pomogło. W takim razie opowiedzcie, jak układała się współpraca z Kamilem w studio. Basia: Kiedy wchodziliśmy do studia, plan był ułożony właściwie od A do Z. Wiedzieliśmy dokładnie, jak ma brzmieć ta płyta i co chcemy uzyskać. Dzięki Kamilowi doszło jednak wiele smaczków, które zawdzięczamy sprzętom, jakie miał w studiu. Mam tu na myśli na przykład klawisze Rhodes i inne instrumenty, którymi sami nie dysponowaliśmy. Michał: Na salce mieliśmy już nagrane demo i nawet trochę z zarejestrowanego wcześniej materiału udało się przemycić na płytę, jednak i tak zeszło nam sporo czasu. Płyta powstawała w sumie prawie rok czasu. Sebastian: Niektóre zabiegi Kamila dodały tym nagraniom wyjątkowego charakteru. Przede wszystkim otrzymaliśmy wiele cennych rad związanych właśnie z instrumentami klawiszowymi, na których przecież sam gra. Kamil jest osobą, która słucha i zna bardzo dużo muzyki, co jest na pewno źródłem wielu inspiracji. Choćby z bębnami zrobił dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Są wyjątkowo potężne, nie chowają się gdzieś na drugim planie. Jednocześnie wokal nie jest nadmiernie wyeksponowany, tak jak w większości produkcji, których się teraz słucha. Darek: Podczas nagrywania płyty Kamil był właściwie piątym członkiem zespołu. Znał te kawałki tak samo dobrze jak my, a jednocześnie potrafił na nie spojrzeć nieco inaczej. Potrafił również usunąć niektóre rzeczy, unikając tym samym „przepychu”, jaki pojawiał się w niektórych kompozycjach. I faktycznie – teraz, słuchając gotowego materiału, wiemy, że jest on bardziej selektywny i buduje się tam pewnego rodzaju dramaturgia. Sporo powiedzieliście o muzycznej stronie „Revision Thing”. Powiedzcie w takim razie, o czym są same piosenki. Basia: Mam wrażenie, że jest tu dużo emocji, uczuć, marzeń, takich rzeczy bardzo intymnych. Sebastian: Tak, to są emocjonalne piosenki w pewien sposób wynikające z naszych wewnętrznych przemyśleń. Nie piszemy jak na razie o polityce czy wydarzeniach historycznych. To jest zapis różnych emocji, które są wewnątrz nas. Nieraz są to piosenki o marzeniach, nieraz o miłości, a innym razem o zawodzie czy smutku. Jest to przede wszystkim zapis życia wewnętrznego. Skoro jest w tym tyle emocji, muszę spytać o dość drażliwą na naszym rynku muzycznym kwestię. Dlaczego nie zdecydowaliście się pisać tekstów po polsku? Basia: To dość zabawne, bo troje z nas jest filologami polskimi, a czwarty, który skończył filologię angielską, nie pisze tekstów, tylko zajmuje się bitami i gitarą. Może to kwestia szacunku dla naszego języka i tego, jak bardzo jest on trudny w muzyce. Darek: Jak większość ludzi słuchamy muzyki anglojęzycznej. Nasze wszystkie inspiracje śpiewane są w tym języku, więc wybraliśmy taką drogę, która wyszła właściwie WWW.HIRO.PL

w naturalny sposób. Próby śpiewania po polsku okazały się w naszym przypadku brzmieć dość karykaturalnie. To nie było prawdziwe. Jednak czytając komentarze czy recenzje w sieci, odniosłem wrażenie, że ten angielski jest największym zarzutem, jaki słuchacze kierują pod waszym adresem. Darek: Moim zdaniem jest to kwestia pewnych kompleksów. Rozmawiając z obcokrajowcem łamiącym polski, nie śmiejesz się z niego. Kiedy puszczaliśmy naszą muzykę rodowitym Anglikom, Szkotom czy Nowozelandczykom, absolutnie nikt nie powiedział, że jest w tym coś złego. Ja usłyszałem tylko jedno: „that’s english”. Okazuje się, że tylko w Polsce spotykamy się z takimi komentarzami. Basia: To naturalne, że osoby z nieanglojęzycznych krajów posiadają własny akcent i naleciałości pochodzące z własnej mowy. Nie rozumiem, dlaczego ludzie czepiają się akcentów polskich wykonawców, skoro jest to pewna cecha charakterystyczna. Michał: Dziwne jest, że nie może być zespołu z Polski śpiewającego po angielsku. To jest możliwe we wszystkich krajach, a w Polsce wciąż mamy z tym problem. Basia: Wystarczy posłuchać, jak wypowiadają się członkowie Phoenix czy wczesna Björk. Michał: Można znać świetnie angielski, a pisać jednocześnie kiepskie teksty. Sebastian: Dokładnie. Urokiem Björk czy Phoenix jest to, że ten ich język angielski to właśnie ICH angielski, a nie próba kopiowania brytyjskiego akcentu prosto z Londynu. Michał: To jest często takie tworzywo filtrowane przez wrażliwość tych wykonawców, które powoduje, że wytwarza się bardzo specyficzna poezja. Tam powtarzają się te same zwroty czy stwierdzenia, ale żaden Anglik nie zarzuci Björk, że kaleczy język. Jest to wyjątkowe z tego względu, że przez te utwory przemawia jej osobowość, obok której nie da się przejść obojętnie. Tak samo Phoenix mieli ten problem we Francji. Ludzie zarzucali im śpiewanie po angielsku i dopiero teraz, po tylu latach wszyscy jakoś się do tego przekonali. Chciałbym, żeby w końcu nadszedł taki moment, żeby w takich rozmowach przestały padać pytania o ten angielski, bo ja, pisząc teksty w tym języku, absolutnie nie mam żadnego kompleksu, żeby pokazać je komukolwiek. Czuję się z tym dobrze i jestem zadowolony z tego, co napisałem. Basia: Ten język to narzędzie, dzięki któremu chcemy coś wyrazić. Nie przykładamy wagi do tego, żeby brzmieć jak zespół z Chicago, Londynu czy Birmingham. Jesteśmy stąd i w ogóle się od tego nie wzbraniamy, a wręcz chcemy to za każdym razem podkreślać. Michał: Śpiewanie po angielsku kompletnie nie gryzie nam się z tym, że jesteśmy z Polski. Śpiewając po polsku, bylibyśmy nienaturalni. Skończyliśmy studia filologiczne. Dobrze znamy literaturę polską, całą tę tradycję. Jesteśmy wielkimi fanami polskiej poezji i języka polskiego, ale obraliśmy inną drogę artystyczną, gdzie śpiewamy w języku międzynarodowym, bo wychowaliśmy się na takiej, a nie innej muzyce i to nas właśnie kręci. Pewnie minie jeszcze trochę czasu, zanim większość słuchaczy zacznie patrzeć z tej perspektywy na twórczość polskich artystów śpiewających po angielsku. Cieszę się, że wszyscy, jako absolwenci filologii, w tak rzeczowy sposób argumentujecie ten temat. Powiedzcie jeszcze na koniec, jakie są wasze plany związane z promocją płyty. Sebastian: Będziemy chcieli wypuścić trzy single z tego albumu razem z teledyskami. Jak wszystko się dobrze potoczy, być może przyjdzie czas na ogólnopolską promocję płyty. Michał: Jest nami zainteresowany wydawca, więc wszystko zależy od powodzenia tych singli. Jeśli nie uda się wznowić tego materiału, na pewno skupimy się na robieniu nowego, być może już we własnym studiu. Nie planując jeszcze drugiej płyty, na pewno będziemy robić pod nią grunt.

muza 35


MISIA FF

między prozą a poezją tekst | DOMINIKA WĘCŁAWEK

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

Z MISIĄ FF, GŁOSEM I MOTYLIM BASEM TRES.B ROZMAWIAMY O ODSŁANIANIU SIĘ W KARTONACH, ARANŻACYJNYCH SZALEŃSTWACH I NIEOBRAŻANIU SIĘ NA MUZYCZNY RYNEK – WSZYSTKO TO Z OKAZJI SOLOWEGO DEBIUTU PANNY FURTAK – EPKI „MÓZG”

42 muza

WWW.HIRO.PL


Długo przygotowywałaś się do solowego debiutu? Tak naprawdę to w ogóle się nie przygotowywałam. Żadna z piosenek nie została napisana z myślą o tej płycie. Na przykład „Lust for Life” nagrałam w Abbey Road, bo przez zbieg okoliczności akurat tam się znalazłam. A teraz po prostu, korzystając z pretekstu, jakim jest przerwa w aktywności z Tres.B, złożyłam te wszystkie piosenki w jedną całość. No właśnie, wspominasz Tres.B, chyba pierwszym, który odważył się pokazać swoje własne piosenki, był Olivier Heim. To jego działanie dodało ci odwagi? Tak. W ogóle to ciekawa sytuacja, kilka osób pytało mnie, czy Tres.B zamroziło działalność przeze mnie i moją epkę, ale przecież jeszcze w czasie, gdy razem występowaliśmy, Oliver wydał najpierw mini-album, potem pełnowymiarową płytę i dalej pracuje nad kolejnym wydawnictwem. Ja mogłam zająć się swoim projektem właśnie dlatego, że zamroziliśmy działalność, a nie odwrotnie. Wcześniej tego nie planowałam. Czy piosenki solowe są jeszcze bardziej osobiste niż utwory z ostatniej płyty Tres.B? Nie są, chociaż na pewno są inne. Zwłaszcza te, które śpiewam po polsku. Kiedy piszę po angielsku, powstają małe opowiadania, bardziej proza, a gdy przechodzę na język polski, zaczynam bawić się słowem, rytmem, powstają rzeczy bliższe wierszom, zupełnie inaczej też śpiewa się takie rzeczy. Jeśli zaś chodzi o odsłanianie siebie, to „Kartonem” jest takim krokiem w stronę opowiadania osobistych historii. Poza tym ta płyta to trochę sposób na pokazanie mnie w kontekście artystów innych niż zespół Tres.B. Prywatnie to dla mnie taka mapa przecięć, momentów, spotkań, relacji. To, że na krążek trafiło „Kartonem” czy „Mózg”, pozwoliło mi też wyznaczyć dla siebie nowy C kierunek muzycznie. O, właśnie! Wiele już opowiadałaś o swoich licznych muzycznych fascynacjach, na „Epce” usłyszeć można różne aranżacyjne szaleństwa. Y Czy teraz zamierzasz częściej odnosić się do skrajnych światów, czy to CM elektroniki, czy brudnego garażowego grania? Faktycznie, zaszalałam z aranżem na przykład w „Kartonem”. Pojawiają MY się tam brzmienia keybordu, elektroniczna perkusja, są odgłosy zraszacza itp. To mi się strasznie podoba. CY M

CMY Doświadczenia związane z wydawaniem „40 Winks of Courage”, całe to wsparcie ze strony słuchaczy i sponsorów – dało ci do myślenia odK nośnie tego, jak chcesz wydawać własną solówkę? Jasne. Chociaż sytuacja na rynku muzycznym jest cały czas dynamiczna. Na pewno nie przyjęłabym rozwiązania, które już raz zadziałało, i bez przeanalizowania aktualnej sytuacji po prostu użyła go jeszcze raz, licząc na to, że znowu się uda. Mam takie poczucie, że musi się wykształcić zupełnie nowy sposób myślenia o rynku muzycznym, nie ma co palić mostów między tym, co stare, a tym, co nowe. To, że David Byrne czy Thom Yorke wycofują swoje utwory ze Spotify, jest z jednej strony dobre, bo wywołuje dyskusję, ale to nie znaczy, że Spotify jest zły, tylko że mechanizmy, modele należy dopracować albo wręcz wypracować od początku. Ja udostępniam swoje utwory na portalach streamingowych, sama z nich korzystam.

A Łemkowie nie upominają się o ciebie? Oni jeszcze nie, natomiast ja cały czas o tym myślę. Moje korzenie, historia rodziny i związek z łemkowszczyzną są dla mnie ważne. Mam też poczucie, że ilekroć głośno o tym mówię, to coś się wydarza. Przychodzą różni ludzie, opowiadają najrozmaitsze historie związane ze swoim pochodzeniem, ktoś mówi do mnie po łemkowsku, ktoś inny po ukraińsku – to zawsze daje mi do myślenia. Okazuje się, że to jest temat ważny dla wielu, ale mało kto wie, jak to dobrze ugryźć. Pamiętam, jak Radio Zachód zrobiło o mnie reportaż, który potem wyemitowano w Programie Pierwszym Polskiego Radia, odzew był ogromny. Dla mnie to jakiś odlot, bo to bardzo prywatna rzecz i to, że o tym mówię, wynika przede wszystkim z szacunku dla moich bliskich, dla rodziców i dziadków, i całej historii, która się tu rozegrała. Teraz jestem w trakcie poszukiwania właściwego muzycznego kontekstu dla ewentualnego projektu związanego z tym tematem. Trudno mi o tym mowić, bo wszystko jest w fazie wstępnych planów. Na pewno będę chciała się w ten temat zagłębić.

WWW.HIRO.PL


DRESS LA BÖCÖQUE, HEELS BRUNO PREMI, BAG BLANCO

auto-aventura en la ciudad photo | JAVIER L. NAVARRETE, hair, styling, make-up | KAROLINA SHUMILAS, production manager | SOFÍA CENTENO, model | SARA CALVIÑO, wardrobe | LA BÖCÖQUE, EL ARMARIO DE AUDREY, ZAP





DRESS PEPALOVES, HEELS SI AND SI BY JOAQUÍN DÍAZ, BAG BLANCO




SHIRT LA BÖCÖQUE, BRIEF OYSHO, HEELS BILL CRAZY, JEWELRY LA MATINÉ


POLAŃSKI

zuchwałe, seksowne i na wskroś ludzkie tekst | MICHAŁ HERNES

SAMANTHA GEIMER, KTÓRA TWIERDZI, ŻE W WIEKU TRZYNASTU LAT ZOSTAŁA ZGWAŁCONA PRZEZ ROMANA POLAŃSKIEGO, PO LATACH MILCZENIA POSTANOWIŁA OPUBLIKOWAĆ KSIĄŻKĘ „A LIFE IN THE SHADOW OF ROMAN POLANSKI”. NA JEJ OKŁADCE ZNAJDUJE SIĘ ZDJĘCIE DOMNIEMANEJ OFIARY, ZROBIONE W 1977 ROKU PRZEZ POLSKIEGO FILMOWCA, KTÓREGO ZGUBIŁY DWIE WIELKIE PASJE – DO KOBIET I FOTOGRAFOWANIA Wykładowcy łódzkiej filmówki uważali, że studenci pierwszego roku nie mają o fotografii pojęcia. Frustrowało to młodego Romana Polańskiego, który pasjonował się nią już od czternastego roku życia. Nie musiał się jednak martwić, że z powodu braku wiedzy na ten temat zostanie skreślony z listy studentów, tak jak jeden z jego kolegów. Polański przygotował pod koniec roku akademickiego kilka zdjęć: martwej natury z aktami w tle, bawiących się dzieci i scen z zamglonych krakowskich uliczek. Chociaż w późniejszych latach skupił się przede wszystkim na reżyserii, kręcąc arcydzieła takie jak „Wstręt”, „Dziecko Rosemary” czy „Chinatown”, fotografia wciąż pozostała dla niego czymś ważnym. Kiedy francuska redakcja czasopisma „Vogue” zaproponowała mu, by przygotował świąteczne wydanie tego pisma w związku z Bożym Narodzeniem, potraktował to „frywolne” zamówienie jako zaszczyt nie do odrzucenia. Zwłaszcza że wcześniej tego zaszczytu dostąpili między innymi Salvador Dali, Marlena Dietrich, Federico Fellini czy Alfred Hitchcock. Polski filmowiec podkreślił w swojej autobiografii, że „Vogue” funkcjonowało na sposób „szalenie francuski”. Miał na myśli kompletny brak organizacji. „Ktokolwiek odwiedził ciasną, zagraconą redakcję na lewym brzegu Sekwany, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że opublikowanie choćby jednego numeru zakrawało na cud” – napisał reżyser „Pianisty”. Mimo to wielu fotografów i sporo modelek szczyciło się współpracą z pismem, pracując dla niego za półdarmo. Koszty utrzymania maga-

52 foto

zynu były bardzo wysokie i Polański doskonale o tym wiedział. Z drugiej strony, zaczął kursować na koszt redakcji między Monachium a Paryżem. „Powierzono mi opiekę nad tekstami, ilustracjami i szatą graficzną numeru” – wspomina. „Miałem również zrobić wyrafinowany fotoreportaż w egzotycznej scenerii, eksponujący kosztowne drobiazgi reklamowane w piśmie” – dodał. Zdecydował się na miejsce: „Seszele” i temat: „Piraci”. Na modelkę wybrał nieznaną wówczas Nastassję Kinski. Właśnie na Seszelach komik Harry Benson zaproponował, że sfotografuje Polańskiego zakopanego po szyję w piasku. Wydawało się, że to świetny pomysł na okładkę. Polański pozwolił się zakopać w zapełnionym wodą dole. W czasie sesji fale grzmociły w wystającą znad piasku głowę reżysera. Kiedy chciał wyjść i odkopano jego tors, talię i biodro, uświadomił sobie, że sprawia mu to problem. „Fala wraz z przypływem uwalniała mnie na moment, ale jak tylko cofała się, piasek wsysał mnie i trzymał nogi niczym ośmiornica. Co za idiotyczna śmierć – pomyślałem” – wspomina reżyser. Początkowo jego towarzysze myśleli, że się zgrywa, a kiedy uświadomili sobie, że jednak nie, cudem zdołali go uratować. Jak na ironię, to zdjęcie ostatecznie nie ukazało się w świątecznym wydaniu „Vogue”. W ostatniej chwili postanowiono, że lepsza będzie granatowa lakierowa okładka z samym logotypem i bez fotografii autorstwa Polańskiego. O fotografie Polaka zabiegały francuskie pisma „Photo” i „Zoom”, a on miał pomysł na sesję

z udziałem dziewczyn, które pokazałby jako zuchwałe, seksowne i na wskroś ludzkie. Samanthę, którą w książce „Roman” nazywa Sandrą, poznał przypadkiem. Zaintrygowała go, więc zaproponował jej sesję. „Robiłem jej zdjęcia podczas przebierania i bez bluzki, a potem poprosiłem, żeby odpięła o parę centymetrów zamek błyskawiczny w dżinsach i zatknęła kciuk na pasek. Pozowała z pewnością zawodowej modelki. Motocykliści zbili się w gromadę w odległości dwudziestu paru metrów i gapili się na nią (…). Weszliśmy jeszcze na wzgórze i pozowała topless (…). Dziewczyna, z początku nieco sztywna, spięta, rozluźniała się jednak wraz z upływem czasu. Uświadomiłem sobie, że półprowokacyjne pozy i trochę lalkowate oczy są w jej przekonaniu atrybutami modelki pragnącej podkreślić swój seksapil” – napisał Polański. Samantha Geimer, która utrzymuje, że w wieku trzynastu została przez niego zgwałcona, po latach milczenia postanowiła opublikować książkę „A Life in the Shadow of Roman Polanski”. Na jej okładce znajduje się zdjęcie domniemanej ofiary, zrobione w 1977 roku przez polskiego filmowca, którego zgubiły dwie wielkie pasje – do kobiet i fotografowania. Gdzie leży prawda? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Informacje czerpałem z autobiograficznej książki Romana Polańskiego zatytułowanej „Roman” (Wydawnictwo Polonia, Warszawa, 1989, autoryzowanego przekładu dokonali Kalina i Piotr Szymanowscy).

WWW.HIRO.PL


MŁODOŚĆ KUSI WŁaDza DepraWUje

praWDzIWa hIStOrIa

tylKO W KInach StUDyjnych


JERZY URBAN

urban legend tekst i foto | PIOTR CZERKAWSKI, STANISŁAW ABRAMIK

„PAMIĘTAM, ŻE KIEDYŚ KOLEGA PRZYNIÓSŁ MI DZIAŁKĘ HASZU. MOŻE TO BYŁ PO PROSTU GÓWNIANY TOWAR, ALE FAKT FAKTEM, ŻE MIAŁEM PO NIM TRZYDNIOWEGO KACA. ZRAZIŁEM SIĘ” – MÓWI JERZY URBAN W WYWIADZIE SPECJALNIE DLA „HIRO” W mailu, w którym umawialiśmy się na nasze spotkanie, nazwaliśmy pana „poetą jebliwym z impetem przebijającym błonę dziewiczą płochliwej polskiej publicystyki”. Chodziło nam mniej więcej o to, że cenimy pańską odwagę w poruszaniu najbardziej niewygodnych tematów dla polskiej opinii publicznej. Czy myśli pan, że w naszym społeczeństwie wciąż są jeszcze do obalenia jakieś tabu? Jak wygląda społeczeństwo, to panowie lepiej wiecie, bo się z nim stykacie, a ja stronię od tego jak mogę. Niemniej wciąż potrafię dostrzec, że nawet wśród rzekomo postępowych środowisk istnieją pewne tabu, chyba nieuzasadnione. Weźmy niechęć do pedofilii. Uważam, że złem jest przemoc wobec dzieci, kaleczenie ich, zabijanie też nie jest w porządku. Ale okazywanie fizycznej miłości? Jeśli sprawia to dzieciom przyjemność, nikt nie powinien się wtrącać. Brzmi pan jak polski ksiądz na Dominikanie! Z księżmi to osobna sprawa. Jest rzeczą naturalną, że jak młodzieniec idzie do zakładu zamkniętego zwanego seminarium duchownym, to ujawnia skłonności homoseksualne, bo pozbawia się go kontaktu z kobietami. Wszelkie instytucje typu „internat” powinny być koedukacyjne, gdyż tylko wtedy dają człowiekowi możliwość wyboru. Kandydaci na księży są tego przywileju pozbawieni. Wsadza się takiego młodzieńca do wspólnej sypialni z innymi mężczyznami i co on ma, biedny, zrobić? Jeśli chce kogoś zerżnąć, jest skazany na swojego kolegę. Rzeczywiście, to dość smętna perspektywa. Każdy, dosłownie każdy człowiek idzie przez swoje życie seksualne po linii najmniejszego oporu. To ogólna teoria pierdolenia: szefowie pierdolą sekretarki, urzędnicy – urzędniczki, klerycy – kleryków, a księża – ministrantów. Księżom przychodzi to o tyle łatwo, że ideologia pobudza potrzebę ojcostwa, nazywa „patriarchami swoich owieczek”, każe im prowadzić katechezę od przedszkola, stykać się z ośmiolatkami prowadzonymi do pierwszej komunii… Czyli pedofilię można bez problemu usprawiedliwić? Nie wiem, ja nie jestem pedofilem, bo po prostu nie lubię dzieci. Nie mogę ich nawet przytulać, bo mnie to brzydzi. A co z tabu kazirodztwa? Hipokryzja i tyle. Z jednej strony istnieje kult rodziny, rodzina ma się trzymać razem, rodzina ma się kochać, ma być jak najbliżej siebie, a z drugiej strony zabrania się jej członkom chodzenia ze sobą do łóżka! Rozpowszechniony w Polsce kult rodziny

54 zjawisko

w ogóle wydaje mi się bez sensu. Choćby dlatego, że prowadzi przecież do postaw aspołecznych. Biologicznie narzucona zbiorowość okazuje się ważniejsza od szerszego grona ludzi, pozbawia człowieka możliwości wyboru towarzystwa, które mu odpowiada. W świecie zwierząt więź potomków z rodzicami w pewnym momencie naturalnie się urywa i u nas powinno być tak samo. Polityka prorodzinna jest więc bzdurą. Zamiast tego powinna istnieć polityka proludzka albo prospołeczna. Wielu Polaków na hasło „Jerzy Urban” odczuwa zgorszenie. A czy jest coś, co gorszy pana? Ależ oczywiście – na przykład sport. Dlaczego? Przypatrzmy się piłce nożnej. To śmieszne, że tak wielkie emocje i nakłady finansowe dotyczą tego, że jedna grupa ludzi wbija jakiś przedmiot w określone miejsce szybciej niż druga. Nic z tego nie wynika dla świata, a futbol i tak wzbudza czasem większe emocje niż wojny. Idąc dalej, w dobie istnienia samochodów chodzenie i bieganie wydaje mi się zwykłym anachronizmem. Gdybym był młodszy, powiedziałbym pewnie, że nie cenię żadnego wysiłku fizycznego, który nie kończy się orgazmem. A polityka? Brzydzi pana czy fascynuje? Bez wątpienia fascynuje. Przypomina mi grę w szachy – jest podobnie skomplikowana, wymaga umiejętności analitycznych i sprawia ogromną satysfakcję. To wszystko odczuwamy, gdy bierzemy w polityce udział czynny. Bierne przyglądanie się również jest jednak znacznie ciekawsze niż kibicowanie sportowe – od polityki przynajmniej zależy coś konkretnego. Jako rzecznik rządu PRL mógł przekonać się pan o tym na własnej skórze. Tyle, że ja nie funkcjonowałem w polityce z powodu władzy. Nie decydowałem o niczym poza słowami, w innych sprawach byłem co najwyżej doradcą. Podobało mi się wtedy natomiast, że od rana do wieczora miałem głowę zaprzątniętą sprawami najwyższej wagi, istotnymi z punktu widzenia opinii publicznej. A teraz nie mam już o czym rozmawiać ze społeczeństwem. No bo co ja powiem? Że boli mnie palec u nogi, byłem u lekarza, wysrałem się? To nikogo nie obchodzi. A czy wyobrażałby pan sobie funkcjonowanie we współczesnej polskiej polityce? Nie bardzo. Dziś jestem starcem, który tkwi z głową w przeszłości. Nie umiałbym być rzecznikiem rządu, bo zmieniły się czasy, okoliczności, zasady gry. Wciąż jednak obserwuję politykę z pozycji kibica. Zacząłem fascynować się nią w wieku 15 lat i do

dzisiaj pozostaję wierny tej namiętności. Przypuśćmy, że po następnych wyborach do władzy w Polsce wraca Jarosław Kaczyński. Dla Jerzego Urbana będzie to wiadomość dobra czy zła? Trudno powiedzieć. Gdyby Kaczyński doszedł do władzy, na pewno zwiększyłaby się sprzedaż „NIE”. Tylko pozornie brzmi to jak paradoks. Dziś jestem nikomu niepotrzebny, ale dla Kaczyńskiego stanę się cenny. Będzie mógł sobie niszczyć „Wyborczą” i TVN, ale „NIE” zostawi w spokoju, bo powie: „Jak to? Grzmicie, że u nas nie ma wolności słowa? Popatrzcie, jakie ohydne rzeczy wypisuje sobie Urban i nic mu za to nie grozi!”. Mimo wszystko zarobiłem już tyle, że mogę pozwolić sobie na pobudki altruistyczne. Wolę gorzej prosperować, ale nie musieć żyć w Polsce Kaczyńskiego, bo dla ogółu obywateli jego rządy byłyby katastrofą. Kaczyński jest chyba jedyną postacią, która potrafi funkcjonować w polityce w sposób zupełnie aseksualny. A przecież niemal każdy traktuje władzę jako skuteczny afrodyzjak. Tak, ale można robić to na zupełnie różne sposoby. Lepper i jego koledzy poprzestali na „te, Mańka, ja cię będę teraz pierdolić albo cię wyrzucę z posady”. Senator Piesiewicz uwodził natomiast ze znacznie większą klasą. Do czasu. Gdy wciągał kokainę w sukience, nie wyglądał raczej na członka Klubu Dżentelmenów. Właśnie, narkotyki! To kolejne tabu w polskim społeczeństwie. Nie wydaje mi się, że każdy z nich jest jednakowo szkodliwy i wszystkich należałoby zakazywać. Chociaż mogę się mylić, bo powiem panom szczerze, że na narkotykach to się zupełnie nie znam. Panie Jerzy, nie żartujmy! Nie powie nam pan, że jako przedstawiciel polskich elit nie miał z nimi styczności. Twardych narkotyków nie próbowałem, a miękkie nie sprawiały mi żadnej przyjemności. Pamiętam, że kiedyś kolega przyniósł mi działkę haszu. Może to był po prostu gówniany towar, ale fakt faktem, że miałem po nim trzydniowego kaca. Zraziłem się. A alkohol? Czy dziś polskie wyższe sfery piją tyle samo co za komuny? Nie wiem, ponieważ w moim wieku praktycznie już się nie pije. W moim otoczeniu towarzyskim również, bo nie znoszę ludzi, którzy nie potrafią się kontrolować. W młodości piłem sporo, ale zawsze potrafiłem zachować umiar. Byłem pijakiem, który nie znosił alkoholików. Alkoholicy – nawet najbardziej wybitne umysły – stają się towarzysko

WWW.HIRO.PL


nie do zniesienia. Powtarzają w kółko to samo, bełkoczą, są męczący. Pogadajmy jeszcze przez chwilę o seksie. Kilka miesięcy temu było w Polsce głośno o artykule kompromitującym Wojciecha Fibaka. Napisała go pańska dziennikarka, ale tekst ukazał się w innym piśmie niż „NIE”. Dlaczego? Nie widziałem w tej rzekomej sensacji żadnego potencjału. W rżnięciu panienek nie ma przecież niczego nagannego. Jeśli panienka chce pieniędzy albo ma ochotę na podróż, a kolega ma ochotę na panienkę, mogą przecież uczynić sobie nawzajem po przysłudze. Co w tym złego? Jak już ustaliliśmy na początku, od seksu niedaleko do religii. Zaskakuje nas, że lewica uwierzyła w papieża Franciszka. Nawet najbardziej skrajni publicyści wychwalają go pod niebiosa. Czy dołącza się pan do tego chóru? Nie, bo to wciąż konserwatysta chcący krzewić wartości chrześcijańskie, które w ogóle nie są przystosowane do współczesnych czasów. Przynajmniej jest jednak sympatyczny i szczery, w przeciwieństwie do Wojtyły. Uważał pan Wojtyłę za hochsztaplera? WWW.HIRO.PL

Raczej że jest z sztuczny, wrażenie, kolację.

za pustego komedianta. Widać było, wykształcenia aktorem i to słabym. Był gładki, jak siedział rozmodlony, miałem że nie myśli o Bogu, ale o tym, co zje na

W Polsce wciąż pozostaje jednak nietykalny. Religia bardzo mocno jest zresztą obecna w naszej kulturze. Jednym z najważniejszych polskich reżyserów jest przecież – znany z bardzo katolickich poglądów – Krzysztof Zanussi. Ech, Zanussi… Typowy klecha, układnik, synuś mamusi, lizus… Łe! Poza tym zawsze robił złe filmy. A co ostatnio podobało się panu w polskim kinie? Bardzo polubiłem „Obławę” i „Pokłosie”. Nie znoszę za to Smarzowskiego. Kręci filmy sztuczne, z tezą, z podrzędną psychologią. Nic dobrego. Wygląda na to, że jest pan z polskim kinem na bieżąco. Nic dziwnego. Wiemy, że sam pisał pan scenariusze do filmów o tak malowniczych tytułach jak na przykład „Otello z M2” i „Ortalionowy dziadek”. Panowie, dajcie spokój! To były straszne rzeczy. W ogóle nie znałem się na scenariuszach i wziąłem

tę robotę tylko dla pieniędzy. To dziwne. Jako dziennikarz udowodnił pan, że znakomicie umie operować słowem. Także tym najbardziej wulgarnym. Skąd w panu tak wielka sympatia do przekleństw? Nie jest wcale tak duża, jakby się wydawało. Przeciwnie – mam z nimi coraz większy problem. Wulgaryzmów jest w języku polskim strasznie mało i przez to natychmiast się banalizują. Rzucam tymi „kurwami” i to już się robi bardzo monotonne. Ale lubię przekleństwa, bo pomagają w szokowaniu ludzi. Ma pan jakieś ulubione? „Pizda”. Podoba mi się znacznie bardziej niż „chuj”. Pewnie dlatego, że jestem – a właściwie byłem – heteroseksualny. Zresztą „chuj” też się już zbanalizował, a „pizdą” można jeszcze ludzi oburzyć, sprowokować jakąś reakcję. Na zakończenie chcielibyśmy wrócić na chwilę do pańskich doświadczeń scenarzysty filmowego. Antoni Krauze będzie kręcił niedługo film o Smoleńsku. Czy ma pan dla niego jakąś radę? Tak. Niech zrobi z tego absurdalną komedię w stylu Monty Pythona.

zjawisko 55


WASILEWSKI

emocje są cielesne tekst | URSZULA LIPIŃSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

„WIERZĘ, ŻE ZAWIESZENIE SPOWODUJE, ŻE WIDZ WYJDZIE Z FILMU I GDZIEŚ TĘ HISTORIĘ PONIESIE. ONA Z NIM ZOSTANIE, COŚ SOBIE DO NIEJ DOPOWIE, POSTAWI SIEBIE W SYTUACJI BOHATERA” – MÓWI TOMASZ WASILEWSKI. ZA „PŁYNĄCE WIEŻOWCE” ZDOBYŁ JUŻ GŁÓWNĄ NAGRODĘ SEKCJI EAST OF THE WEST W KARLOWYCH WARACH, NAGRODĘ W GDYNI ORAZ WYRÓŻNIENIE PUBLICZNOŚCI PODCZAS 13. NOWYCH HORYZONTÓW. A WYDAJE SIĘ, ŻE NAJWIĘKSZE JESZCZE PRZED NIM

60 foto

Chciałeś zrealizować „Płynące wieżowce” jako swój debiut, którym ostatecznie stało się „W sypialni”. Jak udało ci się ocalić ten film przed upływem czasu, przed tymi wszystkimi latami, które minęły od momentu napisania scenariusza? Sam film nie był kręcony długo. Moment, kiedy szukałem pieniędzy i producenta, to trwało, a ja też nie myślę pisaniu scenariusza jako o części powstawania filmu. Scenariusz to nigdy nie jest dzieło skończone, nawet w chwili przystępowania do zdjęć mógłbym jeszcze siedzieć i coś w nim poprawiać. Tylko tak pisałbym je do końca życia, bo zawsze coś znajdę. Zawsze coś się zmienia w życiu, co wpływa na scenariusz. Co więc się zmieniło między „W sypialni” a „Płynącymi wieżowcami”, skoro bohaterka twojego pierwszego filmu ucieka od bliskości, a bohaterowie drugiego – desperacko jej poszukują? Myślałem o obu tych filmach i wydaje mi się, że ich bohaterowie są potwornie samotni. Oczywiście, to jak reagują na drugiego człowieka, czyli to o czym wspominasz, że jedni dążą do bliskości, drudzy od niej uciekają – to struktura bohatera, która była potrzebna do zbudowania ich psychologii. Ale łączy ich ogromne poczucie samotności w świecie. Ich uczucia częściej zdradza ich ciało – to, jak się kochają, jak się dotykają – niż słowa. Słowa mają dla mnie znaczenie, ale mógłbym się bez nich obyć. Teraz, poprawiając swój trzeci scenariusz, „Zjednoczone stany miłości”, zauważyłem,


Nowy album że coraz częściej eliminuję dialogi. Mam tam ogromną ilość scen bez słów. Być może dzieje się tak, że jestem i scenarzystą, i reżyserem, czyli w trakcie pisania gdzieś w głowie reżyseruję ten film. Wykreślam słowa, bo w myślach już wiem, jak wyreżyseruję aktora, którego jeszcze nie ma, żeby przekazał to, co chcę w gestach, emocjach. Dlatego tak dużą wagę przyłożyłeś do cielesności w swoim filmie? Ja sam tę cielesność zauważyłem dopiero na zmontowanym filmie, jeszcze zanim ludzie zaczęli mi o niej mówić. Wcześniej w ogóle o tym nie myślałem. Twój pierwszy film też jest bardzo cielesny – już od otwierającej sceny. Emocje są cielesne. Moim zdaniem to, co dzieje się między bohaterami, jest bardzo emocjonalne, ale ukazane z dystansem. Ja jako twórca nie ingeruję i nie manipuluję, żeby wywołać w widzu jakieś dodatkowe emocje. Stawiam kamerę w taki sposób, jakby to były oczy widza. Bez jakiejkolwiek sugestii, jak publiczność ma daną scenę odbierać. To czemu polskie kino boi się cielesności? Nie wiem i nie wiem też, czy się boi. Ja na film patrzę jak na wycinek życia, moje życie jest bardzo cielesne, jest bardzo emocjonalne i nie widzę powodów, żeby to rozgraniczać czy eliminować. Zależy też, co kto chce powiedzieć. Cielesność jest wpisana w młodych ludzi i nie będę ściemniał, że nie uprawiamy seksu. A może ja po prostu wybieram takie sfery naszego życia, nie wiem. Nie robię jednak tego po to, żeby szokować, tylko dlatego, że dla mnie to naturalne. To nie jest cielesność, ale przede wszystkim emocjonalność przez cielesność. Nie zależy mi na tym, żeby umieszczanie takich scen w filmie było spo-

sobem na rozebranie aktora i szokowanie. „Płynące wieżowce” opowiadają o trójkącie. Sylwia kocha Kubę, ale Kuba odkrywa, że pociąga go Michał. Dlaczego dowiadując się o tym, Sylwia tak desperacko pragnie zostać z Kubą? Długo rozmawiałem o tym z grającą Sylwię Martą Nieradkiewicz. Zastanawialiśmy się, czemu ona jeszcze z nim jest i doszliśmy do wniosku, że Sylwia bardzo go kocha. Odejdzie dopiero w momencie, kiedy on ją wypchnie, gdy zostanie wyeliminowana ze związku przez Kubę. Każdy, patrząc z boku na sytuację takiego wielkiego zakochania, powiedziałby Sylwii, żeby puknęła się w głowę. Przecież to, co ona popełnia, jest totalnym masochizmem. Obiektywnie, w momencie zaślepienia miłością, robi się rzeczy nierealne, na które nie pozwolilibyśmy sobie, będąc przy zdrowych zmysłach. Ona nie działa w sposób wyrachowany. Odczuwa niemoc wobec miłości, tkwi w uczuciu.

Dziennik Kapitana cz.I

Z tej niemocy zawiera pakt z matką Kuby? Nie wiem, czy nazwałbym to paktem. Sylwia jest już zmęczona, nie umie wybrnąć z tej sytuacji, jest jej bierną ofiarą. Nie wykonuje żadnego ruchu, to Ewa działa. Patrząc na to obiektywnie, faktycznie można podejrzewać, że obie zawierają pakt, ale emocjonalnie to bardziej próba łapania czegoś, co się kończy lub już się skończyło. Jaki interes ma w tym Ewa, skoro i tak nie akceptowała związku syna z Sylwią? Ewa stworzyła sobie hermetyczny świat, zespolony z Kubą. Teraz próbuje przywrócić poprzedni stan rzeczy, czyli związek syna z Sylwią, bo jego odbudowanie jest ratunkiem dla jej świata. Ona wie, że jeśli Kuba wejdzie w relację z Michałem, to ona go straci, a przy Sylwii będzie potrafiła go zatrzymać. Twój film to fatalna pułapka: intencje i zabiegi każdej z postaci można zrozumieć i przez to zdajemy sobie sprawę, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Dobrego wyjścia, które kogoś nie krzywdzi. To mnie najbardziej fascynuje w kinie i to próbowałem osiągnąć w „Płynących wieżowcach”. Nie chciałem mówić o tym, jaki mam światopogląd i co się z tym wiąże. Chciałem opowiedzieć historię ludzi, jej wycinek – bo film się nie zaczyna ani nie kończy – tak jak jest w życiu. Nie chciałem stać za jednym bohaterem, podtrzymywać jego wizji świata i pozwalać widzowi zrozumieć tylko jego emocje. Życie jest zbyt skomplikowane, żeby tak na to patrzeć. Każdy patrzy na nie z własnego punktu widzenia, nie ma jednej prawdy i jednego poglądu na sytuację. Dla mnie ważne było, żeby widz znalazł się gdzieś po środku.

Zawiera single: Fundamenty, Mistrz! oraz Niech gadają

Na którymś etapie ten film był lżejszy? Nie. Od zawsze kończył się w tak tragiczny sposób? Od początku miałem w głowie takie zakończenie, choć nie wszystkie sceny były w tych miejscach, w których są ostatecznie w filmie. W momencie kręcenia koniec był nieco inny, ale podświadomie dążyłem do tego, żeby wyglądał on tak, jak to się dzieje w finalnej wersji filmu. Od początku miałem więc zrealizowany materiał, pozwalający mi zmontować go w ten sposób. Może kiedyś zrobię film z happy endem. W moim trzecim scenariuszu też go nie ma i na razie interesuje mnie taki rozwój sytuacji, pozostawienie widza w poczuciu nicości. Chociaż uważam, że mój pierwszy film kończy się bardziej optymistycznie, wierzę, że zawieszenie spowoduje, że widz wyjdzie z filmu i gdzieś tę historię poniesie. Ona z nim zostanie, coś sobie do niej dopowie, postawi siebie w sytuacji bohatera. Sylwia będzie żałowała swojego postępowania, kiedy dowie się, co stało się z Michałem? Ale czego ma żałować? Przecież nic złego nie zrobiła. Przynajmniej mnie się tak wydaje. W miłości trudno mówić o winie, wskazywać winnego, ponieważ w tak wielkich dramatach emocje są zbyt silne. Patrzę na tę postać i dla mnie ona wygrała, a zarazem przegrała jak nigdy w życiu. Zatrzymała Kubę, ale go nie ma, jego fizyczna obecność przy niej nic nie znaczy.

GOśCIE: PEZET KAMIL BEDNAREK PABLOPAVO

Już w sklepach! muza 35


LGBT

homo dawniej i dziś tekst | MICHAŁ CHUDOLIŃSKI

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

NA EKRANACH KIN MAMY OKAZJE OGLĄDAĆ DWA SZCZEGÓLNE FILMY – „WIELKIEGO LIBERACE” ORAZ „ŻYCIE ADELI, ROZDZIAŁ 1 I 2”. OBIE PRODUKCJE UKAZUJĄ BINARNE OBLICZA HOMOSEKSUALIZMU – PRZESZŁE I TERAŹNIEJSZE, MĘSKIE I ŻEŃSKIE, PRZECIĘTNE ORAZ Z WYŻSZYCH SFER

„Wielki Liberace”, główne wydarzenie tegorocznej edycji American Film Festival, jest niejako łabędzim śpiewem reżysera Stevena Soderbergha. Skupia się na losach Władzia Valentino Liberace, ekscentrycznego pianisty polskiego pochodzenia, w tym szczególnie jego namiętnej relacji ze Scottem Thorsonem. Liberace został uznany pośmiertnie za ikonę ruchów LGBT, gdy w latach 80. wyszły na jaw skrywany przez niego homoseksualizm oraz uległość do używek. Do tego momentu był uznawany za utalentowanego, choć specyficznego pianistę tworzącego wystawne gale z fortepianem w tle. Jego wieczory muzyczne charakteryzowały się barokowym przepychem i niesamowitą, wirtuozerską grą. Liberace potrafił na fortepianie zagrać wszystko, mimo noszenia na palcach ozdobnych sygnetów i pierścionków, co stanowi nie lada wyzwanie dla muzyka. Soderbergh stworzył film jakby żywcem wzięty z poprzedniej epoki – zachowawczy, idący jasno wytyczonym torem podobnych filmów gender z poprzednich lat, gdy sztuka hardcorowe’a (widoczna szczególnie w kinie artystycznym; charakteryzuje się długimi, niesymulowanymi scenami erotycznymi) nie wpływała tak silnie na kinematografię, jak obecnie. Poprzez taką konwencję oddaje zarówno charakter mówienia o homoseksualizmie, jak i sam sposób bycia queerowców, zwłaszcza celebrytów. Liberace, fenomenalnie zagrany przez Michaela Douglasa, do końca życia skrywał swoje preferencje seksualne, a następnie wirus HIV, który nabył za sprawą przypadkowego seksu. Jego maską była imitacja, którą stworzył wokół siebie – gogusia mającego słabość do błyskotek i kiczu. Obecnie ten wystawny styl jest zawłaszczany przez niektórych gejów i lesbijki jako maska, ubiór w trakcie gejowskich parad. Homoseksualiści mają bowiem świadomość negatywności tego wizerunku. W związku z tym przywłaszczają go sobie, by podkreślić swoją inność i wyjątkowość. Liberace nigdy nie mógł sobie pozwolić na taki coming out, gdyż wiązałby się on ze społecznym ostracyzmem oraz utratą wypracowanego przez długie lata statusu. O ile kontrola społeczna i strach przed opinią publiczną jest wyczuwalny w „Wielkim Liberace”, w „Życiu Adeli” jest on praktycznie niezauważalny. Bojkot nadal istnieje, ale jedynie w skali towarzyskiej, mikro. W dodatku miłość lesbijska w tym filmie rodzi się w erze skrajnej pochwały wolności, gdy dostęp do pornografii jest powszechny a świadomość seksualna rodzi się na bardzo wcze-

58 film

snym etapie życia. Homoerotyzm przestaje być klątwą, nieuleczalną chorobą, a staje się powoli czymś na porządku dziennym. Od aspektów społecznych ważniejsze stają się poszukiwanie własnej tożsamości, której kierunek i kształt nadaje pożądanie. W nim tytułowa Adela lawiruje między hetero a homoseksualizmem, próbując odkryć swoje prawdziwe „ja”. Film tunezyjskiego reżysera Abdellatifa Kechiche’a jest luźną adaptacją niezwykle popularnego we Francji komiksu Julie Maroh pt. „Le bleu est une couleur chaude” („Niebieski to najcieplejszy kolor”). O ile w komiksie podkreśla uwarunkowania społeczne lesbijek i gejów, ich walkę o równouprawnienie, w filmie Kechiche skupia się na cielesności kobiet oraz ich życiu intymnym. Z powodu długich, niecenzurowanych sekwencji z autentycznymi scenami seksualnymi zebrał krytykę zarówno od recenzentów, jak i samej twórczyni komiksu, która wręcz oskarżyła go o uczynienie z filmu pornografii zamiast kina autorskiego. Jak się okazuje jednak, mylnie. Kechiche w „Życiu Adeli” nie chciał przerysować kobiecości ani tym bardziej nie chciał znieważyć lesbijek, tak rzadko ukazywanych zarówno w kinie niszowym, jak i głównego nurtu. W świecie, w którym praktycznie wszystko wolno i trudno czymkolwiek zaskoczyć, uznany reżyser stara ukazać się troski i cierpienia generacji wychowywanej w poczuciu absolutnego liberalizmu, kształtujących swe poglądy bez patriarchalnego bagażu poprzednich generacji. Orientacja przestała mieć już jakiekolwiek znaczenie we współczesności. Liczy się zaś samoświadomość swoich uczuć i bezpośredniość, zawarta w zgodzie ze sobą samym. I za tą namacalność film dostał zresztą w tym roku Złotą Palmę w Cannes. Oglądając dzieła Soderbergha i Kechiche’a jeden po drugim, można zadziwić się, jaki postęp uczyniło autorskie kino zachodnie w obrazowaniu różnych odmian miłości. Nieoczekiwanie spełnia się marzenie Alana Moore’a – komiksowego geniusza, postmodernisty i filozofa kultury zarazem. Autor „Zagubionych dziewcząt” chciał wznieść erotykę oraz pornografię do rangi sztuki uwznioślającej życie. W świecie bez prywatności liczy się bowiem autentyczność, ginąca w sztuczności reklam i neonów. Ta prawda pozwala zauważyć w seksie radość i afirmację życia, niekoniecznie obrzydzenie albo tabu. WWW.HIRO.PL



MUMBLECORE

NARCYSTYCZNI HOCHSZTAPLERZY I PROFANI X MUZY CZY BUNTOWNICY I DUCHOWI SPADKOBIERCY SZLACHETNYCH NEOREALISTYCZNYCH TRADYCJI? A MOŻE PO PROSTU BANDA DZIECIAKÓW BAWIĄCYCH SIĘ W KINO Z GORLIWOŚCIĄ NEOFITY I NAIWNOŚCIĄ LICEALISTY? MUMBLECORE OD DAWNA DZIELI WIDOWNIĘ I KRYTYKÓW

zbyt alternatywni na sundance tekst | JOANNA LIS

Francuscy nowofalowcy, przedstawiciele Nowego Kina Niemieckiego i skandynawskiej Dogmy – w filmowym krwiobiegu od zawsze płynął antyestablishmentowy impuls. Obrazy spod znaku amerykańskiego mumblecore, czyli skrajnie niskobudżetowe, półamatorskie pełnometrażówki o współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatkach z białej klasy średniej, krążące za oceanem w niezależnym obiegu festiwalowym od pierwszej połowy lat dwutysięcznych, też wywodziły się z rozczarowania tym, co zastane i tworzyły opozycję wobec dominującego, często do cna skomercjalizowanego systemu. NIE TYLKO TUPANIE NÓŻKĄ Stanowiły przy tym jednak coś więcej niż tylko wyraz młodzieńczego buntu na miarę XXI wieku – ich powstanie było przede wszystkim przypieczętowaniem kolejnego etapu cyfrowo-internetowej rewolucji i postępującej demokratyzacji mediów oraz – to prawdopodobnie fakt o jeszcze donioślejszym znaczeniu – bezprecedensowym wyłomem w kapitalistycznym modelu robienia kina i dystrybucji filmów. O ile wcześniej wizjonerzy majstrujący przy nowych językach filmowych dokonywali swoich artystycznych poszukiwań na koszt dużych wytwórni, o tyle przedstawiciele mumblecore’u świadomie porzucili Fabrykę Snów jako swój punkt odniesienia i wzięli sprawy w swoje ręce (dosłownie – używali wszak amatorskich cyfrówek). Nie mogło być inaczej – urodzeni w latach 70. i 80. twórcy tacy jak Andrew Bujalski, Aaron Katz, Joe Swanberg czy bracia Jay i Marc Duplass są przecież

60 film

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

przedstawicielami pokolenia, które wychowało się na samodzielnie kręconych, domowych wideo i reality shows w stylu „Big Brothera”, a młodość traciło przed ekranem komputera, pędząc długie godziny na YouTube i MySpace. To wystarczyło, by rejestrowanie każdego momentu swojego życia stało się dla nich obsesją, ekshibicjonistycznym fetyszem i stylem życia w jednym. Swoistą cezurę w rozwoju ruchu stanowi rok 2005. To wtedy na festiwalu South by Southwest w Teksasie – mumblecore’owym mateczniku – zadebiutowały trzy obrazy: „Z wzajemnością” Bujalskiego, „Całowanie w usta” Swanberga oraz „The Puffy Chair” Duplassów. Krytyka od razu dostrzegła ich podobieństwo i zaczęła postrzegać jako jaskółki większego trendu. Wtedy też po raz pierwszy padło hasło „mumblecore” – termin ukuł dźwiękowiec Andrew Bujalskiego, Eric Masunaga, nawiązując do niewyraźnych dialogów w prezentowanych na festiwalu filmach (ang. mumble – mamrotać). Wkrótce potem reżyser użył ironicznego sformułowania w rozmowie z portalem „The IndieWire”. Reszta, jak mówią za oceanem, to już historia. Co ciekawe, zarówno „Z wzajemnością”, jak i „Całowanie w usta” okazały się zbyt alternatywne nawet dla alternatywy i przepadły w kwalifikacjach do najbardziej znanego amerykańskiego festiwalu kina niezależnego w Sundance. NEOSLACKERZY Za pierwsze i wzorcowe dzieło mumblecore

uznaje się film „Funny Ha Ha” Andrew Bujalskiego z 2002 roku. Brak tradycyjnie rozumianej dramaturgii, improwizowany, „rwany” dialog pełen niezręcznych wtrąceń, często zapadająca cisza nabrzmiała od znaczeń, ujęcia rejestrujące w naturalnym świetle zniuansowaną mowę niedoskonałego ciała – to wyznaczniki wypracowanej przez Bujalskiego estetyki na pograniczu dokumentu, reality show i wideobloga. Przede wszystkim jednak reżyser podarował ruchowi jego emblematyczną postać. Główna bohaterka debiutu Bujalskiego, anemiczna i depresyjna biała absolwentka college’u wywodząca się z liberalnej amerykańskiej klasy średniej, stała się figurą symboliczną dla wszystkich filmów ruchu. Dwudziestoczteroletnia Marnie, w którą z wielką subtelnością wciela się amatorka Kate Dollenmayer, na ekranie trochę imprezuje, trochę podkochuje się w swoim kumplu, trochę sama jest obiektem zainteresowania byłego kolegi z pracy. „Trochę” jest tu znamienne: w jej świecie nic bowiem nie jest do końca i naprawdę. Kiedy zabiegający o jej względy przyjaciel podczas kłótni zapyta ją, czego tak naprawdę chce od życia, bez zastanowienia wypali, że nie ma pojęcia. Można powiedzieć, że wszyscy bohaterowie późniejszych filmów spod znaku mumblecore na pewnym poziomie są Marnie – z tą tylko różnicą, że niektórzy życiową pustkę i brak wewnętrznej busoli usiłują czymś zagłuszyć – anonimową bliskością (jak u Katza) czy seksem (jak u Swanberga). Marnie jest tak katatoniczna, że jedyną ekspresją jej libido jest zainicjowanie źle zaadresowanego pocałunku. Wydaje się zresztą, że bierność to u bohaterów WWW.HIRO.PL


mumblecore’u stan chroniczny. Kiedy Charlie, główny bohater „Quiet City” Katza, zwierza się poznanemu na imprezie nieznajomemu, że parę miesięcy temu rzucił pracę, a teraz miota się i szuka swojej drogi, zamiast potępienia słyszy: „Właściwie to robię dokładnie to samo, stary”. W „Hannah wchodzi po schodach” przyjaciele Mike’a śmieją się, że porzucenie pracy to dla niego kolejny krok w drodze do „realizacji niczego”. Obecność Marnie i jej podobnych na dużym ekranie to pewne novum, bo jeszcze do lat 80. młodość w kinie równała się nastoletniości. Odkąd społeczna granica między dzieciństwem a dorosłością znacząco się przesunęła, powstała nisza. Powoli zapełnili ją najpierw prehipsterzy Jima Jarmuscha, a później slackerzy Richarda Linklatera czy wieczni chłopcy Kevina Smitha, ale mimo to dryfujący po obrzeżach rzeczywistości, bezideowi dwudziestoparolatkowie wciąż byli dla większości filmowców grupą niewidoczną i abstrakcyjną, a jeśli już – to często traktowaną nieco pogardliwie i protekcjonalnie. W świecie mumblecore’u życiowa inercja i poleganie na rodzicach są jednak normą i znakiem czasów zarazem i jako takie nie podlegają wartościującej ocenie. Może inni reżyserzy poczęliby bić na alarm i w popłochu pytać o to, czy to kryzys albo internet uczynił z młodych „stracone pokolenie”, czy też są leniwi i pozbawieni ambicji, ponieważ zwyczajnie ich na to stać, bo rodzice zaspokajają ich podstawowe życiowe potrzeby. Samym mumblecore’owcom takie postawienie sprawy było obce. Pod tym względem ruch wniósł do kina nową jakość. Zaczął bowiem prowadzić swój mamrotany dyskurs z pozycji insidera, bez prób patologizacji świata, o którym opowiadał, i bez zabarwionych poczuciem wyższości diagnoz o „współczesnych młodych ogarniętych kryzysem”. Dlatego drugi obraz Swanberga, „LOL”, opowiadający o trzech dwudziestoparolatkach przyklejonych do laptopów i ich problemach w relacjach, pod powierzchnią okazuje się szczerą i bezpretensjonalną próbą zajrzenia w duszę młodych i pod poszewkę ich życia. Nie oznacza to, że Swanberg ogranicza się jedynie do ilustracji. Interpretacja – że najnowsza technologia to w istocie nie dobrodziejstwo, ale źródło cierpień, zarazem proteza i przeszkoda w nawiązaniu autentycznych relacji w realu – choć mocno już wyświechtana, dzięki paradokumentalnej estetyce nie razi moralizatorskim tonem i broni się jako autentyczne świadectwo „z wewnątrz”. NUDA, PANIE, NIC SIĘ NIE DZIEJE Mimo to wielu postrzega mumblecore jako treściową wydmuszkę, a fabularne dłużyzny i nietrzymanie się zasad klasycznej dramaturgii uznaje za przejaw tumiwisizmu twórczego i braku szacunku wobec widzów. Nie bez powodu ruch został przez niechętnych mu krytyków przechrzczony na „mumblebore” (ang. bore – nuda). Zdaniem złośliwców, jeśli „prawdziwe” kino przyrównać do solidnej dziennikarskiej roboty, mumblecore jawi się niczym zachwycony sobą bloger, który robi trzy literówki w pierwszym zdaniu i na każdym kroku doświadcza epifanii – nawet, a może zwłaszcza, kiedy jego myśli nie są szczególnie odkrywcze. Według nich odarty z ideologicznej otoczki mumblecore nie jest w stanie sam się obronić, bo jego początkowo pociągający undergroundowy czar przy uważniejszym oglądzie okazuje się pozbawiony głębszej treści – operowanie banałem świadczy w tym przypadku nie tyle o określonym typie wrażliwości i budowaniu nowego języka filmowego, ile o warsztatowych brakach. Fani ruchu ripostują, że twórczość z mumblecore’ową etykietą grawituje w stronę amatorskich, internetowych filmików jak najbardziej świadomie i z założenia. Ma stanowić bezkompromisową imitację życia w całej jego niesatysfakcjonującej nielogiczności – fabuła nie dąży do puenty, bohater nie znajduje spełnienia, brak dramaturgicznych fajerwerków, konkluzji i happy endu. Znika podział na zwyczajne-niezwyczajne, żadna chwila nie jest ważniejsza od drugiej. Oczekujący tradycyjnej trzyaktówki okraszonej punktami zwrotnymi i kulminacyjnymi czasami rzeczywiście mogą poczuć się, jakby ktoś z nich zakpił. „MAŁE RZECZY WYDAJĄ SIĘ DUŻE, KIEDY…” Aaron Katz w wywiadzie dla „Filmmaker Magazine” przy-

WWW.HIRO.PL

znał, że na spotkaniach z widzami często bywa pytany o to, czy warto robić filmy o niczym, w których jedynie mówi się o robieniu czegoś zamiast to robić, a błahostki urastają do rangi życiowych dramatów. Jego odpowiedź? Rozbrajająco szczera: „Małe rzeczy stają się duże, kiedy zdarzają się tobie”. Narcyzm? Na pozór tak. Jest jednak w tej deklaracji pewna ożywcza odwaga. Mumblecore’owcy bywali krytykowani za to, że zamykają się w swojej białej, heteroseksualnej enklawie niczym w twierdzy. Prawda jest jednak taka, że twórcy ci nigdy nie rościli sobie pretensji do przemawiania w niczyim imieniu i nie chodziło im o nic więcej aniżeli naturalistyczny zapis swojego prywatnego, jednostkowego doświadczenia. Ta skrajna wsobność buduje uczciwy układ pomiędzy twórcą a odbiorcą – ten pierwszy realizuje swoją potrzebę ekshibicjonistycznej autoekspresji, ten drugi zaś – wojeryzmu. Oboje świadomie występują przy tym przeciwko eskapistycznej funkcji kina. Jak ujął to Swanberg w jednym z wywiadów, mumblecore to wyostrzenie i amplifikacja ciemnych, wstydliwych stron naszej osobowości, totalne obnażenie ludzkiej natury w całej jej małostkowości, egoizmie i gnuśności, bezpardonowa, Cassavetowska z ducha konfrontacja z tym, co w nas niechciane, pomijane, przemilczane. Zamiast ucieczki w bajkę – pełen naturalizm. Nie bez powodu przedstawiciele mumblecore’u bywają czasem nazywani „slackavettes”. W STRONĘ MAINSTREAMU Mumblecore’owcom zdarza się też hojnie czerpać z kina gatunków – wiele z nich ma w obrębie ruchu własne odpowiedniki. Istnieje więc mumblegore oraz road mumble w wydaniu braci Duplass (odpowiednio „Baghead” i „The Puffy Chair”) czy mumblenoir i mumble rom-com w wydaniu Katza (odpowiednio „Cold Weather” i „Quiet City”). Jednym z najciekawszych przykładów tego, jak schemat ożywa w mumblecore’owej estetyce, jest twórczość starszej od reszty i nieco od niej osobnej Lynn Shelton (rocznik 1965). Jej „Humpday” – najbardziej kasowa produkcja z etykietką na „m” – to opowieść o dwóch przyjaciołach, odpowiedzialnym żonatym i podróżniku lekkoduchu, którzy, mimo że nie są homoseksualistami, postanawiają wspólnie wystąpić w filmie porno. Historia, która mogłaby swobodnie stać się kanwą kolejnej niewybrednej, slapstickowej komedii, u Shelton broni się jako całkiem zgrabna dekonstrukcja fundamentów kultury „bromance”. Reżyserka bezlitośnie śmieje się w twarz Juddowi Appatowowi, zarazem grając z pojęciem heteronormatywności i znacznie rozszerzając definicję heteryckości. Sprawdzoną formułę odświeża też w „Siostrze twojej siostry” opartej na klasycznej strukturze miłosnego trójkąta pożenionego z komedią omyłek. Ten obraz to już ukłon w stronę mainstreamu – film zrealizowany w konwencji mumblecore, ale z gwiazdami pokroju Emily Blunt i Rosemarie DeWitt. Jeszcze wcześniej na mainstreamową stronę mocy przeszli bracia Duplass ze swoim udanym „Cyrusem” (w rolach głównych Marisa Tomei, Jonah Hill i John C. Reilly) i daremnym „Jeffem, który wraca do domu” (Ed Helms, Jason Segel i… Susan Sarandon!). Niedawno dołączył do nich Swanberg, który przy „Drinking Buddies” pracował m.in. z Olivią Wilde, Jake’em Johnsonem, Anną Kendrick i Ronem Livingstonem. Greta Gerwig, która swoje pierwsze kroki w branży stawiała zarówno u boku Duplassów, jak i Swanberga (zabłysnęła zwłaszcza rolą tytułową w „Hannah wchodzi po schodach”, filmie napisanym wspólnie z tym ostatnim), zdążyła już wystąpić u Woody’ego Allena i zaistnieć w głównym nurcie na tyle, by David Letterman pytał ją, czy pamięta, kiedy była u niego po raz ostatni. Tak więc mumblecore dogorywa. Stara gwardia dojrzewa i powoli opuszcza swoje niezależne pozycje, coraz częściej dając się skusić dużym budżetom i znanym nazwiskom. Duplassi dodatkowo zadebiutują wkrótce w telewizji – po sukcesie Leny Dunham, która również zaczynała od kręconych cyfrówką z ręki opowieści z akademika („Creative Nonfiction”) i historii o swoim nowojorskim życiu po studiach („Mebelki”), HBO najwyraźniej zapragnęło rozszerzyć swoją ekranową ofertę o kolejnych twórców z mumblecore’owego matecznika. O tym, czy wyjdzie im to na zdrowie, przekonamy się już niebawem. Projekt zatytułowany roboczo „Togetherness” ma zadebiutować na antenie stacji w przyszłym roku.

muza 35


SARAH POLLEY

rodzinie przy jrzycie się czujnie tekst | URSZULA LIPIŃSKA

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

CHOĆ CIERPIAŁA W DRAMATACH ISABEL COIXET I PRZYKUWAŁA UWAGĘ U WIMA WENDERSA, ŚWIAT KINA PRZEDE WSZYSTKIM PAMIĘTA SARAH POLLEY JAKO DZIEWCZYNĘ, KTÓRA UCIEKAŁA PRZED ZOMBIAKAMI W „ŚWICIE ŻYWYCH TRUPÓW” ZACKA SNYDERA. JEJ OSOBISTE „HISTORIE RODZINNE” MOGĄ TO ZMIENIĆ „Dlaczego mam takie dziwne, rudawe włosy?” – zastanawiała się przez całe życie nie tylko Polley, ale także całe jej rodzinne otoczenie. Niepodobna do rodzeństwa dziewczynka, jakby wyrwana z innej rodziny, często pytała o to mamę i tatę. Wszyscy obracali jej dociekania w żart. W wieku 11 lat Polley straciła matkę, więc pytanie zadawała już tylko tacie. Aż w końcu mając 33 lata, postawiła kamerę i jeszcze raz zaczęła drążyć tę kwestię. Dopiero wtedy obrazek idealnej rodziny, jaką byli Polleyowie, pękł, ujawniając rysy, tajemnice i wydarzenia szczelnie skrywane przez lata nie tylko przed dziećmi, ale także w pamięci starszego pokolenia w rodzinie. Przede wszystkim to, że Sarah nazywała tatą nie tego mężczyznę, który w rzeczywistości nim był. NIEWYGODNE POZYCJE Polley obawiała się brnąć dalej w prace nad „Rodzinnymi historiami”, obnażając osobiste sekrety swoje i innych członków familii. Nie chciała nikogo stawiać w niewygodnej pozycji. Największy opór czuła przed włączeniem do tej historii siebie i swojej perspektywy. Ale zależało jej też na tym, aby jej historii pierwsza nie opowiedziała prasa, bo wie, że gazety zrobiłyby to bez poszanowania prawdy, manipulując faktami, przyjmując dowolny punkt widzenia. Polley nie chciała, by z jej biografii po prostu wyjęto najbardziej skandaliczny fragment. „Historie rodzinne” utkała z kilku perspektyw i form – mieszając dokument z filmem fabularnym udającym video z jej dzieciństwa. Wszystko uczyniła lekkim kinem o ciężkich problemach i niełatwych konfrontacjach. Rodzinnych komplikacjach, którym członkowie jej rodziny i bliscy z niezwykłą odwagą stawiają czoła przez kamerą. „Dla mnie robienie tego filmu było szokiem, przeżyciem traumatycznym, wypełnionym poczuciem winy i obawami, jaki to wszystko będzie miało wpływ na mojej otoczenie” – tłumaczy autorka. Polley od trzech lat nie zagrała w żadnym filmie, choć wydaje się, że jako aktorka tę największą rolę ma wciąż przed sobą. Parę z jej wcieleń przykuło uwagę – te z „Go” Douga Limana, „Klubu Exotica” i „Słodkiego jutra” Atoma Egoyana, „Mojego życia

62 film

beze mnie” Isabel Coixet. Z całej rodziny Polleyów to właśnie ona zrobiła największą karierę. Zarówno ojciec, jak i matka pracowali jako aktorzy. Poznali się w latach 60., gdy wspólnie grali w spektaklu na jednej ze scen teatralnych w Toronto. Po ślubie Michael rzucił aktorstwo i został agentem ubezpieczeniowym – trzeba było przecież utrzymać rodzinę. Diane zaczęła z kolei pracować jako specjalistka od castingu. Sarah, najmłodsze z piątki ich dzieci, pierwszą rolę, w „Przygodach Barona Munchausena” Terry’ego Gilliama, zagrała mając 9 lat. Trzy lata później jej matka zmarła na raka. MAPA MIŁOŚCI Po latach Sarah wspomina, że wczesna śmierć matki jej nie zaskakuje. „Była szalenie opiekuńczą osobą. Codziennie mieliśmy na stole ciepły obiad i przygotowywany przez nią deser. Nie dziwię się, że przy tak wycieńczającym trybie życia i wymagającej czasu oraz wysiłku trosce o naszą liczną rodzinę odeszła jako pięćdziesięciokilkulatka”. Pustka po śmierci Diane stała się centralnym punktem opowiadania w „Historiach rodzinnych”. Przepytując rodzinę, bliskich i przyjaciół matki, Polley dostrzegła, że wielu z nich mówi o niej, jakby odeszła wczoraj. Jakby wcale nie minęło od tego momentu dwadzieścia lat. Powoli nakreślała sobie także w głowie mapę relacji, w które była za życia zawikłana jej matka. I coraz lepiej łączyła kropki, które doprowadziły ją do wywracającego jej świat odkrycia. Odkrycia, w którym jej matka to osoba, która prowadzi podwójne życie – przez jednych zupełnie nieznane, przez innych – pieczołowicie skrywane. To prywatne śledztwo ukazało także, że świat o którym Polley opowiada w swoim nowym filmie, istniał w niej od zawsze i przewijał się w jej poprzednich produkcjach. „W życiu zawsze nam czegoś brakuje, ten brak po prostu tam jest” – padające w „Take This Waltz” słowa tworzą wyrazisty pomost między tym komediodramatem a „Historiami rodzinnymi”. Dzięki poruszaniu się we wspomnieniach i życiu matki, Polley kontynuuje teraz tę myśl, zauważając, że winę za tę pustkę spychamy na nasze związki i nigdy nie czujemy, że życie jest kompletne, a im

bardziej się starzejemy, tym bardziej postrzegamy tę pustkę jako problem. NIEWYSTARCZAJĄCO DOROSŁA Polley nie ukrywa, że ten film jak nic innego pozwolił jej poznać własną matkę. „Kiedy moja matka umarła, nie byłam jeszcze wystarczająco dorosła, żeby zaakceptować rzeczy, których dowiedziałam się teraz. Wtedy wydawało mi się, że Diane żyje w nieskończonej szczęśliwości. Nawet w smutnych chwilach potrafiła znaleźć radość. Była niezwykle charyzmatyczna, przyciągała ludzi. Taki jej wizerunek miałam w głowie, gdy odchodziła. A teraz mogłam dodać nowe wiadomości do tego obrazka, odkryć, że nie wszystko było w nim tak idealne”. Dzięki „Historiom rodzinnym” Polley – mówiąc górnolotnie – odkryła też swoje powołanie. O aktorstwie mówi, że było czymś, „co robiła w młodości”. Z perspektywy czasu, wydaje jej się bowiem, że tkwi w tym zawodzie coś cynicznego, coś, co nie do końca było rzeczą, której chciałaby poświęcić życie. Aktorstwo raczej na nią spadło, bardziej niż ona je wybrała. „Czuję chemię z reżyserią, wspaniałość kreowania, która jest wielkim przywilejem człowieka. Wydaje mi się, że to droga, którą mogłabym kroczyć przez resztę życia”. Pomiędzy swoimi ulubionymi reżyserami wymie nia Kieślowskiego, Malicka i Bergmana, aczkolwiek mówi, że najbardziej ukształtowali ją reżyserzy z którymi pracowała, przede wszystkim Egoyan. Podkreśla, że jeśli w reżyserii jej nie wyjdzie, ma także skryte marzenie, aby pisać. Na razie poprzestaje na pragnieniu adaptacji książki „Alias Grace” Margaret Atwood, do której niedawno nabyła prawa. Czy „Historie rodzinne” coś zmieniły w jej rodzinie? Nikogo nie skłóciły, nikogo nie odepchnęły. Przeciwnie. Polley dojrzała, że jej pozornie niezwykła historia jest zwyczajna, bo po projekcjach filmu słyszy od widzów ich opowieści – dużo bardziej przejmujące, niecodzienne, wstrząsające. „To mi uświadomiło, że nie tylko ja miałam rodzinne sekrety. Każdy je ma. A ci, którzy są przekonani, że ich nie mają, po prostu nie przyglądają się swojej rodzinie wystarczająco czujnie”. WWW.HIRO.PL


13. Międzynarodowy Festiwal Filmowy

WATCH DOCS Prawa Człowieka w Filmie

Warszawa, 6 - 12 grudnia 2013 bilety bezpłatne

www.watchdocs.pl


OLDBOY

tłumaczone/ przepisane tekst | EWA DRAB

70 film

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE


LUBIMY TO, CO ZNAMY NAJLEPIEJ. Z JEDNEJ STRONY TO WYTARTY FRAZES, Z DRUGIEJ – DOSKONAŁA WSKAZÓWKA DLA HOLLYWOODZKICH WYTWÓRNI W KWESTII TEGO, CZEGO OCZEKUJE PUBLICZNOŚĆ MASOWA. JEŚLI JEDNAK PUBLICZNOŚĆ MASOWA NIE WIE, CZEGO OCZEKUJE, BO WIELKI HIT POWSTAŁ, NA PRZYKŁAD, W KRAJACH AZJATYCKICH, TWÓRCY AMERYKAŃSCY POKAŻĄ, Z CZYM TO SIĘ JE I ZROBIĄ REMAKE, WERSJĘ PRZYKROJONĄ POD STANDARDY ZACHODNIE. TAK JAK SPIKE LEE WE WCHODZĄCYM NA EKRANY „OLDBOYU” NA PODSTAWIE KOREAŃSKIEGO FILMU PARK CHAN-WOOKA Amerykanie rozumieją ideę remake’owania w kategoriach przekładu, a nie w znaczeniu wykorzystywania pomysłów, które były już eksploatowane w filmach odległych czasowo bądź kulturowo, w celu stworzenia nowej wersji pozwalającej na przyjęcie innej perspektywy. Jeśli koncepcja na film okazuje się intrygująca i generuje sukces artystyczny, a najlepiej kasowy, Hollywood potrafi przełożyć określoną historię scena po scenie na znajomy kod językowy i kulturowy, tylko i wyłącznie po to, aby ułatwić odbiór, a nie po to, żeby wchodzić w dialog z oryginałem. Azjatyckie filmy, które zremake’owano właśnie w ten sposób, to przede wszystkim popularne horrory. W słynnym „The Ring” Hideo Nakaty ogromne powodzenie i status hitu japońskiego pierwowzoru doprowadziło do przetłumaczenia materii kulturowej i językowej na warunki amerykańskie. To dlatego, chociaż film był fenomenem ogólnoświatowym, a nie tylko lokalnym, Gore Verbinski nakręcił swoją wersję z rozpoznawalną Naomi Watts w roli głównej. Wiele scen było żywcem przepisanych z oryginału Nakaty. Podobnie działo się w „Oku” Davida Moreau wzorowanym na koreańskim horrorze braci Pang lub w „Nieodebranym połączeniu” Erika Valette, który przerobił na amerykańską modłę film Takashiego Miike. Chyba jednak najciekawszym przypadkiem remake’u jako formy przekładu jest anglojęzyczna wersja „Klątwy” zrealizowana przez… autora japońskiego oryginału, Takashiego Shimizu. To oznacza, że tłumaczeniem przesyconej egzotyką kultury na język nastawionej na prostą symbolikę kultury zachodniej zajął się ten sam twórca, co pozwoliło trafniej zamienić niektóre zachowania na inne, bardziej zrozumiałe. Jednak remake to nie tylko mechaniczne przełożenie filmu na stylistykę kina amerykańskiego. Niektórzy reżyserzy potrafią wykorzystać niekojarzącą się zbyt chlubnie konwencję w celu wykreowania nowej jakości, niezależnie od tego, jakie emocje budzi rezultat. Spośród remake’ów kina azjatyckiego z pewnością w pamięci pozostaje twórcza „Infiltracja”, nakręcona przez Martina Scorsese na podstawie rewelacyjnego „Infernal Affairs” Wai Keung Laua i Alana Maka. Scorsese wybrał bowiem zupełnie inną poetykę niż twórcy z Hong Kongu: enigmatyczność i zagmatwanie azjatyckiego pierwowzoru zastąpił mięsistym kryminałem i intrygą, proponując przy tym zakończenie zmieniające wymowę pierwszego filmu. Te odważne posunięcia mogły nie spodobać się wielbicielom wersji z Hong Kongu, a jednak to właśnie kontrowersyjne decyzje sprawiają, że remake przestaje być kopią, zyskując własny, autorski głos. Podobnie stało się z „Domem nad jeziorem” Alejandra Agrestiego, czyli przeróbką „Il Mare” w reżyserii Lee Hyun-seunga, dysponującą własnym, unikalnym klimatem i wydźwiękiem, jak i „Dark Water” Waltera Sallesa, twórczo rozwijającym psychologiczne wątki japońskiego filmu Hideo Nakaty. Przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że remake filmu azjatyckiego powoli traci na rozpędzie. O ile jeszcze kilka lat temu powstawało wiele amerykańskich wersji azjatyckich przebojów, o tyle teraz, oprócz kopiowania zrealizowanych pomysłów, powstała nowa koncepcja – podkradania reżyserów odnoszących sukcesy, aby kręcili filmy po angielsku i z anglojęzycznymi aktorami. Ta tendencja powstała WWW.HIRO.PL

w kontekście reżyserów europejskich, którzy sprawdzili się na rodzimym rynku, natomiast obecnie dotyczy również twórców z Azji, zwłaszcza z Korei Południowej. To zjawisko najlepiej widać na przykładzie tamtejszych najpopularniejszych na ten moment reżyserów, łączących wysoką wartość artystyczną ze światową rozpoznawalnością, to znaczy Kim Ji-woona, Bong Joon-ho i Park-Chan-wooka. Kim Ji-woon zasłynął wszechstronnością gatunkową i charakterystycznym stylem widocznym zarówno w horrorze („Opowieść o dwóch siostrach”), kinie zemsty („Słodko-gorzkie życie”), jak i w przygodowym westernie („Dobry, zły i zakręcony”). Za namową Hollywood nakręcił anglojęzyczny debiut z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. „Likwidator” nie zrobił jednak furory, chociaż fanom kina akcji teoretycznienie pozostawiał wiele do życzenia. Może jednak prosta, staromodna rozrywka, nawet jeśli mająca swój niepowtarzalny urok i charakter, a polegająca na zrobieniu sensacji w formie współczesnego westernu, nie wystarcza, aby usatysfakcjonować tych, którzy oczekiwali po Kim Ji-woonie większej wnikliwości chociażby w kwestii konwencji, jak również bohaterów. Lepiej, chociaż na pewno nie pod względem finansowym, na rynku anglojęzycznym wystartował Bong Joon-ho, autor balansujących na granicy między przemocą, czarnym humorem a kryminałem „Zagadek zbrodni”, bawiącego się konwencją monster movie „The Host – Potwór” i mocnego dramatu „Matka”. Jego „Snowpiercer” stanowi sam w sobie przekład kulturowy, bo jako ekranizacja francuskiego komiksu łączy na ekranie dwa aktorskie światy, stawiając na pierwszym planie Chrisa Evansa i Song Kang-ho. Trzecie nazwisko z podium koreańskich reżyserów tyczy się i remake’ów, i anglojęzycznych debiutów azjatyckich twórców. Park Chan-wook nakręcił bowiem doskonale przyjętego i estetycznie wycyzelowanego „Stokera”, psychologiczny thriller z zagadką kryminalną w tle, w którym główną rolę zagrała Mia Wasikowska, pokazująca się od zupełnie innej – mroczniejszej – strony. Reżyser nie porzuca charakterystycznego dla siebie stylu, łącząc piękne ujęcia ze spojrzeniem w głąb pokrętnej ludzkiej natury poprzez wysmakowaną opowieść o wyzwoleniu spod arbitralnie narzuconych zasad życia społecznego. Precyzja w warstwie wizualnej i historia próbująca rozwikłać tajemnice ludzkiej psychiki to również cechy brutalnej i wstrząsającej Trylogii Zemsty, której zwieńczenie stanowi zremake’owany przez Spike’a Lee „Oldboy”. W wersji Park Chan-wooka film poruszał się w obszarach silnie oddziałujących emocjonalnie i trudnych do przedstawienia ze względu na ich moralną dwuznaczność. Czy Spike Lee, twórca niezależny i zaangażowany, stworzył wariację na temat tragicznego losu głównych bohaterów, pochłanianych przez pragnienie odwetu, czy nakreślił jedynie kopię tego, co widzieliśmy u Koreańczyka? Na pewno zubożył historię o wątek kazirodztwa, bo kultura zachodnia gorzej radzi sobie z tabu niż azjatycka (podobnie jak w wypadku „Pożegnań” Yojiro Takity, w których Amerykanów zaskoczyła bezpośredniość opowiadania o śmierci). A remake to przecież przede wszystkim narzędzie do robienia pieniędzy, więc wszelkie elementy mogące odstraszyć publiczność są niewskazane.

NAJDROŻSZA

R O S Y J S K A

PRODUKCJA

ZNAKOMITE

EFEKTY SPECJALNE

JEDNO METRO TYSIĄCE ISTNIEŃ...

W KINACH OD 6 GRUDNIA

muza 35


RJD2

MORE IS THAN ISN’T

ELECTRICAL CONNECTIONS 8/10 Krohn zachował wszystko to, za co kochaliśmy hiphopowych kolażystów pokroju Cut Chemista czy DJ-a Shadowa, a więc głód oryginalnego sampla i olbrzymią precyzję wykonania. Z drugiej strony, stopniowo wplatał w nagrania całą baterię instrumentów, ze swoim głosem włącznie, by na piątym, solowym „More Is Than Isn’t” pozwolić sobie na wszystko. Znajdziemy tu mnóstwo niebanalnego funka, soul z lat 60. i ten hipsterski, jazz, psychodeliczną elektronikę, przester starej rockowej gitary, cytaty z muzyki świata czy nawet szczyptę klasyki. W „A Lot of Night Ahead of You” klawisze zabierają nas w kosmos, perkusja za to dociska do ziemi. „Descended from Myth” prowadzi od rozhulanych dęciaków do syntetycznych pasaży, dorzucając po drodze plemienne bębnienie, i uwierzcie, przejścia są perfekcyjne. Nieregularne „Milk Tooth” zdradza, że RJD2 nawet w chaosie ma porządek. Starsi fani też mogą być spokojni – filmowych, pełnych akcji numerów-wizytówek nie zabrakło. Jest eklektycznie, ale nie ekscentrycznie. MARCIN FLINT

MGMT MGMT

COLUMBIA 6/10 Po tym, co można było usłyszeć na „Congratulations”, przeczuwałem, że zespół z Brooklynu nie wróci już do tego, czym czarował słuchaczy na debiutanckim „Oracular Spectacular”. To o tyle smutne, że gdyby nie ich pierwsze dokonania, w obecnej formie raczej nie mieliby szans zaistnieć jako indiepopowa gwiazda. Nowa płyta wydaje się być jeszcze bardziej eksperymentalna od poprzedniej, niestety w negatywnym tego słowa znaczeniu. Panowie wyciągneli na pierwszy plan wyjątkowo niemainstreamowe brzmienia syntezatorów i zagłuszyli nimi rozmyte wokale. Wydaje mi się, że zespół zatracił się nieco w poszukiwaniu nieszablonowych rozwiązań i zapomniał, że to właśnie przystępna muzyka pop zapewniła im sukces w poprzedniej dekadzie. Melodie wciąż tam są, niekiedy nawet bardzo dobre, jednak ciężkie dla ucha brzmienia nie mają już nic wspólnego z hitami takimi jak „Kids” czy „Electric Feel”. Płyta zatytułowana po prostu „MGMT” nie jest zła. Jest za to mało przystępna. BARTŁOMIEJ LUZAK

66 recenzje

EDIE BRICKELL NINE INCH NAILS PIXIES EP-1 & STEVE MARTIN HESITATION MARKS LOVE HAS COME FOR YOU

COLUMBIA 8/10

SELF-RELEASED 3/10

Edie Brickell dziś jest troszkę zapomniana. I troszkę z własnej winy, bo od kiedy pojęła za męża Paula Simona (tak, tego Paula Simona) i postanowiła poświęcić się rodzinie, nie wydała za dużo. „Love…” to dopiero trzecia solowa płyta od momentu powrotu na scenę. Płyta, która wychodzi ciutkę za późno, bo doskonale nadawałaby się na lato. Jest to bowiem folk i country tak pogodne i słoneczne, że i hikikomori z pokoju by wyciągnęło. Co nie znaczy, że jest sowizdrzalsko głupawe. Na albumie znajdziemy i kilka cieni, i kilka smutków. Wszystkiemu temu pięknie przygrywa wirtuoz banjo, Steve Martin, przez co album ma jakiś wręcz bluegrassowy sznyt. Ale bluegrassem nie jest – nie ta struktura, nie ta rytmika. Dużo dobrych kawałków, na czele z zamykającym album „Remember Me This Way”. Rzetelne i urocze do bólu. Konkret. Brickell świata nie zmieni, ale niech wyda jeszcze kilka tak udanych płyt. Dobrych piosenek nigdy dość. PAWEŁ WALIŃSKI

Po nieprzyjemnym rozstaniu z Interscope i dwoma albumami udostępnionymi za darmo, Trent Reznor znów wydaje płytę pod szyldem majorowej wytwórni. Fani obawiali się jednak nie tylko o to. W końcu po drodze muzyk zdążył zdobyć Oscara za muzykę do „The Social Network”, ożenić się i wraz z małżonką założyć nowy projekt pod nazwą How To Destroy Angels. Z tego miejsca jednak uspokajam: wbrew pozorom szczęście i sukcesy nie wpłynęły negatywnie na „Hesitation Marks”. Mimo że do tej pory NIN czerpali inspiracje raczej z emocji negatywnych, okazuje się, że dobra passa równie dobrze wpłynęła na muzyczną płodność Reznora. Na płycie słychać co prawda łagodzące cały materiał wpływy How To Destroy Angels oraz współpracy z Atticusem Rosem i Alanem Moulderem, jednak słucha się tego naprawdę dobrze. W porównaniu do wydanego w 2008 roku „The Slip” jest zdecydowanie bardziej elektronicznie. Żywe perkusje o wiele częściej zastępują automaty, a i gitary pojawiają się o wiele rzadziej. Nie jest to powrót na miarę QOTSA, ale udany. BARTŁOMIEJ LUZAK

Pomijając pojedyncze strzały („Bam Thwok”, „Ain’t That Pretty At All” i tegoroczny singiel „Bagboy”), „EP-1” z czterema premierowymi utworami to pierwsze wydawnictwo legendarnego zespołu z Bostonu od 22 lat. Tym większa szkoda, zwłaszcza w roku fantastycznych powrotów, że tę małą płytkę da się opisać, korzystając wyłącznie z refrenu „Nie słuchać przed 2050” Łony: „Proszę dziadka, mam pytanie, dziadek pozwoli/ Powiedz, jak ty mogłeś wszystko tak spierdolić”. Jeden z najważniejszych zespołów rockowych wszech czasów, bez swojej słynnej basistki Kim Deal nagrywa materiał na granicy kompromitacji. Przecież ten science fiction surf, „Andro Queen” to prawdopodobnie najgorszy numer w ich dorobku, „Another Toe” jest jak upadek Weezer w pigułce, „Indie Cindy” zaczyna się jeszcze względnie frapująco, ale tylko po to, by wyewoluować w zupełną błahostkę, a „What Goes Boom” świeci najwyżej odbitym światłem „Bossanovy”. Naprawdę łamie mi serce to, że ulubiony zespół próbuje wydymać mnie za walutę. MAREK FALL

ROUNDER 6/10

WWW.HIRO.PL


CLASSIXX

HANGING GARDENS INNOVATIVE LEISURE 7/10

Po kilku latach konsekwentnego budowania swojej pozycji singlami i dobrze ocenianymi remixami, Classixx postanowili wypuścić albumowy debiut. Michael David i Tyler Blake z jednej strony pokazują, że mają wyjątkowy dar do pisania chwytliwych melodii i ubierania ich w disco ciuszki, ale z drugiej – udowadniają, że albumowy format niekoniecznie przystoi do tego typu muzyki. To, co przy krótkim odsłuchu zachwyca, na dłuższą metę zaczyna nużyć. Pomijając ten zarzut, dostajemy porcję dobrze sklejonych piosenek, w których można się dopatrywać inspiracji zarówno latami 80., jak i 00. Teraźniejszość miesza się z przeszłością w równych proporcjach, kierując skojarzenia w różnych kierunkach. W wyluzowanym „I’ll Get You” show kradnie Jeppe, a „Holding On” to przebojowy french house. Nie zabrakło również nostalgii, której dostarcza „Long Lost”. To uczucie może towarzyszyć szczególnie zimowym odsłuchom albumu odsyłającym do wakacyjnych wspomnień. JAN PROCIAK

PLANET ANM X ELJOTSOUNDS

SOUNDQ

PMM

BARBARIANS

ZATRZYMAĆ GNIEW

O ilu polskich bedroomowych projektach muzycznych słyszeliście w ostatnim czasie? Właśnie. Zbyt mało się mówi o artystach, którzy w pocie czoła, dzieląc miejsce w sypialniach wraz z instrumentami i laptopami, budują aranżacje na wymarzone debiutanckie krążki. Tymczasem krakowski zespół sformowany przez Kubę Kubicę, za sprawą wydanego w maju albumu, ma szansę znaleźć się w gronie tych, do których w przyszłości będziemy porównywać dokonania innych młodych artystów. Płyta, za sprawą takich perełek jak tytułowy „Barbarians”, „Cargo Planes”, „Beatrice” czy „The Ritual”, staje się mocnym tytułem na polskiej scenie muzyki synthpopowej, zabarwianej zarówno gitarowymi brzmieniami indie, jak i śmiałymi eksperymentami z elektroniką. Mimo drobnych potknięć w „Ronnie” czy „Lizard Skin”, materiał, koprodukowany przez Dana Bergstranda, pozbawiony jest specyficznej „polskiej brzmieniowej maniery” i prezentuje się przyjemnie ciepło i spójnie. Warto się zapoznać z tą płytą. I mówić o niej. Wszystkim! DAMIAN WOJDYNA

No, to PROSTO z a c z ę ł o jesienno-zimową ofensywę. Przed nami jeszcze płyta Sokoła i Marysi Starosty, natomiast już ukazał się nowy album PMM. Czwarty – a trzeci pod banderą obecnego labela – wspólny krążek Węża i Głowy to kolejna dawka szorstkiego, dojrzałego rapu. „Zatrzymać gniew”, podobnie jak poprzednia płyta „Poza horyzont”, została w całości wyprodukowana przez O.S.T.R.-a (ze wsparciem duetu Killing Skills). Ponownie jest refleksyjnie i ciężko, z ponownie małymi wyjątkami. Bo choć „Za późno na miłość” z Ras Lutą nie przebije raczej zeszłorocznego „Wstawaj” z Grubsonem, potencjał hitowy ma i basta – tak samo jak bangerowe „Moi ludzie są tu”, w którym gościnnie nawinął Ero z JWP. Ciekawie wyszło również międzypokoleniowe „Pewnego razu w Szczecinie”, do którego gospodarze zaprosili starego wyjadacza Łonę i młokosa Bonsona. O rzeczach absolutnie poważnych (wspomnienie ojca Głowy w zamykającym płytę „Ostatni dzień 2”), rzadziej o mniej poważnych – zawsze jednak konkretnie. Dobra robota. JACEK BALIŃSKI

WYTWÓRNIA ŚWIATOWA 7/10

ARCTIC MONKEYS

PROSTO 7/10

GOLDFRAPP TALES OF US

PAS ORIONA

AM

MUTE 8/10

Wydanie płyty pod szyldem jednej z najbardziej liczących się polskich wytwórni powinno być całkiem niezłym powodem do nagrania czegoś pozytywnego nawet dla kogoś, kto już dawno został zaszufladkowany jako „smutny raper”. Planet ANM zaatakował jednak po raz kolejny krążkiem, z którego warstwy tekstowej przebija żal, niezrozumienie, pesymizm i niemożność bycia z wyśnioną Jekateriną, symbolizującą w jego twórczości kobietę idealną. Na dłuższą metę taka konwencja byłaby dla słuchaczy nie do zniesienia, gdyby nie to, że reprezentant Pol Haszu zaczął śmielej eksperymentować z flow oraz wykorzystywać w pełni możliwości bardzo niskiego, jak na polską scenę, głosu. Zmieniły się także bity – klasyczne kompozycje z „Sygnału” zostały zastąpione przez nowoczesne i doskonale brzmiące produkcje słabo kojarzonego do tej pory Eljota, który tym samym otworzył sobie kilka nowych furtek. Nie mam wątpliwości, że dzięki takim materiałom emocjonalny rap nadal będzie znajdował gorących orędowników w naszym kraju. KRZYSZTOF NOWAK

Rock’n’rolla nie da się oszukać. Kiedy Jack White nagrywa w tym samym studiu, co Billy Childish, aby o s i ą g n ą ć podobne brzmienie, zapomina, że Childish uwija się z sesją całego albumu w czasie, jaki jemu samemu jest potrzebny do nastrojenia gitary. Z Arctic Monkeys jest trochę podobnie. „AM” to całkiem wysokiej jakości stylizacja, ale… nadal jedynie stylizacja. Dawne cudowne dzieci wyspiarskiej gitariady dorosły na tyle, by na piątym longu objąć szerokim zamachnięciem całe bogactwo prostego łojenia. Garażowy sznyt, hardrockowe solówki, rhythm’n’bluesowy puls, psychodeliczne błogości i radiowe melodie połączone zostały w sposób zdolny ruszyć zarówno indie-młódź, jak i starych dziadów, dla których wyrocznią pozostaje The Who / Black Sabbath / Velvet Underground (niepotrzebne skreślić). Przyzwoite, choć nieporywające piosenki mają jednak tę wadę, że są tylko fantomem przyświecających im inspiracji. Trochę zbyt ładnym i wygładzonym. A zatem gdzie tu rock’n’roll? SEBASTIAN RERAK

Na swojej najnowszej płycie brytyjski duet – Alison Goldfrapp i Will Gregory – chowa do szafy roztańczone syntezatory i wszystkie kolorowe elektroniczne zabawki. W ich miejsce pojawia się za to delikatna akustyczna gitara, melancholijne brzmienie fortepianu i smutek instrumentów smyczkowych. Zaskoczenie? A jakże! Zespół, który przyzwyczaił nas w ostatnich latach do dynamicznych muzycznych podkładów, tym razem opuścił parkiet, udając się na długi, samotny spacer ulicami spowitego we mgle miasta. „Tales of Us” ma wybitnie minimalistyczny, halucynogenny charakter. Zanurzone w emocjach utwory kołyszą się delikatnie na granicy ciszy, tworząc baśniowy, poetycki klimat. Wchodząc w świat Goldfrapp, przekraczamy jednocześnie granicę realnego świata, paradoksalnie czując niepokój i podniecenie, napięcie i błogość. Ta gra kontrastów działa niesamowicie na wyobraźnię i każe powracać do tego albumu wielokrotnie. Idealna rzecz na długie zimowe wieczory. KAMIL DOWNAROWICZ

APTAUN 8/10

WWW.HIRO.PL

DOMINO 6/10

recenzje 67


HISTORIE RODZINNE REŻ. SARAH POLLEY

PREMIERA: 15 LISTOPADA 8/10 Po obejrzeniu filmu Sarah Polley dwa razy zastanowimy się zanim otworzymy zakurzoną szufladę z rodowymi pamiątkami. Rozwój wypadków z „Historii rodzinnych” przekracza możliwości bujnej wyobraźni scenarzystów „Mody na sukces”. Oto znana aktorka i autorka filmów dowiaduje się pewnego dnia, że stanowi owoc pozamałżeńskiego romansu, a jej matka poważnie rozważała poddanie się aborcji. Podjęta po usłyszeniu tych rewelacji decyzja o realizacji filmu dokumentalnego nie ma jednak nic wspólnego z prymitywną żądzą odwetu. Polley nie próbuje traktować kinowego ekranu jako sądowej wokandy bądź łamów brukowca. Zamiast oskarżać członków swojej rodziny, próbuje zrozumieć ich motywacje, a ujawnienie sekretów z przeszłości traktuje jako pretekst do zacieśnienia więzów z najbliższymi. Jednocześnie jednak Polley nie stara się bagatelizować niedawnego odkrycia ani umniejszać jego wpływu na całe swoje życie. Kanadyjska autorka znajduje doskonały sposób na poradzenie sobie z zaskakującymi faktami. W „Historiach rodzinnych” zaklina swoją przeszłość w ramy opowieści i traktuje potencjalną traumę jako pretekst do stworzenia fascynującej narracji. PIOTR CZERKAWSKI

KAMERDYNER

ANI SŁOWA WIĘCEJ

REŻ. LEE DANIELS

REŻ. NICOLE HOLOFCENER

PREMIERA: 26 GRUDNIA 5/10

PREMIERA: 29 LISTOPADA 6/10

Czytanka, w miarę urocza, z historii przemian społeczno-obyczajowych Ameryki w XX wieku, oglądanych z perspektywy tytułowego bohatera, pracownika służby w Białym Domu. W filmie Lee Danielsa wiatr przemian jest wyjątkowo łagodny. Reżyser opowiadając o drodze do desegregacji, jedynie wspomina o milowych krokach Martina Luthera Kinga czy członków Ruchu na Rzecz Praw Obywatelskich. Ale i tak to oni zasługują w filmie na łatkę rewolucjonistów, jeśli przymierzyć ich do Cecila Gainesa (Forest Whitaker), zwolennika pracy u podstaw. To właśnie dzięki solidnemu i uczciwemu wykonywaniu swoich obowiązków w Białym Domu Cecil zostanie uznany przez samego Ronalda Reagana za równego sobie i wliczony przezeń w poczet rodziny. W tej skrojonej pod Oscara produkcji czarne jest czarne, a białe – białe za każdym razem, kiedy mówi się o czymś innym niż kolor skóry bohaterów. . ARTUR ZABORSKI

Bohaterowie Holofcener dojrzewają razem z reżyserką, z filmu na film są coraz starsi, ale tylko jeśli porównamy ich metrykę. Problemy, które zawracają im głowę, są odporne na upływ czasu. Bo czy można wejść w wiek, kiedy możliwe staje się budowanie relacji z innymi ludźmi bez szwanku? Czy można zdobyć doświadczenie i narzędzia umożliwiające dotarcie do drugiego człowieka, poznanie go i zrozumienie? Holofcener znów nie ma co do tych kwestii wątpliwości. Z relacjami trzeba obchodzić się jak z jajkiem – zdaje się mówić – jeden niezdarny ruch i można wszystko stracić, niezależnie od tego, czy stawką są związki partnerskie, przyjacielskie, czy rodzinne. Dużo tu gorzkiej prawdy, sporo pesymizmu, ale Holofcener nie byłaby sobą, gdyby w końcu nie pochyliła się nad swoimi bohaterami. Jednak widz podskórnie czuje, że chociaż im odpuszcza, sama zostaje z nierozwiązanymi problemami, dlatego zapewne niedługo znów do nich wróci. ARTUR ZABORSKI

68 recenzje

WWW.HIRO.PL


GRA ENDERA REŻ.: GAVIN HOOD

PREMIERA: 31 PAŹDZIERNIKA 5/10 Reżyserowi udało się stworzyć przeciętne kino rozrywkowe. Nie jest co prawda równie sztywne i głupiutkie co saga „Zmierzch”, ale nie grzeszy też szorstkością książkowego oryginału. Treningi dzieci będących jedyną nadzieją wobec inwazji obcych są zajmujące, podobnie jak wielkie bitwy w odległej galaktyce. Fabularnie jednak jest zbyt płytko – postacie pozbawione są wyjątkowości. Ich charakteryzacja trąci zaś stereotypowością podyktowaną przez konwenanse blockbusterów. Szczególnie tytułowy Ender nie jest bohaterem, z którym moglibyśmy się utożsamić. To od początku uzdolniony przywódca, któremu wszystko się powodzi. Nie ma prawdziwych wyzwań, które wymagałyby od niego poświęcenia C i skosztowania porażki. Stąd trudno przejąć się jego losem. Jest zbyt perfekcyjny i przesłodzony, tak jak i cała ekranizacja. Można było po niej oczekiwać ciekawej, M inteligentnej space opery zahaczającej o motyw dziecięcych krucjat oraz ułudy w polityce historycznej, z całą brutalnością. W rezultacie jednak dostajemy tyY powy spektakl science fiction skierowany do nastolatków, któremu zabrakło duszy. Można przez to zrozumieć, dlaczego Card ostatecznie odciął się od filmu. CM MICHAŁ CHUDOLIŃSKI MY

CY

CMY

K

POWTÓRNIE NARODZONY REŻ. SERGIO CASTELLITTO PREMIERA: 22 LISTOPADA 7/10

Pietro, nastoletni syn Włoszki Gemmy, wstydzi się swojego paszportu. Gdy ludzie pytają go, dlaczego urodził się w Sarajewie, odpowiada, że przez pomyłkę. To zdanie dobrze odnosi się do drogi, jaką wybrał reżyser Sergio Castellitto w budowaniu opowieści o pięknych pragnieniach i silnych uczuciach zgaszonych okrucieństwem wojny. Zabijanie jest pomyłką, z tym że nikt nie wstydzi się tego tak jak Pietro miejsca urodzenia. Jednak fabuła „Powtórnie narodzonego” nie ogranicza się do wojennej sensacji i słusznych, ale wyświechtanych, frazesów. To prawda, Castellitto wykorzystuje prostą historię: bohaterka jedzie z synem do Bośni, aby pokazać mu jego korzenie, a jednocześnie ponownie przeżywa historię swojego życia – pierwszą wizytę w Sarajewie, płomienną miłość do fotografa Diega, ich bezowocne starania o dziecko, dramat wojny serbsko-bośniackiej. Ale mimo połączenia często eksploatowanych w kinie wątków, Castellitto ma w ręce asa. Potrafi bowiem wywołać emocje, głównie za sprawą aktorstwa Penélope Cruz, jak i sprawnie operuje przeciwieństwami – dziecko zrodzone z mroku wojny jest jak światło nadziei w ciemnym tunelu. EWA DRAB


tekst

| JĘDRZEJ BURSZTA

GRA ENDERA Orson Scott Card

wyd.: Prószyński i S-ka 8/10 Do kin wchodzi długo oczekiwana ekranizacja jednej z najbardziej cenionych powieści science fiction, warto więc z tej okazji sięgnąć po literacki oryginał. W ostatnim czasie sporo o Orsonie Scottcie Cardzie mówiono w kontekście jego homofobicznych wypowiedzi (sprzeciwia się małżeństwom jednopłciowym); w sumie to nic nowego, bo autor „Gry Endera” od lat znany jest jako ultrakonserwatywny komentator, wychwalający amerykański imperializm i kierujący się w życiu zasadami mormonizmu. W tym wypadku warto jednak oddzielić postać twórcy od dzieła. „Gra Endera” zasłużenie okopuje najwyższe miejsca we wszelkich fantastycznych rankingach. To opowieść o genialnym dziecku, które zostaje wysłane do akademii wojskowej, w której wraz z rówieśnikami przechodzi wyczerpujące szkolenie z zakresu taktyki. A wszystko po to, aby zmierzyć się z Robalami, pozaświatowymi obcymi szykującymi się do inwazji na Ziemię. Naturalnie powieść w istocie opowiada o znacznie donioślejszych rzeczach, umiejętnie godząc dociekania etyczno-filozoficzne z intrygującą fabułą, dużo mądrzejszą, jak się zdaje, od osoby twórcy.

SZCZĘŚLIWA ZIEMIA Łukasz Orbitowski wyd.: Sine Qua Non 8/10

W swojej nowej powieści Orbitowski jednoznacznie porzuca etykietkę pisarza grozy, która od jakiegoś czasu zdaje się go krępować. Nic dziwnego – posługując się chwytliwymi uproszczeniami, łatwo jest zdyskredytować twórczość tego utalentowanego pisarza, który rozwija się z książki na książkę, nieustannie doskonaląc styl i poruszaną tematykę. „Szczęśliwa ziemia” to powieść z kluczem, mieszcząca w sobie kilka odmiennych narracji. Ostatniego dnia lata piątka przyjaciół, mieszkających na sennej dolnośląskiej prowincji, schodzi do podziemi zrujnowanego zamku, gdzie dochodzi do tajemniczego, nie do końca jasnego wydarzenia. Autor ukazuje dalsze losy dorosłych już bohaterów, związanych brzemieniem wstydliwego sekretu. Orbitowski kreśli portrety pełnokrwistych ludzi – każdy ponosi w życiu klęskę, czy to za sprawą złego wyboru, nieszczęśliwego ulokowanego uczucia, pogoni za nieosiągalnymi dobrami, czy wreszcie pogodzenia się z przeciętnością codziennej egzystencji. „Szczęśliwa ziemia” porusza: to opowieść o pokoleniu dzisiejszych trzydziestokilkulatków, którzy w wizji pisarza predestynowani są do przegranej. Pesymistyczna, niepokojąca, zastanawiająca powieść.

DOKTOR SEN Stephen King

wyd.: Prószyński i S-ka 7/10 Decyzję, żeby po trzydziestu sześciu latach powrócić do jednej z najbardziej znanych powieści i napisać jej bezpośredni sequel, można było odebrać jako ostateczny dowód na wyczerpanie się talentu Stephena Kinga. Koniec mistrza grozy wieszczono już wielokrotnie – wszystkich zainteresowanych mogę jednak uspokoić, że „Doktor Sen” to kolejna solidna powieść w dorobku amerykańskiego autora. Kontynuacja „Lśnienia” (co ciekawe, powieści mniej chyba znanej od kultowej adaptacji Kubricka) to jednocześnie powrót Kinga do konwencji horroru. Danny Torrance wyszedł cało z wydarzeń rozgrywających się przed laty w hotelu Panorama, ale przeszłość nawiedza go nawet kilkadziesiąt lat później. Zmagając się – jak ojciec – z chorobą alkoholową, po latach błąkania osiada wreszcie w małym miasteczku w New Hampshire. To oczywiście ukochany „świat przedstawiony” Kinga: zapyziała dziura zamieszkana przez dobrodusznych mieszkańców, którzy w życiu kierują się nade wszystko zdrowym amerykańskim rozsądkiem. „Doktor Sen” jest jednak wypełniony makabrą i grozą, postaciami o paranormalnych zdolnościach, poczciwymi staruszkami i tradycyjnie złowrogimi prawie-że-nieśmiertelnymi czarnymi charakterami. King w formie – nie odkrywa może niczego szalenie nowatorskiego, ale we współczesnym literackim światku to już zadanie dla innego pokolenia. Bać się, ale nie czytania.

WWW.HIRO.PL



KILLZONE: NAJEMNIK

SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS VITA 9/10

BEYOND: DWIE DUSZE SONY COMPUTER ENTERTAINMENT PS3 8/10

D AY S A R E G O N E

GRAND THEFT AUTO V ROCKSTAR GAMES PS3, X360 10/10

Przenośna konsola PlayStation Vita doczekała się wreszcie naprawdę wielkiego tytułu. „Killzone: Najemnik” okazał się bowiem nie tylko najlepszą pierwszoosobową strzelaniną, jaka kiedykolwiek ukazała się na przenośnych platformach do gier, lecz także jedną z najlepszych i najładniej wyglądających produkcji na konsolce Sony. W grze wcielamy się w rolę tytułowego najemnika, zaś akcja toczy się w świecie przyszłości, w którym trwa wojna pomiędzy galaktycznym sojuszem ISA a Imperium Helghan. Po raz pierwszy w historii serii bohater podejmuje się misji zlecanych przez obie strony konfliktu. Kampania dla pojedynczego gracza podzielona jest na kontrakty, za które otrzymujemy pieniądze potrzebne do nabywania nowych rodzajów broni (strzelby, karabiny, wyrzutnie rakiet itd.) oraz śmiercionośnych gadżetów, takich jak powłoka zapewniająca niewidzialność czy dron oznaczający wrogów na mapie. Warto dodać, że zadania wymagają nierzadko cichej infiltracji, co znacznie uatrakcyjnia zabawę. Ponadto twórcy gry zadbali także o tryb multiplayer przez internet, zawierający ciekawy typ meczów, w których dynamicznie zmieniają się cele rozgrywki. Na dużą pochwałę zasługuje także fantastyczna oprawa graficzna wsparta dobrym udźwiękowieniem, w tym profesjonalną pełną polską wersją językową.

„Beyond: Dwie Dusze” to najnowsza produkcja francuskiego studia Quantic Dream, na którego czele stoi David Cage – twórca znany z bardzo nietypowego podejścia do elektronicznej rozrywki, w swoich grach stawiający przede wszystkim na realizację wizji interaktywnego filmu. Dlatego też do prac nad „Beyond” zaangażowano parę cenionych aktorów – Willema Dafoe oraz Ellen Page, nominowaną do Oscara za rolę w „Juno”. Page wcieliła się w postać głównej bohaterki gry, Jodie Holmes, dziewczyny, której od urodzenia towarzyszy niewidzialna nadnaturalna istota, rodzaj ducha o imieniu Aiden, złączony z nią energetyczną nicią. Sama gra stanowi zbiór epizodów z życia Jodie, obejmujących dzieciństwo, okres dojrzewania i dorosłość. Przedstawiona w nich historia to przyjemna, choć niestety momentami niepozbawiona banału, skłaniająca do refleksji o relacjach międzyludzkich opowieść o osobie, która czuje się samotna ze względu na swoją inność. Rozgrywka opiera się zaś najczęściej na rozwiązywaniu różnorakich problemów przy pomocy Aidena oraz na licznych, nieco zbyt prostych, animowanych interaktywnych przerywnikach, w których należy wciskać odpowiednie przyciski na padzie. Na plus gry należy zaliczyć fantastyczną oprawę graficzną i pełną polską wersję językową, z Małgorzatą Sochą w roli głównej.

Osiemset milionów dolarów zarobione w zaledwie 24 godziny od premiery. Wpis w Księdze Rekordów Guinnessa, jako najlepiej sprzedający się produkt rozrywkowy w historii. Rekordowy budżet dla branży, który wyniósł aż 300 mln dolarów. Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z największą grą wideo w historii. W „GTA V” poruszamy się po olbrzymiej mapie pełnej detali, na którą składa się fikcyjne miasto Los Santos oraz malownicze dzikie tereny przeplatane małymi miasteczkami. Twórcy zbudowali ogromny, żyjący wirtualny świat, w którym o poranku spotykamy na ulicach biegaczy, a jadąc rowerem po plaży, można zawiesić oko na opalających się dziewczętach. Jest tu także mnóstwo do roboty, od różnorakich sportów, po przeglądanie internetu na smartfonie. Gra przedstawia historię trzech bohaterów, pomiędzy którymi możemy się przełączać – czarnoskórego Franklina marzącego o gangsterskiej karierze, znudzonego życiem eks-kasiarza Michaela oraz nieobliczalnego Trevora, będącego esencją stereotypów o redneckach. Fabuła to tradycyjnie przerysowane gangsterskie kino, w błyskotliwy sposób wyśmiewające wszystko, czym żyje współczesne amerykańskie społeczeństwo. Na deser pozostaje tryb online, w którym możemy rozegrać dziesiątki dodatkowych misji przez internet. „GTA V” to prawdziwa uczta dla każdego gracza.

tekst | JERZY BARTOSZEWICZ

DEBIUTANCKI ALBUM JUŻ W SPRZEDAŻY!



MICHAŁ RUSINEK

szymborska jak monty python tekst | MICHAL HERNES

74 sztuka

foto | MATERIAŁY PROMOCYJNE

WWW.HIRO.PL


„MIAŁA UMIEJĘTNOŚĆ PATRZENIA NA RZECZY OCZYWISTE Z ZUPEŁNIE NIEOCZYWISTEJ PERSPEKTYWY” – O PRZEZABAWNYCH I SURREALISTYCZNYCH WYKLEJANKACH Z „KOLEKCJI WISŁAWY SZYMBORSKIEJ” MÓWI PREZES JEJ FUNDACJI I PISARZ, MICHAŁ RUSINEK Pomysł na wyklejanki na pierwszy rzut oka może brzmieć zaskakująco, ale z drugiej strony Wisławie Szymborskiej zdarzało się robić rzeczy nietypowe i zaskakujące. Wisława Szymborska niechętnie mówiła o swoich młodzieńczych rysunkach. Do tej pory znany był tylko „Mruczek w butach” Adama Włodka, a dopiero niedawno mój znajomy trafił na książkę „Ćwiczenia do angielskiego” Jana Stanisławskiego, która jest ilustrowana przez „W.S.”, czyli właśnie Szymborską. To rysunki prościutkie, ale pokazujące jej plastyczny talent. Kolaże zaczęła robić w latach siedemdziesiątych. Argumentowała to faktem, że nie można było wówczas nigdzie dostać porządnych kartek pocztowych, które bez wstydu wysłałaby znajomym. Jej pierwsza wyklejanka przedstawia starożytną kolumnę, na której są drzwi, w których widać z kolei jakąś postać. Te wyklejanki od początku były zakorzenione w surrealizmie. Szymborska zderzała ze sobą dwa kompletnie do siebie niepasujące elementy. Mówiła, że bardzo inspirujący był dla niej Monty Python. Zwłaszcza Terry Gilliam, który specjalizował się w animowanych i surrealistycznych przerywnikach. Nie ceniła natomiast Salvadora Daliego, tylko René Magritte’a i jego minimalizm. W dziełach tego artysty pojawia się przeważnie jeden metafizyczny „dowcip”, a twórczość Daliego uważała za zbyt „rozgadaną”. Kolaże, które można oglądać w artystycznej „Kolekcji Wisławy Szymborskiej”, dowodzą ogromnej wyobraźni połączonej z fantastycznym C poczuciem humoru. M Na ich analizę całościową jest za wcześnie, bo nie zostały jeszcze zebrane i uporządkowane. Pamiętajmy, że to były kartki pocztowe, które wysyłała do przyjaciół i znajomych. Wyklejanki podzieliłbym na dwie kategorie –Y surrealistyczne i okolicznościowe. Te drugie były zwykle sprowokowane wydaCM rzeniami w życiu przyjaciół lub stanowiły specyficzne życzenia noworoczne. MY

Z wyklejanek obecnych w kolekcji bardzo lubię „Jedną z przyczyn kaszlu” oraz „Jekylla i Hyde’a”. CY Są to przykłady wyklejanek pierwszego typu. Kiedyś Szymborska zadzwoniła do mnie i zapytała, czy nie mam zdjęcia pustyni. Potrzebowała go CMY do wyklejanki, którą wtedy robiła. Miała też napis: „Zakaz kąpieli”, który chciała umieścić właśnie w pustynnym plenerze. Jak więc wspominałem, K zderzała ze sobą dwa skrajne elementy, zgodnie z przepisem surrealistów. Co ciekawe, gdy dostała literackiego Nobla, wiele osób próbowało naśladować styl jej wyklejanek, ale są one równie niepodrabialne jak poezja Szymborskiej. Czy natchnienie do ich robienia rodziło się z nieustannego „nie wiem”, czy to był kaprys? Miała umiejętność patrzenia na rzeczy oczywiste z zupełnie nieoczywistej perspektywy i spostrzegawczość, dzięki której zwracała uwagę nawet na detale. Dobrze jest mieć to na uwadze, gdy oglądamy wyklejanki. W eklektyzmie tych kolaży jest coś postmodernistycznego. Można tak powiedzieć. Zwłaszcza kiedy uświadomimy sobie, z jakich materiałów korzystała. Podobnie jak w poezji Szymborskiej, gdzie każde słowo się waży, nic zwyczajne i normalne nie jest. Ze zderzenia rzeczy zwyczajnych wychodziło coś nadzwyczajnego. Kiedy zajmujemy się twórczością niepoważną, często sfera języka jest ważniejsza od sfery rzeczywistości. Tak jest chociażby z limerykami, które nie opowiadają o świecie, ale dzieją się wyłącznie w języku: siłą napędową ich narracji jest wyłącznie układ rymów do nazw miejscowości, a więc czynnik całkowicie arbitralny. Limeryki dają językowi wolną rękę. Szymborska napisała w przedmowie do „Rymowanek dla dużych dzieci”, że czasami rymy ciągną nas ku otchłani. Odnoszę wrażenie, że podobnie jest z wyklejankami, w których spotkanie ze sobą dwóch rzeczy wywołuje efekt niespodziewany nawet dla autorki. Celowo mówię o roli przypadku, ponieważ jedna z wyklejanek powstała jako prezent dla Woody’ego Allena. Było tam napisane, że oprócz pani Wisławy, najlepsze życzenia panu Allenowi składa caryca Katarzyna, Czyngis Chan i pani Elżbieta. Allen ze zdumieniem zwrócił uwagę na to ostatnie imię. Pierwszą książkę Szymborskiej dostał bowiem od aktorki, która właśnie tak miała na imię. Prawdopodobnie chodziło o Elżbietę Czyżewską.

WWW.HIRO.PL


GREAT

magiczny świat pełen kodów tekst | JACEK BALIŃSKI

foto | GREAT

OD NIEMAL TRZYDZIESTU LAT ZDOBI MURY SWOIMI NIEPOWTARZALNYMI LITERAMI. NAJPIERW W DANII, PÓŹNIEJ W WIELU INNYCH KRAJACH, OSTATNIMI CZASY – RÓWNIEŻ W POLSCE. NAJCZĘŚCIEJ W WARSZAWIE, GDZIE OBECNIE MIESZKA I TWORZY. GDY SPOJRZYCIE NA JEGO PRACE, PRZYZNACIE, ŻE KSYWKĘ DOBRAŁ SOBIE NIE OD CZAPY… JEDEN Z NAJLEPSZYCH EUROPEJSKICH GRAFFICIARZY – GREAT – W ROZMOWIE Z „HIRO” Już w połowie lat 80. stawiało ono maksymalnie na jakość. Widać w nim było oczywiście inspiracje wspomnianym „Subway Art” i kultowym filmem „Style Wars”. W 1985 roku została wydana fantastyczna książka „Dansk wild style graffiti”. Później, pod koniec lat 80., w duńskim graffiti można było zaobserwować wpływy scen holenderskiej i francuskiej, co nie zawsze wychodziło na dobre. A jak jest teraz? Szczerze mówiąc – nie wiem. Ale wystarczy sprawdzić chociażby „Copenhagen tread” na stronie 12ozprophet.com, żeby przekonać się, co w trawie piszczy. Co rozumiesz przez klasyczne graffiti? To jest coś, co musi mieć trwałą jakość. Nie musi być szczególnie wyszukane, ale musi być po prostu dobre. Tęsknisz za nim? Raczej nie, ale pewnie wynika to z tego, że sam do tej pory robię graffiti w klasycznej stylistyce. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Czym dla ciebie jest grafiti? To wolność w wyrażaniu siebie i robienie tego, na co akurat ma się ochotę – nie tego, czego ktoś od ciebie oczekuje. To sztuka wychodząca poza obowiązujące normy. Nie ma tu ograniczeń na zasadzie: muszę iść do galerii, muszę to kupić… Wystarczy wyjść z domu – galerią jest miasto. Darmową galerią, którą widzi każdy. A jak definiujesz styl? Yves Saint Laurent powiedział kiedyś: „Moda zanika, styl jest wieczny” – i ja się z tym zgadzam. Staram się robić takie prace, które będą mi się podobać nawet za dwadzieścia lat. Chodzi o to, by być wiernym sobie, nie poddawać się modzie, nie próbować żyć według utartych stereotypów. Być prawdziwym w tym, co się tworzy, i nie dążyć za wszelką cenę do zaimponowania innym. Jak zacząłeś swoją przygodę z graffiti? Jako trzynastolatek jeździłem pociągami z nosem przyklejonym do szyby i podziwiałem ten magiczny świat pełen kodów i interesujących postaci. Graffiti było sensem życia; światem, którego nie da się odkryć ot tak, w jeden dzień. Skąd wówczas czerpałeś inspiracje? W 1984 roku wyszedł album „Subway Art”, prezentujący pierwsze lata graffiti na nowojorskim metrze. Inspiracji jest tam na sto – albo i więcej – lat. Doskonale pamiętam to uczucie, gdy jako nastolatek przeglądałem kolejne strony tej książki. To była najbardziej niesamowita rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie miałem wówczas pieniędzy, żeby ją kupić, więc często po szkole jechałem do księgarni i od deski do deski chłonąłem to cudo. Jak wyglądało graffiti w Danii w czasach, kiedy zacząłeś malować?

76 graffiti

Od zawsze robisz wildstyle? Wildstyle to jeden z głównych kierunków w graffiti. Ta plątanina niesamowitych sposobów łączenia liter od początku była dla mnie inspiracją. Nie nazywam tego, co robię, wildstyle’em, ale czasem daję się ponieść i uciekam w żywiołowe struktury liter, połączenia, pętle i całą resztę sztuczek. Wildstyle w graffiti to coś jak gitarowa solówka, więc puść Jimiego Hendrixa, Milesa Davisa czy Fela Kutiego – i zaszalej! Ci ludzie wiedzą o tym wszystko. Wolisz full-kolor czy czerń i biel? Staram się robić tak, żeby wszystko grało bez dodawania tysiąca kolorów i przeróżnych efektów. Z tego względu na przykład bardzo lubię sitodruk – mam do dyspozycji tylko dwie-trzy barwy i muszę się przyłożyć, żeby moja praca była taka, jak chcę. Jak się znalazłeś w Warszawie? Cóż – dużo fajnych miejsc do malowania i kilka fajnych osób. Masz tu swoje ulubione miejsca? Uwielbiam Wisłę. Ale mogliby ją oczyścić, żebym mógł w niej popływać. Duńska i polska scena graffiti mocno się różnią? Nie ma żadnych różnic. Tu i tu po prostu maluje paru gości i robi to dobrze. Z którym z polskich artystów graffiti chciałbyś zrobić wspólną ściankę? Powiem tak – nie współpracowałem ze zbyt wieloma osobami stąd, ale z każdego dotychczasowego kolabo (Nesh, Merd…) byłem zadowolony. A jakie kolabo wspominasz najlepiej? Malowałem kiedyś z Partem z ekipy TDS, prawdopodobnie jedną z największych aktywnych legend graffiti. To był dla mnie zaszczyt. WWW.HIRO.PL


N I E PY TA J D L AC Z E G O C I ¢ U W I ¢ Z I O N O. S P R AW D è D L AC Z E G O Z W R Ó C O N O C I W O L N O Â å . JOSH BROLIN

Film Spike’a Lee

ZEMSTA JEST CIERPLIWA

W KINACH OD 6 GRUDNIA













Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.