Herbasencja - maj 2014

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

Edward Horsztyński Ja kat, ja ofiara 5 Mariola Grabowska miniatura 6 6 bez nas 6 Aneta Kaliszewska o pospolitym liczeniu. 7 o tym jak to bywało. 8 Marcin Sztelak Książki dla nie umiejących czytać 9 Obskurantyzm 10 Sekwencje 10 Marcin Lenartowicz La(s)ad. 11 Laurie Kraaikamp Bukowskiemu żal było morza – opowiadanie wakacyjne 12

Konkurs fotograficzny „Herbatka i ja„ 13

2

Proza

Bohdan Waszkiewicz Czas rodzenia i czas umierania 14 Wojtek Wilk Pożegnać się 24 Edward Horsztyński Dzisiaj żyjem, jutro gnijem 27 Danuta Gil-Łowkis Odzyskać siebie 32 Jan Maszczyszyn Spotkanie na skrzyżowaniu losów 39

W saloniku

Wujek Julek i unplugged Salonikowe opowieści 50

Recenzje

Beata Gołembiowska „Żółta sukienka” (Monika) 52 Samantha Hayes „Dopóki cię nie zdobędę“ (Katarzyna Sternalska) 54

Stopka Redakcyjna 55

Herbasencja


Marudzenie Helli Maj... Żeby tak jeszcze pogody majowej się doczekać... Długi weekend za wszystkimi oknami salonika był niestety deszczowy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Helena siedziała cztery dni w domu, więc przed Wami Herbasencja, ponad dziesięć dni wcześniej niż poprzednio (może nawet wyścigniemy „Szortal na wynos“). Co prawda ten numer jest o połowę chudszy, niż poprzedni, ale jest w tym pewien sens. Raz, że wszystkie teksty konkursowe zdążyliśmy upchnąć do numeru kwietniowego. Ze spraw konkursowych znajdziecie za to dwie fotografie, które zawojowały konkurs „Herbatka i ja“. Dwa, w połowie maja czeka nas premiera naszej trzeciej antologii „Tea Book: Fantastyka“, a tam będzie naprawdę, ale to naprawdę dużo do poczytania i do tego tylko i wyłącznie z najwyższej półki. Co mamy w tym numerze? Debiuty, debiuty, debiuty! Młody gniewny - Edward Horsztyński - razy dwa: w poezji i prozie. Dwoma wierszami debiutuje Aneta Kaliszewska. Wojtek Wilk serwuje nam bardzo pesymistyczną i niestety mocno prawdopodobną wizję przyszłości. Na publikację na naszych łamach dała się też wreszcie namówić Danuta Gil-Łowkis. Zdecydowanie i w poezji, i w prozie, jest to numer bardzo refleksyjny. Moze to typowy wpływ wiosny na poetów i prozaików? Na koniec chciałabym jeszcze napomknąć,że obecnie na Herbatce powoli szykujemy sie do świętowania naszych drugich urodzin. Zainteresowanych zapraszamy do tematu zlotowego, oraz do udziału w drużynowym konkursie urodzinowym (od siebie polecam temat przeznaczony do formowania drużyn - inwencja niektórych uczestników w kontekście ogłoszeń „poszukiwany/poszukiwana“ stanowi doskonałe źródło rozrywki). Szykujemy się też do pierwszego w naszej historii wydania specjalnego Herbasencji - „Kobiety kobietom“. Tak, to wynik moich przemyśleń co do permanentnej dominacji mężczyzn w naszym miesięczniku. Zapraszamy więc wszystkie piszące Panie, które chciałyby spróbować sie do takiego numeru zakwalifikować. Więcej informacji, tradycyjnie, na naszym forum. Życzę miłej lektury i do „poczytania“ w „Tea Book: Fantastyka“. Helena Chaos

Kalendarz

Zimny kraj, zimny maj Koty śpią, miasto śpi

09.05.2014 (piątek)

ostatni dzień przyjmowania haiku na Ohayo Gozaimasu, temat: „Obietnica“

12.05.2014 (poniedziałek)

ostatni dzień zgłaszania drużyn do konkursu urodzinowego

Maj 2014

3


http://allegro.pl/show_item.php?item=4213530715

Polecamy teĹź Horror Masakra 3 http://allegro.pl/show_item.php?item=4213528178


Edward Horsztyński (Edward Horsztynski) Rocznik 1993. Okropny poeta, lepszy prozaik. Basista zespołu Whispers From Basement. Niedawno debiutował w fanzinie „Widok z Wysokiego Zamku“.

Ja kat, ja ofiara Widzę siebie w niemieckim mundurze Widzę w pasiastej piżamie Jestem swoim własnym katem Z siebie złożę ofiarę Ja ubermensch Upodlę podczłowieka w sobie Zgnoję i zabiję By potem stać się Bogiem

Maj 2014

5


Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.

miniatura 6 wietrzny poranek po obu stronach szyby potarmoszone

dni będą zupełnie inne niż wszystkie doby nawleczone na czas przeszły

6

bez nas dni będą zupełnie inne niż wszystkie doby nawleczone na czas przeszły zupełnie które jednako zmaże dobre złe i gorsze pomiędzy będą z ufnością jaką spragnionemu niesie dźwięk perlących się fontann szarzejesz dniu co zadziejesz nim zdarzysz

Herbasencja


Aneta Kaliszewska (brutalka) Urodzona 9 marca 1993 roku, pochodzi z małego miasta w województwie zachodniopomorskim. Wiersze pisze przez ćwierć swojego życia. Od początku publikuje twórczość na portalach poetyckich. Współzałożycielka portalu wrzeszcze.pl (funkcje, które pełniła: moderator, komentator, opiekun Szkółki Wiersza). Jej wykształcenie i praca nie są związane z poezją. Na papierze zadebiutowała w roczniku poetyckim „Białe Kroniki“ w marcu 2014 roku. Fanka gier komputerowych, książek i filmów fantastycznych, intuicji oraz oderwania od rzeczywistości.

o pospolitym liczeniu. powinnam częściej zaciskać zęby i dłonie żeby nie kolidować sama ze sobą w nadmiarach mentalnych szczyn mętne spojrzenie chłodzi pochmurnością najgorętsze krocza poza wystudiowaną tfu! wystudzoną pustą miną zza wymuszeń i przebarwionych na niedosyty oczekiwań nic nie wygląda dobrze jeżeli spożywamy alkohol – nie pijemy /Sobie.

mętne spojrzenie chłodzi pochmurnością najgorętsze krocza

Maj 2014

7


o tym jak to bywało. i kiedy znowu zapytasz czy coś wreszcie wyjdzie ci w życiu odpowiem że ja - że wyjdę ci bokiem wyskoczę spomiędzy żeber zwinę się na dachu oczywiście kurwa zmoknę bo jestem za czepkiem urodzona opowiem sobie bajkę o tym jak* to spadł z kolan kot John‘a który miał ochotę**

*Bajka o tym jak kot palił fajkę... ** Cytat: „Miłość jest kotem. Przychodzi, kiedy ma na to ochotę. Nie pytając o zdanie, siada na kolanach i ogrzewa cię samą swoją obecnością. Ma pazury, ale i tak wiesz, że fajnie jest mieć kota.“ - John Planty.

wyskoczę spomiędzy żeber zwinę się na dachu oczywiście kurwa zmoknę bo jestem za czepkiem urodzona

8

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Wyżej stołu nie podskoczysz – przestrzegają znawcy filozofii, którym się nie śniło. Książki dla nie umiejących czytać Zawsze przegrani z nieodgadnionym wyrazem w bełkotliwych ustach w pas kłaniają się celebrytom. Ci ostatni w przepaskach biodrowych udają kapłanów dawno umarłych bogów. Wznoszą modły znad stołów ofiarnych pełnych żarcia. W brzuchach burczy, głód zagląda w oczy. Wyżej stołu nie podskoczysz – przestrzegają znawcy filozofii, którym się nie śniło. W ostateczności pozostaje ceremonia parzenia wody na herbatę, bo jedyne niebezpieczeństwo to punkt ugięcia i masa krytyczna telewizji.

Maj 2014

9


Obskurantyzm Nienazywanie rzeczy po imieniu, a na latarniach szubienice, wszyscy jesteśmy winni i stosy płoną jasnym światłem. Czyli jutrzenka, jak najbardziej, to nic, że w środku ogień. Problemy narodowościowe i ręce wyciągnięte w geście. Powiedzmy pozdrowienia. Zachody, wschody oraz całkiem inne świty – pełną piersią, garścią, czym kto może. Nierówny oddech zawsze można zrzucić na barki przypadkowych przechodniów. Tak czy inaczej wstanie, zaświeci prosto w przekrwawione ślepia. Bez uwag – nic do zarzucenia. Przede wszystkim sobie.

Nienazywanie rzeczy po imieniu, a na latarniach szubienice, wszyscy jesteśmy winni i stosy płoną jasnym światłem. Sekwencje Uroczyste zstąpienia do piekieł, z poklepywaniem po plecach i rytuałem odliczania. Sekund na drogę. Ponadto wstąpienia, z tym samym arsenałem, tylko odwrotnie. Od podszewki. Później, na zasadzie wolnych skojarzeń, powroty. Tyle że już ciche, z głową na piersiach. Spokój i odpoczynek.

10

Herbasencja


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie, w roku kota. Astygmatyk. Nie bez powodu nie opuszczający nigdy/przenigdy hermetycznych piwnic, czy najciemniejszych zakamarków pokoju, gdzie nie dociera żadne światło, a dźwięki zdają się być wyłącznie wyobraźnią. Koszmarem. Laureat wielu nieistniejących jeszcze nagród literackich, w tym Archanioła za rdzę. Doceniany głównie w pręgach, za nieposłuszeństwo, chęć do picia i nos - rosnący coraz bardziej w miarę rozwoju wypadków. Jeśli spotkasz go kiedyś na ulicy, pochyl głowę - to prawdopodobnie będzie ostatni ptak.

La(s)ad. skinieniem chłodnych warg - krótkim o ile wierzyć zapewnieniom – rozsiałeś nas wśród piachu i mchu wszechmogący nie twoja to była dłoń co prawda i nie twój jeszcze czas choć to nie zmienia żadnej z tez o faktach * oddałeś nas matce za wcześnie - zbyt wielką grupą wzmianek o świetle i kształtach które moglibyśmy stworzyć gdyby nie narracja trzecioosobowa * dwadzieścia jeden tysięcy nasion a wśród nich okazja żeby wciąż jeszcze dorosnąć do rangi pomnika ku chwale najwytrwalszych - kwiatu który ominie kamienie i niepamięć z którego zniknie katarakta

Maj 2014

oddałeś nas matce za wcześnie - zbyt wielką grupą wzmianek o świetle i kształtach które moglibyśmy stworzyć gdyby nie narracja trzecioosobowa

11


Laurie Kraaikamp (Anna Onichima ) Lat siedemnaście i trochę. Serce oddała muzyce, a zdrowie wenie twórczej.

Bukowskiemu żal było morza – opowiadanie wakacyjne Bywało lato a wtedy bolały mnie kości, coś jakby pamiątka po poprzednich miesiącach. Dawałam odpocząć wątrobie od sfermentowanych konfitur mojej babci. Mówiła mi, że jestem niejadkiem. Słońce też czasem świeciło, wtedy wkładałam przeciwsłoneczne i zamykałam się w domu. Robiłam sobie sweet focie, zakładałam fikcyjne konta na facebook’u i śmiałam się z naiwności. Na wakacje zrzuciłam dziesięć kilogramów, marzyło mi się morze. Kupiłam całą butelkę od okolicznych Rumunów, razem z piaskiem. Podziwiałam wschody i zachody.

Na wakacje zrzuciłam dziesięć kilogramów, marzyło mi się morze. Kupiłam całą butelkę od okolicznych Rumunów, razem z piaskiem.

12

Herbasencja


es)

(magn w o r a k a M a k z s ie iejsce - Agn

1. m

y n z c i f a r g o t o f s r u k Kon I JA A K HERBAT

Nagroda Heleny Paulina Baran

Maj 2014

(dyoda)

13


Bohdan Waszkiewicz (Bohdan) Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. Od czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach. Pisania się dopiero uczy, a jak się nauczy, to będzie umiał.

Czas rodzenia i czas umierania

science-fiction

Prolog

Istota zbliżyła ogromny łeb ku owalnym kształtom. Przez chwilę zerkała na jaja, po czym powąchała je. Czuła, że niebawem wylęgną się młode. I będą głodne. Widziała, że musi udać się na polowanie. Wielkimi pazurami poczęła rozgarniać twardy grunt. Po krótkim czasie wykopała dziurę, w którą nosem delikatnie wturlała jaja. Instynkt podpowiadał jej, że przyszłe potomstwo będzie tutaj bezpieczne. Wydostawszy się na powierzchnię, stanęła w pełnym słońcu. Rozejrzała się i zaczęła węszyć. Wyczuła inne stworzenia. Znała tę woń. Zapach należał do powolnych i nieumiejących się obronić. Należało tylko pokonać niewielką odległość. Łatwa zdobycz.

1 Czerwony brzask

Wnętrze statku tonęło w ciemnościach. Najpierw pojawiło się podświetlenie większości urządzeń, a potem pomieszczenia rozjaśnił zielonkawy blask. Wraz z upływem czasu z czerni wyłaniało się coraz więcej szczegółów ogromnej konstrukcji. Stawało się coraz jaśniej. Zielone światło przerodziło się w żółte, pulsując z wielu części statku. Wysokie korytarze wyglądały jak tunele wydrążone w litej skale i lśniły niczym zroszone płynem, choć były zupełnie suche. Nierówne łuki, przecinające od czasu do czasu strop, łączyły się w różnych rozmiarów figury geometryczne, a po ścianach ciągnęły się kilometry różnokolorowych przewodów oraz czarnych rur. Spod tworzących podłoże metalowych kratownic zaczęło z sykiem wtłaczać się powietrze. Genezja była gotowa do obudzenia załogi. Skok przebiegł pomyślnie. ***

14

Herbasencja


Poziom płynu w pięciu kapsułach zmniejszał się, spływając do kwadratowych odpływów. Zaraz potem równocześnie rozsunęły się przezroczyste drzwi każdej z nich, ukazując – dyndające na uprzężach – nagie, szaroskóre ciała. Wysokie postacie nie posiadały narządów płciowych, ani jakiegokolwiek zarostu. Na ich twarzach tkwiły trójkątne, czarne maski, które łączyły się z okrągłymi słupami za pomocą dwóch niebieskich rurek. Słupy przypominały wyglądem bezlistne pnie drzew. Siewcy wciąż jeszcze spali. Rozległ się wysoki, przeciągły dźwięk. Siewcy otworzyli oczy. Przez moment patrzyli przed siebie żółtymi tęczówkami, po czym siedmiopalczastymi dłońmi zdjęli maski, ukazując twarze pozbawione otworów gębowych. Oblicza gładkie niczym aksamit nie wyrażały żadnych emocji; martwe i żywe twarze zarazem. – Nareszcie. Nie znoszę skoku – pomyślał Adam, wciągając powietrze do niewielkiej dziury nosowej. – Przestań się mazgaić – pouczył go Daniel, który pełnił funkcję Pierwszego Siewcy na Genezji. – Miałeś dużo czasu, żeby przywyknąć. Jak reszta? Wszystko w porządku? Myśli Siewców odpowiedziały pozytywnie. Ewa oraz Dawid i Gabriel czuli się dobrze. Daniel zrobił dwa niepewne kroki, po czym znalazł się poza kapsułą. Po chwili reszta załogi poszła za jego przykładem. Stanąwszy na kratach podłogowych, uczepili się ich długimi palcami stóp. Przystąpili do ćwiczeń rozluźniających mięśnie, jak nakazywała standardowa procedura po skoku. Ich wysokie i smukłe ciała poczęły gibać się w przedziwnej gimnastyce przypominającej taniec. – Adamie, przyłóż się do ćwiczeń – nakazał Pierwszy Siewca, widząc niemrawe ruchy podwładnego. – Dobra, dobra – usłyszał Daniel w głębi umysłu. – Nie ma to jak poranna gimnastyka. Po ostatniej myśli Adama w głowach pozostałych pojawiło się rozbawienie. – Dociera do mnie, że humory wam dopisują – skwitował Daniel, kiwając dużą, owalną głową. – To dobry wstęp do naszej misji. Po zakończeniu ćwiczeń udali się do komory kąpielowej. Nawilżali skórę, korzystając z uroków żółtego gazu, który powstał z cieczy ogromnych jezior planety Lam. Płyn potrafił wskrzesić martwe komórki organizmów, natomiast niedługie przebywanie w oparach doskonale przeciwstawiało się zmęczeniu. Poza tym dodawał wigoru i zwalczał głód. Był niezbędny, obok powietrza, do przetrwania Siewców, jak i pozostałych istot żyjących na Lam. Zapewniał im też długą egzystencję w porównaniu do innych znanych gatunków. *** Zrelaksowani i naładowani energią Lam przemieszczali się korytarzem do centrum dowodzenia. Szli zajęci własnymi myślami, które – blokowane impulsem prywatności – nie mogły zostać odebrane przez innego z Siewców. – Mógłbym teraz Genezję nieść na własnych plecach. – Gabriel postanowił jako pierwszy przerwać telepatyczne milczenie. – Świetnie – podchwyciła natychmiast Ewa – bo wkrótce trzeba będzie nieść coś ciężkiego. – Ciebie? – zadrwił. Wkroczyli do dużej sali mieszczącej się pod przezroczystą kopułą o imponujących rozmiarach. Nad ich głowami rozciągał się widok na sklepienie niebieskie, gdzie miliony gwiazd migotały niczym szlachetne kamienie. Żaden z Siewców nie zatrzymał się na dłużej, aby podziwiać piękno obrazu stworzonego przez naturę. Szli równym krokiem tuż za Danielem, podążając do podświetlonego kokpitu. Tymczasem Genezja mijała niewielki, czerwony glob, który przyciągnął swoim blaskiem zaciekawione spojrzenia Siewców. Powierzchnia planety, nieznacznie przysłonięta cienką mgiełką, była usiana kraterami uderzeniowymi. Poza tym przecinało ją wiele długich i ciemnych linii, tworzących sieć głębokich kanionów. – Ładny kolor – zauważyła Ewa, patrząc z zachwytem na nieznany zakątek wszechświata. – Podoba ci się? – zapytał Adam. – Może się tam osiedlimy?

Maj 2014

15


– Według naszych informacji nic tam nie ma, więc mogłoby się wam nie spodobać. – Daniel powstrzymał ich zapędy kąśliwym komentarzem. – Jedyną interesującą rzeczą na Kamishi jest właśnie kolor skał. Poza tym pustka i nic więcej. Jako Siewcy umarlibyście z głodu bez cieczy z Lam albo jeszcze szybciej z braku powietrza. – Czy ty wiesz, czym jest żart? – Adam z niedowierzaniem pokręcił głową. Zamiast odpowiedzi na postawione pytanie, wewnątrz jego czaszki rozbrzmiewała kontynuacja wykładu Pierwszego Siewcy: – Na pozostałych dziesięciu kulach również brakuje warunków do życia. A niektóre, w tym cztery bardzo małe, składają się wyłącznie z gazów. Zatrzymali się przed kokpitem, który mienił się gamą kolorowych światełek. Na pochyłym blacie znajdowało się kilka przycisków oraz sterczała dźwignia. Daniel wcisnął jeden z guzików. – Za cztery obroty dotrzemy do Szalosz – wyjaśnił. – Ten czas wykorzystamy na przypomnienie wszystkich niuansów misji. Na wysokości głów Siewców pojawił się trójwymiarowy widok. Przedstawiał krainę bujnie porośniętą roślinnością i bogatą w rzeki oraz oceany. Zebrani podziwiali różnorakie istoty żyjące na planecie: od tych mniejszych po znacznie większe. Potem na ekranie zostały odtworzone obrazy ukazujące wyładowania atmosferyczne i wybuchy wulkanów. – Jak widzicie – tłumaczył Daniel – Szalosz jest planetą bogatą w ciecz. Nie brakuje tam roślin i bardziej rozwiniętych stworzeń. Pod tym względem Szalosz prezentuje się imponująco. Istnieje tam też wiele zagrożeń dla naszych Ziaren – odniósł się do migawek pokazujących burze i aktywne wulkany. – Ale wyeliminujemy tylko jedno z nich, bo eliminacja kolejnych poważnie zakłóciłaby funkcjonalność globu. – Czy koniecznie musimy je zabijać? To znaczy... wiem, że to jedyne wyjście, ale... – Ewa miała wątpliwości co do ceny, jaką trzeba było zapłacić za powodzenie misji. – Rozumiem twoje rozterki – przyznał Pierwszy Siewca – ale według Rady Mędrców tylko w ten sposób Ziarna przetrwają i rozwinie się kolejna Rasa Twórców. Przepowiednia umysłów Mędrców jest nieomylna, więc nie ma o czym dyskutować. Natomiast musimy zadbać o każdy detal operacji, bo planet o takim potencjale dla rozwoju Twórców nie ma zbyt wiele w Czarnej Przestrzeni. Nawet najlepiej przygotowaną operację jest w stanie zniweczyć drobna pomyłka. Jako Siewcy dobrze o tym wiecie. Przytaknęli. Ewa również skinęła głową, wciąż zerkając na obraz ukazujący ogromne stworzenia. Widok na ekranie ponownie zmienił się, wyświetlając wejście do niewielkiej jaskini. Jamę z jednej strony otaczały wysokie drzewa, a z drugiej skalne wzniesienia. Ponadto opodal przepływała szeroka rzeka. – Według naszych danych – kontynuował Daniel – nie zdarzają się na tym terenie niskie temperatury. Panuje tam jasność, tylko od czasu do czasu przerywana opadami kropel cieczy. Dzięki temu teren jest bogaty w składniki niezbędne do przeżycia i rozwoju Ziaren. Spojrzał na załogę. – Pamiętajcie – powrócił do przekazu – że wszystkie zadania, które zostaną wam przydzielone, należy wykonać zgodnie z wytycznymi. Także skupcie się na pracy, bo chyba nie muszę przypominać o konsekwencjach błędu z naszej strony? Odpowiedziało mu telepatyczne milczenie. Cztery pary oczu wpatrywały się w Daniela z pełnym zrozumieniem. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. – Dobrze – podsumował krótko postawę zebranych. – Od jutra zaczynamy przygotowania. Zanim udacie się do swoich komnat, przypomnę wasze obowiązki – zrobił krótką przerwę, po czym powrócił do tematu, spoglądając na dwóch niższych Siewców stojących obok siebie. – Ewo, twoim zadaniem będzie nadzór nad dostarczeniem Ziaren na Szalosz, więc dobrze się do tego przygotuj. Przeniósł wzrok na pozostałą część załogi. Przybliżył się do nich o pół kroku i wyłuszczył: – Adamie, dostarczysz umysłom Ziaren informacji potrzebnych do ich przetrwania. Zrobisz to według listy, którą znajdziesz na siódmym pokładzie. Natomiast Dawid i Gabriel – poklepał tego drugiego po ramieniu – zajmą się dostarczeniem ładunku do skalnej dziury. No, a potem...

16

Herbasencja


Obrócił się na pięcie i podszedł do kokpitu. Patrzył przez chwilę przed siebie, kierując wzrok na fragment przezroczystej kopuły znajdujący się na przodzie Genezji. Oczy utkwił w malutkim, świetlistym punkcie. – A potem ja zakończę jedną erę w historii Szalosz, aby mogła rozpocząć się następna – dokończył myśl. *** Komnata Adama tonęła w półmroku. Nisko zawieszone, łukowate sklepienie znajdowało się na wyciągnięcie ręki wysokiego Siewcy, który – zamyślony – krzątał się pośród czterech ścian. W dłoni trzymał kwadratową płytkę. „Niewiele wiadomości mam im przekazać” – wydedukował, kiedy odczytał słupki znaków wyświetlone na urządzeniu. Chwilę potem do jego głowy wtargnęła obca myśl. Zadowolony zbliżył się do drzwi i pociągnął za dźwignię. Rozsunęły się bezszelestnie. *** Słaby blask, emanujący ze ścian, delikatnie oświetlał dwie postacie. Siedzieli obok siebie na skrzyni sypialnej. Mieli zamknięte oczy, a dłonie przyłożone do skroni partnera. Ich ciała drgały jakby pod wpływem impulsów elektrycznych. Doskonale szalona i porywająca myśl wdarła się w świadomości kochanków, aktywując najbardziej wysublimowane pokłady wyobraźni. Po chwili silnie wstrząsnął nimi wspólny spazm. Zmęczeni padli na posłanie. Leżeli, głośno oddychając. Ich dłonie spotkały się. Adam delikatnie i czule gładził jej palce. Starał się przekazać tym dotykiem całe pokłady zalegającego w nim ciepła. Spojrzeli na siebie. – Oświetlasz mnie. – Myśli Ewy powędrowały do mózgu wybranka. – Ty mnie też.

2 Preparacja

W dużym pomieszczeniu krzątała się trójka Siewców. Gabriel wraz z Dawidem, krok po kroku, sprawdzali funkcjonalność nośnika Ziaren, porównując wyniki z danymi zawartymi w bazie danych Genezji. Urządzenie było niewiele wyższe od Siewców. Miało kształt prostokąta, a pod przezroczystą płytą znajdowało się miękkie posłanie. Z jego owalnej konstrukcji wystawały po dwa trzymaki przymocowane na bokach. – Trzeba trochę przyspieszyć podawanie tlenu – zauważył Gabriel, dzierżąc w dłoniach wyświetlacz. – Spójrz. – Pokazał urządzenie siedzącemu przy maszynie towarzyszowi. – Masz rację. – Pokiwał głową Dawid, a potem delikatnie zmienił położenie niebieskiego suwaka sterczącego z panelu nośnika. – Teraz jest w porządku. Zaistniałej sytuacji z niewielkiej odległości przyglądała się Ewa. Kiedy Siewcy zakończyli testy, podeszła bliżej. Po dokonaniu niezbędnej kontroli zgodziła się z ich wcześniejszymi opiniami, po czym przekazała swoje uwagi: – Wszystkie zakamarki i trudno dostępne punkty należy umyć cieczą czyszczącą. – Wskazała palcem zagłębienia w konstrukcji oraz miejsce pod przewodami. – Nic, co nie należy do Szalosz, nie może się przedostać na planetę. Co prawda nośnik ulegnie samozniszczeniu, kiedy Ziarna oddalą się na bezpieczną odległość... ale to jednak stanie się znacznie później. Przyznali jej rację.

Maj 2014

17


*** Daniel przebywał w przeszklonej kabinie zawieszonej pod sklepieniem ogromnej hali. Przed nim rozciągał się imponujący widok na setki bezzałogowców równo ustawionych w rzędach. Czarne kule lśniły w świetle Genezji niczym mrowie planet w blasku gwiazdy. Siewca, stojąc przed dużym ekranem, kontrolował ich stan techniczny. Wykresy i informacje, przekazywane przez sztuczne mózgi maszyn bojowych, trafiały bezpośrednio do jego umysłu. Błyskawicznie porównywał przesłane wiadomości z wyświetlanymi na ekranie danymi. Po dłuższym czasie zakończył testy. Czuł zmęczenie, a jednocześnie zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Rozejrzał się po hali i pomyślał: „Zaraz je uzbroję w zbiorniki z pierwiastkami Uni. Tyle bezzałogowców załatwi wszystko sprawnie i szybko. Inteligencja Uni nigdy nie zawodzi. Doskonale wie, kogo ma eksterminować.” Wcisnął czerwony guzik. Na ekranie pojawiły się żółte słupki, które zaczęły szybko rosnąć. „Świetnie. A na koniec ciecz czyszcząca i wszystko będzie gotowe” – spuentował. *** – Są mniejsi od nas – zauważyła Ewa. – I mają sierść. – Różnic jest dużo więcej – wtrącił Adam. – Nie wiem o nich wszystkiego, ale wiem, że dziura pod nosem będzie im służyć do spożywania pokarmu i porozumiewania się. – Nie będą porozumiewać się umysłami? – Nie. Taka umiejętność zbyt odróżniałaby ich od innych istot na Szalosz – przerwał na chwilę myśl, po czym dodał: – Choć być może czasem zdarzy się jakiś wyjątek, bo przecież Rada Mędrców tworzy Ziarna, opierając się wiedzą o naszych ciałach. Można powiedzieć, że Ziarna to nasze dzieci, ale to czas je wychowa i ukształtuje. – Dzieci... – Wiem. – Spojrzał na nią, a potem przyciągnął ku sobie i przytulił. – Wyczuwam je od wczoraj. – Trochę się boję – ciągnęła temat. – Słyszałam, że podzielenie jest bolesne. – Każde przyjście na świat jest bolesne, a jednak rodzimy się. Będzie dobrze – pocieszał. Ponownie zwróciła wzrok na przeszkloną ścianę. Za nią, podłączone do aparatury regulującej funkcje życiowe, leżały na podeście dwa stworzenia. Pokryte jasną skórą, z której w kilku miejscach wyrastały włosy, wyglądały na słabe i bezbronne. A jednak, według przepowiedni Rady Mędrców, miały sobie poradzić i przetrwać na Szalosz. – Jakie informacje umieściłeś w ich umysłach? – Istoty wzbudzały w Ewie niewytłumaczalną ciekawość. – Standardowo, czyli jak mają zdobyć pożywienie, jak się rozmnażać, jak zająć się potomstwem i tak dalej – wyliczył. – Nic nadzwyczajnego. Punkt po punkcie według bazy danych Genezji. – Sądzisz, że poradzą sobie? – Nie wiem – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Czas pokaże. A mają go dużo, więc jest szansa. W końcu to istoty należące do rasy Twórców. Tak samo jak my. – Z tym, że to my tworzymy rasy. Oni nie posiadają takiej wiedzy – sprostowała. – Jeszcze nie... Przyjrzała mu się uważnie. Czuła, że coś ukrywa. – Chyba nie obdarowałeś ich dodatkowo...? Zawahał się na moment, po czym odpowiedział: – Nic wielkiego. Tylko... nadałem im imiona. Patrzyła na Adama wielkimi oczami, nie potrafiąc wydusić z siebie żadnej sensownej uwagi. – Nie chcesz wiedzieć jakie? – zapytał. – Domyśliłam się.

18

Herbasencja


*** Zebrali się pod kopułą. Patrzyli z mniejszym lub większym zachwytem na niebieski Szalosz, który brylował zawieszony w czerni kosmosu. Powierzchnię globu w większości stanowiła ciecz, ale oczom Siewców ukazał się również obraz lądu. Przypominał ogromne, żółtozielone wyspy wynurzające się z głębokiego błękitu. Piękno oglądanego widoku wieńczyły białe kłęby gazowe okalające planetę. – Cudowna – zachwycała się Ewa. – Obrazy z bezzałogowców nie oddawały całego uroku Szalosz. Siewcy zgodzili się z jej opinią, choć Gabriel doszedł do wniosku, że leżący daleko stąd Petris przebija urodą obecny cel wyprawy. – Ciecz na Petris jest czerwona. Lądów jest więcej i są bardziej zielone. No i sama planeta jest dużo większa od Szalosz – uzasadniał. – Naprawdę imponujący widok. – To prawda – potwierdził Daniel, po czym dodał: – Jest jeszcze wiele interesujących miejsc w Czarnej Przestrzeni, które kiedyś odwiedzimy.

3 Zniszczyć, żeby stworzyć

Eliptyczny, lśniący kształt bezgłośnie oderwał się od podłoża. Wzniósł się niemal pod sklepienie hali, po czym zawisł na moment nad dwoma identycznymi pojazdami. Jedna ze śluz rozsunęła się bezdźwięcznie. Srebrny przewoźnik opuścił pokład Genezji, kierując się na Szalosz. Mknął z dużą szybkością, celując w zieloną część globu. Wkrótce zniknął w gęstych obłokach. – Niebawem dotrzemy – zasygnalizował Dawid. Siedział przed kokpitem sterowniczym i nadzorował pracę urządzeń. Rzadko się zdarzało, żeby automatyczny naprowadzacz działał niewłaściwie. Gdyby jednak tak się stało, Siewca potrafił pilotować pojazd ręcznie. W głębi przewoźnika stał Gabriel, który sprawował opiekę nad aparaturą nośnika. Jego oczy pilnie śledziły wykresy i słupki obrazujące stan fizyczny transportowanych Ziaren. – Kiedy wyjdziecie na powierzchnię Szalosz, zachowajcie czujność – rozległa się w ich głowach myśl Ewy. – Jeśli coś zagrozi waszym bytom, nie wahajcie się użyć broni. Dawid skierował wzrok na raziciela przymocowanego do nadgarstka ręki. Upewniwszy się, że broń jest naładowana, pokiwał głową i pomyślał: – Gabrielu, sprawdź stan swojego raziciela. – Już to zrobiłem. Jest gotowy do użycia. *** Patrzyli w punkt, gdzie przed momentem zniknął przewoźnik. Z zadumy wyrwała ich Ewa przekazująca uwagi lecącym na Szalosz. Daniel głośno odetchnął, po czym poinformował: – Muszę iść na najniższy pokład. Wkrótce na mnie kolej. Ruszył powolnym krokiem odprowadzany wzrokiem Ewy. Zanim opuścił pomieszczenie dogoniła go myśl Adama: – Powodzenia. Daniel wszedł do windy. Po chwili drzwi zasunęły się i zniknął z pola widzenia. – Dziękuję – odpowiedział. *** Przewoźnik zawisł nad terenem porośniętym bujną trawą. Oślepiał blaskiem, lśniąc w promieniach słonecznych. Z jego dolnej części wysunęło się kilkanaście trójkątnych wypustek. Powoli zaczął obniżać lot, po czym delikatnie usiadł na polanie.

Maj 2014

19


– Jesteśmy – zameldował Dawid. – Wszystko przebiegło zgodnie z naszymi oczekiwaniami. – Przygotujcie się do wyjścia – poleciła Ewa. – Na zewnątrz zachowajcie wzmożoną ostrożność. I pamiętajcie, żeby nie upuścić nośnika, bo możecie go uszkodzić. Rozsunęła się część obudowy przewoźnika, ukazując jego ciemne wnętrze. Zaraz potem u wyjścia stanęły sylwetki Siewców. Gabriel trzymał w dłoniach nieduże urządzenie i wpatrywał się w kolorowe wskaźniki. – Wyszukiwacz pokazuje, że w pobliżu nie ma żadnych dużych stworzeń – pomyślał. – A w każdym razie nic takiego się nie porusza. – Dobrze. Idźcie prosto. Miejsce, gdzie ukryjecie Ziarna jest za rzędem trae, które widzicie przed sobą. – Ewa patrzyła na plan terenu i porównywała go z położeniem transportera. Według danych wyświetlanych na ekranie dwaj Siewcy znajdowali się blisko jaskini. Gabriel pociągnął za niewielki uchwyt umieszczony na ścianie. Poniżej wyjścia wysunęły się schody. Ostrożnie zeszli, powoli pokonując każdy z niewielu stopni. Dźwigali nośnik Ziaren, lecz jego ciężar wraz z ładunkiem nie robił na nich większego wrażenie. Bardziej interesujące było otoczenie, w którym się znaleźli. Obca planeta. Tajemnicze i prawie nieznane Szalosz. Dawid wziął głęboki wdech. – Trochę ciężko się oddycha – zauważył. – Skład powietrza jest nieco inny niż na Lam – wyjaśnił Gabriel, choć jego towarzysz doskonale o tym wiedział. – Ale nic nam nie grozi. Po dłuższym przebywaniu na Szalosz, przestałoby nam to przeszkadzać. Doszli do końca polany, po czym wkroczyli między wysokie trae. Przyglądali się z zainteresowaniem licznym rozgałęzieniom pokrytym zielonymi naroślami. Ich uwagę zwróciły żyjące na trae stworzenia, które podrywały się do lotu spłoszone widokiem Siewców. Oczy przybyszów spostrzegły także wiele innych istot kryjących się pośród roślin i krzewów. Dawid – ze strachem wymalowanym na twarzy – przyjął fakt, że na jego klatce piersiowej oraz rękach wylądowało kilka małych żyjątek. – Według posiadanych informacji nasza skóra jest dla nich nie do przebicia – uspokoił go Gabriel. – A co jeśli dane są błędne? – wyraził wątpliwości. – Rada Mędrców nigdy się nie myli. Nie zapominaj, że jesteśmy najbardziej rozwiniętą rasą w Czarnej Przestrzeni. Popełniamy błędy, owszem, ale takie oczywiste sprawy są wnikliwie przemyśliwane – przerwał na chwilę, po czym zakończył myśl: – Te maleństwa nic ci nie zrobią. Meandrując między drzewami i omijając gałęzie lub kamienie, walające się pod ich stopami, wyszli na skalisty teren. Widok przed nimi zmienił się diametralnie; porozrzucane dokoła ogromne głazy, pozbawione roślinności wzniesienia. Poza tym z trzech stron otoczył ich brąz skał. Bez większych problemów odnaleźli wejście do jaskini, schowane w głębi niewysokiej góry. Ostrożnie stąpali – bezpieczeństwo Ziaren było wartością nadrzędną – po mniejszych i większych kamieniach, aż w końcu dotarli do celu. Zatrzymali się przed jamą ziejącą nieprzyjemnym mrokiem. Gabriel spojrzał na wyszukiwacz. – Odbieram słaby sygnał jakiegoś ruchu w dziurze – podzielił się informacjami z pozostałymi. – Nie wygląda na wielkie stworzenie. Muszę tam wejść i to sprawdzić. – Bądź ostrożny – przypomniała Ewa. – Zaczekaj tutaj – zwrócił myśli ku Dawidowi. – Miej otwarty umysł. Dawid patrzył, jak drugi Siewca znika wewnątrz dziury. Kiedy stracił go z oczu, zaczął uważnie rozglądać się po okolicy. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nagle jego uwagę zwróciły dziwaczne dźwięki. Dobiegały z głębi jamy. Głośny ryk odbijał się echem od skał, przybierając na sile. Po chwili, na krótko, wnętrze jaskini rozbłysło niebieskim blaskiem. Hałas zupełnie ucichł. – Użyłeś raziciela? – zapytał zaniepokojony Dawid. Zamiast odpowiedzi ujrzał znajomą postać. Gabriel zbliżał się szybkim krokiem, był zdenerwowany. – Co się tam dzieje? – dociekała Ewa. – Zostałem zaatakowany – udzielił odpowiedzi, kiedy znalazł się obok nośnika. Po chwili wytłumaczył: – Jakieś dwa stworzenia skoczyły na mnie. Pozbawiłem je oddechu.

20

Herbasencja


Ponownie odebrali przekaz Ewy: – Czy są w dziurze jeszcze jakieś inne istoty? – Nie. Nie ma. Były tylko te dwie. – Kontynuujcie misję. Ziarna jak najszybciej muszą znaleźć się w kryjówce. Siewcy porozumiewawczo spojrzeli na siebie. Dźwignęli nośnik, po czym równym krokiem ruszyli w kierunku jaskini. *** W środku panowały ciemności, ponadto unosił się zapach wilgoci oraz spalenizny. Postawili nośnik na podłożu. Przełączyli swoje raziciele na funkcję oświetlającą i rozejrzeli się uważnie. Miejsce okazało się większe niż tego oczekiwali. Strop znajdował się wysoko, a jaskinia – stopniowo obniżając się i zwężając – wbijała się w głąb wzniesienia, tworząc niedługi tunel. Pod jedną ze skalnych ścian, niedaleko obok siebie, leżały zwłoki dwóch stworzeń. Miały podziurawione korpusy, z których wydobywały się smugi białego dymu. Ich rozwarte szczęki prezentowały szereg dużych i ostrych zębów, a brązowa skóra przypominała cienki pancerz. Cztery kończyny były zakończone krzywymi pazurami, które prawdopodobnie mogły rozszarpać potencjalnego przeciwnika na strzępy. Martwe istoty wydawały się niewiele większe od Siewców. – Zabieram się do pracy – oznajmił Dawid, zerkając na nieżywe organizmy. Uruchomił urządzenie testujące nośnik i uważnie obserwował pojawiające się wykresy. – Wszystko działa bez zarzutu. – Dawid, włącz pole siłowe i wracajcie na Genezję – poinstruowała Ewa. Odszedł kilka kroków od maszyny przechowującej Ziarna i wcisnął jeden z guzików znajdujących się na razicielu. – Gotowe – przekazał wiadomość, po czym skinął na towarzysza, zapraszając go gestem do wyjścia z jaskini. – Ciekawe, co to może być? – zapytał Gabriel wpatrzony na zagłębienie przy końcu tunelu. Podeszli bliżej wskazanego miejsca. Na podłożu walało się sporo różnej wielkości płytek. Były jasnego koloru i miały wypukły, zaokrąglony kształt. Wiele z nich częściowo przykryło błoto oraz pył. – Co to jest? – ponowił pytanie. – Nie mam pewności. – Dawid wpatrywał się w znalezisko. – Wydaje mi się, że te dwa stworzenia mogły narodzić się w ten sposób. Słyszałem, że niektóre gatunki z Szalosz tak się rozmnażają. – Bardzo możliwe – przyznał Gabriel, dodając: – Chodźmy stąd. Czas wracać. *** Siewcy przebywający pod kopułą Genezji poczuli ulgę. Misja sukcesywnie zmierzała do końca. Adam przytulił Ewę i spojrzał jej w oczy, mówiąc: – Jeszcze tylko jeden krok i wracamy na Lam. Nie zdążyli nacieszyć się radosną chwilą. Przedarły się do nich myśli przerażonych towarzyszy. Na niebieskim globie działo się coś złego. Czuli strach walczących o życie Siewców. Ból, który sparaliżował ciało jednego z wysłanych na Szalosz, silnie uderzył w ich umysły. *** Wydostali się z dziury. Na moment oślepił ich blask palącego słońca, ale już po chwili – kiedy przyzwyczaili się do jasnego światła – prędko poruszali się w stronę wysokich trae. Przebyli mniej więcej połowę drogi, gdy Gabriel nagle zatrzymał się. – Coś się do nas zbliża – stwierdził zaniepokojony, wpatrując się w wyszukiwacz. – Coś dużego i szybkiego. Nadchodzi stamtąd. – Wskazał ruchem głowy jedną ze skał.

Maj 2014

21


Potwierdzeniem jego uwag był ogłuszający i coraz głośniejszy hałas. Potworny rumor sprawił, że z wierzchołków wzniesień stoczyło się kilka kamieni. Siewcy wyczuli pod stopami wibracje. – Biegnijmy między trae! – Dawid klepnął towarzysza w ramię, po czym rzucił się do ucieczki. Gnał ile sił. Jego nogi sprawnie radziły sobie na nieprzyjaznym podłożu; odpychał się stopami od kamieni, pokonując dystans długimi skokami. Czuł za sobą obecność Gabriela. Pas zielonych trae znajdował się już bardzo blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Spojrzał w bok. Jego oczom ukazała się ogromna istota. Stała na dwóch kończynach i była wielka niczym okalające teren wzniesienia. Górowała nawet nad trae. Z jej rozwartej szczęki, w której lśnił rząd trójkątnych zębów, wydobywał się ogłuszający ryk. Zauważywszy Siewców, uderzyła pozostałą parą kończyn o kamienie, kilka z nich rozbijając w pył. Ryknęła jeszcze głośniej niż poprzednio. Ruszyła w pogoń. *** Dawid przedarł się przez gąszcz krzaków. Biegł dalej, mijając pnie trae. Omal nie stracił równowagi, potknąwszy się o wystający konar. Nagle, w głębi czaszki, poczuł ból. Gabriel cierpiał. Siewca zatrzymał się i spojrzał za siebie. W pierwszej chwili dostrzegł istotę. Zaprzestała pościgu, stojąc tuż na skraju pasa zieleni. Przestała ryczeć, coś obserwowała. Dawid szybko podążył wzrokiem w tym kierunku. – Gabriel? Nie wyłowił umysłem żadnej odpowiedzi. Jego towarzysz leżał w nienaturalnej pozycji na jednym z głazów. Dawid podejrzewał, że Siewca stracił przytomność, albo... tej myśli wolał do siebie nie dopuszczać. Błyskawicznie przedostał się na otwartą przestrzeń. Ujął w dłoń duży kamień i mocno uderzył nim o duży głaz. Potem jeszcze raz i jeszcze... aż w końcu cisnął nim w bestię. Kamień poszybował ze świstem, po czym odbił się od szyi istoty. Stworzenie odwróciło swój wielki łeb. Po chwili z jego gardła wydobył się głośny ryk. Stanęło na lekko ugiętych kończynach. Przygotowywało się do ataku. Dawid skierował raziciel ma wroga. Trafił w tułów, ale większej krzywdy napastnikowi nie wyrządził. Zaskoczony stwór cicho pisnął i skoczył na Siewcę. „Prawie wszystkie znane mi gatunki tam mają słaby punkt” – pomyślał Dawid. Błysnęło. Na głowie stworzenia, między oczami, pojawił się otwór. Po chwili wypłynęła z niego strużka krwi. Ogromne cielsko zachwiało się w swoim ostatnim tańcu, po czym runęło, uderzając z hukiem o kamienie. Zadrżała ziemia. *** – Gabriel jest nieprzytomny, ale żyje – poinformował Adam, stojąc przy podeście, na którym leżał ranny Siewca. Obserwując na monitorze wyniki urządzeń skanujących organizm, dodał: – Ma w kilku miejscach uszkodzone kości oraz urazy narządów. Obok podestu zgromadziła także się reszta załogi, wyłączając Daniela przebywającego w hali bezzałogowców. Przyjęli z ulgą wiadomość o stanie zdrowia towarzysza. – Pobyt w komorze kąpieli pomoże mu? – zapytała z nutką niepewności Ewa. – Gazy są w stanie poprawić jego ogólną kondycję, ale nie wyleczą wszystkiego. Do tego jest potrzebna ciecz z Lam – wyjaśnił Adam. – Natomiast – kontynuował – jest w stanie nabrać sił na tyle, żeby przeżyć skok. Opinia Adama przypomniała wszystkim, ile sił kosztuje każdy skok. Zdali sobie sprawę, że pokiereszowany Siewca wkrótce stanie przed trudnym wyzwaniem. Z drugiej strony cieszył ich fakt, że przeżył atak istoty z Szalosz.

22

Herbasencja


– Mogło skończyć się gorzej – podsumował Dawid. – Owszem, Gabriel przeżył dzięki tobie. – W głowach Siewców pojawił się przekaz Daniela. – Zanieście go do komory kąpieli – polecił. – Musi jak najszybciej odzyskać siły, bo nasza misja zbliża się do końca. *** Olbrzymia istota zbliżyła się do brzegu jeziora. Ciało wielkości góry stanęło na piaszczystej plaży, zostawiając za sobą głębokie ślady czterech kończyn. Na jego długiej szyi tkwiła stosunkowa mała głowa. Stwór rozejrzał się wokół, po czym zanurzył pysk w wodzie. Upał dał mu się we znaki, więc zachłannie pochłaniał życiodajny płyn. Wkrótce dołączyły kolejne stworzenia. Większość wyglądała podobnie do tego, który pojawił się pierwszy, inne różniły się masą i wyglądem. Nie osiągały tak ogromnych rozmiarów, ich ciała pokrywał gruby pancerz, a łby zdobiły ostre rogi. Nagle zielony olbrzym padł jak rażony piorunem. Uderzył cielskiem o wodę, po czym zaległ częściowo zanurzony w odmętach jeziora. Nie ruszał się. Po chwili to samo stało się z następną istotą. Niebawem jezioro i okolice zaroiło się od martwych stworzeń. Niewysoko, na bezchmurnym niebie, zawisła czarna kula. Przez moment tkwiła bez ruchu niczym drapieżnik wyczekujący ofiary. Potem oddaliła się z niewiarygodną szybkością, wkrótce znikając za horyzontem. *** Spoglądali na powracające bezzałogowce. Dwa rzędy maszyn po kolei znikały we wnętrzu Genezji, wyglądając – na niebieskim tle Szalosz – jak insekty wlatujące do gniazda. Zmieniały położenie w jednostajnym tempie, lądując z perfekcyjną dokładnością na stanowiskach, z których wcześniej wystartowały. Ostatnia czarna kula znalazła właściwe miejsce, po czym śluza zasunęła się. – Otrzymałem wiadomość od Rady Mędrców – zakomunikował Daniel. – Na razie nie wracamy na Lam. Zaskoczeni Siewcy zwrócili oblicza ku niemu. – Jak to? Dlaczego? – zapytała Ewa. – Dostaliśmy polecenie, żeby wybudować punkt obserwacyjny na małym, srebrnym globie. – Wcisnął guzik na pulpicie, uruchamiając tym samym trójwymiarowy ekran. – Jak widzicie – kontynuował – nie ma tam jakichkolwiek form życia. Patrzyli na białe skały pokrywające niewielkiego satelitę. – Powinniśmy szybko uporać się z budową – oznajmił Daniel. – A potem? – dociekał Adam. – Potem wracamy na Lam – uspokoił go Pierwszy Siewca, po czym dodał: – Bez obaw Adamie. Ewa wyjawiła mi, że spodziewacie się potomstwa. Jej bezpieczeństwo jest w tej chwili najważniejsze i zapewniam cię, że podzieli się na naszym globie.

Epilog

Wyszli z jaskini. Rękami zasłonili oczy, chroniąc je przed oślepiającym światłem słońca. Przestąpiwszy kilka kroków, zatrzymali się. Ujrzeli przed sobą drzewa oraz gęste krzewy i bujną roślinność. Dostrzegli stada ptaków, które kołowały nad lasem lub siedziały pośród gałęzi. Ich uszy wyławiały nieznane dźwięki; szum drzew przeplatał się ze śpiewem ptaków, a gdzieś – trochę dalej – szemrał nurt rwącej rzeki. Mężczyzna ujął drobną dłoń kobiety. Spojrzeli na siebie. Powoli przerażenie ustępowało miejsca zachwytowi, a ciekawość pchała ich do przodu. Nieśmiało ruszyli, chłonąc wzrokiem piękno otoczenia. Zafascynowani nawet nie zwrócili uwagi, kiedy minęli szkielet ogromnego zwierzęcia. Nie zauważyli również, że za ich plecami – w jaskini – pojawił się wysoki słup ognia.

Maj 2014

23


Wojtek Wilk (Klapaucjusz, Waranzkomodom) Student socjologii i psychologii na Uniwersytecie Warszawskim. Pisanie ćwiczy od niedawna - niecałe pół roku - ale inspiracje zbiera od lat, dzięki brzydkiemu zwyczajowi podsłuchiwania w tramwaju. Czas wolny dzieli też między pozostałe pasje - gotowanie, wielkie bańki mydlane i sport. Wszystkim, ale w szczególności dziewczynom, poleca najwspanialszą dyscyplinę zespołową na świecie - Ultimate.

Pożegnać się

socjologiczna science-fiction

Mężczyzna oddychał z wysiłkiem — czuł się źle. Spływał potem, ale nie z gorąca. To lepka ciemność otaczała go ze wszystkich stron i potęgowała stres. Gdyby ktoś spojrzał w jego zmęczone oczy, dostrzegłby głęboko w nich strach. Strach przed tym, czego nie udało się okiełznać człowiekowi, choć udomowił ziemię i, wraz z całym stworzeniem, przykuł do budy. Za długo mi zeszło. Za długo. Oby nie było za późno. Mimo że dobrze znał drogę, przesuwał się powoli. Ból w biodrze był trudny do zniesienia. Przy każdym kroku starzec słyszał, jak staw chrobocze, chrupie i chrzęści. Chrzanione zwyrodnienie. Kości ocierały się o siebie, powodując fale nieprzyjemnych ciarek. Na języku czuł słodki smak krwi — zaciskał zęby tak mocno, że przygryzł wargę. Prawą dłoń kurczowo zaciskał na przenoszonym skarbie, lewą badał drogę. Trącił nią jakiś przedmiot, który spadł z hukiem. Oddech przyspieszył. Tu nic nie powinno być. Jan odruchowo odbił w prawo. To był błąd — wpadł na coś. Runął jak długi. Panika narastała. W jego wieku każdy upadek mógł się skończyć groźnymi złamaniami. Szamotał się w ciemności. Serce też biło coraz szybciej. Muszę wstać. Muszę iść. Ona potrzebuje tego lekarstwa. Nie mogę dać jej umrzeć. Jeszcze nie dziś. Oby wszystkie kości były całe. Uspokój się... Spokój! Przełożył drogocenną zdobycz do lewej ręki, a prawą sprawdził przestrzeń dookoła siebie. To, na co wpadł, było drewniane, szorstkie, raczej nielakierowane. Chyba stołek. Podniósł się i zgięty ruszył w kierunku, w którym powinien trafić na ścianę. Kiedy dłoń dotknęła chłodnego betonu, odetchnął z ulgą. Ruszył dalej, palcami sunąc po chropowatej powierzchni muru. Poczuł, że mija zabite deskami okno bez szyby. Drzazgi z nieoszlifowanego drewna nieprzyjemnie drapały opuszki. W końcu dotarł do rogu pokoju i skręcił, cały czas poruszając się wzdłuż ściany. Po kilku kolejnych krokach, ręka trafiła na pustą przestrzeń — wejście do pokoju. Adrenalina, którą przed chwilą poczuł, zaczynała opadać, więc koszmarny ból powrócił. Spacer po ruderze znowu stał się drogą przez mękę. Był już bardzo blisko, ale miał ochotę upaść na ziemię i wyć. Nawet nie próbował unosić nóg. Szurał nimi po zapiaszczonym betonie podłogi, w karykaturze chodu, niczym biegacz narciarski po śniegu. Raaaz, dwa. Raz, dwa. Wreszcie po ostatnim nadludzkim wysiłku prawa stopa natrafiła na sprężynowy materac. Wykończony Jan zwalił się na niego z jękiem. — Bardzo cię przepraszam, nie sądziłem, że zajmie to tyle czasu. Ale udało mi się uzbierać także na jutrzejszą dawkę. Będę mógł pójść do urzędu po decyzję.

24

Herbasencja


Pogłaskał leżącą na materacu kobietę po policzku. Widząc, że otworzyła oczy, delikatnie podparł jej głowę i wsadził do ust niewielką tabletkę. Wymacał w ciemności stojące nieopodal, blaszane naczynie i przystawił do warg żony. — Połknij i popij. — Dziękuję — wychrypiała i opadła na poduszkę zrobioną ze starego worka. — Musisz jeszcze coś zjeść. — Tym razem sięgnął po bułkę. Przełamał ją z głośnym trzaskiem i rozmoczył pierwszy kawałek w wodzie. Kobieta zjadła kilka kęsów i zacisnęła usta, więc sam dokończył resztę czerstwej kajzerki. Wykończony żebraniem od świtu i stresującym, nocnym powrotem, zdjął tylko buty i w ubraniu wsunął się pod kołdrę. Sen nadszedł bardzo szybko, ale w ostatnich chwilach świadomości mężczyzna zdążył jeszcze chwilę pomyśleć o następnym dniu, który miał przynieść bardzo ważną wiadomość. Od gimnazjum pokolenie Jana było przygotowywane na to, co nadeszło. Rozumiał starzenie się społeczeństwa. Wiedział, co to współczynnik dzietność i jaki jest potrzebny, żeby osiągnąć zastępowalność pokoleń. Jednak sam nie chciał skazywać nowego istnienia na ten rozregulowany świat, więc nie miał dzieci. Dlatego nie żądał, żeby zakwalifikowano go do grupy A, otrzymującej pełną emeryturę. Nie protestował, kiedy za niezapłacone należności odłączyli światło, ani później, kiedy odebrano im dom. Teraz też nie chciał wiele. Marzył tylko o jednym — ostatni raz móc w czystej pościeli, po ciepłym prysznicu, spojrzeć na jej twarz i się przytulić. I żeby dostała wystarczająco mocny lek przeciwbólowy, który jej też pozwoli poczuć się szczęśliwą. Tylko móc pożegnać się w ludzkich warunkach. Nad ranem przebudziło go rwanie w nodze i chłód — nieprzyjemne, ciągnące od podłogi zimno. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po gołych, szarych ścianach niemal pustego pokoju. Nie znosił tego miejsca. Od pierwszego dnia obiecywał sobie, że nigdy, przenigdy nie nazwie go domem. Wsunął dłoń pod kołdrę i dotknął ramienia żony. Takie zimne. Zdjął podarty, rozpinany sweter i dodatkowo okrył nim śpiącą. Później rozmasował szybkimi ruchami gęsią skórkę na rękach i wstał, z głośnym westchnieniem bólu. Nie rozczulaj się nad sobą, dziś wielki dzień. Trzeba iść, nie ma co zwlekać. Schylił się po stojącą koło legowiska menażkę i ruszył w stronę drzwi. W kuchni postawił leżący na środku podłogi stołek i wyszedł przed dom. Powietrze na zewnątrz było bardzo rześkie, rozbrzmiewało turkotem rzekotek i cykaniem świerszczy. Trawę, przez którą kuśtykał w stronę studni, obsiadały duże krople rosy. Zanim dotarł do studni, nogawki miał mokre aż po kostki. Powoli kręcił korbą, wsłuchując się w skrzypienie mechanizmu. Woda, którą nalał do menażki, miała nieprzyjemny posmak wiadra. Mimo tego pił łapczywie, zbierając siły na długą podróż. W ruderze pełne naczynie położył przy wezgłowiu żony i pocałował ją w czoło. Spod materaca wyjął stary, skórzany portfel i skierował swoje kroki do miasta. Kiedy w końcu dotarł przed urząd, dochodziła już godzina dziesiąta — nowy system kontrolny komunikacji miejskiej skutecznie uniemożliwiał jazdę na gapę. Dokuśtykanie na miejsce zajęło mu pięć godzin. Elewacja przeszklonego gmachu urzędu prezentowała się bardzo elegancko, mimo że mieścił się na peryferiach miasta. Siwy mężczyzna zawsze czuł dziwny, trudny do opisania niepokój, kiedy znajdował się w tym budynku. Jakby zupełnie do niego nie pasował i nie był w nim widziany. Niemą niechęcią emanowały nawet zimne tafle szklanych ścian, w których odbijał się zarys jego zgarbionej sylwetki. Wziął numerek i usiadł w poczekalni, w długim rzędzie petentów. Większość stanowili tacy jak on, starzy oberwańcy, ale dostrzegł też kilkoro młodych ludzi, nerwowo spoglądających na zegarki i gniewnie stukających palcami o blaty stolików i ściany. Zapewne chcieli szybko wracać do pracy, nabijać kolejne godziny, zbliżające ich do kategorii A — pierwszeństwa w odbiorze świadczeń emerytalnych. Kiedy wszedł do eleganckiego gabinetu, poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony. Chociaż już dawano powinien się przyzwyczaić, dziurawe i brudne ubranie wciąż go zawstydzało.

Maj 2014

25


— Dzień dobry, nazywam się… — zaczął, przestępując z nogi na nogę. Młoda, elegancka referentka spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem. Liczba stojących na biurko kubeczków po kawie wskazywała, że kobieta przyszła do pracy znacznie przed otwarciem urzędu dla interesantów. — Tak, tak. Państwa wniosek musieliśmy niestety rozpatrzyć negatywnie — odpowiedziała szybko. Poczuł jak uginają się pod nim nogi. Gdyby nie drzwi, o które oparł się plecami, przysiadłby na podłodze. — Ale dlaczego? Spojrzała smutno i cierpliwie zaczęła tłumaczyć. — Są państwo bardzo biedni. — Mówiła głośno i powoli, jakby wydawało jej się, że skoro nie rozumie, to chyba musi mieć jakiś deficyt intelektualny. — Nie można w takim wypadku refundować eutanazji. Mogłoby to rodzić podejrzenia, że w naszym kraju usuwa się ubogich i starych obywateli, żeby pozbyć się problemu. Nikt nie chce takich podejrzeń i idących za nimi sankcji międzynarodowych. — Bez specjalistycznego leczenia mojej żonie zostały ostatnie dni. Wszystkie spędzone na śmierdzącym materacu w pustostanie. W cierpieniu. Już od dwóch tygodni nie jest w stanie podnieść się z łóżka. Mój staw też każdego dnia może ze mnie uczynić kalekę. To byłby akt miłosierdzia. Chętnie podpiszę jakieś oświadczenie, że takie było nasze życzenie. Nie byłem człowiekiem sukcesu, ale pięćdziesiąt pięć lat ciężko pracowałem. Chociaż tyle chyba mi się należy. Czy gdybyśmy byli bogaci, nasza sytuacja uzasadniałaby przyznanie miejsca w ośrodku? — Bardzo możliwe. Naprawdę mi przykro. Nie mam na to wpływu. — Uciekła wzrokiem. — Do widzenia. — To absurd! Jestem zbyt biedny nie tylko na życie, ale nawet na humanitarną śmierć. — Stracił panowanie nad sobą. Krzyczał tak, że opluł sobie brodę. — Coś pani doradzę. Widzę, że jest pani przemęczona. Pewnie stara się pani o kategorię A, prawda? Lepiej niech pani pracuje tylko tyle ile potrzeba, żeby żyć tu i teraz. Po siedemdziesiątce i tak lepiej po prostu palnąć sobie w łeb. — Wydaje się panu, że tylko panu jest ciężko? Pracować tylko tyle, ile trzeba, żeby żyć tu i teraz. Wspaniała rada. — Kobieta zaśmiała się nerwowo, ale wyglądała jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. Mięśnie twarzy drgały jej niekontrolowanie. — Właśnie tym się zajmuję, po kilkanaście godzin dziennie. Harujemy jak woły, żeby utrzymać miliony starców… Dalej nie słuchał. Wychodząc, trzasnął drzwiami. Szedł przed siebie. W zasadzie to nogi same go niosły. Po spękanej skórze policzków ciekły łzy. Bez udziału świadomości zawędrował w swoje stałe miejsce, przed sklepem spożywczym, tuż koło apteki. Tutaj zwykle zbierał na leki podtrzymujące życie żony. Usiadł, żeby odpocząć, zanim ruszy do domu. Obok niego młoda matka zatrzymała wózek. Czarny pojazd był dostosowany do potrzeb rodziców-biegaczy — siedzisko osadzono na trzech naprawdę dużych kołach. Kobieta z kieszonki wyjęła portfel, podniosła dziecko i ruszyła na zakupy. Nic mi się nie należy. No trudno. Będę więc zmuszony wziąć coś, co mi się nie należy. Najszybciej jak umiał podszedł do wózka i popchnął go przed sobą wzdłuż odrapanej ściany budynku. Na rogu budynku skręcił w prawo, później od razu jeszcze raz. I w lewo. I znowu w prawo. Dopiero po kilku minutach kluczenia poczuł pewność, że ewentualna pogoń go nie znajdzie. Zwolnił i spokojnie skierował się w stronę domu. W myślach planował następne kroki. Powinienem był to zrobić na samym początku, kiedy jeszcze miała więcej sił. Późnym popołudniem wjechał wózkiem na zarośnięte podwórze. Ktoś zaczął budować domek jednorodzinny, ale nigdy nie skończył. Budynek stał w stanie surowym — betonowy kloc przykryty dachówką. Przepchnął pojazd przez próg. Czekała. Leżała nieruchomo na boku i tylko jej źrenice śledziły go, kiedy nieporadnie pchał wózek. — Kochanie, pozwolisz, że zabiorę cię na spacer? — zagaił żartobliwie. — Udało nam się! Uklęknął i podniósł jej spracowaną, szorstką dłoń do swojego policzka. Drobna postać zagrzebana w pościeli była zupełnie bezbronna. Nawet gdyby chciała zaprotestować, nie miałaby naj-

26

Herbasencja


mniejszych szans go powstrzymać. Ale nie próbowała. Uśmiechnęła się za to delikatnie — ktoś obcy mógłby nawet tego nie zauważyć. Tylko ciepły błysk i lekki ruch zmarszczek w kącikach oczu. Odwzajemnił uśmiech. Jedną rękę wsunął pod jej kolana, drugą pod szyję i najdelikatniej jak umiał podniósł. Była wysuszona, leciutka, ale on też nie był już tym samym, silnym mężczyzną, co kiedyś. Stracił równowagę i oboje upadli na materac. — War…ia…cie. — Jej klatka piersiowa zafalowała w bezdźwięcznym chichocie. Dopiero przy drugiej próbie dał radę posadzić kochaną figurkę na wózku. W koszyku pod siedzeniem schował najcenniejszą część dobytku i butelkę wody, do napełniania przy studni. — No to ruszamy. — Miał nadzieję, że wesołość w jego głosie nie brzmiała bardzo sztucznie. Mocno obciążony wózek bardzo trudno było pchać po miękkiej ziemi. Jan zziajał się, zanim jeszcze doszli do płotu, stojącego wśród wysokich do pasa pokrzyw. Nie zamykali bramy i nie oglądali się. Nie będą tęsknić za tym miejscem. Powoli posuwali się piaszczystą drogą w stronę rzeki. Promienie wieczornego słońca odbijały się od łąki różnymi odcieniami różu. Wśród trawy i kwiatów z bzykiem harcowały owady. W młodości w takie parne letnie wieczory leżeli razem w trawie, całując się, wśród chichotów. Miło było znowu razem ruszyć na spacer. Dotarli na drewniany pomost zaczynający się wśród trzcin. Opływająca go bura woda była zaskakująco wartka jak na szerokość rzeki. Obydwa brzegi dzieliło nie więcej niż piętnaście metrów. Na dole kołysała się na falach niewielka drewniana łódka, którą na nocne pikniki wyprawiała się czasem okoliczna młodzież. Jan podjechał wózkiem na samą krawędź platformy i zsunął się do łódki. Pierwsze mocniejsze szarpnięcie o mało nie strąciło go do wody, ale złapał kurczowo śliską nogę pomostu i trzymał się tak dłuższą chwilę, dopóki nie przywykł do falowania. Na dno łódki upuścił kołdrę, po czym ułożył na niej swoją małżonkę. Końce materiału zawinął jak becik, okrywając jej nogi. Na pokład przeniósł też resztę dobytku. — Pamiętasz jak trochę przed ostatnim atakiem powiedziałaś, że chciałabyś jeszcze zobaczyć morze? — zapytał, odczepiając cumę. — Tak daleko się nie uda, ale popływajmy chwilę. Wieczór jest taki piękny. Pokiwała lekko głową. Oczy miała zamknięte, ale tym razem uśmiech był wyraźny. Delikatnie wyciągnęła twarz w stronę zachodzącego słońca. Łódka płynęła pchana przez nurt, a zatopiony w myślach mężczyzna wiosłami korygował tor, żeby uniknąć wyrzucenia na brzeg, przy którymś meandrze. W młodości często dyskutowali, kto ma gorzej: osoba, która pierwsza umiera czy ta, która zostaje sama i tęskni. Teraz czekał, aż jego towarzyszka zaśnie, żeby w końcu mieć to już za sobą. Kiedy usłyszał chrapanie, sięgnął do portfela. Wyjął z niego malutką strzykawkę, napełnioną żółtym płynem. Kupił ją dosyć dawno, przeczuwając, że podobny dzień może kiedyś nadejść. Połowę zawartości wtłoczył w żyłę na przedramieniu żony. Jak zawsze nie miał wątpliwości — gorzej ma ta druga osoba. Ale nie miał zamiaru długo znosić tęsknoty. Nakłuł też siebie i docisnął tłoczek.

Lepiej niech pani pracuje tylko tyle ile potrzeba, żeby żyć tu i teraz. Po siedemdziesiątce i tak lepiej po prostu palnąć sobie w łeb. 27 Maj 2014


Edward Horsztyński (Edward Horsztynski) Rocznik 1993. Okropny poeta, lepszy prozaik. Basista zespołu Whispers From Basement. Niedawno debiutował w fanzinie „Widok z Wysokiego Zamku“.

Dzisiaj żyjem, jutro gnijem

fantastyka

Ocaleli z rzezi pod Beresteczkiem Kozacy, wyglądali jak siedem nieszczęść. Zmęczony Hryhory Tereszczuk spojrzał na odpoczywających mołojców. Dawne strachy na Lachy, teraz wyglądały jak strachy na wróble. Cali w krwi, błocie, śmierdzący śmiercią, w porwanych ubraniach. Ci którzy wcześniej byli panami życia i śmierci, a krwi przelali tyle co wody w studni, czuli, że teraz po nich przyjdzie Pani Małodobra. Nie raz już z nią tańcowali, taka już kozacza dola. Teraz jednak Śmierć była coraz bliżej. Pędziła konno w husarskich zbrojach. - Idziemy. Lachy coraz bliżej - powiedział Hryhory do ludzi, których od powstania Chmielnickiego prowadził z jednej krwawej awantury do drugiej. - Bat‘ko. Nie damy rady. Jakże to uciekać, kiedy konie popadały, a nogi odmawiają posłuszeństwa? Nie uciekniemy. Sobacze to życie i sobaczy będzie koniec. Trudno. Raz maty rodyła. Ale może kilku zabijemy zanim oni nas zarezają. Lepiej już zostać i tak zginąć, niż w plecy dostać lub na pal być nadzianym - powiedział Kozak ze świeżą raną na twarzy. Reszta ponuro pokiwała głowami. Hryhory nie zamierzał z nimi dyskutować. Po tym jak odpoczął chwilę, znowu zaczął bieg. Wiedział, że nie było sensu ich przekonywać. Wręcz przeciwnie, chciał teraz oddalić się od nich jak najprędzej. Będąc charekternikiem, z magią był obeznany. Jego oczy często wybiegały w przyszłość i tak patrząc na ludzi wiedział, kto umrze niedługo i jak. Patrząc przed chwilą na towarzyszy, widział ich posiekanych szablami, poprzekłuwanych lancami i stratowanych przez konie. I rzeczywiście, gdy dotarł do ściany lasu, widział z daleka jak jeźdźcy atakują małą grupkę, która w kilka sekund została zmieciona. Ulotna jest sława kozacka tak jak i życie ludzkie. Kozak odwrócił się i wszedł głębiej w las. Młody ataman z nie jednej opresji wyszedł cało, tak więc był pewny, że i tym razem mu się uda. O swojej śmierci nie myślał ani teraz, ani nigdy wcześniej. Już będąc podrostkiem zabijał w walce, mordował bezbronnych, torturował dla przyjemności i czynił takie rzeczy na ukraińskiej ziemi, jakie nawet diabłom się nie śniły. Nie myśląc o konsekwencjach. Szedł dalej przez las, szybkim tempem. Słuch miał wyśmienity i każde zwierzę czy człowieka usłyszałby z dużej odległości. Dlatego też był bardzo zdziwiony, gdy ujrzał przed sobą kobietę. Dłońmi przyciskała duży brzuch, lecz i tak krwawiła obficie. Hryhory zastanawiał się czy wyciągnąć szablę czy fallusa. Po chwili zdecydował, że wyciągnie swoją wiecznie głodną krwi szaszkę. Dopiero potem zaś broń, na którą nadział wiele kobiet. Czy tego chciały czy nie.

28

Herbasencja


Ku jego zdziwieniu, kobieta nie tylko nie próbowała uciekać, ale nawet nie była przestraszona. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, lecz nie było w nich trwogi. - Pamiętasz mnie? - spytała. Hryhory ani drgnął. - Nie pamiętasz co mi zrobiłeś razem z twoimi rezunami? - odsłoniła ciężarny brzuch. Był rozcięty, a w miejsce dziecka włożony był martwy, czarny kot. - Szczo za łycho! - Hryhory sięgnął do woreczka z solą, który zawsze przy sobie nosił i wziąwszy garść, sypnął w ducha. Widmo zniknęło. Charakternik niewzruszony ruszył dalej. Czasem odwiedzały go duchy zabitych przez niego ludzi, więc i ta kobieta nie zrobiła na nim wrażenia. A czy ją pamiętał? Oczywiście, że nie. Tereszczuk w swoim życiu potraktował tak dziesiątki kobiet. Rozrywki nigdy za wiele! Zwłaszcza, że krótkie to życie. Dzisiaj żyjem jutro gnijem, więc trzeba pohulać. Kozak był w paskudnym humorze. Głodny, trzeźwy i zmęczony wieloma dniami walk. Walka co prawda była jego miłością, głód to coś do czego każdy Kozak był przyzwyczajony. Trzeźwość jednak dokuczała najbardziej. Do tego jeszcze usłyszał tętent koni. Schował się w krzakach. Nasłuchiwał jak jeźdźcy się zbliżali, a następnie zaczęli się oddalać. Odczekał jeszcze chwilę i wstał. Ledwo zrobił parę kroków i zaczepił o coś głową. Tym czymś były bose i brudne stopy, a ich właściciel huśtał się na gałęzi z pętlą na szyi. - Zakończona twoja chłopska dola - powiedział Kozak do trupa. - Kiedy cię wieszali to musiał być najszczęśliwszy dzień w twoim życiu. - Ty mnie powiesiłeś - chłop nagle otworzył oczy, a jego usta przemówiły. - Ale teraz na ciebie przyjdzie czas. Ty dobrze wiesz, że komu co przeznaczone, tego nie minie. Charakternik sypnął solą i odwrócił się. Tym razem czuł się już zaniepokojony. Potem zaczął się uspokajać, że skoro ma wgląd w przyszłość, to jeśli śmierć się zbliża do niego, wiedziałby. Dostałby jakiś znak, czy to na jawie czy śnie. Zaraz jednak dotarło do niego, że to właśnie mógł być ten znak. Dusze pomordowanych przez niego ludzi, czekają aż on dołączy do nich. I z pewnością pragną by wieczność dla Hryhorego mijała w jak największym cierpieniu. Takim samym cierpieniu, jakie on sprawił dla nich. Przypomniał mu się teraz znajomy ataman Ostap Bondarczuk, sławny i dzielny mołojec, który zaczął żałować za grzechy. Odkupienia chciał szukać w klasztorze ale go chłopi rozszarpali na kawałki. Tamten ostrzegał młodego Kozaka, by zboczył z drogi malowanej krwią póki nie jest za późno. Hryhory naśmiewał się z niego. Wtedy był młodym panem życia i śmierci. Teraz zaczął się zastanawiać. Nie skrucha się w nim obudziła, bo skrucha i sumienie były mu obce. Raczej obawy o swój przyszły los. Zbawienie nie było nawet w zasięgu jego marzeń. Swoimi czynami przeszedł wszelkie granice i wyobrażenia, takoż możliwość rozgrzeszenia stracił lata temu. Zostało tylko Piekło lub wieczna tułaczka po świecie jako widmo. Oczywiście duchem będąc, dalej mógłby dla radości swojej własnej ludzi męczyć. Chyba, że sam byłby męczony przez swoje przeszłe ofiary. Był już wieczór, gdy Hryhory wyszedł z lasu. Gdyby był wrażliwy na piękno, a nie na okrucieństwo, z pewnością urzekłoby go piękno krainy i ukraińskie lato. Bzyczały owady, śpiewały ptaki, a nos wyłapywał całą gamę zapachów. Niebo było pomarańczowe od zachodzącego słońca, a ziemia w kolorze zieleni i dojrzewającego zboża. Zboża, którego nie ma komu zebrać. W dole bowiem była opuszczona wieś. Widok całkowicie normalny, gdyż od wybuchu powstania, opustoszały nie tylko wsie ale i całe regiony. Wielu chłopów przyłączyło się do powstania Chmielnickiego. Kobiety i dzieci, które zostały we wsi, pochwycili Tatarzy, którzy nota bene byli sojusznikami Kozaków, i popędzili ich na Krym. Mnóstwo narodu oddał Chmielnicki Tatarom w jasyr, w zamian za ich pomoc. Mnóstwo zaś zostało wyciętych lub wbitych na pal przez wojska Rzeczpospolitej w zemście za spalone dwory i inne doznane krzywdy. Czasem jednak było to przelewanie krwi niewinnych. Krew niewinnych użyźniła ziemię na zielonej Ukrainie. Tereszczuk skierował swe kroki w stronę wsi.. Jedzenia z pewnością by nie znalazł, ale może znajdzie studnie i zaspokoi pragnienie. Chyba, że ktoś znowu wrzucił do studni ciała i cała woda

Maj 2014

29


już nie nadaje się do picia. Sam robił tak wiele razy. Strumyki i rzeczki z których ludzie i zwierzęta czerpały wodę również zatruwał. Ot tak, z czystej złośliwości, dla rozrywki. Spuścił żurawiem wiadro w głąb studni i wyciągnął pełne. Już chciał zanurzyć w nim swój łeb, gdy spojrzał na własne odbicie w wodzie. Skamieniał. Oblicze, które widział było trupie, a oczy wyjedzone przez kruki. - Nie! - rzucił wiadro na ziemię. - Nie! Nie! Nie! - Tak. - usłyszał za plecami dziecięcy głos. Gdy się odwrócił ujrzał dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę. Z roztrzaskanymi główkami. - Czekamy na ciebie - powiedziała dziewczynka przemiłym głosem. W dłoni miała młotek. Oboje uśmiechnęli się niewinnie. W tym samym czasie otworzyły się drzwi w okolicznych chałupach i wybiegli z nich uzbrojeni ludzie. Pierwszego Kozak zabił szablą, drugiego zranił w rękę. Następni zaś przygnietli go do ziemi i zabrali broń. Między wyzwiskami, a kopniakami Tereszczuk usłyszał śmiech. Śmierci śmiech. Hryhory doskonale go znał. Wszyscy żołnierze umilkli. Przed powstaniem Chmielnickiego, ten śmiech towarzyszył mu bardzo często. Podczas wypraw na Tatarów, podczas napadów na szlacheckie dwory, w karczemnych zwadach, rabunkach, gwałtach i morderstwach. Kozak leżąc, podniósł głowę i spojrzał na Michała Kosseckiego. Swojego dawnego druha. - Spodziewałem się złapać kilku kozaczków, a zamiast tego wpadł mi stary druh i wielkiej sławy ataman Hryhory Tereszczuk! Ejże! - krzyknął do żołnierzy. - Przygotować jaśnie oświeconemu panu tron, aby go ugościć odpowiednio! - kilku poszło ostrzyć pal, a dwóch związywało Kozakowi ręce i nogi. Gdy skończyli, szlachcic kazał im zostawić ich samych. - Widzę, że ci się powodzi stary psie - odezwał się Hryhory. - Jak to tak? - Potrzebna była każda szabla, a moja jest najsławniejszą szablą na kresach Rzeczpospolitej. Cofnięto mi infamię i dano chorągiew. Fortuna to dziwna pani. Raz zabija się kilku ludzi i dostaje się za to wyrok za wyrokiem, a innym razem puszcza z dymem całe wsie i jeszcze zostaje się za to nagrodzony i pochwalony. Wcześniej, razem użyźnialiśmy ziemię cudzą krwią, a powietrze wypełnialiśmy ludzkim krzykiem. Teraz ty skończysz na palu, a ja będę bohaterem. Będę jadł, pił, chędożył panny, zabijał tak jak wcześniej, tyle że teraz oprócz tego co zagrabię, to jeszcze dostanę żołd. A panny będę miał dworskie, a nie jakieś kijowskie kurwy jak twoja matka. Kozak się roześmiał. - I na ciebie przyjdzie czas. A ja będę czekał - powtórzył to samo co wcześniej słyszał od duchów. - Zapomnij. Jeszcze kościół mnie poświęci jako obrońcę religii chrześcijańskiej. Pójdę wtedy robić bałagan w Niebie. - Nie ma zbawienia dla takich jak my – ton Kozaka był lodowaty. Było w nim słychać jednak jeszcze coś. Przypominało to smutek. Kossecki gwizdnął do swoich ludzi. Pal był gotowy. Była to metoda bardzo lubiana przez szlachtę i wojsko koronne. Końmi nawleczono Kozaka na pal, który przebił mu odbyt. Później pal postawiono. W ten sposób będzie umierał całymi dniami. W miarę czasu, pal będzie się zagłębiał w jego ciele, milimetr po milimetrze, rozrywając mu wnętrzności. Będzie to trwało tak długo, że ofiara zdąży w tym czasie przemyśleć całe swoje życie kilka razy. Hryhory przynajmniej miał ładny widok na zachodzące słońce. Niedługo potem przybyło więcej jeźdźców, którzy wcześniej ścigały niedobitków spod Beresteczka. Zaczęła się hulanka i pijatyka. Kozak oczywiście stał się ich główną rozrywką. Wyzywali go, pluli na niego, oblewali gorzałką i przypalali stopy. Jakby i tak mało miał cierpienia. Bladym świtem, gdy wszyscy posnęli, pogrążony w bólu Tereszczuk ujrzał przed sobą postać. Dopiero gdy zmrużył oczy, poznał Ostapa Bondarczuka. - Rację miałeś - odezwał się duch. - Cierpiałem, jako upiór wędrowałem. Ale nie ma żadnego rozgrzeszenia. Żadnego zbawienia. - Nie! - okropny dźwięk wydobył się z wyschniętego gardła. - Musi być jakieś wyjście! Ty nie rozumiesz... - mówił z coraz większym trudem. - Oni... oni na mnie czekają. Ja nie chcę!

30

Herbasencja


- Trzeba było mnie posłuchać wtedy. Chociaż i tak pewnie było już za późno. Do zobaczenia. Spotkamy się w mroku, chłodzie, samotności i pustce. Bondarczuk odszedł. Zamiast niego zaczęli się pojawiać inni. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Z obciętymi kończynami i z wyprutymi flakami. Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Uśmiechali się. Czekali. - Jeszcze mnie nie dostaniecie, kurwie syny! Powiszę sobie tutaj jak najdłużej! - splunąłby na nich gdyby miał choć odrobinę śliny. Kozak zamilkł, bo dostał w głowę końskim łajnem, rzuconym przez obudzonego żołnierza. Chwilę później znowu zaczął rzucać obelgi duchom i żołnierzom, śpiewać kozackie pieśni i śmiać się. Wszyscy byli zaskoczeni, że zdychał aż pięć dni. Później wyzionął ducha. Zleciały się kruki by rozdziobać jego ciało, a pal otoczony był przez upiory. Całą rzeszę upiorów. Hryhory Tereszczuk zrobił teraz trzy rzeczy, których nigdy wcześniej nie robił. Pierwszą rzeczą było oczywiście to, że umarł. Następnymi rzeczami był płacz i modlitwa. Ale nie otrzymał litości ten, który sam jej nigdy nie okazywał. A krzyki jego słyszały tylko duchy, ludzkie i nieludzkie.

Czasem odwiedzały go duchy zabitych przez niego ludzi, więc i ta kobieta nie zrobiła na nim wrażenia. A czy ją pamiętał?

Maj 2014

31


Danuta Gil-Łowkis (Dagil) Mieszkam w Katowicach. Pracowałam w kilku biurach projektów. Obecnie na emeryturze. Piszę, bo mam różne przemyślenia i czas dla siebie.

Odzyskać siebie

obyczajowe

Wysokie oparcie fotela skutecznie odcinało Annę od obcego pokoju, a pled, którym była owinięta, chronił przed chłodem. Siedziała przy oknie, obserwowała widoczny za szybą teren i porządkowała myśli. W bezwietrznej pogodzie stał znieruchomiały sad. Określenie to nadane przed laty przylgnęło do skrawka zadrzewionej ziemi i niosło w przyszłość pamięć dni, w których dziadkowie obecnych gospodarzy domu ustawili rzędami jabłonki, wiśnie i grusze. Czas zabrał dobroczynnych opiekunów i zasiał dzikość. Drzewa, niegdyś szlachetne, straciły urodę i dumną postawę, przygniatane starością skarlały. W ich rzędy wkradły się brzozy i grab, pod koronami których rozpleniły się trawy zarastając dawne dróżki. Przyjechała tu jako osoba chora, wymagająca specjalnych względów, stąd pled a także wyjątkowy stosunek gospodarzy: miły, lecz sztuczny uśmiech, nienaturalna dyskrecja i nieszczere pytania o samopoczucie. Patrząc na nich, przeliczała w myślach gesty i słowa na pieniądze za pobyt, które bez targów o cenę wypłacił mąż. Anna pochodziła z majętnej rodziny. Jaworscy mieli dobrze prosperującą firmę, którą prowadził ojciec. Rok po ukończeniu przez nią studiów zdarzyło się nieszczęście, ojciec niespodziewanie zmarł. Przygnębiona zdarzeniem matka po pogrzebie zaszyła się u brata, więc sprawy interesu musiała przejąć córka, jedynaczka, niemająca potrzebnej do zarządzania przedsiębiorstwem wiedzy. Jej zainteresowania literaturą i sztuką wyraźnie kolidowały z wymogami biznesu, dlatego przypadkowy obowiązek podjęła z przerażeniem. Stan ciągłego napięcia, lęk przed skutkami błędów męczył ją, z trudem ukrywała rozdrażnienie. Zagubiona w obcym świecie tęskniła do przyjaciół o pokrewnych duszach, do początkujących artystów. Pewnego dnia przed wejściem do banku spotkała Wiktora, zwanego misiem koala. W czasie studiów był jej ulubionym kolegą. Po dyplomie przez dłuższy czas nie mieli ze sobą kontaktu. – Gdzie byłeś, Misiu, co się z tobą działo? – spytała. – To opowieść na inną okazję, ale może do mnie wpadniesz? Mój przyjaciel próbuje zorganizować wypad w góry. Właśnie chcemy się naradzić, wymyślić coś ciekawego. Chcesz do nas dołączyć? Nie zastanawiała się długo. Propozycja pozwalała uciec od nielubianych spraw do ludzi ze świata jej tęsknot. U Wiktora poznała Jerzego. Był architektem, lecz sprawy biznesu nie stanowiły dla niego problemu. Doradzał Annie, coraz częściej pomagał, aż stał się pracownikiem firmy. Przystojny, miły, pomocny. Przy nim zaczęła się czuć pewniej. W umiejętny sposób przekonywał, że niepotrzebnie się wszystkim przejmuje, denerwuje, ponieważ nieźle sobie radzi. Zawsze był obok, wyręczał ją lub podpowiadał rozwiązania, organizował rozrywki, przynosił kwiaty. Lubiła go. Po roku sympatycznych kontaktów przyjęła oświadczyny. Miała nadzieję, że przy nim jej rozchybotane życie złapie równowagę.

32

Herbasencja


Wzięli ślub. Myliła się. Jej nerwy nie zaznały spokoju, wręcz przeciwnie, napięcie się wzmogło. Po ślubie mąż przejął zarządzanie firmą. Jeździł, zabiegał, konferował, bywał, także z nią, gdy należało zaprezentować ładną, wyrobioną towarzysko żonę. Z właścicielki zamieniła się w dziewczynę do towarzystwa. Pewnego dnia zrozumiała, że jest w sytuacji, która jej nie odpowiada, która ją drażni, a na domiar złego rujnuje zdrowie. Chcąc coś zmienić, zaczęła od wizyty u neurologa. Otrzymała leki i radę, by przede wszystkim postarała się zrozumieć siebie, w czym zazwyczaj pomaga pobyt z dala od zgiełku, w miejscu potrafiącym wyciszyć, dającym szansę na spokojne przemyślenia. Uznała, że tę rolę mógł spełnić „dworek”, o którym opowiedziała mężowi. Przed laty rodzice Anny, krążąc w czasie urlopu po okolicy, zauważyli stary, drewniany, lecz zadbany dom. Ich uwagę przyciągnęła aleja prowadząca do wejścia z niezabudowanym gankiem oraz resztka murowanego ogrodzenia z bramą wjazdową. Mama ten stojący poza wioską drewniak nazwała niegdysiejszym dworkiem i postanowiła zapytać gospodarzy, ile w jej domyśle jest prawdy. Budynek był duży. Stał na wzgórzu wśród drzew, za którymi leżały pola, a na ich skraju las. Dom miał w przyziemiu sześć izb oraz dwa pokoiki w nadbudówce. Meble, równie stare jak budowla, informowały o lepszych czasach właścicieli i o dawnych funkcjach pomieszczeń. Okolica nie kusiła nadzwyczajną urodą, natomiast gospodarze okazali się na tyle interesujący i mili, że dworek stał się na kilka lat miejscem wakacyjnych pobytów. Jerzy, zawsze nazywała go pełnym imieniem, wysłuchał opowieści. Przyjął, że mimo późnej jesieni wyjazd z miasta jest doskonałym rozwiązaniem. Annie nie przeszkadzała pora roku, lubiła ją. Dla niej jesień to czas refleksji, którym przyroda obdarowuje ludzi, by mogli przystanąć i przyjrzeć się zawikłanym sprawom. Od przyjazdu na wieś przestała palić papierosy. Do podjęcia tej decyzji namówił ją Olek, syn gospodarzy. Z lat dziecięcych ledwo go pamiętała, teraz zauważała, ponieważ intrygował dziwnym zachowaniem. Może grał rolę oryginała, może poety o specyficznym umyśle, za którego się uważał, a najprawdopodobniej był mężczyzną chcącym zwrócić na siebie uwagę w sposób wyszukany. W rozmowach z nią świadomie używał różnych imion, plątał je z oficjalnymi zwrotami jak „pani” lub „pani magister”. Mówił cicho, łagodnie brzmiącym głosem. Spojrzenie miał jasne, serdeczne, wyczulone na każdy sygnał rozmówcy, dlatego zdawało się, że myśli i czuje razem z nim. Był przy tym pełen ruchu. W kółko siadał i wstawał, często bawił się kamykami – upuszczał je, by łapać – lub strugał coś kozikiem, z którym się nie rozstawał. W jakimś momencie spostrzegła, że przede wszystkim jego ręce są niespokojne, czegoś żądne. Olek był nauczycielem. Wychodził do szkoły, gdy jeszcze spała. Czasami głośno, natarczywie pukał w okno i, wyczuwając moment przebudzenia, rzucał: „Zosiu, dziś chłodno”, po czym szybko się oddalał. Nigdy nie wpadał do pokoju na pogawędki, przez jadalnię przemykał jak cień, natomiast wielokrotnie zaczepiał na podwórzu i na ścieżkach sadu, próbując wciągnąć w wesołe zabawy. Nieraz zastanawiała się, czy rankami rzeczywiście chciał przekazywać informacje o pogodzie, czy kpił z choroby, której najwyraźniej nie miał ochoty przyjąć do wiadomości. Annie nazywanie jej stanu chorobą było obojętne. Nie myślała o tym. Pragnęła odpoczynku i czasu na ocenę swojej sytuacji, bo wyczuwała, że coś się w niej krystalizuje, jakaś wewnętrzna potrzeba. Bezlistna, naga jesień swą przejrzystością podpowiadała, że i ona z natłoku spraw, którymi otoczyło ją życie, może wydobyć elementy najistotniejsze, tworzące kościec jej osobowości. Zaszczekał pies, który zaburzył rozmyślania. Szczek psa był specyficzny, wyrażał złość na tych, którzy odebrali mu wolność. Przywiązany do budy tęsknił do swych przyjaciół i pobliskiego lasu. Nikomu nie pozwalał do siebie podejść nawet z pełną miską, którą trzeba było podsuwać kijem. Wyjątek stanowił Olek. On nazwał go Łapikiem, bo bez ociągania podawał mu łapę. Anna lubiła przyglądać się ich zabawom, szczególnie powitaniom. Czasami odnosiła wrażenie, że Olek, popisując się zażyłością z psem, chce w ten sposób coś zademonstrować.

Maj 2014

33


Postanowiła wyjść na podwórko. Gdy nakładała płaszcz, do drzwi zapukała pani Julia, zapraszając na herbatę. Pijały ją co dzień. Kiedyś odkryła, że czeka na te spotkania, ponieważ polubiła melancholijne opowieści starszej pani. Julia była siostrą gospodyni, matki Olka. Zawsze samotna przytulała się do ludzi, zdobywając ich serca życzliwością i uśmiechem. W czasie pobytu Anny raz po raz piekła ciasteczka, którymi częstowała gości i właśnie od nich zaczęły się zaproszenia na rozmowy o czasie, który minął. Anna porównywała losy Julii ze swoim życiem. Zauważyła, że po takich rozmowach coś się w jej umyśle porządkuje. Trudno jednoznacznie wskazać, co miało większy wpływ na samopoczucie Anny – pogodna jesień, Julia czy zwariowane pomysły Olka. Któryś z tych elementów zdecydował, że odwołała wizytę Jerzego. Zadzwoniła, prosząc, by nie przyjeżdżał, ponieważ samotność dobrze na nią wpływa i że jeszcze przez jakiś czas chce pobyć wyłącznie ze sobą. Po rozmowie z mężem rozmyślania pobiegły w jego stronę, odruchowo skupiła się na czasie, który ich zbliżył. Zaczęła wychodzić na dłuższe spacery. Uspokajało ją światło jesiennego słońca, które było wokół, bowiem drzewa nie stanowiły już promieniom zapory. Jej wewnętrzne rozedrganie wyciszał szelest liści i brzozowy zagajnik, pełne uroku białe pnie w morzu zeschłych, spłowiałych traw. W nim najłatwiej odtwarzała zdarzenia, do których chciała wrócić. *** Tego dnia spadł pierwszy śnieg. Okolicę od rana pokrywała śnieżynkami zawieja. Taniec spadających z nieba płatków przesłonił świat drgającą materią, zamieć odstraszyła ludzi oraz samochody, ulice opustoszały. Zamyślona Anna szła wpatrując się w śliski chodnik, mimo to wyczuła, że coś się stało. Zatrzymała się, podniosła głowę i po chwili zrozumiała istotę zdarzenia. Ucichł wiatr. Zza chmur zerknęło słońce i jak reflektorem oświetliło pomnik dziewczynki w kusej sukieneczce, którą artysta posadził na zimnym głazie. Jednak bardziej od pogodowej zmiany zadziwiły ją dwie istotki, które z ogromnym wysiłkiem nakładały kamiennej koleżance płaszczyk. Pomyślała: „dwa małe, złote serduszka” i powlokła się dalej. W samym centrum miasta wczesna zima miała dla niej kolejną niespodziankę. W rzędzie rosnących przy głównej ulicy młodych klonów zaplątała się jabłonka. Czerwonolice jabłka na gałęziach otulonych grubą warstwą śniegu wyglądały zjawiskowo. Patrząc, szepnęła wzruszona: „Pomyliłaś czas, ale jesteś równie piękna jak bożonarodzeniowa choinka”. Do budynku zbliżyła się oblepiona bielą. Gdy Wiktor otworzył drzwi, strzepywała rękawiczką więdnące płatki. Przywitali się uśmiechem, po czym weszli do mieszkania, w którym było kilka nieznanych jej osób. Przypominając tę wizytę, Anna zastanawiała się, czy wśród obecnych zauważyła Jerzego, jeżeli tak, to z pewnością nie zrobił na niej wrażenia. Tego dnia była zainteresowana Wiktorem, z którym chciała nawiązać zerwany kontakt. Poznała go na studenckiej zabawie. Wtedy nic szczególnego się nie wydarzyło, znacznie później zrozumiała, że coś ich do siebie przyciąga. Wiktor urzekająco mówił o jej oczach, twierdził, że są przestronne, zachłanne jak ich błękit, a przy tym przyjazne, że można im wiele powierzyć, powiedzieć to, co trudno ująć w słowa. Była ciekawa, jak teraz potoczy się ich znajomość. Oczekiwała ożywienia sympatycznej przyjaźni, tymczasem pojawienie się Ireny, która wyszła z kuchni, niosąc paterę z drobnymi ciastkami, zaburzyło podświadomie snute plany. Znały się z akademika. W umysłach wielu piękno jest kojarzone z jasnością duszy, a szpetota z czartem. Istnieje przekonanie, że ten, kto kocha brzydkie kaczątko, sam jest karłem na ciele lub umyśle. Irena, którą charakteryzowano mówiąc o swoistym splocie wiedzy, życiowego sprytu i braku urody, postanowiła walczyć z taką postawą. Podjęła wysiłek, by przekonać do siebie otoczenie, szczególnie chłopców. Jej zabiegi najwyraźniej przyniosły owoce. U Wiktora krzątała się jak u siebie, odgrywała rolę zadomowionej gospodyni. Zapraszając wszystkich na kawę, dla podkreślenia jej związku z domem, a więc i z gospodarzem, powiedziała: „Niech ktoś poda łyżeczki. Są w kredensie, w drugiej szufladce od góry”.

34

Herbasencja


Wracając do tego dnia, Anna próbowała przy okazji dociec, jaką rolę odegrała Irena w późniejszym biegu zdarzeń. Wstała z pniaka, na którym rozmyślała i weszła w pola. Przebudzony wiatr rzucił na zagon garść liści i na wzór myśli Anny odbiegł w dal. Ona zawędrowała w góry, wspominała sannę. W wyobraźni z drobnych elementów oraz słów odtwarzała spójny obraz. *** Stała między oknami w góralskiej izbie i obserwowała grupę nieznanych jej osób. Usłyszała słaby głos dźwięczących dzwoneczków. Ktoś krzyknął: „Jadą! Już jadą!”. Wszyscy poderwali się z miejsc, zapanowało ożywienie oraz krzątanina. – Nie wiesz, gdzie moje rękawiczki? – przez całą długość pokoju zawołał do żony jeden z mężczyzn. – Położyłeś obok pieca – odpowiedziała. Ktoś chuchał w szybę, chcąc stopić szron i wyjrzeć na zewnątrz. Inny, szarpiąc go za rękaw, zapytał: – Widzisz coś? – Światełka – wyjaśnił pytany i obracając się twarzą do sali, rzucił: – Kto wie, ile będzie sań? – Może z siedem sztuk... – zastanawiał się chłopak ubrany w kożuch. Rozmowę zagłuszyła wchodząca z hałasem grupa osób. Przyszli po ustawione w narożu izby narty, dając tym sygnał, że czas wyjść przed dom. Wysypali się. Gdy zajechały sanie, pojawił się Wiktor z nieodstępującą go na krok Ireną, która, rozmawiając z nim, rozdzielała miejsca i kojarzyła pary. Ktoś pociągnął Annę za rękę, ktoś usadowił ją w saniach. Szukała wzrokiem Wiktora, ale Irena wciąż zajmowała go swą osobą. Kulig ruszył. Szmer ugniatanego śniegu, zrazu wyraźny, przechodził z wolna w monotonny poszum, rozedrgana gromada tężała, zlewając się w porządkującą kolumnę. Zapalone pochodnie gięły płomienie. Ktoś zanucił piosenkę, którą podchwycono i ciszę przerwała wesoła melodia, a wraz z nią pojawiły się śmiechy i nawoływania narciarzy towarzyszących sannie. Hałas budził ośnieżone drzewa i ptaki. Wypuszczone ze stajen konie uderzały mocno kopytami, wybijając grudy zmarzliny. Anna wierciła się. Po chwili klęknęła na siedzeniu i patrząc na ciągnący za nimi sznur sań, wymachiwała ręką, krzycząc: – Hop, hop! Wiktor! Prychnięcie konia doganiającego ich sanie skupiło jej wzrok na rozdętych chrapach, z których buchała para, i na miękkich, zwisających końskich wargach. Patrzyła na podrzucany łeb szarpiący uździenicę, na grzywę płasko tnącą powietrze oraz na krągłe, skrócone perspektywą cielsko, jak grało prężnymi mięśniami. Radość, migające drzewa, pędzący kulig i ten koń. – Jest cudownie, jest pięknie – powiedziała. W swym zachwycie objęła siedzącego obok chłopca i pocałowała. To była oznaka radości, nic więcej, a jednak... Pocałowała Jerzego. *** Anna wielokrotnie zadawała sobie pytanie, co lub kto skojarzył ją z Jerzym? Czyżby przygodny pocałunek, który nic nie znaczył? Coraz częściej przychodziły jej do głowy niepokojące myśli: „Może to Irena zainteresowała Jerzego moją osobą? Przecież wcześniej niemal mnie nie zauważał. Czy chodziło jej o Wiktora? Ale o co mogłoby chodzić Jerzemu?”. Próbowała coś zrozumieć, coś ustalić. Z drogi biegnącej do budynku w jej stronę skierował się Olek. Tego dnia nie był w pracy. Bez widocznego powodu kręcił się po podwórku i okolicy.

Maj 2014

35


– Dzień dobry, Dorotko – krzyknął. – Mam kilka wierszy. Posłuchasz? – i nie czekając, zaczął recytować. Słowa gubiły się w przestrzeni, w pustych polach, z których dawno zebrano ostatnie plony. Nie słuchała Olka. Myślała o Jerzym, o ich mieszkaniu, o tym, czy rzeczywiście jest ich wspólnym gniazdem, a także o tym, co ich naprawdę łączy. Mimo starań dom nie potrafił odwdzięczyć się ciepłem, atmosferą kojącej przystani. Jerzy niewiele czasu spędzał z meblami i obrazami, którymi obwiesił pokoje. Wracał późno, najczęściej zmęczony. Gdy za oknami gęstniał mrok, układali się w obszernym łożu, by w drodze do snu zajrzeć do krainy rozkoszy. – Tylko tyle – wyszeptała. Zapomniała o obecności Olka. Bez słowa skierowała się do domu. Chciała zasnąć, lecz myśli były zbyt rozbiegane. Kręciła się bezradnie po pokoju, w końcu usiadła przed toaletką i zaczęła czesać ciemne, jedwabiste włosy. Lustro odbijało ją w ogołoconym z liści sadzie, który wkradł się przez otwarte okno i przeplatał włosy gałązkami wiśni. Poniżej lustra, na komódce leżała tasiemka, a tuż obok stał brązowy słoiczek z drażetkami przepisanymi przez neurologa. Ich tajemnicza moc winna zakołować z sadem zza okna, z nabrzmiałymi starością chałupami, z rudym dymem, zlewającym się z okapu jak rozwodnione błoto, i przynieść Annie ukojenie. Odsunęła flakonik. Związała włosy, sięgnęła po kubek z resztką kawy i trzymając go w ręce, bez powodu ponownie wyszła przed dom. Słońce wyblakło, nadchodził wieczór. Olek, który ubrudził się, pomagając ojcu robić gospodarskie porządki, ustawił na pieńku do rąbania drzewa dużą miednicę i napełnił ją studzienną wodą. Rozebrał się do pasa i rozpoczął zmywanie z ciała drobin słomy oraz kurzu. – Co ty robisz!? – krzyknęła. – Przecież to jesień! Buchnął śmiechem. Nachylony niemal zanurzył w wodzie twarz, parskał i chlapał się, a widząc, że wciąż stoi zapatrzona, podszedł, niosąc wodę w dłoniach. – Dotknij, zamocz bodaj jeden palec, proszę... – powiedział, spoglądając w jej oczy. „Czego ty naprawdę chcesz? Czy podszedłeś, żeby zachwycić mnie nagim ciałem?”. Myśląc tak, odkryła, że jest gotowa go dotknąć. Miał umięśniony tors i lśniącą, opaloną skórę, na której zatrzymała się warstewka wody. Na ganku pojawiła się Julia. Podała Olkowi ręcznik, po czym zaprosiła ich do siebie. *** Niedzielny poranek przywitał Annę niespodzianką. Ponieważ wciąż dopisywała pogoda, wuj z mamą postanowili ją odwiedzić. Spotkanie wywołało tęsknotę do bliskich oraz podświadome uczucie, że bardzo są jej do czegoś potrzebni. Dzień upłynął na spacerach i rozmowach. Tuż przed pożegnaniem poprosiła gości, by zostali na noc, bowiem – niespodziewanie dla samej siebie – postanowiła zakończyć jesienną kurację. Na realizację nagłego pomysłu, na spakowanie i rozliczenia z gospodarzami potrzebowała odrobiny czasu. Zgodzili się. Przed jej dom zajechali w samo południe. W mieszkaniu zastali nieład wskazujący na obecność jakiegoś gościa. Anna nie była tym poruszona. Odruchowo narzucającego się podejrzenia, że Jerzy przyjmował kobietę, nie odebrała zbyt emocjonalnie, ponieważ coraz wyraźniej dostrzegała w ich związku nieobecność uczuciowej więzi. Natomiast niesmak oraz głębokie wzburzenie wywołał wygląd jej pokoju – otwarta garderoba, porozrzucane sukienki, wyjęta z szuflady nocna bielizna. Uznała, że Jerzy przekroczył granicę przyzwoitości, bo pozwolił na zbrukanie intymnej sfery. Spojrzała na wuja, który stał za nią z walizkami w rękach. Widząc łzy w oczach siostrzenicy, powiedział: – Dość przyzwolenia na hipokryzję. Od teraz jesteś moją klientką! Formalnie właścicielką firmy i domu była matka Anny, natomiast wuj to świetny prawnik, co w połączeniu z jego złością oznaczało rozwód i pozbawienie Jerzego dostępu do dóbr, które najprawdopodobniej stanowiły cel pięknego architekta. Walizki wróciły do samochodu, dom został zamknięty, odjechali do wuja.

36

Herbasencja


*** Czas upływa szybko, zamyka pewne cykle i otwiera kolejne. Kończyło się lato. W drodze do łazienki Anna uświadomiła sobie, że chodzi boso. Zatrzymała się i, jak w dziecięcej grze, ustawiła stopy piętami ku sobie. Zaczęła przypominać dawne zabawy oraz piosenki. Na moment wróciła do bezproblemowych, radosnych lat. Na korytarzu coś stuknęło. Przypadkowy, lecz wyraźny dźwięk zaburzył wspomnienia. Spojrzała na stojący zegar i powiedziała do siebie: – Dość tej zabawy. Czas na kąpiel, jest późno. Wsunęła się do zielonkawej, ciepłej, pachnącej bzem wody, która pomogła rozładować ukrywane przed sobą napięcie. Nie na długo. Do wanny kapały krople z niedomkniętego kranu. Zapatrzona w mokre bryłki pomyślała o mamie: „Jej łzy zawsze są pełne zadumy i takie cichutkie jak strumyk płynący wśród mchów. Toczą swe krople po bruzdach twarzy i giną rozcierane dłonią. Ich źródła trudno dociec, bo kryje w sobie wiedzę, która dla mnie wciąż jest zagadką”. Spłukała ciało. Woda zawirowała lejem i spłynęła do kanału. Wszystkie czynności kosmetyczne wykonywała wolno, z pietyzmem, sprawdzając po wielokroć efekt zabiegów, bo uznała, że tego dnia musi być piękna. Cera pokryta jasnym pudrem i duże, podkreślone czernią oczy wyglądały ładnie. Naturalnie ukształtowane łuki brwiowe stanowiły niewątpliwą ozdobę twarzy o ostro zarysowanych rysach i grubych, wydatnych ustach. Broda lekko wywinięta w górę w połączeniu z dolną wargą tworzyła zalotny załom. Przyglądając się twarzy, spytała głośno: – Ile ja mam lat? Dużo? Mało... Przeczesała długie, czarne włosy, spięła je wysoko, przewiązując splotem korali. Nałożyła przygotowaną sukienkę w kolorze głębokiego granatu ozdobioną białymi dodatkami. Narzuciła płaszcz, sięgnęła po torebkę i podeszła do olbrzymiego lustra. W bogatym obramowaniu zobaczyła wysoką, szczupłą dziewczynę o modnej sylwetce. – Gdy wkraczasz w świat, spowijają cię koronki, gdy go opuszczasz, zdobi dostojna czerń. Dziś pośrednia okazja, coś się kończy i równocześnie zaczyna. Dobrze się ubrałaś. Trzymaj się! – powiedziała do siebie. Dotknęła szklanej twarzy, wykonała ruch przypominający pieszczotę matki i spojrzawszy na zegarek wyszła krokiem szybkim i pewnym, starannie zamykając drzwi. Przed salą rozpraw stawiła się punktualnie. Nie lubiła oczekiwania. Zawsze zjawiała się z wybiciem określonej godziny. Na korytarzu obrzucono ją ciekawymi spojrzeniami. Nie zwracała na nie uwagi. Zapatrzona w siebie ocknęła się na dźwięk twardych, urzędowych słów: – Nazwisko, imię... – Anna Jaworska, urodziłam się z matki Marianny i ojca... W miarę wypowiadanych słów rozmyty obraz stawał się wyraźny. Rozlana przestrzeń tężała, ujawniała twarze skupione, dociekliwe, groźne swą wymiernością. Przez umysł Anny przemknęły dalekie od toczącej się chwili słowa: „Wygasły krater ludzkiego umysłu. Czy w jego wnętrzu obudzi się jeszcze chęć tworzenia?”. Nie dociekała, czy była to dla niej ważna myśl. Stojąc przed sędzią, miała jedynie świadomość, że gdzieś w pobliżu są nadmiernie wysokie okna. Gdy wyraźnie uprzytomniła sobie, że to już koniec, zegarek wskazał godzinę trzynastą trzydzieści pięć. Po wyjściu z sali wstąpiła do toalety i jednym skurczem wyrzuciła z siebie całą zawartość żołądka. Otwierając szeroko okno, wchłaniała dużymi porcjami powietrze. Nie uroniła jednej łzy. Makijaż pozostał nienaruszony i tylko szarej, drgającej z lekka skóry puder nie obronił przed emocjami. Umyła spocone ręce, skropiła wodą kolońską. Wyszła, wtapiając się w tłum.

Maj 2014

37


*** Wuj zadbał o firmę, mieszkanie zyskało inny wystrój, a przy okazji tych zmian odnowiono również elewacje starzejącego się budynku. Zaistniało nowe, lecz każde nowe jest okraszone starym. Któregoś dnia zadzwonił do Anny Wiktor. – Zjemy razem obiad? – zapytał. Zgodziła się. W jego życiu nic się nie zmieniło. Nie związał się z Ireną, twierdził, że nie posiada duszy artysty, że jest zbyt przyziemna, konkretna. Długo mówił o sobie, o książce, którą pisał, o pomyśle na następną i o gronie przyjaciół. Słuchała tych wynurzeń bez zaciekawienia, myśląc, że czas ich zmienił. Przytulny niedźwiadek gdzieś się zagubił, może odpłynął do australijskiego lasu. A ona? No cóż, dawnej Anny też nie było. W domu zorientowała się, że życie i ludzi zaczęła odbierać inaczej. Będąc w melancholijnym nastroju, pomyślała o dworku, zapragnęła przypomnieć sobie spędzone tam chwile. Zjawiła się bez uprzedzenia. Przywitała ją niecodzienna cisza i Łapik. Przestraszyła się, ponieważ pies nie był przywiązany do budy, ale on nawet nie zaszczekał, zamerdał ogonem, podszedł i polizał jej rękę. Gospodarze opuścili wieś, pociągnęli za Olkiem, który wyprowadził się do miasta, bo miał nadzieję, że znajdzie tam bratnie dusze – artystów. Julię pozostawiono w olbrzymiej, martwej głuszą chacie. Korzystała z dwóch pokoi i kuchni; reszta pomieszczeń stała pusta. Mieszkanie Julii wyróżniał specyficzny klimat. Wytwarzała go atmosfera zadumy błąkająca się między drobiazgami z minionej epoki i wzrokiem gospodyni, który często spoglądał gdzieś wstecz. Prowadzone z nią rozmowy w niezauważalny sposób przenosiły Annę do świata młodej dziewczyny, której portret wisiał na ścianie. Jej uroda nie przeminęła, zmieniła jedynie oblicze; obecnie spełniała wymogi dojrzałej, starzejącej się kobiety. Julia, wciąż wysoka, wciąż zgrabna, lecz bielusieńka jak gołąbek, kreśląc zdarzenia z dawnych lat, uśmiechała się przyjaźnie do wydobywanych z pamięci obrazów. Opisywany przez nią świat kusił przytulnością i prowokował pytania: do czego ja będę tęsknić, czy biegnące dni z czasem wypięknieją oraz które elementy pamięć nobilituje? Po rozmowach przy ciasteczkach z malinową herbatą długo rozmyślała o potrzebach i tęsknotach ludzi. – „Sfera ducha... Wyidealizowana. Piękna. Wzniosła, czysta, nieskalana egzystencjalnym brudem, kompromisami. Ale jak ją urzeczywistnić, jak realizować?”. Życie, które świadomie wybrała Julia, nie było zachęcające, mimo ciepłych wspomnień przerażało. A ona, Anna, co powinna ze sobą zrobić? Wyplątana z jednego fałszu, stoi przed kolejnymi, równie obłudnymi sytuacjami lub przed samotnością. „Wolność. Od czego lub do czego? Łapik spuszczony z łańcucha po jakimś czasie wrócił. Już nie kąsa ludzi, już się łasi. Czy upodobnię się do niego?”.

Gdy wkraczasz w świat, spowijają cię koronki, gdy go opuszczasz, zdobi dostojna czerń. Dziś pośrednia okazja, coś się kończy i równocześnie zaczyna. Dobrze się ubrałaś. Herbasencja 38


Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował w „Fantastyce“, „Politechniku“, „Faktach“, „Merkuriuszu“, „Odgłosach“, w fanzinach: „Somnambul“, „Fikcje“, „Kwazar“, „Feniks“, „Spectrum“, kwartalniku literackim „Matafora” oraz w prasie Polonii Australijskiej. W roku 2013 ukazała się antologia jego opowiadań pt. : „Testimonium”. Kilka opowiadań opublikował w antologiach „Spotkanie w przestworzach” (1977), „ Sposób na wszechświat” (1983), „Pożeracz szarości” (1991), „ Dira necessitas” (1988) i „Bizzaro Bazar” (2013). Był jednym z założycieli pierwszego w Polsce klubu fantastyki „Somnambul”, wydającego periodyk o tej samej nazwie. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, publikuje na różnych portalach fantastycznych i w czasopismach.

Spotkanie na skrzyżowaniu losów

science fiction

1

Kelvin Klein był wroną. Dla przyjaciół – Kej Kej. Było późne popołudnie. Wiatr rozhuśtał elektryczny przewód, na którym siedział. W dole zatańczyła rozciągnięta linia pojazdów. Czerwone światła stopu mogły przyprawić o zawrót głowy. Wtedy łatwo spaść i skończyć jako czarna miotła do wycierania kurzu z żaluzji. Widział takie wycierusy w willi starego Alberta. Trudno było znaleźć pojedyncze, zdrowe pióro w miękkiem worku z pajęczyn. Znowu był gdzieś korek na Somerton Road. Od smrodu spalin kręciło się w głowie. Gdzieś chodził niskotonowy głośnik. Gdzie indziej system audio wydobywał krystalicznie czyste tony. Daleko w tyle wył w radiu arabski duchowny w świętej transmisji bez końca. Muzyka tłoczyła się, plątała, tworząc breję, której nie powstydziłby się gabinet przyjęć szpitala psychiatrycznego. Ktoś małą rączką rzucił hamburgerem o drzewo. Smarkacz w żółtym golfie wypluł gumę z rozmachem, staruszka rozkaszlała się gwałtownie, brudny robotnik zasnął opierając głowę o kierownicę. „Co za zbiorowisko sprzeczności i ogłupienia” – pomyślał ptak. Popuścił małego bąka i przy okazji kropla gówna zmieszanego z moczem chlusnęła o szybę ciężarówki w dole. Lubił, kiedy ludzie przeklinają i wygrażają do niego pięściami. Miał to głęboko… pod skrzydłem. Przeczyścił pióra. Lotki były już trochę zjechane. Ostatnio podziobali się z Kate. Kate była Wolna. Wymówiła mu gniazdo. Nigdy nie chodził na boki, jajka miał tylko z nią. Widziała go parę razy na Drucie w podejrzanym towarzystwie. Drut to słup telekomunikacyjny Telstry w pobliżu przecznicy. Nie zrobił nic złego, przeczyścił tylko pióra przelotnej wronie z okolic Donybrook. I tak nigdy by tam nie poleciał. Wiocha i wydmuch.

Maj 2014

39


Policyjny wóz wreszcie znalazł wolne miejsce i podjechał pod stację benzynową Woolwortha. Kej Kej tylko na to czekał. Sfrunął łagodnie na blaszany daszek, tuż przy wejściu do Subwayu. Pewnymi krokami przebiegł po falistej powierzchni, potem udawał, że przeciera dziób o krawędź, a tak naprawdę obserwował. Bill Crosbow ociężale wyszedł z policyjnego wozu. Gdzieś koło pięćdziesiątki, mały, krępy gość, przezywany Kuszą. Za nim szedł młody inspektor-praktykant Roy Chaplain. Obaj podeszli do parkingu tuż za stacją benzynową. Kej Kej musiał przelecieć parę metrów dalej. Wylądował obok starej torebki po burgerze. W środku tkwił jakiś obśliniony przez psa kawałek mielonego mięsa. Kej Kej udał, że rozdziobuje to świństwo. Poziom parkingu był niższy niż stacji i zielony Ford wylądował na dachu zaparkowanego tu samochodu. Drzwi miał wyrwane, a koła tak samo upaprane błotem jak buty Roya Chaplaina. Miejsce było opasane niebiesko-białą wstęgą policji. Dwóch gliniarzy patrolowało parking, mlaskając gumą. Na widok oficerów, starszy z nich po prostu mrugnął okiem. Kusza był lubiany. – Nie było świadków? – zapytał Bill, szukając po kieszeniach długopisu. – Nie. Wszystko wydarzyło się w nocy. W opinii biegłych lekarzy około czwartej trzydzieści rano – pośpieszył z odpowiedzią Roy Chaplain. – No a obsługa stacji? Nikogo nie widziała? – Proszę pamiętać, że to stacja Plus, Woolwortha. Dostaje się bonus cztery centy przy zakupach powyżej trzydziestu baksów. Serwis jest otwarty tylko przez dwanaście godzin. – Roy wzruszył ramionami. – Zresztą to oni znaleźli zwłoki całej trójki i zawiadomili policję. – Turasy? – Obsługa? Nie, Hindusi, zaszczekali mnie, kiedy pytałem o szczegóły. – Tak, to trudni ludzie. Inspektor wreszcie znalazł długopis. Otworzył mały notes, przekartkował i zapytał w końcu: – To co my tu mamy, Roy? – Mamy trzech zabitych. Wiek między dwadzieścia a trzydzieści lat. Młodzi, wysportowani, dobrze ubrani. W kieszeniach kasa i broń. Słowem chłopaki jak się patrzy – mówił Roy. – Pochodzili z okolicy Weribee. Wydaje się, że niekarani. Roy wyciągnął z kieszeni kurtki mały elektroniczny tablet. Ekran za dotknięciem rozjarzył się kolorami. Kusza wzdrygnął się. Zamknął wolno notes. – Fuck! Co? Mam sobie to przerysować? Chłopak przestraszył się i zrobił krok do tyłu. – Zawsze będziesz mi tym machał przed oczyma?! – Już dawno powinien pan sobie zmienić swój wykropkowany notes na coś takiego. – Już dawno? – Zezłościł się jeszcze bardziej. – Już dawno znaczy przed twoimi urodzinami? A co, jak ci pierdyknie bateria? Dalej będziesz tym migał? Co najwyżej będzie się nadawało na podstawkę pod gorący talerz makaronu. Oj, młokosie, młokosie… Dawaj, co tam masz. Roy wyświetlił plik JPEG-ów. – To oni. Jakby to powiedzieć… Wszyscy po jednym strzale w lewe oko. – Analiza balistyczna pocisku? – Zbyteczna. – A to czemu? – Dziurę ktoś wydziobał. – Analiza termiczna? – Rana była zamrożona. Bill znacząco uniósł brwi. – Mieliśmy też informacje od rodziny… – Roy zawiesił głos, czekając na ostateczne odpalenie informacyjnej bomby. – No… No mów! – Kusza tracił szybko cierpliwość. – Kiedyś to ja wydłubię ci oko. – Nie ma możliwości dokonania zabiegu transferowego.

40

Herbasencja


– A to ciekawe, to znaczy, że nośniki w mózgu zostały zniszczone? – Dokładnie i z premedytacją. – Co to było? Gaz? Ciecz? – Gaz. Duża doza gazu degenerującego komórki nerwowe mózgu, aż po najdalsze jego zakończenia w rdzeniu kręgowym. – Praktycznie to mózg ogarnia całe ciało człowieka, są to wszelkiego rodzaju receptory. Te ostatnie pozostały nienaruszone? – Wydarte do ostatniego neurona. – Tak. Oznacza to, że chciał pozbyć się gagatków na dobre. W takich przestępstwach główną rolę zawsze odgrywają ludzie. Pytanie, dlaczego? – Inspektor podrapał się po głowie. – Znaleziono coś poza tym? – Jest tu spory ładunek prochów w workach po cukrze. Również wykryliśmy mikrocząsteczki gotówki. Ktoś przeliczał w kabinie samochodu pieniądze na tyle długo, że nie mamy co do tego żadnej wątpliwości. Z analizy ilościowej cząstek spodziewamy się około dziesięciu milionów baksów. – No chyba że liczyli to dziesięć razy i był tylko milion. – To możliwe. – Oczywiście pieniędzy nie ma? – Nie. Kusza rozejrzał się po okolicznych dachach. – Nie mają tu monitoringu? – Nie mają, ale jest pies. – Przejrzeliście jego pliki wideo? – Nic na nich nie ma. Kundel patrzył cały czas na tylne drzwi restauracji McDonald’s. Sprawdzałem go reidentyfikatorem. Jest od siedmiu lat zasiedlony. Analiza aktywatorów ruchowych w mózgu zdawała się przekonywać, że się stąd nie ruszał, a w krytycznym czasie spał. – No i…? – Nie przekonał mnie tą kroniką ruchową. Taką bibliotekę można ściągnąć z każdej strony Netu. Wie pan, jak mi śmierdzą takie kundle. Znalazłem psią kupę tam w rogu. Stamtąd jest idealny widok na tę piętrową brykę – rzekł, wskazując spiętrzone samochody. – Analiza genetyczna wykazała bezsprzecznie, że kupsko należy do niego i czas zgadza się idealnie. Widział zdarzenie, a ktoś miał dostęp do jego plików za pomocą komórkowego aparatu telefonicznego. Szukaliśmy numeru, ale ta komenda tasująca informacje nadeszła z Facebooka. Tam straciliśmy trop. Zawsze tylko marnotrawimy czas na portalach społecznościowych. – Dobra. Dawaj go. Chcę z nim pogadać. Jeden z policjantów przyprowadził kundla. Ten wyraźnie się ociągał, widać unikał kontaktu z ludźmi. Bill patrzył na niego ze współczuciem. – Potrzebujemy informacji – mówił wolno, pochylony nisko jak to możliwe w stronę brudnego psiego łba. – Powiesz, co widziałeś i nie będziemy więcej zakłócać ci tego psiego życia. Pies zaczął z trudem. Mowa ludzka bolała. – Nic nie widzialem. Spałem. – Zasapał się. Język mu prawie wypadł. – Mamy tu twoją kartotekę. Nazywasz się Otto Owdey? – Pytanie zabrzmiało zbyt twardo. – Fuck yourself! – wywarczał. Odwrócił się i krztusząc odszedł w stronę ściany. Patrzyli za nim, kiedy się położył, kuląc pod siebie ogon. Kilka wróbli stanęło obok, przyglądając się z zaciekawieniem policji. Bardzo chciały pomóc, choć wyglądały na zwykłych imbecyli. Przebierały nóżkami niecierpliwie. – Wiesz, Roy, kiedy patrzę na tego kundla, to nie mam ochoty na drugie życie. W ciele psa… Hm… – Pokręcił głową ze współczuciem. – To aż dziw, że po siedmiu latach on jeszcze kontaktuje. Ja bym już tylko szczekał po miesiącu. – Ma pan rację, szefie. Mózg psa jest za duży. Trudno pozbyć się z niego wszystkich instynktów i mechanicznych przyzwyczajeń. Człowiek prędzej czy później fiksuje w takim ciele. Ja na przykład nigdy nie przyzwyczaiłbym się do sikania w miejscu publicznym albo lizania ściany po koleżankach i kolegach. Brrr.

Maj 2014

41


Kusza drgnął zaniepokojony. Coś przechodziło truchcikiem pomiędzy piramidą skrzynek na butelki a ścianą. Widział to cwane spojrzenie, lśnienie piór i dzioba. Lewą ręką sięgnął po broń. Roy dotknął w porę jego ramienia. – Nie trzeba, inspektorze, od kwadransa mój sokół przygląda się tej wronie. – To sukinsyn. – Kusza dyszał ciężko. – Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Słyszał wszystko. – Może jest Wolny. Trochę takich wron się jeszcze uchowało. O, zrywa się. Roy gwizdnął na sokoła. Ten bezszelestnie wzleciał do pościgu. Kej Kej nie miał szans. Ten policyjny ptasi kutas posiadał więcej gazu w jednym skrzydle niż on w obu na pełnym biegu i to z wiatrem w dupie. A za ziarno mógłby taki policyjny mop wyrwać matce język z dzioba. Jedyną szansą ratunku pozostała Dzielnica. Znał ją dość dobrze. Pełno tu było pojebów. Jedni uprawiali w ogrodzie otaczającym jednorodzinne domy marchewkę. Inni hodowali rybki w brudnych, zzieleniałych bajorach. Jeszcze inni żyli z gromadą wyliniałych kotów, którym nie chciało się nawet podejść do miski, żeby przepędzić muchy. Ale byli też tacy jak mały Jack! Nienawidził szkoły, a kochał swoją wiatrówkę. I tam właśnie poleciał Kej Kej, dość nisko, ponad płotami. Niemal o włos zawadził o linkę na pranie. Skręcił gwałtownie, zapikował i wpadł do budy dla psa, uruchamiając dzwonek w wejściu. Psa nie było. Już dawno Jack zakopał go pod marchewką, żeby matka nie szukała go po okolicy, obiecując studolarowe banknoty znaleźnego. Nastąpił suchy trzask, potem drugi i coś zatrzepotało w koronie owocowego drzewa. Jack poszedł do garażu po drabinę. Chciał sprawdzić, co udało mu się kropnąć tym razem. Szedł, ciągnąc za sobą urwany klapek. Teraz był czas, żeby wyskoczyć z budy i krótkim lotem dotrzeć do gałęzi, ponad trafionym sokołem. Kej Kej szybko skorzystał z okazji. Przysiadł. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu, potem wrona skoczyła na sokoła. Nic nigdy jej tak nie smakowało jak te policyjne ślepia. Nogi sokoła powoli już sztywniały, ale serce jeszcze biło. Kej wydarł mu źrenice razem z transmiterami plików i kawałkami tego pierdolonego mózgu. Potem wytarł dziób o liście. Skończyły się żarty. Spokojnie poprawił skrzydła. Od tej szalonej ucieczki lotki się zwichrowały. Mały Jackie nadchodził z drabiną. W jednej ręce trzymał kromkę spalonego na wiór tosta. Gryzł ją zapamiętale, pociągając nosem lecące smarki. Zaprzyjaźnili się rok temu, kiedy Kej przyniósł mu tabletkę ekstazy w czarnym dziubku. Odtąd miał w tym ogrodzie spokojną przystań, a chłopak trochę uciechy, z dala od rozwodzących się wściekle rodziców. Kej odleciał do skrzyżowania. Przecież tam cała reszta ptasiego towarzystwa sterczała na Drucie, rozpowiadając najnowsze plotki.

2

Był stąd dobry widok na stację benzynową Woolwortha. Właśnie obok policyjnego wozu zaparkował samochód PETA . – O, masz… – burknął pod nosem Billy, patrząc spode łba na nadchodzących dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Jeden z nich zatrzymał się przy policyjnym samochodzie. Zapatrzył się na puste żerdzie umocowane na tylnej szybie, gdzie normalnie trzymali kilka sokołów pościgowych. Drugi stanął naprzeciw i żując gumę zagadnął: – Znów policja stanowa bawi się sokołami. – To nie jest zabronione – mruknął Roy z rękami w kieszeniach. Odszedł jednak na bok, widząc wściekłe spojrzenie aktywisty. – Takich jak wy w reinkarnacji powinno wysyłać się do farmy kur albo świń. Wtedy poznalibyście prawdziwy smak życia. – Hola, hola. Dokonano tu morderstwa na ludziach. – Billa zaczęła irytować zadziorna postawa nowo przybyłego.

42

Herbasencja


– Oto moja legitymacja. – Machnął przed Billem srebrną odznaką Policji Etycznej. – Jestem funkcjonariuszem PETA i gówno mnie obchodzą ludzie. Kiedy ubierze pan futro z lisa, to zapytam pana skąd pan wziął ciała tych biednych zwierząt i będę dochodził, jak doszło do zbrodni. Te trzy ciała ludzi nie posłużyłyby za nędzne futro nawet dla tego psa. Myśli pan, że znajdzie się taki trend w psiej modzie? – Nie żartowałbym sobie na pańskim miejscu. – Nie? To gdzie są pańskie sokoły? Macie tutaj polowanko? Znowu znajdziecie jakieś winne zadymie zwierzątko i zabijecie bez pardonu? – Czego chcecie? – Otrzymaliśmy zażalenie. – Jakie zażalenie? – O, to jest łagodne sformułowanie. Obywatel Otto Owdey, korzystający obecnie z zasłużonego stanu reinkarnacji, został poddany szczegółowej i bolesnej analizie aktywatorów w mózgu, na co nie wyraził zgody. – Kto by się przejmował zgodą jakiegoś kundla po dwunastu wyrokach w poprzednim życiu. To zdanie rozwścieczyło aktywistę jeszcze bardziej. Prawie zszarzał na twarzy, jego ręce przeszło drżenie. – Po to tu jesteśmy. Wyciągnął tablet spod pachy. „Przez cały czas tam go, kurwa, trzymał, jak termometr” – pomyślał Bill. – Przeczytam panu coś – ciągnął dalej aktywista. – Artykuł piąty. Każde zwierzę, jako istota żywa, ma prawa w sferze moralnej; że nieznajomość i nieuznawanie tych praw sprowadziły człowieka i prowadzą go nadal na drogę przestępstw przeciwko naturze i zwierzętom; że uznanie przez gatunek ludzki prawa innych gatunków zwierzęcych do egzystencji stanowi podstawę do współistnienia wszystkich istot żywych, że człowiek dopuścił się zbrodni wytępienia wielu gatunków zwierzęcych i że nadal istnieje ta sama groźba; że poszanowanie zwierząt przez człowieka wiąże się z poszanowaniem ludzi między sobą i że już od najmłodszych lat należy uczyć człowieka obserwować, rozumieć, szanować i kochać zwierzęta. Jeszcze jedno słowo i oskarżę pana o naruszenie tych praw. – To bydlę nie jest już obywatelem. Nie płaci podatków i co najwyżej może być pod ochronką takich gniotów jak wy. Możesz mi pan skoczyć i się pohuśtać. I wypieprzać mi stąd, bo wezwę armię, żeby waszych zasrańców i sprzedawczyków mafii rozjechali czołgami. My bronimy prawa człowieka do życia i po to mam pistolet w kaburze… Roy nie poznawał swego szefa. Schował się do wozu i włączył sygnały świetlne policji. To zawsze działało uspokajająco. Kej zatrzepotał skrzydłami. Właśnie z impetem wylądował na drucie Phil Ropucha. Siedzieli wszyscy razem w dziesiątkę. Czasem któryś puścił bąka i gówniany mix chlusnął na zaparkowane w dole auta. – Byłem u Freda. – Phil miał wielki problem z ludzkim językiem. Odkąd był wroną, a minęło już siedem lat, z każdym dniem było gorzej. – Nie żyje. Kej Kej nastroszył pióra. – A co z naszą kasą? – zapytał, obserwując siedzące obok wrony. Phil dostrzegł jego podejrzliwe spojrzenia na boki. – Spoko. To są wolne ptaki. Kasa została na stole. Już są tam gliny. Robią zdjęcia. Mają swoje wróble i węszą. Wróble zawsze były wszędzie pierwsze. Odkąd ludzie odkryli reinkarnację towarzyszyły im na każdym kroku. Czasem pracowały jako kamery przemysłowe, a nierzadko dla policji drogowej. Te ostatnie należały do wyjątkowych skurwieli. Udostępniać swoją bibliotekę wideo za kilka garści pszenicy i prosa? Phi. Reszta wróbli trzymała stronę gangów. Trzeba było tylko dobrze im podsypać. – Lecimy. – Kej zerwał się, a za nim reszta ptaków. Policyjny wóz w dole też przetoczył się na ulicę. Prowadził wpieniony Bill Crosbow.

Maj 2014

43


3

Kusza stał w głębi pokoju. W jego twarzy paliły się ognie zachodzącego słońca. Okno było naprzeciw, jakby kto nie wiedział. Zastanawiał się, dlaczego szyba była wybita i co oznaczała odgryziona od zwłok dłoń, pozostawiona na parapecie. Tak pracowała mafia ze stacji w Kingstone. Trop małych krwawych śladów wiódł wprost do łóżka. – To wydarzyło się dzisiaj rano? – zapytał Roya Chaplaina. Chłopak miał czyściutkie buty. Pewno opłakiwał stratę swojego sokoła, stąd to lśnienie podobne do łez. – Tak, wygląda na to, że morderstwa są powiązane. Znaleźliśmy walizkę pełną banknotów. Pięć milionów baksów. Analitycy twierdzą, że są to te same banknoty, które przeliczano w samochodzie na stacji benzynowej. – To dlaczego tylko pięć, a nie dziesięć? – Może liczono je dwukrotnie. – Tak, to sensowne wytłumaczenie. Gdyby je liczono czterokrotnie, to powinno być tylko dwa i pół miliona. Hm. Podziwiam odwagę tych panów. – Była jeszcze ta kartka na dnie walizki. Bill przyglądał się jej z nikłym uśmiechem. Dla niego dawno już wszystko było jasne. Roy nie przestawał dzielić się zasobem swoich informacji. Wyciągnął swój tablet. – Mam tu zdjęcia ofiary. Ma wypatroszoną szyję. – Nie, wolę już oglądać mój notes. – Wzdrygnął się na samą myśl Bill. – Kto mu to zrobił? – Ze wstępnych oględzin wynika, że był to kot. – Stary miał kota? – I to nie jednego. – Koty… A ile ich było? – Pięć siedziało w domu w czasie popełnienia czynu. – Kto ma dzisiaj aż pięć kotów? – Ten zamordowany nazywał się Fred O’Neil i posiadał siedem kotów. – Co się stało z pozostałymi dwoma? – Przejechał je samochodem poprzedniego dnia. – Przejechał swoje koty? – Zbadaliśmy pliki wideo wszystkich zwierząt obejmujących swoim monitoringiem tę posesję. Skoncentrowaliśmy się szczególnie na tych niezasiedlonych, bo te reinkarnowane są stronnicze. Wyłapaliśmy interesujący filmik ukazujący trupy kotów. Była na nim cała siódemka. Po prostu leżały rzędem na ziemi, jakby ktoś je zaszlachtował i celowo tam poukładał. Zdjęcia wykonał skaczący po ciałach wróbel. Trochę są rozmazane. Zresztą on miał zeza. – Zeza? Wróbel? Kurwa… Chcesz powiedzieć, że dwa przejechane koty nie były własnością O’Neila? – Wszystkie siedem kotów było podstawionymi fałszywkami. Stary nie zorientował się, bo miały te same futra, co oryginały. Dzisiaj wystarczy się przejść do vet-kosmetologa, żeby wypalić twojemu ulubieńcowi nowy wzór na futrze. Nawet slogan antypaństwowy, ksywkę, czy hasło. Nigdy nie rozmawiał ze swymi ulubieńcami, pomimo że autentycznie to były zasiedlone kryminały po odsiadkach. I przedtem, i teraz. Dopiero w garażu prawdopodobnie nastąpiła pierwsza próba morderstwa. Znaleźliśmy mnóstwo sierści. – Koty były notowane? – No mówię przecież. Kryminały. To był stary gang Dżindżera Rudzielca. W klinice, gdzie przeprowadzono proces kontrolowanej reinkarnacji, wszyscy zażyczyli sobie futra, czyli ciała kota. Kto ich zlikwidował? Hm. Te cztery leżące na tapczanie to dziewczynki, w dawnym życiu pracowały w tym samym burdelu. Z kartoteki genetycznej wiemy, kto rozgryzł staremu gardło i uciekł. Nosi ksywkę Pluszak. Moje sokoły krążą nad obszarem, gdzie zazwyczaj przebywa. Co do pieniędzy, to dom jest obserwowany przez wróble i czekamy na kuriera, który ma odebrać kasę. – Tylko mi nie mów, że kurier to też wróbel. A tak poza tym, to twoje sokoły nie są zbyt inteligentne. Krzywo im z oczu patrzy. Jakby były od rana na delirce. Na pewno żrą właściwe ziarna? Nie

44

Herbasencja


te z Podpuchy? Zresztą wiesz, że jeśli informacje o tej łapance dostaną się do prasy będziemy mieli niezłe problemy z PETA. Departamentu nie stać na milionowe odszkodowania, które dostają się potem szefom gangów i kutasom z parlamentu. – Politycy, mafia, kler. Wszyscy maczają w tym palce. Każdy chwyci się nawet żyletki, żeby uciec od śmierci. – To, co zwierzęta robią między sobą, nas nie obchodzi, ale jeśli zamieszane są w śmierć ludzi… – Nie dokończył. Szybkim ruchem wyciągnął pistolet i strzelił. Z wrony, siedzącej na parapecie okna, pozostały tylko pęki fruwających piór. Strzępy mięśni, do których były przytwierdzone, pociągnęły je w dół i ułożyły w rozbryzganą falę na koślawym chodniku do ogrodu. Bill Crosbow wyjrzał przez okno. W jego oczach paliła się wściekłość. – To była chyba twoja wrona. – Uśmiechnął się z satysfakcją. – Jeżeli nie, to za pomyłkę i tak nie pójdę siedzieć. Zakop to potem gdzieś dyskretnie. – Kiedyś nas za to dopadną… – Fuck this, mam dość babrania się w tym zwierzyńcu. Kogo stać na reinkarnację? Polityków, księży i tych zasyfiałych gangsterów. Stąd ukuło się powiedzenie „masz kasę, ciesz się, stać cię na ptasi mózg”. Prostych ludzi czeka tylko prosta śmierć, a w trumnie zapomniany gwóźdź stolarza, kłujący w zgniłe nery. Co za świat? – Kusza splunął przez okno z rozmachem.

4

Kej Kej, w przeciwieństwie do glin, wiedział, gdzie szukać Pluszaka. Akurat czyścił pióra, siedząc na płocie, kiedy huknął strzał. Znał ten kaliber. Bill lubił jebany stary złom, a Kej, kiedy jeszcze był człowiekiem, wprost kochał. Patrzył ze zgrozą, jak z Phila Ropuchy leci pierze. Sędziwy był i obrobili za życia nie jeden bank, stację benzynową, czy norkę z trawką. Razem zdecydowali się na genetyczną krzyżówkę u Morrisona. Dlatego zbierali kasę. Zanim go zastrzelił ten zapiździały policjant, plujący właśnie przez okno, byli razem na robalach. Supermarket Coles każdego wtorku wyrzucał mięso do kontenera-śmieciary przy murze, tym koło fabryki materacy Samuela Oldseya. Przylecieli tu za samochodem Billa, bo inne wrony dały im cynk, że pieniądze nie dotarły jeszcze do Doktorka. Phil wlazł na parapet, bach i cała historia. Ale Crosbow zadarł tym razem ostro. Kej Kej postanowił mu tego nie odpuścić. Cichutko zeskoczył z płotu. W kilku susach rozpędził ciało i wzleciał w przestworza. Białe gołębie, w ogólnie znanej tajemnicy, wybierał do reinkarnacji kler. Pluszak był zajadłym ateistą za życia. Znaleźć Pluszaka w trawie, gdzie zawsze czaił się na białe gołębie, było prostą sprawą. Zapikował, mając za sobą słońce. Kot nie mógł go widzieć. Nawet nie usłyszał, tylko wydarł się wniebogłosy, kiedy ostry dziób Keja wbił mu się przez oko wprost do mózgu. Przewrócili się obaj na trawę. Wierzgający Pluszak próbujący strząsnąć z siebie napastnika i szamoczący się ptak, zdecydowany świdrującym ruchem wgryźć się głębiej w mózg, a nawet w część podniebienia. Tak, żeby nigdy nie pisnął już nawet pojedynczego miau! Wreszcie Kej Kej popuścił uchwyt. Odskoczył. Otrząsnął pióra z krwi, wytarł dziób o trawę i czekał, aż ustanie szamotanina życia ze śmiercią. Konwulsje przeniknęła rozciągająca sztywność. Można było krzyczeć z bólu, widząc ten beznadziejny opór mięśni i potem ich suchą jak patyk rezygnację. Obok, na zeschniętym krzewie, siedziały wróble. Patrzyły z przestrachem na walkę. To były Wolne ptaki i często nie rozumiały nowych zasad, które wprowadzał do przyrody człowiek. Nie zazdrościł im. Jak nie one, to ich pisklęta padną łupem sztucznej reinkarnacji. Kej Kej pociągnął jeszcze ciepłe truchło Pluszaka do skarpy i pozwolił mu się stoczyć do stawu. Z przyjemnością pomyślał, jak jutro z rana na powrót ciało rozgrzeje słońce i smród przyciągnie muchy. Niedaleko leżała mała puszka po tuńczykach. Kej wolno poskładał litery. „Dla kotów, wyprodukowane z najdelikatniejszych elementów młodych ryb”, w domyśle – dzieci tuńczyków. „Pora wracać do swoich – pomyślał. – Teraz, po śmierci Phila, spokojnie wystarczy kasy na zabieg”.

Maj 2014

45


5

– Trochę się zagalopowałem strzelając do ptaka, ale w mojej kartotece namierzyłem niejakiego Kelvina Kleina, zawodowego mordercę i seksualnego maniaka. Poszukiwaliśmy go hologramem gończym, ale drań uciekł w samobójstwo. Potem reinkarnator przetransmitował go w ciało wrony. Bill zaciągnął się papierosem i wypuścił wolno dym. Huśtał się na krześle w gabinecie prywatnej kliniki „Thomas and Downer”. Naprzeciw siedział podstarzały jegomość w okularach. Na podłużnej twarzy igrał krzywy uśmiech. – Oparłem się o framugę okna i traf chciał, że puch nasączony krwią przylepił się do ubrania. Kiedy wróciłem na komisariat, coś mnie tknęło. Kazałem resztki zbadać genetykom. Jakież zdziwienie nastąpiło, kiedy się okazało, że nie jest to nasz ukochany Klein, tylko jakiś nieznany Meksykanin, notabene też ścigany morderca. Jeszcze inny gangster, Arnold Housekeeper, pseudonim Pluszak, rywalizował z Kleinem o pierwszeństwo zabiegu w pańskim gabinecie. Wszystkie te dane były na pańskim serwerze, profesorze Morrison, do którego moi ludzie się właśnie włamali. – Bardzo mi miło. – Profesor bawił się popielniczką. Grdyka mu śmiesznie chodziła, kiedy mówił. – Widzi pan, inspektorze, kiedy ktoś płaci mi za zabieg, nie pytam go, czy już odprowadził z tych pieniędzy podatek, bo nie jestem urzędem podatkowym. Nie zakładam mu kajdanek, bo nie znam jego przewinień. Nie odmawiam operacji, nawet jeśli jest to morderca, który ma ciepły rewolwer w kieszeni i parzy nim sobie jądra. Jeszcze mu je leczę na koszt państwa, zanim jego sprawa trafi do sądu i też za nią zapłaci podatnik. Morderca, który wystrzelał pół przedszkola z powodu depresji maniakalnej wysyłany jest zazwyczaj do szpitala, a nie do więzienia. Pan mi tu imputuje winę za to, że kryminalistę zamieniłem we wronę?! To chyba byłaby zasługa dla parającej się czarami wiedźmy? Bill patrzył na doktora ze zdumieniem. Nagle zaiskrzyły mu się oczy. – Fuck! Ale pan gburowaty. – Trzymam pański poziom. Bill sapnął rozeźlony. Skinął na Roya. Ten położył mały neseser na blat biurka i otworzył zręcznym ruchem. Ukazały się rzędy banknotów. – To pańskie – powiedział. – Moje? – Profesor objawił zdziwienie. – Znaleźliśmy tę kartkę. – Bill podał profesorowi zapisany kawałek papieru. – Napisał to niejaki Jack Oldshome. Chłopak parę lat temu olał szkołę. – Tak, wygląda, jakby napisał to pod dyktando wrony. – Profesor uśmiechnął się, ukazując żółte i wyszczerbione zęby. – Pieniądze na zabieg – przeczytał. – Zabieg? To nie skrobanka! To jest skomplikowana operacja transmisji neuralnej. To nie jedna, a kilka trudnych transmisji. Żaden mózg nie przeżyłyby tego w jednej dawce. – Profesorze, tam jest napisane: dla profa E. N. Morrisona. Przyjmuję, że te pieniądze należą do pana. Całe pięć milionów gorących baksów. Zamykam teraz tę walizeczkę. – Bill dokładnie zrobił to, o czym mówił. – I tak, jak ją zamknąłem, tak chcę ukręcić łeb tej sprawie. Mam dość zabawy w ciuciubabkę z wronami i innym ptactwem. – Inspektor usiadł z powrotem. – Wiem, że stoi za tym Klein. Poddaliśmy precyzyjnej analizie układ pamięci neuralnej małego Jacka. Wiemy o każdym jego ruchu, o drgnięciu mięśnia, czy zwiększonym przepływie krwi. Mamy to w aktach sprawy. Mały kontaktował się z podejrzanymi elementami kryminalnego światka. Swoją śrutówką usuwał niewygodnych świadków i dostawał za to działkę albo kasę. – Wzruszył ramionami w ataku nagłej melancholi. – Cóż pięknego wnosimy do świata natury? Czy istnieje prawo obejmujące swoją jurysdykcją zwierzęta? Przecież większość z nich jest jeszcze piękna i wolna. Jeśli zabiję kurę albo złowię rybę, nie mogę przypuszczać, że kryje się za nią świadomość człowieka, że ktoś zapłacił za przedłużenie życia grubą kasę, a ja usmażyłem go na patelni. – Nie. Tego typu operacjom poddaje się raczej zwierzęta domowe. Kot tak, pies raczej nie. Ciągle nie potrafimy dać sobie rady z jego skomplikowaną siecią powiązań neuralnych. A baza instynktu jest tak wszechogarniająca, że klient byłby nią ubezwłasnowolniony w pięć lat. Większość wybiera

46

Herbasencja


dzikie ptactwo, ale takie żyjące w pobliżu ludzi. Na podwórkach, placach i ulicach. Duża grupa ludzi robi zabiegi nielegalnie. Łączy się to z ryzykiem. Jeśli się nie uda za pierwszym razem, osobowość ginie bezpowrotnie. – Wiem o pana eksperymentach z in vitro. – Bill postanowił zagrać bez ogródek. – Co pan wie? – Głos profesora zabrzmiał jadowicie. – Wiem, na przykład, o udanych doświadczeniach transmisji osobowości do mózgu ludzkiego zarodka. Robi się to w wieku około sześciu tygodni, kiedy struktura zaledwie zaczyna się krystalizować. Transmitowany intelekt przejmuje kontrolę nad świadomością jeszcze nienarodzonego dziecka, wypycha jego osobowość i staje się jedynym panem nowego ciała. Mózg musi być dostatecznie mały, żeby nie nastąpił odrzut. Wiem, że udało się wam przeszczepić na powrót reinkarnowanego do umysłu ludzkiego. Wiem, że wielu zapłaci za to krocie. – Niech zgadnę – powiedział profesor. – Chce pan, żebym zrobił implant nowotworowy Kelvinowi, kiedy przyjdzie tu na operację? – Nie. – Oczywiście, że nie. Chce go pan aresztować, kiedy będzie już w swym nowym malutkim ciele odrodzony na nowo. Założy pan kajdanki niemowlakowi? Panie inspektorze, wielu ludzi nie rozumie konsekwencji reinkarnacji. Takie przebywanie w świecie wrony przez dwadzieścia lat, czy kota przez piętnaście, ma katastrofalny skutek dla osobowości. To są sny, którym się pan poddaje, system żywienia, nawet filozofii życia. Pański kryminalista staje się zupełnie kimś innym. Zdarza się być po tym wszystkim zdrowo walnięty. Nie może go pan karać po śmierci ciała, którym dokonał przestępstwa. W nowym ciele zaczyna się nowe i czyste konto. – I to właśnie będzie moim życzeniem na przyszłość, profesorze. Nie dać im wyboru. – Wstał i podał mu dłoń. – Jeśli rozumie pan, co mam na myśli? Ja ze swojej strony obiecuję przymknąć oko na pańską praktykę raz na zawsze. – W to nie wątpię. Tylko dla inspektora nie zabrzmiało to jak groźba. Kiedy wychodził, skromny uśmieszek nie schodził z twarzy profesora. Uprzejmie zamknął za nim drzwi. Potem otworzył drugie, wiodące do sterylnie czystej klatki na ptactwo. Nowe wrony siedziały stłoczone razem na najwyższej grzędzie. Na wszystkich tyłkach lśniły miniaturowe pampersy. Skrzydła zraszały drogie perfumy, a dzioby zagryzały ekskluzywne ptasie cygara. Mimo to wyglądały na totalnie zagubione w nowej rzeczywistości. Umysł budził się z szoku pierwszego dnia reinkarnacji. W rogu pokoju stała wielka aluminiowa wanna. Prowadziły do niej splątane, rozjarzone kable. Łączyły się z krawędzią metalu, rozgrzewając ją do oślepiającej bieli. Wewnątrz, pod warstwą cuchnącej cieczy, tkwił zwyrodniały kształt ludzkiej wrony. Napuchnięta, wyrosła do rozmiarów kilkuletniego dziecka. Pióra odpadły zaraz w pierwszej fazie genetycznej transformacji. Lepiły się teraz do nowego ciała, tworząc splątany, mokry kożuch. Kej Kej od pierwszego dnia śmierdział czosnkiem.

6

Przebudzenie miało coś z groteski pierwszych kroków Frankensteina. Profesor podtrzymywał go pod ramię, gdy opuszczał wannę. Nieudolny krok zaprowadził go pod ścianę. Przysiadł w kącie i czekał. Gęsta ciecz utworzyła kałużę pod szponiastymi stopami. Czerniały w niej pióra! – No… Nie wyszło najlepiej. – Profesor pokręcił głową. Z jego twarzy nie znikał grymas zniechęcenia. Wyszedł i wrócił po chwili, taszcząc krótką belkę. Ułożył ją na dwóch krzesłach i zaparł wszystko o róg ściany. – Masz, możesz na tym przysiąść, ale nie rób sobie taryfy ulgowej. Musisz zachowywać się jak człowiek – uspokajał, gładząc nieopierzone, na wpół ptasie ciało. Twarz Keja była niemal ludzka, z wyjątkiem szarozielonego dzioba, ostrego jak pięciocalowy gwóźdź. Ciągle jeszcze pozostawał miękki i mięsisty jak wargi kobiety. Momentami drgał i kłapał, ciężko łapiąc powietrze. Czasem wypełzał ze środka długi, pokręcony język, jakby w zwyrodniałym tańcu pragnienia pocałunku.

Maj 2014

47


– No już. Wskakuj. Kej wdrapał się na belkę. Przesunął się pod samą ścianę. Czuł w niej pewniejsze oparcie. Ciągle jeszcze nie mógł pozbyć się uczucia braku właściwego balansu. – Zwykle transmitujemy jaźń do ciała ludzkiego embriona, ale to jest głęboko nie humanitarne, inwazyjne, wstrętne i drogie. Rozumiesz, matki protestują. Stąd ten eksperyment użycia neutralnego materiału biologicznego, to jest skrzyżowania genetycznego człowieka ze zwierzęciem. Tak naprawdę oboje jesteście sobie bliscy. Przeżyłeś w obu postaciach kawał życia. – Gdzie jest Eli Zor? – zdołał wyszeptać pytanie Kej Kej. Profesor uśmiechnął się. Pokręcił z politowaniem głową. – Kelvin! Nie posądzałem cię aż o taką uczuciową martyrologię. Czy to jego śmierć pociągnęła cię do samobójstwa? – Gdzie jest? – W oczach ptako-człowieka pojawiły się wściekłe błyski. Profesor podszedł do drzwi. Uchylił je nieznacznie i spojrzał na ulicę. – Wyrywaj stąd zanim zasrasz mi podłogę! Kej Kej zeskoczył i przykuśtykał na chodnik. Wyglądał pokracznie. Małe rączki, jak u karła, porastał mu biały puch. Aż dziw, że kończyły się ludzkimi dłońmi. – Tyle kasy za gówniane życie! – wykrzyknął z wronim akcentem. – Fuck yourself! – Teraz będziesz żałować? Trzeba było dać się poskładać do zimnego grobu! – Pewnego dnia ciebie tam wepchnę! Profesor nic sobie nie robił z głupich uwag. Już dawno odkrył bogactwo znaczenia słowa „istnienie”. Od dawna ratowanie, poszanowanie życia nie ograniczało się wyłącznie do wąsko pojmowanego ludzkiego bytu. Przyglądał się wynędzniałym oczom Kej Keja. Napiął mięśnie, spodziewając się ataku furii. – Poszukaj starego homo Eli Zora na śmietniku przy supermarkecie Coles. Ma tam spanie na wyleniałych materacach – rzucił szybką informację. Kej Kej zamachnął się dziobem. Profesor w samą porę zatrzasnął drzwi. Poruszał się podskokami. Szpony tylko przeszkadzały w chodzeniu. Ludzie ustępowali mu z drogi. Nikt dotąd nie widział tak pokracznego dziecka, pomimo że emigranci ze Sri Lanki nie prezentowali się lepiej. Supermarket nawet w dzień jarzył się światłami. Zobaczył go siedzącego na krawędzi śmietnika. Był brudny. Kleił się od nadmiaru chałwy. Na ziemi leżało rozdarte pudełko tego paskudztwa. Ale też przybrał postać ptako-człowieka. – Eli? To ty? – Kej Kej starał się nie poruszać zbyt gwałtownie. Każdy podskok mógł spłoszyć kogoś, dla kogo poświęcił całe swoje ludzkie życie. – A kto pyta? – Kelvin Klein. Twój ostateczny wielbiciel! Roześmiali się obaj. Eli zrobił mu miejsce na krawędzi śmietnika. Ptasim zwyczajem zetknęli się dziobami. Nie było w tym nic z pocałunku, raczej wpychanie treści żołądkowej do gardła partnera. Ich oczy zrobiły się małe w gorączce podniecenia. Dobrze, że uchwycili się nawzajem rękoma, inaczej w tym karkołomnym tańcu wylądowaliby na dnie śmietnika. – Trochę nieudolnie… – Sztywno… – Niemniej przyjemnie. – Wiem, wiem, Kelvinku. Ptaki robią to inaczej. – Mam spore doświadczenie w tej dziedzinie. Moja Kate złożyła kilka zdrowych jajek. – Kate? Zdradziłeś mnie z samicą? – Ptaki naprawdę posiadają organy w stanie zaniku. Trudno się zorientować. Przynajmniej na początku. Zarechotali zgodnie. Potarli się dziobami. Kej krótkim ruchem ręki zwichrzył partnerowi puch na głowie. – Zadam ci teraz pytanie. Czekałem na odpowiedź zbyt długo, żeby dalej zwlekać. – Kej Kej zawiesił głos. – Kto zastrzelił cię tej piątkowej nocy?

48

Herbasencja


Eli Zor milczał przez chwilę, ważąc w myśli słowa. – Bill Crosbow… – powiedział w końcu. – Tak. To był Bill Crosbow. Czekał na mnie przy samochodzie. Był wściekły, bo nie miał dowodów. Wszystkie spłonęły w furgonetce razem z jego wnukami… Rozśmieszyło ich samo wspomnienie. – I wystrzelał magazynek? – Wystrzelał.

7

Bill Crosbow wskoczył do basenu. Znużył go ten dzień. Kilka metrów zimnej ulgi, szerokie wymachy ramion, oddechy pozbawione oporu ubrania. Położył się w wodzie na plecach. Mógłby tak leżeć godzinami, wpatrzony w czyste niebo i wierzchołki kokosowych palm. „Nigdy za mało luksusu” – pomyślał. Mocniej naparł ramionami w wodę. Ciało wybujało na powierzchnię, wyprężyło się i ruszyło w stronę brzegu. Tam ktoś stał… Bill widział bose, chude stopy, wystające ponad betonowe zwieńczenie. Granatowe jeansy z plamami po keczupie. Niedomknięty rozporek. Naderwany pasek. I wyżej… dłonie, straszliwie zaciśnięte. Bielały w nich cienkie linie kości. Ręce trzymały ciężki karabin automatyczny Spearsa. Wyrzut kuli mógł urwać chłopakowi ramię, a trzymał go z nonszalancją i zimną obojętnością. Obok stał zwierzoupiór Kelvin. „To ta wrona!” – przeleciało przez myśl Billowi, kiedy zanurkował pod gradem kul. Czerwień zalewająca oczy była nieznośna, a woda w płucach ciążyła jak szkło. Pozostał tak obrócony, twarzą w stronę dna, zawieszony i milczący. Nawet wtedy, gdy morderca pukał w plecy lufą karabinu, żeby upewnić się, że nikt mu już nie otworzy. Dla Billa zwierzęcy świat wydawał się lepszy. Zwłaszcza z wykupionym w Prokuraturze Stanowej najnowocześniejszym kanałem reinkarnacji w świadomości symbiotycznej. Odtąd sam będzie wybierał organizm gospodarza dla tymczasowej egzystencji i inwigilacji. Policja dba o swoich ludzi i swoje interesy. Ale Kej Kej i inni się zdziwią, słysząc tak słodki głos sumienia…

Panie inspektorze, wielu ludzi nie rozumie konsekwencji reinkarnacji. Takie przebywanie w świecie wrony przez dwadzieścia lat, czy kota przez piętnaście, ma katastrofalny skutek dla osobowości. Maj 2014

49


W SALONIKU

Wujek Julek i unplugged Salonikowe opowieści

Bezprąd czuł się nieswojo. Od pewnego czasu Alis przyglądała mu się dość natarczywie, a z jej wzroku można było wyczytać, że po głowie chodzi jej jakiś szatański pomysł. Aż w końcu wybuchło. - Pluguś! - zakrzyknęło dziewczę, ruszając żwawo w jego kierunku. Bezprąd zdębiał. Tak bardzo, że uwolniona wyobraźnia Alis mogła zrobić z bezwolnym co tylko jej przyszło do głowy i już po chwili Pluguś odziany był w szykowny błękitny becik i śliczną czapeczkę. Alis trochę żałowała, że nie może mu zawiązać kokardek w bujnych lokach, z braku tych ostatnich, ale pocieszyła się, umocowując ogromną różową kokardę na szyi bobasa. Bezprąd oprzytomniał, ale było już za późno na cokolwiek. Alis załadowała go do tęczowego wózeczka i zakneblowała ogromnym smoczkiem dwugłowym. Zaraz też zleciały się wszystkie dziewczyny salonikowe, by podziwiać przesłodki widok. Zachwytom nie było końca. Nawet zimnokrwista Lady odkryła w sobie pokłady matczynej wrażliwości. Oczy Plugusia stawały się coraz większe i większe i wyglądało, jakby miał się zaraz rozpłakać. Czujna Alis domyśliła się w mgnieniu oka. - Moje maleństwo jest głodne? Mamusia zaraz nakarmi - rzekła i zaczęła rozpinać przepełnioną bluzkę. Przerażenie Plugusia przerodziło się we wrodzony lęk przed pierśmi, który prześladował go od początku istnienia. Co za dużo, to niezdrowo - zwykł mawiać. A teraz miał przed sobą perspektywę spotkania z czymś tak wielkim. Wybawienie przyszło z całkiem nieoczekiwanej strony. - Meeee - zameczała tuż obok koza. Alis zrozumiała w mig i porzuciwszy własne obfitości podstawiła Plugusia wprost do koziego cycka, którego kształt dziwnie uradował dzieciaczka. I już niedługo potem zasnął Pluguś snem niewiniątka, nasycony ciepłym wymionem w zastępstwie którego załadował sobie do buziuchny cały paluszek, przypominający mu najlepsze chwile. *** Przyglądał się dłuższy czas bandzie siedzącej przy stole. Przywykł co prawda do dziwactw w jakie zwykli się przyodziewać, ale widok kilkunastu osób siedzących przy okrągłym stole i gibiących się to w prawo to w lewo nieco go zaniepokoił - chcąc nie chcąc, przyjmując to do wiadomości czy nie - byli jego braćmi i siostrami i - czego dowiedział się ostatnio ku swojemu niezadowoleniu - bóg jeden wie czym jeszcze. Podszedł do ja i ja, rozczochrany łeb, próbował go docucić na wszelkie sposoby. - Julek, do kurwy nędzy! - Szarpał wiecznie zaspanego i nieogarniętego kudłacza, szarpał za włosy, zatykał nos - nic! - Pewnie znów się napieprzył przed południem i śnią mu się te jego fantazje seksualne - pomyślał. - Kij z nim. Następnie podszedł do niewiadomoskądwziętegosamozwańcachoćztwarzyjakwidaćniedokońca nieodpowiedniego Sm Oka - ten to miał jazdę - psiamać! TA! O ile po Cycasie można się było spodziewać ssania i mlaskania przy tym niemiłosiernego, o tyle po Ag prędzej by się przejechał, cofnął i zaparkował dla pewności. Niemniej - głowa rozwiązała jej się, kiedy padła na cztery łapy - co gorsza jedna darła się do drugiej, uderzając ją przy tym cuchnącym powietrzem z garka, w którym dopiero co gotowała się jajecznica z kopyt i rogów a później szukają, cholera wie gdzie, i krzyczą, że się puszcza - przemknęło mu.

50

Herbasencja


Nie za bardzo wiedząc, co zrobić z dwójką widocznie zamiłowaną w dźwiękach dubstepu czy innego ustrojstwa zwanego techno - poszedł do komody, odsunął ją, po czym kilkakrotnie kopnął w plecy mebla. Ten, wkurwiony co się patrzy na nagłe przebudzenie, uderzył go w piszczel i zaklął na wszystkie larwy - patrząc z nienawiścią na kulącego się z bólu Beza. - Popierdoliło? Życie ci niemiłe, kneblu jebany?! - Obojnak z drewna nie przebierał w słowach. - Za takie rzeczy to się dupę traci, młody! Bezpr nie słuchał. Wykręcony z bólu zaczął prychać, pluć i wydobywać z siebie dziwne przedmioty - tankowce, f-16 i inne markery mające zamaskować właściwości. W końcu na jego dłoniach, nieco obslizgłe i obślinione, pojawiły się dwie damy pik. Podszedł do tejże dwójki i przylepił po jednej do czoła każdego - przy czym problem z Ag rozwiązał się sam, ponieważ jedna głowa zżerała właśnie drugą - spojrzał czy się trzymają tylko na ślinie i wyszedł. *** Mijały godziny. Dzięki niebywałym zdolnościom kosmetycznym Alis, Pluguś przekształcił się wizualnie w małego Azjatę. Leżał sobie w łóżeczku i rozkosznie gaworzył po maluchowemu. Nagle nad kojcem ukazała się rozradowana twarz Anaris, która przechodziła akurat obok i z wrodzonej ciekawości postanowiła zajrzeć. Pluguś wyciągnął łapki w jej kierunku. Anaris rozradowała się jeszcze bardziej i wzięła bobasa na ręce, by go przytulić. Pluguś miał zupełnie inny cel. Wczepił się miłośnie w soczysty, mięsisty nos dziewczyny. Anaris pisnęła przestraszona i odruchowo odrzuciła bobasa jak najdalej od siebie. Pluguś początkowo przeraził się nagłą zmianą otoczenia i sposobu poruszania, ale nie miał czasu by zbyt długo nad tym dumać, gdyż oto szybko zakończył swój lot w poprzek saloniku. Nic mu się nie stało, jako że bezpiecznie wylądował na rozmiękłej nieco kostce masła, którą ktoś pozostawił niedbale. Pluguś, na złość całemu światu, natychmiast cały ubabrał się w maślanej mazi. Nikogo to jednak specjalnie nie obeszło, co poskutkowała buzią w podkówkę i już już miał się rozpłakać, gdy zjawiła się wszędobylska koza ze swoim niezaspokajalnym apetytem. Już po chwili Pluguś był wylizywany szorstkim językiem stworzenia. Rozbawiło go to, gdyż miał łaskotki w miejscach niebywałych. W tym czasie w pobliżu pojawiła się Alis i widząc całą sytuację, pobiegła do kuchni po ser.

Alis zrozumiała w mig i porzuciwszy własne obfitości podstawiła Plugusia wprost do koziego cycka, którego kształt dziwnie uradował dzieciaczka. Maj 2014

51


a j nz

e c Re

Beata Gołembiowska „Żółta sukienka” Wydawnictwo Novae Res 2011

Kiedyś temat tabu, trzymany w zamknięciu czterech ścian, wstydliwy, bolesny, często uznawany za wymysł. Dziś szeroko komentowany w prasie, telewizji, która co jakiś czas informuje nas o wstrząsających ciosach zadanych prawdziwej niewinności. Dziecku. Molestowanie, gwałt, zniszczenie przyszłości. Chorych umysłów bawiących się naiwnością małoletnich jest co raz więcej. Pomimo napiętnowania ze strony społeczności, nie brak wybryków natury, które wykorzystują dar, jakim jest mały człowiek. Nie ma słów, które potrafią opisać odczucia niesmaku, obrzydzenia i chęci okrutnego ukarania katów dziecięcych marzeń. Pani Beata Gołembiowska to absolwentka biologii środowiskowej, która wyemigrowała do Kanady. Na stałe osiadła w Montrealu, tam też ukończyła studia fotograficzne, zaczęła pracować, jako malarka dekoracyjna. Przyznacie, że nie było jej po drodze do świata literatury. Mimo to podjęła się napisania książki, która potrafi przemówić do czytelnika. Jest nią oczywiście „Żółta sukienka”, debiut, obok którego warto się zatrzymać.

52

Herbasencja


Ta krótka powieść zawiera w sobie tak wiele treści, motywów i emocji, że jeszcze długo po przeczytaniu odciska w naszej świadomości głęboki ślad. Główną bohaterką książki jest Anna. Piękna, dojrzała kobieta, która ból przeszłości, skrywa pod grubą warstwą makijażu, ekscentrycznym ubraniem i prowokującym zachowaniem. Poznajemy ją w czasie, gdy od lat przebywa na emigracji, sprzątając mieszkania możnych mieszkańców Montrealu. Posiadaczka małego, zagraconego mieszkania, Julii – córki wybierającej się na studia, wiernej przyjaciółki i natłoku czarnych wspomnień przelewnych na papier, od lat stara się uporać z demonami przeszłości. Również teraźniejszość niszczy ją swoją rutyną i brakiem perspektyw. Anna jest sobą zawiedziona, wszystko widzi w czarnych barwach. Apogeum przykrych doznań następuje, gdy wkracza do mieszkania Paula. Książka, w której znajduje się zdjęcie lalki łudząco podobnej do jej ukochanej towarzyszki zabaw - Agnieszki, przelewa czarę goryczy. Żółta sukienka, w którą ubrana jest zabawka, pokazuje, że o przykrościach nie da się zapomnieć. Prędzej czy później, jesteśmy zmuszeni się z nimi zmierzyć. Czy kobiecie uda się pokonać przeszłość? Czy odzyska wewnętrzny spokój? Jaką rolę w tym wszystkim odegra Paul? Ile jesteśmy w stanie wybaczyć? Czy czas naprawdę potrafi leczyć rany? Moim skromnym zdaniem, blurb nie powinien informować o tym, co przydarzyło się Annie w przeszłości. Przez to sprawia, że mimowolnie, aczkolwiek błędnie, skupiałam uwagę na tym jednym fakcie – gwałcie na sześcioletniej dziewczynce. Wprawdzie jego skutki stanowią oś powieści, jednakże nie są jedynym motywem postępowania Anny. Autorka dotyka jednych z najtrudniejszych tematów, z jakimi przychodzi się zmierzyć jednostce w szarej codzienności. Symbolem każdego z nich jest tytułowa „Żółta sukienka”. Uszyta przez babcię na wzór kreacji, jaką nosiła Agnieszka, początkowo była źródłem czystej radości i dumy. Dziewczynka dbała o nią, jak o najcenniejszy skarb, choć już od początku jej posiadanie niosło ze sobą kłopoty. Historia bohaterki to dobry materiał do badań dla niejednego psychologa. Czytając książkę, zgłębiając biografię Anny, doszłam do wniosku, że gwałt nie jest jej największą zmorą w teraźniejszości, choć niezaprzeczalnie zrujnował jej życie. Tym, co naprawdę ją niszczyło, była matka, która do swojej roli nadawała się jak pięść do nosa. Mimowolnie kojarzy mi się z „Cudzoziemką” Marii Kuncewiczowej, choć jej oziębłość ma zupełnie inne podłoże. Kto musiał się zapoznać z tą zacną lekturą szkolną, ma doskonały obraz kobiety, której bała się rodzona matka. Ostatnim z szerzej poruszanych przez autorkę tematów jest problem emigranta, który przebrzmiewa w niejednej wielkiej powieści, wierszu czy dziele malarskim. Tęsknota za krajem. Polską jesienią, wiosną, ciągłe porównania obczyzny do ojczyzny, próba nawiązania kontaktu z rodakami, chęć porozumiewania się w rodzimym języku – wszystko to, w całym natłoku przeżyć Anny, wydaje się być błahą drobnostką, a jednak stanowi kolejny kamień milowy w jej drodze do szczęścia. Choć autorka nie skupia się na dogłębnym analizowaniu każdej postaci, dając nam pobieżne obrazy, migawki wspomnień, nie miałam problemu z wyobrażeniem sobie poszczególnych bohaterów. Pani Gołembiowska paroma zdaniami potrafi nakreślić kontury, które nasz mózg rozbudowuje do pełnokrwistych postaci, spotykanych, na co dzień – może poza bogatymi pisarzami. Matkę, babcię oraz ukochanego tatę Anny poznajemy poprzez jej twórczość, obraz głównej bohaterki kreślą jej zachowania oraz obserwacje Paula, Julii i najlepszej przyjaciółki, Oli. Wszystko układa się w logiczną całość, która daje nam poczucie zażyłości z bohaterami, przez co ich smutki i radości stają się częścią naszych emocji. Beata Gołembiowska dokonała dokładnej analizy ludzkich zachowań, operując krótkimi, treściwymi zdaniami. W „Żółtej sukience” odnajdziecie zwartą treść, bogatą w doznania i emocje. Nie brakuje tu również nauki o pokorze, pogodzeniu się z własnymi demonami oraz zadumy nad złożonością niespodzianek, jakie szykuje los. To niezwykłe, jak ta cieniutka książka potrafi wpłynąć na czytelnika, zostając z nim na długi czas, po zakończeniu lektury. Monika wyrazoneslowami.wordpress.com

Maj 2014

53


a j nz

e c Re

Samantha Hayes „Dopóki cię nie zdobędę“ Proszyński i S-ka Warszawa 2013 UKRYTE ŻĄDZE „Zawsze marzyłam o tym, aby się kimś opiekować. Pragnęłam tego prawie tak bardzo, jak tego, by ktoś zaopiekował się mną.” Samantha Hayes, Dopóki cię nie zdobędę

To przychodzi jak grom z jasnego nieba. Idziesz ulicą i bach… Wiesz na tysiąc procent, że to już. Że to teraz. Że nie ma odwrotu. W końcu naturalną koleją rzeczy jest być matką. Książka, którą Wam dzisiaj przedstawię, sprawiła mi ból. Autorka trafiła w sedno. I co najważniejsze, „kobieca strona thrillera”, jak głosi napis na okładce, wcale nie jest na wyrost. Niemniej jednak kobietom w ciąży poleca się sięgnięcie po inny typ literatury. Ta, jedynie, może doprowadzić Was do zawrotu głowy i omdleń. „Dopóki cię nie zdobędę” to chyba pierwszy thriller, jaki udało mi się w całości połknąć. W dodatku pochłonęłam go w jedną noc, ciekawa… kto tak naprawdę jest mordercą. Książka przeplata w sobie kilka punktów widzenia, przez co morderstwa są nam przedstawione z różnych perspektyw. Autorka przez pół powieści zdaje się być przewidywalna. Jednak zakończenie, jakie nam serwuje przyprawiło mnie o zawrót głowy. Agnieszka Chylińska powiedziała kiedyś, że: „Bardzo chciałam zostać matką i starałam się o to przez rok. Ale chociaż teraz przeżywam z synem naprawdę wspaniałe chwile, początki były bardzo trudne. Mimo że przeczytałam niezliczone ilości książek na temat macierzyństwa, żadna z nich nie przygotowała mnie na to, że poród to rzeźnia, a pierwsze dwa miesiące po nim są prawdziwą masakrą.” W dużej mierze książka Samanthy Hayes przybliża nam trochę obraz macierzyństwa. To, z czym musi zmierzyć się kobieta, która postanowiła zostać matką. Powieść opisuje pragnienia, które od pokoleń siedzą w kobiecie. To studium instynktu, jaki jest w nas głęboko zakorzeniony. To też próba zrozumienia, co siedzi w człowieku, kiedy nie może zajść w ciążę. Morderstwo kobiety w ciąży jest egzekucją nowego życia. Jakby to małe dziecko było winne temu, że zostało poczęte i dlatego trzeba je zabić. Cieszę się, że autorka uniknęła skrupulatnego opisu morderstw, bo pewnie nie potrafiłabym przebrnąć przez taką masakrę. Natomiast to, co zostało przedstawione, jest thrillerem godnym uwagi. I jak na kogoś, kto czyta częściej literaturę obyczajową, jestem przekonana, że dzięki Samanthie Hayes sięgnę po kolejną odsłonę kobiecej strony thrillera. A Was, drodzy czytelnicy, pozostaje mi tylko zachęcić do sięgnięcia po tę książkę, bo jest to jedna z lepszych powieści, jakie czytałam w tym roku. Pełna emocji, pragnień, ale i też samotności, która wychodzi nam naprzeciw… Sprawi, że całkowicie zatracicie poczucie czasu. Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com

54

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Anna Onichima http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=411 Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 Brutalka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=463 Dagil http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=65 dyoda http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=10 Edward horsztynski http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=440 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 klapaucjusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=466 Magnes http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=457 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 Wujek Julek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=4

Skład:

Agata Sienkiewicz

Fotografia na okładce: Katarzyna Radziej

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Maj 2014

55



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.