Herbasencja - kwiecień 2014

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Kalendarz 3 Poezja

Proza

Konkurs z okazji Purple Day 1. miejsce: migiemkiełk. 10

W saloniku

Marzec dla debiutantów 1. miejsce: Typ idealny 11

Recenzje

Jarek Turowski Astral 12 Marianna Szygoń Obiekt 17

Władysław Ryś *** 5 Konkurs z okazji Purple Day Marcin Sztelak 1. miejsce: Osiemnastka 24 Intymne opowieści ludów pierwotnych 6 Kryminał z herbatą w tle Odrzuty 7 1. miejsce: Ślepy zaułek 25 Braki w symetrii 7 Bohdan Waszkiewicz Laurie Kraaikamp Fryzjer 36 „Anty-elitą zwać można nas“ 8 Jan Maszczyszyn nie ma potrzeby by mówić 8 Maskaradon 43 Mariola Grabowska Pasje mojej miłości 47 haiku 3 9 Bartłomiej Dzik miniatura 5 9 Marzec dla debiutantów Wikcia 9 znaleźne 9 1. miejsce: Miłej drogi do piekła... 70 Marcin Lenartowicz Podaj dalej 76 Kwiat Kalafiora. 10

Bartłomiej Dzik

Tomek i Agatka Pal licho 87

Krzysztof Spadło „Skazaniec. Na pohybel całemu światu!” (Monika) 90 Richard Paul Evans „Zimowe sny“ (Katarzyna Sternalska) 92

Stopka Redakcyjna 93

2

Herbasencja


Marudzenie Helli To był baaaardzo pracowity miesiąc. Trzy konkursy, dopieszczanie trzeciego „Tea Booka“, a do tego rewolucja, jaką nieskutecznie usiłowano przeprowadzić w saloniku. Takiego burdlu, jaki w jeden dzień urządził Bury Wilk, nie udało mi się zrobić nawet w trakcie pierwszych starć z PHP... Podejrzewam, że jeszcze długo będziemy się potykać o świnki, które popodkładał po wszystkich kątach, pod poduszkami, za szafami i w kapciach dla gości. Ale, jak to mówią: nosił wilk razy kilka... Ten numer jest jednym z zasobniejszych. Prawie sto stron to efekt rozwiązania trzech konkursów. Podwójnym zwycięstwem zaskoczył nas „Marzec dla debiutantów“. I w prozie i w poezji na najwyższym podium stanął Bartłomiej Dzik, znany w internetowych kręgach fantastycznych jako Dziko. Podwójną wygraną zgarneła też Marianna Szygoń - Salamandra. Jej propozycja do „Kryminału z herbatą w tle“ zdobyła niemalże maksimum punktów, pokonując tym samym portalowe sławy - Jana „Jahusza“ Maszczyszyna i Przemka „podstuwaka“ Morawskiego, a poziom był naprawdę wysoki, o czym możecie się sami przekonać, bo pozostałe dwie prace już zostały opublikowane na łamach Saloniku. Drugie zwyciestwo Salamandry to miniatura z okazji „Purple Day - Międzynarodowego Dnia Epilepsji“, którą też znajdziecie w tym numerze. Edycję poetycką tego samego konkursu wygrał jeden z naszych recenzentów - Marcin Lenartowicz, czyli unplugged, a całą akcją brawurowo dowodził Jakub, nasz portalowy medyk. Jako bonus - wynik naszego eksperymenty, czyli tekst finalny „Podaj dalej“. Co powstanie, kiedy za wspólne pisanie zabierze się jedenastu kompletnie różnych autorów? Do tego każdy będzie musiał siekorować wskazówkami swojego poprzednika? Powiem Wam: powstanie dokłądnie takie coś, co znajdziecie na stronie siedemdziesiatej szóstej! Zostawiam Was z lekturą i przy okazji życzę odpoczynku i pięknej pogody na święta. A jeśli ktoś lubi, jak mu mokro, to żeby mu w Lany Poniedziałek nie szczędzili szczęścia ;) Helena Chaos

Kalendarz

Wiosna, kwiatki, pszczółki...

18.04.2014 (piątek)

ostatni dzień przyjmowania drabbli w Po-sto-słowiu, temat „bezecny szczyl“

26.04.2014 (sobota)

ostatni dzień przyjmowania zdjęć na konkurs „Herbatka i ja“

Kwiecień 2014

3


http://allegro.pl/show_item.php?item=4159485070

http://allegro.pl/show_item.php?item=4159460190


Władysław Ryś (stary krab) Urodził się w Zawadzie k/Nowego Sącza jeszcze przed II. Wojną Światową. Wyrósł w Beskidzie Wyspowym, studia rolnicze skończył w Krakowie, mieszka w Tarnowie. Na emeryturze zamarzył mu się powrót w czasy dzieciństwa, strony rodzinne, górskie krajobrazy. Czyni to pisząc rymowane wiersze, stosowane często w poezji ludowej, mające znamiona użytkowości i okazjonalności. Wiele w nich pogody i prostoty, także wrażliwości na szczegóły topograficzne i kulturowe. Część z nich dedykowana jest konkretnym osobom, członkom rodziny, przyjacielowi, później także poetom, których twórczość jest mu szczególnie bliska. W tym stylu wydaje dwa tomiki wierszy, w 1999 roku „Położę kwiat skromny“, zaś rok później „Mlecz to mniszek, mniszek - maj“. Otwarty na krytykę, publikuje swoje utwory m. in. w „Nieszufladzie“, „Poezji polskiej“, także w „Fabrica Librorum“. W roku 2003 wydaje zbiorek wierszy „Rozpogodzenia“ i wreszcie w 2007 - „Dwugłos“. Jego utwory drukowane były też w czasopismach, jak Akant, Angora, Iskra czy Kozirynek oraz w almanachach konkursowych czy zbiorowych antologiach, firmowanych przez internetowe portale poetyckie i literackie. Najchętniej wkleja jednak swoje wiersze na literackich forach, gdzie spotyka się z podobnymi pasjonatami poezji i innych, krótkich zwłaszcza form literackich.

*** wiatr zagrał walca pląs sroki na batucie ubierz się ciepło

Kwiecień 2014

5


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około 4 lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz 18 Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzew-skiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego. Jeden z ośmiu finalistów V OKP „O granitową strzałę”. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Rewolucje, wyzwolenia, seksualność w publikacjach. Na temat i ponad nim. Intymne opowieści ludów pierwotnych Artykulacja przez zaciśnięte gardło, a i tak wszystko wiadomo: ciągłość gatunku oraz ryty naskalne. Następnie zwiększenie tempa, wsie, miasta, sypialnie. Jawnogrzesznice we wszystkich odcieniach makijażu i mężczyźni gaszący pragnienie. Rewolucje, wyzwolenia, seksualność w publikacjach. Na temat i ponad nim. Niże, wyże demograficzne, ponadto inne pułapki statystyki. Jeszcze miłość, na szczęście marginalnie.

6

Herbasencja


Odrzuty We mnie jest każdy wszechświat, każde zaprzeczenie. Dzieciństwo, czas pośredni, śmierć – wszystkie stany skupienia. Prawdy, fałsze, cały wachlarz istnień, czynów, zaniechań. Niepotrzebne i najważniejsze – słowa oraz milczenia.

Braki w symetrii Pokłosia i klęski urodzaju na stycznej widnokręgów. Świat zamiera z wyciągnięta dłonią, w proszalnym geście. Nic sobie z tego nie robimy, upojeni zachodzącym horyzontalnie. Około poranka mamroczemy litanię wszystkich błędów. Rozgrzeszenia padają na łóżka, tuż obok głów pełnych jutra. I innych zapowiedzi – nierealizowanych.

Rozgrzeszenia padają na łóżka, tuż obok głów pełnych jutra. I innych zapowiedzi – nierealizowanych.

Kwiecień 2014

7


Laurie Kraaikamp (Anna Onichima ) Lat siedemnaście i trochę. Serce oddała muzyce, a zdrowie wenie twórczej.

„Anty-elitą zwać można nas“

nie ma potrzeby by mówić

Autobus w zasadzie był używany.

nie mogąc znaleźć choćby odrobiny tego świata która należałaby do mnie zbieram do słoika kurz i udaję że coś dla niego znaczę

Siedzieliśmy na rozkładanych krzesłach ogrodowych. Wpadając w nierówności unosiliśmy się niczym parująca woda do nieba, uderzaliśmy o sufit klaskając na bis kierowcy. Nieśmiało wpadał w kolejną dziurę, potem następną i wszyscy byli szczęśliwi. Wiosna przyniosła upragnione deszcze. Z rdzawej obudowy naszego mieszkanka na kółkach uwalniały się krople potu, chyba, naszych przodków pozostałość. Zdrapana farba tworzyła śmieszne szlaczki, za pomocą których uczyliśmy nasze dzieci historii. Wszystkie mapy wypełniły się znakami drogowymi. A nam zostało już w zasadzie tylko jedno. Odwieźć świat na złomowisko.

szukam swojej historii w zbyt dużej ilości terminów na mapie zakreślam dni końca świata i modlę się by nie nadeszły nie chcę mi się dziś zostawać bohaterem urodziłam się przechodniem oni nie mają domów tylko szare płaszcze i brak gustu zabawne jak łatwo jest zapomnieć że jest się żywym

Wiosna przyniosła upragnione deszcze. Z rdzawej obudowy naszego mieszkanka na kółkach uwalniały się krople potu, chyba, naszych przodków pozostałość.

8

Herbasencja


Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.

haiku 3

miniatura 5

stygnie kolacja róże z dwoma pączkami przestają pachnieć

mam z second hand‘u twój sweter z reniferem wciąż pachnie dymem

Wikcia

znaleźne

nosiła wzorzyste chustki zawiązane pod brodą giemzowe rękawiczki i pantofle z guzikami lis na kołnierzu wytrzeszczał szklane oczy

landszaft uratowany ze śmietnika z obtłuczoną ramą ledwie się trzyma fidrygałków w rogach na popękanej szybie ktoś obcy przybił tłuste ślady palców

pierwszego września trzydziestego dziewiątego poszła zrobić trwałą ondulację bo jak to wojna a ona taka nieuczesana skończyła pięć klas powszechniaka uparcie bułka pisała przez ó kreskowane potrzebowałam dużo czasu by to zrozumieć pachniało u niej fajką dziadka potem już tylko świeżym ciastem nie wolno było skakać po otomanie w książeczce do nabożeństwa dziewczynki miały równiutko złożone rączki hostia broczyła szkarłatną krwią nie dożyła beretów ja tak

Kwiecień 2014

pomiędzy nimi dziewczynka i wiatr wygładza falbaniasty fartuszek utrefione pukle kadrują słodycz pół obrócona do strumienia patrzy trochę strachliwie może całkiem obojętnie kolorowe liście znieruchomiały na wodzie tylko słońce tu zachodzi niezmordowanie wysyła różowy blask przez rysy przez kubły nie w porę przez czas

9


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie, w roku kota. Astygmatyk. Nie bez powodu nie opuszczający nigdy/przenigdy hermetycznych piwnic, czy najciemniejszych zakamarków pokoju, gdzie nie dociera żadne światło, a dźwięki zdają się być wyłącznie wyobraźnią. Koszmarem. Laureat wielu nieistniejących jeszcze nagród literackich, w tym Archanioła za rdzę. Doceniany głównie w pręgach, za nieposłuszeństwo, chęć do picia i nos - rosnący coraz bardziej w miarę rozwoju wypadków. Jeśli spotkasz go kiedyś na ulicy, pochyl głowę - to prawdopodobnie będzie ostatni ptak.

Kwiat Kalafiora. kakofonia intencji choć te przecież dawno już są tożsame z popękanym lustrem którym rzucasz we mnie gdy śpię gdzieś w poczekalniach nie miej mi za złe może kiedyś nakarmią nami wróble albo wpoją w nas światłowstręt tak że każda próba by stanąć im w gardle skończy się fiaskiem oprzesz wtedy brodę o moją barkę odpłyniemy całkiem nienazwani wśród zorzy polarnej w miękkie nic zupełnie jakby Dominice Kaszuba

10

Konkurs z okazji 26. marca - Purple Day Międzynarodowego Dnia Epilepsji. 1. miejsce

migiemkiełk. lekkie drganie w okolicy powiek - odruch nerwowy wiedziony niepoczytalnością na własne życzenie uwięziony w tym czego nie zdołałem jeszcze wytrącić - stroboskop

Herbasencja


Bartłomiej Dzik (Dziko) Rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu ekonomista. Autor licznych artykułów popularnonaukowych i publicystycznych z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Regularnie pisuje krótkie formy na SZORTAL, publikował opowiadania w Esensji, QFAN-cie i Fahrenheicie. Dwukrotny finalista „Horyzontów Wyobraźni“. Obecnie pracuje nad powieścią fantasy.

Typ idealny - dziko Był cyborg subtelny ze Spały – kobiety wręcz za nim szalały. Miał wacka ze stali, projektor seriali, skarpetki mu też nie śmierdziały.

Kwiecień 2014

Marzec dla debiutantów Zwycięzca

11


Jarek Turowski (Hanzo) Urodził się w 1990 r., mieszka na Lubelszczyźnie. Pisze głównie horrory, okazjonalnie S-F i opowiadania obyczajowe. Jego literaccy idole to: Stephen King, Cormac McCarthy, Lovecraft oraz Poe. Finalista Horyzontów Wyobraźni 2013. Próbował swoich sił w selfpublishingu, jest autorem e-booka „Za progiem“. Na papierze zadebiutuje pod koniec 2013 roku, w zbiorze opowiadań „Człowiekiem jestem“, gdzie ukaże się jego opowiadanie „Witamy po reklamach!“.

horror

Astral

Mówili później, że mój mąż umarł tamtego lata dwukrotnie. Powtarzali plotkę tak długo, aż stała się lokalną, makabryczną legendą, a ja nie zamierzałam wyprowadzać ich z błędu. Udawałam, że nie widzę litościwych spojrzeń ani nie rozumiem, co oznacza cisza towarzysząca moim wejściom do sklepu czy kościoła. Skoro myślą, że zginął dwa razy, to niech tak będzie. Niech pielęgnują mit, bo prawda jest o wiele gorsza… Tak naprawdę, kiedy umierał ponownie, to nie był już mój Jasiek, ale coś innego. Coś, co ciężko mi pojąć nawet teraz, gdy minęło piętnaście lat, a świat wykonał ogromny skok do przodu. Szczególnie ten mały, zaściankowy świat, w którym rozegrała się cała tragedia. Najpierw myślałam, że to czaiło się w powietrzu — niewidzialne i niebezpieczne jak morowy zaduch. Teraz wydaje mi się, że było po prostu wszędzie. I czekało na odpowiedni moment… *** Słońce nie znało litości, a świat rozłaził się w szwach, palony morderczymi promieniami. Najgorsze lato, jakie pamiętam. O świcie i wieczorami wypisane na horyzoncie szkarłatną literą, a przez resztę dnia oślepiająco białe i sterylne. Nieludzkie. Wędrująca po niebie kula — dziura prowadząca do innego wymiaru, skąd wylewa się rozżarzona nicość i spływa drgającym kształtem na cały świat. Czterdzieści stopni w cieniu. Liszaje odpadają z pni wiśni, zwijają się i skwierczą, czarne zakrętasy na suchej ziemi. Ptasie odchody gotują się na eternitowych dachach. Okropny smród guana, gorący jak wszystko. Krowy ryczą w oborach, aż strach wchodzić. Nie wiadomo, kiedy padnie pierwsza. Woda z kranu obrzydliwie ciepła i żółta. Nie daje ukojenia. Chmary much w półmrocznych pomieszczeniach. Nerwowe uderzenia zwierzęcych ogonów, kiedy idę z wiadrami wody. Jeden owad łazi po szklistym ślepiu bydlęcia, jakby zwietrzył nadchodzącą śmierć. Ja tam czuję tylko obłędny smród gorącego gnoju, fale upału walące z każdej strony, a szczególnie od dachu i słony smak potu w ustach. Czasami jest tak gorąco, że trzęsie mnie z zimna. Siadam wtedy i czekam, aż serce się uspokoi. Kiedy daje wreszcie spokój, maczam chustę w wodzie i obwiązuję nią głowę. Chwilowa pociecha, zaraz kolejne duchoty.

12

Herbasencja


W powietrzu unosi się kurz. Wężowate linie suną przez dziury w uśmiechniętych widłach. Demoniczny trójząb szczerzy kły. Jednego szpikulca brakuje, pozostałe pokrywa warstewka miedzianego brudu. Nie wiem, po co te widły sterczą na środku podwórza i straszą. Może Jasiek coś robił i tak zostawił, a może ja, tylko przez ten skwar nie pamiętam. Omijam je i niosę resztę wody Burkowi. Leży w cieniu stodoły i nawet za bardzo się nie rusza na mój widok. Spogląda spod krzaczastych brwi, wywalił jęzor i rozkraczył tylne łapy. Od razu widać, że kundlowi najciężej. Pije łapczywie i prosi o więcej, nie mam serca odmówić. W stodole śmierdzi zgnilizną. Pewnie padł jakiś przybłęda, może jeż. Okropny zaduch, truchło cuchnie gorzej od gówna. Wychodzę stamtąd, wzniecając jeszcze więcej kurzu. Wciska się do oczu i nosa, ostry jak kawałki szkła. Kicham. Koło sterty porąbanego drewna pniak z siekierą. Ciemne rozbryzgi wokół, tu i ówdzie pióra. Wczoraj był rosół. Zidiociałe żyjątka na ostrzu, one przetrwają wszystko, nie straszne im to piekło na ziemi. Im bliżej nocy, tym krwawszy staje się krajobraz. Stroboskopowe paluchy szkarłatu przeciskają się przez dziury po sękach w ścianach stodoły. Oświetlają widły, potem dotykają siekiery, gdzieś po drodze muskają obsrane dachy, zaglądają do konających krów, wreszcie walą prosto po oknach, demoniczni bezwstydnicy i giną wraz z dniem, by odrodzić się rano, po krótkiej uldze nocy. Wymyślą nowe tortury. To coś było wszędzie. Tworzyło to wszystko i czekało, rozdziawiając bezkształtną paszczę, skąd dobywał się tylko smród i żar. Nie dało się dostrzec w całości, a jednocześnie wszędzie przejawiało swoje odbłyski, w każdym jednym elemencie tego wrzącego świata, w każdej ostrej krawędzi, szkarłacie lub sterylności, cząstce kurzu lecącej przez szpikulce wideł, bakterii na ostrzu siekiery. Było wszystkim, rozumiecie? Niepojęte, niedostrzegalne i niewypowiedziane. Bardziej abstrakcyjne niż uczucie, a jednocześnie tak żywe i prawdziwe, jakby stało obok. Czuł to każdy z nas. Nie tylko w powietrzu, ale wszędzie. *** Najgorsze były południa, kiedy słońce stało w zenicie, górując nad nami jak archaiczny i okrutny bóg, przed którym uciekają wszystkie cienie i resztki chłodu. Powietrze zamierało, bezruch wkradał się nawet między skrzydlatych gównożerów, biel osiągała apogeum, jasność wypalała wzrok, a skwar gotował mózgi. Właśnie takiego południa umarł Jasiek. Jak tylko wbiegłam do stodoły, wiedziałam, że jest martwy. Leżał na klepisku obok sieczkarni i wybałuszał oczy, na których zdążył osiąść kurz. Przybiegła Baśka zaalarmowana moimi wrzaskami i szczekaniem psa. Nakazałam córce biec do Nowaków, bo tylko oni mieli telefon i mogli wezwać pogotowie. Pamiętam, jak podskakiwały blond kucyki, kiedy pognała przez podwórze. Ja zostałam przy mężu, nadal wrzeszczałam i trzęsłam nim jak słomianą kukłą, a on ani drgnął. Przed oczami wirowały mi kolorowe plamy. Była taka duchota, nic dziwnego, że dostał udaru. Pomyślałam, że pewnie chciał jeszcze zrobić kukurydzy na sieczkarni, żeby krowy nie zdechły z głodu, tymczasem sam wyzionął ducha od tego upału i zrobiło mi się jeszcze gorzej na wspomnienie jego dobroci. Teraz nie tylko nim potrząsałam, ale okładałam też pięściami, jakby to był tylko paskudny żart. Po którymś z takich uderzeń zarzęził jak stara maszyna, zgiął się wpół, zrzucając mnie z kolan i zwymiotował. Chciałam go wyściskać, bo zdarzył się prawdziwy cud, ale odtrącił mnie i przecierał tylko oczy, czerwone i załzawione. Robił to zupełnie niewprawnie, całymi pięściami, lecz wtedy ledwie to zauważałam. Wreszcie spojrzał na mnie i zaczął dotykać się brudnymi paluchami po wywalonym jęzorze. Zrozumiałam, że chce pić, więc pobiegłam do parnika, bo tam był najbliższy kran. Nie zwróciłam uwagi na wściekłe ujadanie Burka. Kiedy wracałam z garnuszkiem wody, kundel już nie szczekał. Wisiał nadziany na widły. Bure ciałko dygotało w ostatnich konwulsjach, z trzech dziur na brzuchu sikała krew. Jasiek stał dwa kroki obok, jakby nigdy nic. Wziął naczynie z wodą i zaczął chłeptać, sam jak ten pies. Chyba wtedy zauważyłam po raz pierwszy, że jest jakiś nieswój. Z każdą kolejną chwilą miałam upewniać się w tym jeszcze bardziej, a zarazem nie dopuszczać do siebie za wszelką cenę tej myśli. Tej prawdy.

Kwiecień 2014

13


Wreszcie przyjechała karetka. Lekarz obadał dokładnie Jaśka, a ten nie odezwał się przez ten czas ani słowem. Odpowiadałam za niego, a Burek wisiał opodal na widłach jak haniebna tajemnica. Nikt nie wspomniał o zwierzaku, choć Baśka uciekła do domu ze łzami w oczach. Sąsiedzi patrzyli na bestialstwo z rozdziawionymi gębami i podsłuchiwali doktora. Lekarz pogratulował mi odratowania nieboszczyka, mówił o udarze, śmierci klinicznej i wielu innych rzeczach, ale nic do mnie nie docierało. Jasiek tylko milczał, bo widzicie, to nie on ożył na klepisku stodoły, ale to coś, co wlazło do jego głowy… *** Lipcowe burze są najstraszniejsze, a ta, która nadeszła tamtej nocy, była najgorsza ze wszystkich. Pioruny waliły jeden po drugim, bez ustanku. Białe, elektryczne światło migało zza zaciągniętych zasłon, grad dudnił o okna, jakby chciał rozbić szyby i zniszczyć gromnicę oraz obraz Matki Boskiej, które wystawiłam z myślą o nawałnicy, a wiatr ryczał niczym zgraja demonów. Siedziałam przy kuchennym stole i czytałam Biblię, dziękując Bogu za jaśkowe zmartwychwstanie. Piekły mnie oczy, bo literki kołysały się w chybotliwym blasku świec, ale studiowałam zawzięcie. Chyba bałam się skończyć i pójść do pokoju, gdzie spał mąż. Ciągle miałam przed oczami konającego Burka… Jasiek był dobrym mężem. Namiętność wygasła w nim kilka lat wcześniej, kopcił jak smok i czasami zajrzał do kieliszka, ale miał wielkie serce. Często żartował, jednak nie tego dnia. Od wypadku w stodole nie zapalił ani jednego papierosa. Zamiast dopatrywać się w tym niesamowitości, uznałam wyjście z nałogu za wyraz boskiej interwencji. Ciągłe milczenie i zabicie psa cisnęłam na karb szoku, o którym wspominał lekarz. Krótko mówiąc, odrzuciłam prawdę. Po północy zamknęłam Księgę. Wstałam od stołu i odwróciłam się, by pójść wreszcie do łóżka. Nie postąpiłam nawet kroku… Zatkało mnie. Sparaliżowało z przerażenia. Stał w progu, nieruchomy niczym posąg. Gapił się i milczał, nie drgnął najmniejszy mięsień na jego twarzy. W ciemnych oczach odbijały się białe rozbłyski piorunów. — Długo tak stoisz? — wydusiłam z trudem. Jednocześnie odpowiedziałam sobie sama, że długo, chociaż na głos wyszeptałam coś tak głupiego i naiwnego, że nawet tego nie pamiętam. Chyba spytałam, czy jest głodny. Był, ale nie w takim sensie, jak mogłam się spodziewać. — Chciałem ci wsadzić — oznajmił sucho i beznamiętnie, jakby odpowiadał na pytanie o aktualną godzinę. Poczułam jeszcze większy lęk, aż musiałam się podtrzymać stołu, by nie upaść. Przed oczami duszy znowu Burek, a na głos kolejna, zakłamana naiwność: — Dziewczynki śpią? Nie odpowiedział. Podszedł automatycznie jak robot, obrócił mnie i nagiął na stół. Potem zadarł spódnicę i zrobił, co chciał. *** Nazajutrz nie było ani śladu po burzy. Światem dalej rządził niepodzielnie upał, na spieczonej ziemi żadnej wilgoci. Również Jasiek zaginął. Jakaś prawdziwsza cząstka mnie ucieszyła się, a głupiutka otoczka racjonalizmu nakazała szukać męża. Posłuchałam tej drugiej, jak na wzorcową żonę przystało. Znalazłam go w piwnicy. Siedział między kartoflami, na granicy cienia i błądził wzrokiem po podziemiu niczym nawiedzony pustelnik. Zauważył mnie, ale nie zrobiło to na nim chyba żadnego wrażenia. — Chłodno tam, co? — spytałam, wyciągając szyję przez okienko, które znajdowało się na poziomie gruntu. Drabina leżała w środku. Nie odpowiedział, więc spróbowałam po raz drugi:

14

Herbasencja


— Przyjdziesz na obiad? Myślałam, że i tym razem będzie milczał, ale szepnął, nawet nie unosząc głowy: — Mam co jeść. Uniósł zaciśniętą dłoń i skierował do ust. W pierwszej chwili zdawało mi się, że ściska surowego ziemniaka, ale potem dostrzegłam więcej szczegółów. To był pająk. Osiem małych, ale ruchliwych odnóży, ledwie widoczna główka i gigantyczna, bulwiasta dupa, zakończona białą szczeciną. Jasiek wgryzł się w odwłok jak w jabłko. Coś chrupnęło, po brodzie pociekł żółty sok. Ostatnie, szybkie ruchy owadzich nóżek. Dopiero wtedy podniósł głowę — podziemny prostak z gębą umazaną pajęczymi wnętrznościami, tak bardzo niepodobny do mojego Jaśka. Uciekłam stamtąd i już nie przeszkadzałam. Skoro ma chłód i jedzenie, to niech siedzi… Po południu pomogłam dziewczynkom zakopać Burka w dole za stodołą. Baśka zniosła z łąki trochę kwiatów, które wyglądały żałośnie jak zwykłe chwasty, a starsza, Beata, zbiła krzyż z patyków. Pogański pochówek ukochanego zwierzęcia. W każdych innych okolicznościach zabroniłabym dekorować krucyfiksem mogiłę psa, ale tamtego dnia było mi wszystko jedno. Żadna z nas nie wspomniała ani słowem o Jaśku. Badyle schły w oczach, krucha pamiątka. Resztę dnia kręciłam się bez celu, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Jasiek nie wyłaził z piwnicy, z obory dobiegały żałosne porykiwania, tylko szczekania brakowało. Myślałam, że nie zasnę, że nie pozwoli mi ciężkie, zaklejające gardło powietrze, ale padłam bez czucia, gdy ostatni refleks czerwieni zniknął za linią horyzontu. Ostatni raz w życiu śniłam puste sny, pozbawione cierpienia. *** Zbudził mnie potężny hałas, głośny niczym trąby Jerycha. Półprzytomna wyszłam przed dom i jak tylko pojęłam, co się dzieje, pognałam przez podwórze na złamanie karku. W połowie drogi zmógł mnie potworny gorąc, tak mocny, że wypalał łzy z policzków. Cofnęłam się i patrzyłam. Zewsząd schodzili się inni. Ciemne, ludzkie kształty przypominały ćmy zlatujące się do ognia. Gdzieś w tle, ledwie przebijając się przez obłędny ryk płomieni, zabrzmiała strażacka syrena. — Jak żyję, nie widziałem, żeby się coś tak fajczyło — osądził staruch, który przycupnął na pniaku do dziabania drewna. Wyjął zza pazuchy butelkę, a z kieszeni poobijany kubek i sobie polał. Zaraz przyszedł kolejny amator z garnuchem, żeby też go poczęstować. Pili i gapili się na pożar, kręcąc głowami z niedowierzania, spluwając i cmokając. Ludzie nieświadomie ustawili się w idealny półokrąg, tak bliski stodoły, na ile pozwalał ogień. Ściągnięte usta pod nastroszonymi wąsami lub rozdziawione z wrażenia gęby dzieciarni. Tu i tam naczynia z alkoholem. Umorusane czoła i policzki, w których krople potu kreślą niezrozumiałe szlaczki. Źrenice odbijające diabelski szkarłat. Było ich tak wielu i gapili się tak bezczelnie, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale tylko klęczałam. Płakałam i też się gapiłam, bo jakkolwiek piekielnie to wyglądało — nie sposób oderwać wzroku. Niszczycielski żywioł, potężniejszy niż my wszyscy razem, przypadkowe ćmy o brudnych od sadzy mordach. Straż nawet nie podjęła się gaszenia stodoły. Rozstawili wozy i sikawki, ale polewali tylko teren wokół pożaru. Komendant orzekł, że budynku i tak nie da się ocalić, więc spróbują chociaż utrzymać ogień w miejscu. Wieść rozeszła się z telegraficzną szybkością. Stodoła paliła się bardzo długo i głośno — niepojęty ciąg, świst wypluwający ogniste strzępy gdzieś w kosmiczne przestworza. Ryk eksplodującego drewna, rozbryzgi iskier. Kłęby dymu wysoko, wysoko, ledwo dostrzegalne. Brzuszyska zabarwione od łuny. Piekielna ilustracja na tle niewidomej nocy. Nazajutrz mieli odnaleźć w zgliszczach szczątki Jaśka i dziewczynek. Mogło mi się zwidzieć, odchodziłam przecież od zmysłów ze strachu, smutku i wstydu, ale chyba dostrzegłam rodzinę już tamtej nocy, kiedy nasza stodoła hajcowała się jak nic, co widzieli w życiu nawet najstarsi z wioski. Siedzieli w centrum tego piekła. Wyższy szkielet pośrodku, dwa małe po bokach. Ciało odlazło, pozostały kości deformujące się w szkarłatne kształty. Stopione w pożodze mutanty.

Kwiecień 2014

15


Coś, co wlazło w Jaśka, uniosło dłoń i pomachało — zwycięsko, przedrzeźniająco. Potem zapadło się w siebie i znikło, jakby było tylko świetlistym widziadłem. Wtedy zauważyłam widły. Sterczały, wbite drzewcem w ziemię na niedostępnym dla ludzi terenie i szczerzyły się w sardonicznym uśmiechu. Demoniczno–żelazny grymas na tle pożaru. Później porykiwania oszalałych ze zgrozy krów i smród ptasich odchodów. Żółta woda w kranie, martwe liszaje pod wiśniami. Chmary much w oborze. Wszystko wróciło do normy. To wróciło do otoczenia, kiedy ciało Jaśka skonało po raz drugi. I pewnie czeka tam do dziś. *** Kolejna plotka głosiła o moim niewyobrażalnym szczęściu. Jasiek spalił siebie, dziewczynki i stodołę, ale mnie zostawił. Ludziom nie mieściło się to w głowach, zapewne wynikło z tego niejedno gorsze oskarżenie pod moim adresem, ale o żadnym nigdy się nie dowiedziałam. Prawda jest i w tym wypadku inna. Wolałabym zginąć tamtej nocy z rodziną. Pozostawienie mnie przy życiu okazało się najgorszą z możliwych kar. W końcu wyniosłam się do miasta, ale smutek pozostał. Zginał mnie każdego dnia przez piętnaście lat, zupełnie jak Jasiek tamtej burzowej nocy. Dociskał do ziemi niewyobrażalnym ciężarem, upodabniał do poskręcanego, suchego liszaja. Po zmroku tylko koszmary i obrazy z przeszłości. Jestem tak zgarbiona z żalu, że lekarze nie mogą operować, za duże ryzyko. Psychiatrzy nie chcą wypisywać nowych recept i to boli jeszcze bardziej. Kończę pisać tę notatkę i kończę ze sobą. Zawiązałam już pętlę. Mam nadzieję, że ta relacja nie trafi w moje rodzinne strony i nie zburzy mitu spokoju, a jednocześnie pragnę, by historią zainteresowali się specjaliści. Zawierzyli słowom starej, konającej kobiety, która doświadczyła nadprzyrodzonego na własnej skórze. Niech zresztą podpytają, kogo chcą. Czuł to przecież każdy z nas. To tworzyło tamten świat i rozdziawiało nad nim niewidzialną paszczę. Demon, jakaś siła, coś astralnego? To tylko moje przypuszczenia, ale niech ktoś się tym zainteresuje! Bo to czeka, aż kolejny rozum zaśnie. Wtedy wlezie do następnej głowy…

16

Herbasencja


Marianna Szygoń (Marianna, Salamandra) Urodziła się w epoce kolejek i deficytów. Pisze dla samej przyjemności pisania. To, co pracowicie nagryzmoli, wrzuca do szuflady albo zamieszcza na internetowych portalach literackich. Próbuje swoich sił głównie w fantastyce naukowej i mrocznych opowieściach okraszonych lekką nutą niezwykłości.

Obiekt

thriller

Zmierzch zapada coraz szybciej. Las, szumiący po obu stronach drogi, coraz mniej odróżnia się od granatowego nieba, ale postrzępione wierzchołki drzew wciąż ostro wcinają się w łagodny pomarańcz chmur we wstecznym lusterku. Ciemność gęstnieje i wkrótce tylko reflektory samochodu będą wytyczać szlak pośród mroku, na ułamki sekund ożywiając wszystko to, co zdołają objąć. Szosa nie jest szczególnie uczęszczana; samotny kierowca już dawno nie mijał żadnego innego pojazdu, ale wcale go to nie martwi. Nie łaknie towarzystwa – nie dziś. Nie spogląda już ku leżącej na siedzeniu pasażera torbie, kryjącej pokraczną, lecz drogą figurkę, skradzioną z jakiejś prywatnej kolekcji. Dawno opuściło mężczyznę podniecenie, adrenalina wiele godzin temu ustąpiła miejsca determinacji, która nieubłaganie przeradza się teraz w znużenie. Podróżny bezbłędnie rozpoznaje ten stan – za niedługo powieki staną się niepokojąco ciężkie, a umysł ogarnie drętwota, wtłaczając bezwład w ciało i zmieniając mięśnie w wiotkie postronki. Samochód pogardliwie przemyka obok zjazdu, prowadzącego do jakiejś leśnej samotni, ale kierowca zdąży kątem oka zarejestrować rozświetlone okna piętra i poddasza. Zazdroszcząc nieznajomym luksusu spokojnego snu w wygodnym łóżku, podróżny włącza radio, po czym usiłuje, kręcąc wytartą gałką, odnaleźć wśród kakofonii trzasków i zawodzeń ludzki głos, który pozwoli pokonać senność. Stacja, jaką udaje mu się wyłowić z morza chaosu, wypluwa z głośników popularną, skoczną piosenkę Presleya, lecz sygnał raz przybiera na sile, raz słabnie; zirytowany mężczyzna karci uderzeniem pięści plastikowy panel krnąbrnego urządzenia. Podnosi wzrok w samą porę, by dostrzec maszerującą środkiem drogi ludzką postać i w ostatniej chwili przytomnie skręcić kierownicę. Otępienie mija natychmiast, adrenalina powraca, stopa sama odnajduje hamulec. Człowieka, tak bezmyślnie wałęsającego się po szosie, samochód mija o włos, ale kierowcy nie uda się już zapanować nad pojazdem i auto z impetem ląduje w rowie. Silnik gaśnie, zszokowany mężczyzna przez moment siedzi bez ruchu, wpatrując się tępo w brudne smugi na przedniej szybie. Mam sporo szczęścia, myśli z ulgą, koncentrując wzrok na wyrastającym tuż przed maską auta pniu drzewa, które o mało co nie przypieczętowało jego losu. Wciąga w płuca ostre, nocne powietrze i drżącymi palcami przekręca klucz w stacyjce. Miarowa praca silnika na tylko krótko uspokaja galopujące jak po forsownym biegu serce mężczyzny, bo mimo kolejnych prób samochód ani drgnie, a przednie koła buksują w błotnistej brei. Podróżny gniewnie dobywa ze schowka latarkę i z przekleństwem na ustach wydostaje się na zewnątrz. Przód auta tkwi w spo-

Kwiecień 2014

17


rym zagłębieniu, tylne koła wiszą w powietrzu; kierowca nie da rady wygrzebać się z tej pułapki o własnych siłach. Wściekły, zabiera torbę z cennym ładunkiem i z dezaprobatą kręcąc głową, przedziera się na szosę. Niefrasobliwy piechur, sprawca wypadku, nie uszedł daleko. Powłócząc nogami, prze przed siebie, głuchy na kroki ścigającego go mężczyzny i ślepy na smugi światła, rzucane przez latarkę na asfalt. Poirytowany podróżny dopada nieznajomego i energicznie chwyta go za ramię. – Ej! – warczy wściekle. – Gdzie leziesz? Życie ci niemiłe? Wędrowiec nie odzywa się ani słowem; najwyraźniej nie ma zamiaru przerywać marszu. Nieporadnie próbuje wyrwać ramię z uścisku, bełkocąc coś nieskładnie. Parszywy hipis, myśli z pogardą kierowca, szarpiąc jeszcze mocniej. Bez efektu; fala gorącej krwi gwałtownie rozbija się o czaszkę podróżnego i dudni w uszach, gdy agresor zaciska nerwowo szczęki. Bezczelnie ignorowany, traci nad sobą kontrolę; wyładowuje gniew, gwałtownie popychając nieznajomego. Ten podejrzanie łatwo traci równowagę i ląduje na szosie. – Skąd jesteś? Z tamtego domu? – cedzi kierowca przez zaciśnięte zęby. Hipis kręci przecząco głową, układa usta, jakby chciał coś wyznać, ale wydobywa się z nich tylko cierpiętniczy jęk. Podróżny unosi lekko dłoń, latarka oświetla resztę twarzy półleżącego i zanim ten przymyka powieki, podróżny ma okazję spojrzeć w nieobecne, szklane oczy narkomana. Ciekawe, co ćpa się w takiej głuszy, przychodzi do głowy mężczyźnie, zanim nieznajomy, mobilizując wszystkie siły, zdoła się podnieść i utykając, chwiejnym krokiem pójdzie w swoją stronę. Zły znak, myśli podróżny. Chłodne, nocne powietrze studzi rozpalone gniewem czoło; nie pozostaje nic innego, jak odnaleźć mijane niedawno domostwo. Ktoś, kto mieszka na takim odludziu, musi mieć samochód gotowy do drogi; z pewnością pomoże wyciągnąć z lasu kierowcę w potrzebie. Po dobroci albo pod przymusem, jeśli będzie trzeba. *** Łatwo przeoczyć zjazd skryty między drzewami, niewiele brakuje, a podróżny minąłby posesję, podążając dalej w noc. Żadna tabliczka z numerem ani skrzynka na listy nie zaprasza do pogrążonej w gęstniejącym mroku samotni. Nikt nie czeka tu na gości – w oknach nie płoną już lampy, drzwi nie skrzypią na powitanie; ciężko uwierzyć, że budynek jest zamieszkały. Refleksy światła w szybach błyszczą zwodniczo niby błędne ognie, ożywiając na moment martwe domostwo, skazując umysł patrzącego na walkę ze złudzeniem czyjejś obecności wewnątrz. Drzwi, wykonane ze starego, porządnego drewna przywodzą na myśl wrota pilnie strzeżonej fortecy; solidna kołatka, ozdobiona lwią głową raczej zniechęca niż zaprasza, by zastukać. Mimo to, kierowca bezceremonialnie chwyta wytarty jęzor metalowego zwierza i uderza – raz, drugi, trzeci. Stop jęczy głębokim, matowym dźwiękiem, drażniąc nawykłe już do ciszy uszy. Nic się jednak nie zmienia – nie zapalają się świtała, a mimo że podróżny przywiera uchem do drzwi, nie słyszy kroków wewnątrz. Nikt nie szura kapciami po drugiej stronie, nie zakłada pośpiesznie szlafroka. Nie słyszą? Gość stuka jeszcze raz, znów i znów, bardziej natarczywie i gwałtowniej, lecz nic się nie zmienia. Ignorują tu obcych, przychodzi mężczyźnie do głowy. Nic dziwnego; nieznajomy po zmroku zwykle wróży kłopoty. Powoli, delikatnie opiera dłoń na klamce i naciska, otwierając drzwi. Nie dziwi go fakt, że nie są zamknięte, ale mijają długie minuty, zanim oswoi się z widokiem ceglanego muru, wyrastającego tuż przed oczami zamiast pospolitego, wiejskiego wnętrza. To nie tutaj, mężczyzna wpada na najprostsze rozwiązanie. Nie ten dom mijał po drodze. Będzie musiał maszerować dalej, myśli z rozdrażnieniem, zbiegając po wyszczerbionych stopniach niskich schodów. Zmienia zdanie, gdy wątły ognik latarki pada na odciśnięte w miękkiej, leśnej glebie całkiem świeże ślady opon. Podążając ich śladem, trafia na tyły domostwa, pomiędzy podobnie jak i ono, martwe, ciche budynki gospodarskie. Droga tajemni-

18

Herbasencja


czego pojazdu wiedzie mężczyznę do starej, chylącej się do ziemi szopy. Światło latarki, sączące się przez potężne szpary w drzwiach rudery odbija się w solidnym, srebrnym zderzaku zadbanej półciężarówki. Mało prawdopodobne, by należała to tamtego hipisa – samobójcy, myśli intruz, lecz mimo to postanawia użyć błyszczącej bestii do własnych celów. Na wrotach szopy nie widać zamka ani kłódki, zanim jednak mężczyzna zdoła dostać się do środka, poczuje nagłe, ostre, bolesne ukłucie w plecy. Odwraca się gwałtownie, lustrując rozbieganym wzrokiem nieprzeniknioną ciemność, lecz nie dostrzega nikogo. Promyk latarki niknie w odległości kilku kroków; czy to tylko rozbudzona strachem wyobraźnia każe intruzowi wierzyć w cienie leniwie sunące ku niemu od strony domu? Niewytłumaczalna, nieubłaganie narastająca fala słabości sprawia, że pod podróżnym powoli uginają się kolana. Sięga dłonią w miejsce, które wciąż pulsuje od widmowego ukłucia; palce z trudem zaciskają się na sterczącym pośród fałdów kurtki przedmiocie. Podnosi dłoń do oczu, wciąż nie wierząc w to, co widzi. To nabój usypiający, taki, jaki aplikuje się zwierzętom, przychodzi postrzelonemu do głowy, zanim latarka wypadnie z ręki i otoczenie rozmyje się w gęstym całunie nieświadomości. *** To do ciebie. Odbierz – wydaje rozkaz niezidentyfikowany człowiek zajmujący fotel kierowcy. Podróżny jak na komendę budzi się z odrętwienia, by ze zdziwieniem odnajdując siebie na miejscu pasażera, obrócić głowę i spojrzeć przez uchylone okno na rozświetlaną jaskrawą jarzeniówką budkę telefoniczną. Przeciągły śpiew dzwonka wwierca się w czaszkę, drażniąc uszy piskliwym wezwaniem. – Na co czekasz? – Spocony grubas o czerwonej twarzy, zeszpeconej tandetnymi baczkami a‘la Elvis, szturcha pięścią milczącego pasażera. Choć popychany mężczyzna bardzo chce, nie potrafi przypomnieć sobie imienia towarzysza. Telefon! Wszystko inne schodzi na dalszy plan. Jak rażony prądem, pasażer zrywa się z fotela, nieporadnie wyskakuje z samochodu i dopada wciąż dzwoniącego aparatu. – Tu Johnny – charczy do słuchawki. Komunikat jest krótki, a słuchającemu tak trudno skupić się na słowach rozmówcy. Mężczyznę rozpraszają potężne palce Elvisa, bębniące w karoserię, bezustanny hałas dobiegający z autostrady i głośne porykiwania z pobliskiej knajpy. Przymyka powieki i zatyka dłonią drugie ucho, lecz wszechobecny szum tylko przybiera na sile. – Powtórz – prosi, ale połączenie się urywa. – Kiedy? – Grubas zadaje pytanie natychmiast, gdy Johnny‘emu udaje się zawiesić słuchawkę na widełkach. – Za godzinę. – Odpowiedź sama wydobywa się zza spieczonych warg mężczyzny. Czy to właśnie usłyszał przed chwilą przez telefon? Tego nie może być pewien. Zaciska mocno pięści, by opanować nieznośne drżenie dłoni. – Wsiadaj. – Grubas ociężale podnosi się zza kierownicy. Ruchem głowy wskazuje na pełen przejezdnych bar, oznajmiając: – Czekam w knajpie. A na drogę... Masz! Wyciąga zza pazuchy małe, podobne do kieszonkowego radia pudełko i nieznacznie przekręca przełącznik, jakby dostrajał stację. Johnny na sam widok aparatu oddycha z widoczną ulgą, po czym skwapliwie zajmuje miejsce kierowcy. – Mało – szczęka zębami, przekręcając klucz w stacyjce. Elvis krzywi się z niesmakiem, ukrywając radio w kieszeni. – Wykonaj zadanie, to dostaniesz więcej – mówi. Johnny czuje, że skamleniem nic nie wskóra. Rusza na południe jak automat, nie martwiąc się o to, jak ma trafić na miejsce spotkania. Fakt, że obiera właściwą drogę, uznaje za tak naturalny, jakby samochód sam prowadził go do celu.

Kwiecień 2014

19


*** Opuszczony budynek starej fabryki, straszący szczerbami powybijanych okien, wydaje się znajomy. Istnieje w pamięci, choć nie jako wspomnienie, bo tych Johnny już nie posiada. A jednak małe, pozbawione szyb kwadraty, układające się w obłąkany deseń, zdają się być czymś więcej, niż paranoicznym déjà vu. Im dłużej mężczyzna studiuje ów wzór, tym większego nabiera przekonania, że kryje on w sobie jakiś tajemniczy przekaz, którego znaczenie wciąż wymyka się otępiałemu umysłowi patrzącego. Skrzeczenie nocnego ptactwa samo układa się w upiorną, złowieszczą melodię. Nie tylko miejsce zdaje się znajome, także ciemny samochód, który wzbijając tumany kurzu, z piskiem opon zatrzymuje się tuż obok. Pył nie zdąży jeszcze opaść, zanim brodaty człowiek, przybywający na spotkanie, opuści szybę i przyglądając się Johnny‘emu krytycznie, powie: – Kiepsko wyglądasz. Jakbyś zahaczył o piekło po drodze... Podróżny lekko wzrusza ramionami. Milczy, gdy gość wyrzuca z siebie kolejne pretensje: – Co się z tobą, do cholery, działo? Przez dwa miesiące nie dałeś znaku życia. Już myślałem, że opchnąłeś moje zamówienie konkurencji! Johnny z wysiłkiem otwiera szeroko oczy, jakby jego powieki wykonane zostały z ołowiu. – Co ty chrzanisz, Moskovitz? – Słowa same padają z ust mężczyzny. – Jakie miesiące? – Wrzesień i październik. – Krzywi się kpiąco brodacz, wpatrując się w nieprzytomne oczy rozmówcy. – Byliśmy umówieni, pamiętasz? Johhny przez chwilę walczy z bezwładem splątanych myśli, po czym odpowiada krótko i twardo: – Nie. – Nie? – Gość unosi brwi z niedowierzaniem, po czym zmienia temat, pytając lodowatym tonem: – Masz towar? – Mam – mruczy mężczyzna pod nosem, wydobywając z samochodu podróżną torbę, której dno wyraźnie obciąża jakiś masywny przedmiot. Zanim przejmie przesyłkę, Moskovitz przez moment uważnie przygląda się, jak pakunek podryguje w drżącej dłoni Johnny‘ego. – Wygląda na autentyk – ocenia z ulgą brodacz, nieufnie lustrując otrzymaną rzeźbę. Długo, podejrzliwie obraca ją w dłoniach; wreszcie dobywa zza pazuchy pomiętą, pękatą kopertę i oznajmia: – Twoja dola. Możesz przeliczyć... Johnny wzrusza ramionami na znak, że to zbędne. Niepewnym chwytem zaciska palce na papierze, ale kolejne próby wsunięcia wypłaty do kieszeni kończą się fiaskiem. Koperta przekornie stawia opór; Moskovitz patrzy w osłupieniu, jak mężczyzna, wyczerpany walką z papierowym przeciwnikiem, daje za wygraną i ze złością ciska cenny pakunek na tylne siedzenie swego samochodu. – Przestań ćpać, dobrze ci radzę – rzuca zimno brodacz, rzucając okiem na perliste krople potu, jakie obficie oblewają skrzywioną z wysiłku twarz Johnny‘ego. Uruchamia pospiesznie silnik. – To twoja ostatnia robota dla mnie. Od tej pory się nie znamy, rozumiesz? – Wisi mi to – prycha mężczyzna beznamiętnie. Wszystko wokół jest mu dziwnie obojętne. Jedyne, co się liczy, to jak najszybciej odnaleźć Elvisa, który ma antidotum na trzęsące się ręce, suchość w ustach i wewnętrzne rozdygotanie, przybierające na sile z każdą minutą. *** Słońce, bezczelnie wdzierające się przez zakratowane okno, kopie podkutym buciorem w twarz. Powietrze osiada żelaznym ciężarem na piersiach, koc wgryza się w skórę tysiącami ostrych zębów, stęchły aromat poduszki przyprawia o mdłości. Przedramię przyklejonej do boku Johnny‘ego kobiety coraz głębiej wrzyna się w brzuch, dzieląc ciało mężczyzny na dwie nierówne połowy. Skonsternowany, omiata otoczenie niepewnym spojrzeniem. Nie rozpoznaje ani śpiącej, ani tego schludnego pomieszczenia o ascetycznym wystroju. Skąd się tu wziął? Dlaczego wszystko wskazuje, że

20

Herbasencja


zaliczył tą nieznajomą, chociaż nie pociągają go dojrzałe kobiety? Pustka w głowie rodzi niepokój, niedokończone myśli pojawiają się i znikają, a penetracja zakamarków umysłu w poszukiwaniu śladów wspomnień nie przynosi żadnych efektów. Oczy chaotycznie ślizgają się po jasnych, gładkich ścianach, by po chwili powrócić do białych, starannie pomalowanych drzwi. Wyjście! Nieważne, dokąd prowadzą drzwi. Nieistotne, że mężczyzna jest nagi. Chęć ucieczki jest równie silna, co niewytłumaczalna, jak zwierzęcy instynkt. Johnny ostrożnie wysuwa się spod ciała śpiącej, starając się działać jak najciszej, lecz próba wstania kończy się porażką i mężczyzna z impetem siada na łóżku. Pokój gubi się w natłoku ciemnych plam, tańczących wściekle przed oczami w rytm szalejącego w uszach szumu. Od drzwi dzieli mężczyznę zaledwie kilka kroków, lecz nogi, jak sparaliżowane, odmawiają współpracy. – Wybierasz się gdzieś? Słowa kobiety długo krążą w pokoju, zanim docierają do rozstrojonej świadomości Johnny‘ego. Przeszywa go zimny dreszcz, gdy lodowate jak u nieboszczyka palce nieznajomej zaczynają błąkać się po plecach mężczyzny, wyznaczając mroźnym dotykiem drogę wzdłuż linii kręgosłupa aż do pośladków, niepokojąco często powracając w jedno i to samo miejsce, piętnując je trupią tkliwością. Pieszczony nachalnie punkt z tyłu lewego boku, tuż pod żebrami nie ma w sobie nic niezwykłego; obsesja kobiety na punkcie tego fragmentu ciała zaczyna Johnny‘ego irytować. – Dobrze się spisałeś wczoraj – mruczy leniwie nieznajoma, przywiera do odkrytych pleców kochanka i przeciągle całuje mężczyznę w kark, gestem równie czułym, jak ukąszenie żmii. Dlaczego nie pamięta jej imienia? Crow! Johnny wreszcie wyławia z bagna pamięci nazwisko kobiety, lecz budzi ono tylko niechęć. Dreszcz obrzydzenia raz za razem przeszywa ciało obdarzanego niechcianymi pieszczotami, ale kochanka niespodziewanie uwalnia ofiarę ze swych objęć. – Odpocznij – szepcze Crow, okrywając nagie ciało białym, lekarskim fartuchem. – Należy ci się. Mężczyzna milczy, skupiony na składaniu w całość strzępów wspomnień, wymykających się świadomości niczym ścigani skazańcy. Wczoraj? Zaczyna rozumieć, że nigdy nie zyska pewności, czy fabryka, brodacz i pieniądze zdarzyli się naprawdę. Trzaśnięcie drzwi i zgrzytanie przekręcanego w zamku klucza nie pozostawiają wątpliwości. Jest więźniem. Mimo to, oddycha z ulgą i natychmiast przeszukuje opuszkami palców miejsce na skórze, które tak namiętnie wyróżniała na jego ciele kochanka. Narośl? Nie. Znamię albo blizna. Wyczuwa pod palcami niewielkie zgrubienie, podskórną grudkę, twardą, owalną, zbyt regularną jak na efekt urazu. Odwraca głowę, lecz dojrzeć ten punkt ciała nie sposób. Żeby choć lustro! Johnny bezradnie rozgląda się po pokoju. Siermiężny, minimalistyczny wystrój nie wróży dobrze poszukiwaniom, lecz mężczyzna nie rezygnuje – z trudem staje na chwiejnych, wstrząsanych kurczami mięśni nogach, dopada komody i otwiera kolejno puste, jak się okazuje, szuflady. Szkoda, że krata w oknie nie okaże się dekoracją, żałuje, spoglądając na bezbarwny las po drugiej stronie szyby. Szyba! W desperata wstępują nowe siły. Adrenalina wprawia krew w ruch i napina mięśnie, gdy mężczyzna wyłuskuje z komody jedną z szuflad, unosi ją nad głowę i zapamiętale ciska nią w okno. Szkło pęka, gdy kant drewnianej skrzynki wbija się w brudną taflę szyby i rozpryskuje się niczym lód pod naciskiem ciężkiego obuwia. Tak, o to właśnie chodzi, myśli, wybierając ostry jak brzytwa, odpowiedni kształtem kawałek. Krew z przecinanej skóry spływa po udzie i kapie na deski podłogi, gdy Johnny zaciskając zęby, wbija ostrze swego prowizorycznego skalpela w enigmatyczną narośl. Szybciej, szybciej, powtarza w myślach, usiłując ubiec tych, których pospieszne kroki dudnią już za drzwiami. Bok mężczyzny zmienia się w śliską, krwawą miazgę, lecz więzień odrzuca fragment szkła i z trudem ignorując ból, rozpaczliwie miota palcami w ranie, tropiąc wciąż wyślizgujące się, twarde zgrubienie.

Kwiecień 2014

21


Jest! Odgłos przekręcanego w zamku klucza zbiega się z rozdzierającym okrzykiem bólu i zawodu. Johnny‘emu nie udaje się wyrwać narośli spod skóry, bo przedmiot, jak żywy, umyka zakrwawionym paznokciom. Drugiej próby nie będzie; Elvis z pomocą jakiegoś osiłka dopada ofiary, po czym brutalnie i bez ceregieli wywleka więźnia na zewnątrz. *** To nie robi na mnie wrażenia. – Siwy mężczyzna rzuca plik papierów na stolik. – Więc proszę przejrzeć wyniki jeszcze raz – upiera się kobieta. – Po co? Nie ma w tej dokumentacji niczego, co uzasadniałoby kontynuowanie pani projektu. – Wyniki są obiecujące. – Kobieta nerwowo sięga po papierosa. – Niezadowalające – prostuje mężczyzna. – Jeden dobrze rokujący obiekt na kilkadziesiąt badanych. Dla Firmy to za mało, doktor Crow. O szyby hotelowego pokoju z impetem zaczynają rozbijać się krople deszczu; serce lekarki równie mocno tłucze się o żebra. Kobieta żałuje, że nie może użyć najbardziej przekonywującego argumentu w obronie swych badań. Dash nigdy nie dowie się o spotkaniu z Moskovitzem i o pieniądzach, z którymi Johnny rozstał się bez sentymentu. – Dobrze pan wie, panie Dash – mówi Crow, zaciągając się dymem – że nie o osiągnięcia konkretnych obiektów nam chodzi, ale o udoskonalenie całej technologii zdalnej kontroli. A na tym polu poczyniliśmy ogromne postępy. Dash leniwie zakłada nogę na nogę i spogląda na rozmowczynię wyniośle. – Niewystarczające – ocenia oschle i wyjaśnia łagodniej: – Technologie PSI nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Firma wraca na konwencjonalne pola. Nie wiem, czy to panią pocieszy, ale przyznam, że nie tylko pani podziękujemy. Lekarka gasi niedopalonego papierosa, energicznie rozgniatając go o popielniczkę. – Wie pan chociaż, z czego rezygnuje? – pyta z wyrzutem. Dash macha dłonią lekceważąco. – Wiem. Wszczepiacie delikwentowi zbiornik z narkotykiem pod skórę i drogą radiową regulujecie uwalnianą dawkę, usiłując w ten sposób sterować zachowaniem obiektu. Z dość miernym powodzeniem. – Miernym? - oburza się Crow i proponuje: – Powinien pan na własne oczy zobaczyć, jak to działa. – Nie takie przedstawienia widywałem. – Dash krzywi się lekceważąco i mówi: – Cyrkowe sztuczki nie robią już na mnie wrażenia. – Przedstawienie? – Ściąga brwi kobieta. – Niech panu będzie. Pozwoli pan, że zaproszę go na seans? Zafunduję panu bilet w pierwszym rzędzie. Wydobywa z torebki pomiętą, wypchaną kopertę, tą samą, którą Johnny‘emu przekazał Moskovitz. Stanowczym ruchem ręki kładzie łapówkę na leżących na stoliku wynikach badań; mężczyzna krzywi się lekko i z nieznacznym wahaniem zagląda do środka. – Dobrze – decyduje i ukrywa kopertę w kieszeni marynarki – obejrzę pani spektakl. Ale chcę zobaczyć coś naprawdę spektakularnego. Crow natychmiast wstaje i pospiesznie podchodzi do telefonu. – Tak się składa, że zabrałam ze sobą najbardziej zaawansowany obiekt. Czeka w pokoju obok. – wyjaśnia, czekając na zgłoszenie, po czym rzuca do słuchawki krótki rozkaz: – Do mnie. Dash wydyma usta pogardliwym grymasie. – Mam nadzieję, że pokaże mi pani wyczyn, wymagający czegoś więcej niż tylko taniego aktorstwa. – Co ma pan na myśli? – Marszczy czoło lekarka. – A gdybym kazał temu człowiekowi panią zabić, Crow? Kobieta uśmiecha się pobłażliwie i wraca na miejsce, tym razem jednak nonszalancko moszcząc się w fotelu. Pewność siebie powraca; czuje, że ma tego biurokratę – ignoranta w garści.

22

Herbasencja


– Nic z tego. Obiekty szkolimy tak, by wykonywały tylko rozkazy opiekuna. W tym przypadku – mojego asystenta. Przerywa, gdy w drzwiach staje dwóch ludzi. Elvis popycha lekko podopiecznego na środek pokoju. Dash wstaje i krąży wokół Johna, przypatrując się drgającym mięśniom i rozbieganym, błyszczącym nieprzytomnie oczom mężczyzny. Po namyśle kiwa głową. – Mam nadzieję, że nie wynajęła pani tych pokojów na własne nazwisko? – upewnia się. Crow wskazuje ruchem głowy Johnny‘ego. – Rezerwacji dokonał on – stwierdza. – Bardzo rozsądnie – przyznaje Dash i dodaje: – Zostawmy go teraz samego. W hotelowym barze wymyślę dla niego coś extra. *** Jednostajny dźwięk wytrąca umysł Johnny‘ego z beztroskiego letargu. Dawno nie doświadczał tak błogosławionego ukojenia; wszystkie drżenia i niepokoje dobrą chwilę temu ustąpiły, jak ręką odjął. Nieopisana błogość wciąż jeszcze wypełnia żyły i krążąc w ciele, pozwala rozkoszować się dopiero co odzyskanym spokojem i dawno nie doświadczaną samotnością. Złudzenie bezwarunkowego luzu przemocą burzy jednak coraz bardziej obmierzły dźwięk. Świeżo docucona świadomość Johnny‘ego nie potrafi dłużej ignorować syreniego śpiewu telefonu. Zatopiony w odmętach hotelowego łoża mężczyzna leniwie sięga do tkwiącego ma nocnej szafce aparatu. – Tu Johnny – bełkoce do słuchawki ledwo zrozumiale. Komunikat z drugiej strony jest krótki i niezwykły, ale mężczyzny ani przez moment nie bulwersuje absurdalność wydanego głosem Elvisa rozkazu. Połączenie się urywa; Johnny przez chwilę wsłuchuje się w monotonny jęk, płynący ze słuchawki, zanim ta, wyślizgnąwszy się z dłoni, upadnie na poduszkę, by tam już, zapomniana, pozostać. Sprężyny materaca stękną piskliwie, gdy mężczyzna niedbale podniesie się z łóżka i przemierzając hotelowy pokój, zbliży się do okna. Jednym, energicznym szarpnięciem odsunie na bok firany, by stanąć twarzą w twarz z własnym odbiciem w szybie, obcym, obojętnym, zdeformowanym. Skupi na chwilę wzrok na zmierzwionych włosach i podkrążonych oczach, lecz nie potrwa to długo. Dłoń sama odnajdzie klamkę, okno otworzy się szeroko, ukazując tonące w gęstych, ciemnych chmurach posępne miasto. Deszcz i wiatr uderzą w pierś jak taran, ale mężczyzna nie cofnie się ani o krok. Wykona polecenie. *** – Zwolnij – poleca Crow Elvisowi sucho, a mężczyzna bez sprzeciwu zdejmuje nogę z gazu. Samochód ledwo się toczy, mijając zbiegowisko, znaczące miejsce tragedii. Koguty radiowozów i karetek migają hipnotycznie i oślepiająco, rozpraszając uwagę, a żywy mur gapiów nie pozwala przeniknąć wzrokowi głębiej. Ciężarówka z tyłu trąbi przeraźliwie, jakiś nerwowy policjant macha rękami, piętnując tamowanie ruchu i kobieta daje wreszcie za wygraną. Nie zobaczy pakowanych właśnie do czarnego worka zwłok swego najbardziej zaawansowanego obiektu. – Jedźmy stąd – wzdycha z rezygnacją. Dziesięć pięter, myśli melancholijnie. Długi lot. – Warto było – odzywa się wreszcie Elvis. – Nie zrezygnują z nas. – Opłaciło się – mamrocze lekarka bez przekonania. Zgiełk przed hotelem pozostaje w tyle, ale pulsujące, niebiesko-czerwone światła długo prześladują zbiegów i nie gasną nawet wtedy, gdy Crow przymyka powieki.

Kwiecień 2014

23


Konkurs z okazji 26. marca - Purple Day Międzynarodowego Dnia Epilepsji. 1. miejsce

Osiemnastka

– Nie pękaj. – Zuza spojrzała na Vanessę z takim niedowierzaniem, jakby dziewczyna co najmniej odmówiła randki z Justinem Bieberem. – Jak to: „nie mogę”? – Nie mogę i już – odparła ponuro Van, unikając wzroku koleżanek. – Czemu? – Zmarszczyła brwi Zośka. – Pewnie ma okres – roześmiał się głośno któryś z rozpartych na kanapie chłopców. – Jak w reklamie. Może dajcie jej, jak to się nazywa... no–spę? – Zamknij się, Alanku, idioto. – Zuza wymownie postukała się w czoło, podeszła do koleżanki i spytała ciszej: – Źle się czujesz? – Nie. – Jakby dla zaprzeczenia własnym słowom, Vanessa skrzywiła się żałośnie i dodała: – Chciałabym, ale... – Ale starzy czekają w domu z zegarkiem w ręku – pewnie orzekła Zośka. – Jest na to rada: olej ich drętwą gadkę. Należy ci się coś od życia, nie? Nie chcesz chyba skończyć w zakonie? – Siostra Vanessa od wiecznej boleści – rozległ się wesoły ryk z kanapy. – Ale śmieszne. – Zuza otoczyła Van ramieniem. Po chwili dołączyła do niej Zośka, szepcząc do ucha: – Nie zostawimy cię samej, skarbie. To będzie wyjątkowy wieczór, zobaczysz! Van nie opierała się, gdy dziewczyny, chichocząc wesoło, prowadziły ją do przedpokoju. *** – Zuz, gdzie Van? Nie widzę jej! – Zośka krzyczała jak najgłośniej, ale słowa zagłuszała muzyka i dopełniający ją gwar. Zuza nie zrozumiała ani słowa, jednak zaniepokojona mina koleżanki sprawiła, że przerwała beztroskie podskoki. – Znajdzie się – zawołała, jednak nie potrafiła od tej pory cieszyć się tańcem. Opuściła parkiet, i chwyciwszy za rękaw wciąż podrygującego Alana, ruszyła za Zośką. Dusznawy półmrok, rozpraszany błyskami kolorowych laserów, nie ułatwiał zadania, a wszechobecny papierosowy dym gryzł oczy przedzierających się przez rozbawiony tłum. Przestraszona bezowocnymi poszukiwaniami paczka dotarła w końcu w pobliże toalet. Tu muzyka mocno cichła i wyraźnie dały się posłyszeć słowa wychodzącej z korytarzyku, wyzywająco ubranej dziewczyny: – Nie, nawet tam nie wchodźcie, jaka siara. Jakaś laska ma atak, nawet z kibla skorzystać nie można! Zuza i Zośka popatrzyły na siebie z przerażeniem. Wiedziały już, o kim mowa. – Ja tam nie idę – jęknął żałośnie Alan, ale dziewczyny go nie słyszały. Bez zastanowienia popędziły do toalety, gdzie zatrzymały się, jak skamieniałe, na progu. Na brudnej, lepkiej posadzce klęczała Van, z wprawą układając nieprzytomną nieznajomą w pozycji bocznej ustalonej. – No co? – Podniosła wzrok. – Pewnie myślałyście, że to ja? Nie tym razem.

24

Herbasencja


Kryminał z herbatą w tle 1. miejsce

Ślepy zaułek

‒ Głupia sprawa. Miejscowy szeryf błądził ponurym wzrokiem po fasadzie opustoszałego domostwa na przedmieściach, zatrzymawszy się na skraju zadbanego trawnika. ‒ W jakim sensie? ‒ Muir ukryła marznące dłonie w kieszeniach. Listopadowe wczesne popołudnie nieubłaganie przeistaczało się w nieprzyjemny, długi wieczór. Przenikliwe zimno i szybko zapadający mrok zadawały kłam opowieściom o gościnności małych miasteczek. ‒ Dziwna ‒ wyjaśnił funkcjonariusz. ‒ Nietypowa. Nie trafiały się nam takie przypadki, odkąd sięgam pamięcią. ‒ Tylko pozazdrościć urozmaiconej służby ‒ rzucił Kozak, który tymczasem zdążył dotrzeć już na ganek i z ciekawością zaglądał do wnętrza domu przez zdobiący drzwi, kolorowy witraż. Szeryf, dotknięty ledwo skrywaną w głosie gościa ze stolicy stanu ironią, natychmiast oderwał wzrok od naznaczonego śmiercią budynku i skupił uwagę na mężczyźnie. ‒ A żeby pan wiedział, detektywie ‒ odgryzł się. ‒ Jest czego. Poziom przestępczości mamy najniższy w całym stanie, a wykrywalność należy do najwyższych. ‒ Ta historia na pewno nabruździ wam w statystykach ‒ z jadowitym zadowoleniem zauważył Kozak. ‒ I to na długo ‒ poparła kolegę znudzona kobieta, rozglądając się wokoło. Wszystkie okoliczne budynki wyglądały podobnie; ten, który awansował na miejsce zbrodni, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nikt również nie przypuściłby, że spokojny, emerytowany górnik, mieszkaniec feralnego domostwa, padnie kiedykolwiek ofiarą tajemniczego mordu. Nikt, kogo myśli biegły utartymi od lat koleinami, wytyczonymi przez pospolite przestępstwa i drobne wykroczenia. Szeryf drgnął niespokojnie i przypomniał pospiesznie: ‒ Przecież zatrzymaliśmy podejrzanego. ‒ Sam was wezwał ‒ sprostowała śledcza i ruszyła w stronę domu, zniecierpliwiona ociąganiem się szeryfa. ‒ Idzie pan? ‒ rzuciła przez ramię. Funkcjonariusz z wyraźną niechęcią ruszył śladem Muir. *** ‒ Bywał pan wcześniej w tym mieście? ‒ Muir zadała pytanie z pozornym brakiem zainteresowania. Aresztowany Latynos zdobył się jedynie na przeczący ruch głową; poprzednie przesłuchania wyczerpały jego siły, a to, które właśnie się rozpoczynało, powitał z godną skazańca rezygnacją. Z góry wiedział, jakie pytania padną za chwilę; wszystkie słyszał już wcześniej. Nawet fakt, że zamiast miejscowych policjantów, siedziała naprzeciw niego para nieznajomych śledczych, tylko na chwilę ożywił ponurą twarz milczącego człowieka. ‒ Zamordowanego zobaczył pan w piwnicy jego domu po raz pierwszy w życiu ‒ stwierdziła Muir mechanicznie, jakby cytowała treść policyjnego raportu. Przez usta zatrzymanego na samo wspomnienie makabrycznego widoku przemknął bolesny grymas. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem; ponownie tylko lekko skinął głową. Kozak, zniecierpliwiony daremnym oczekiwaniem na wyznania aresztanta, sięgnął do leżącej tuż obok tekturowej teczki i wydobył spomiędzy jej okładek kilka kolorowych fotografii. ‒ A tych ludzi? ‒ spytał lodowatym tonem, rozkładając zdjęcia na stole. ‒ Też zapewne nigdy nie widziałeś, co? Zaskoczony podejrzany najpierw otworzył szeroko oczy, ale spłoszony ostrym spojrzeniem detektywa, przeniósł wzrok na podsunięte mu prawie pod sam nos utrwalone na papierze ludzkie podobizny. Muir uważnie obserwowała wyraz twarzy Latynosa; tylko nieznaczne drgnięcie mięśnia na policzku kobiety świadczyło, z jakim napięciem oczekuje na odpowiedź.

Kwiecień 2014

25


‒ Nie ‒ powiedział w końcu zatrzymany. ‒ Nie znam nikogo. ‒ Czyżby? ‒ natychmiast zaczepnie spytał detektyw. ‒ Nikogo. ‒ Podejrzany podniósł wzrok, nie zwrócił się jednak do Kozaka, lecz otwarcie spojrzał w oczy Muir. ‒ Co to za jedni? ‒ Ludzie, zabici w taki sam sposób, jak człowiek, którego, ‒ śledcza zawiesiła głos ‒ ehem, znalazł pan w piwnicy. Gdzieś zza plecami śledczych rozległo się ciężkie westchnienie szeryfa; przestraszony aresztant otworzył usta, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ubiegł go adwokat. ‒ Darujcie sobie naciągane blefy. Macie jakiekolwiek dowody, łączące mojego klienta z tamtymi ofiarami? ‒ Jeszcze nie ‒ ponuro przyznał Kozak. ‒ Skupmy się więc na tej sprawie ‒ zaproponował z naciskiem prawnik. ‒ Po pierwsze, na miejscu zbrodni nie znaleziono ani odcisków palców, ani materiału biologicznego mojego klienta, co podważa wasze przekonanie o jego udziale w zajściu. Po drugie, określenie całego zdarzenia jako morderstwa, też może okazać się nadinterpretacją miejscowych służb. Zamierzam wnioskować o ponowne zbadanie ciała i okoliczności zbrodni przez niezależne laboratorium kryminalistyczne. ‒ Po co? ‒ Uniosła brwi Muir. ‒ Waszym zdaniem ofiara została powieszona. Niekoniecznie musiało tak być; to mogło być samobójstwo. ‒ Nie ‒ oburzył się szeryf. ‒ Żaden człowiek nie zdołałby powiesić się sam... w taki sposób. Adwokat uśmiechnął się ironicznie. ‒ Nie docenia pan ludzkiej pomysłowości. ‒ Ale na pewno nie wpadłoby na ten sam pomysł pięć zupełnie obcych sobie osób. ‒ Poirytowany Kozak podniósł się z krzesła. ‒ Dobrze, przypuśćmy, że zbrodni dokonał zmyślony autostopowicz pańskiego klienta, który potem rozpłynął się jak we mgle... ‒ Nie wymyśliłem go. ‒ Aresztant wciąż uparcie zwracał się do Muir. Kobieta skrzywiła się lekko. ‒ Nie pozostawił po sobie żadnego śladu ‒ zauważyła sucho. ‒ Ani jednego odcisku palca, ani w domu, ani w pańskim samochodzie, choć, jak pan zeznał, mężczyzna ten nie nosił rękawiczek. Portret pamięciowy, wykonany na podstawie pańskich zeznań, nie grzeszy szczegółowością. Właściwie, to mógłby być każdy biały, młody człowiek. ‒ To nie jedyna nieprawdopodobna część twojej historii ‒ orzekł Kozak i oparłszy dłonie o blat stolika, pochylił się nad podejrzanym. ‒ Kto nadkłada drogi, tylko po to, by podrzucić autostopowicza do domu rzekomego znajomego, po czym, na własną rękę, postanawia zwiedzić budynek od strychu aż do piwnic? ‒ Zwykła uprzejmość. ‒ Latynos z nienawiścią podniósł wzrok na Kozaka. ‒ Wyjaśniałem to przecież. Ten człowiek prosił, bym na niego zaczekał, miał tylko coś podać, czy coś odebrać, nie pamiętam już. Zajrzałem do domu, bo długo nie wracał. Nie spodziewałem się... Wszystko było takie poukładane... Mężczyźnie nagle załamał się głos; Muir mimowolnie kiwnęła głową. Kolejny intrygujący element, pomyślała, wspominając schludne i zadbane wnętrze domu. Starannie umyte i ułożone naczynia, kawa, herbata, sól i pieprz, wszystko na swoim miejscu. Zero przypadkowości, żadnych śladów walki, brak pozostałości po choćby najkrótszej szamotaninie. Zupełnie jakby ofiara bez oporu zgodziła się współpracować ze swym katem. ‒ Czy autostopowicz powiedział panu, skąd znał ofiarę? ‒ spytała. Aresztant zmarszczył czoło, szukając czegoś z trudem w pamięci. ‒ Nie przypominam sobie ‒ szepnął. ‒ Wcale mnie to nie dziwi ‒ mruknął pod nosem Kozak. *** ‒ Za stary na to jestem. Kozak przyklęknąwszy przy ciele kolejnej ofiary, przyglądał się martwej kobiecie przez dobrą chwilę, po czym podniósł się ociężale.

26

Herbasencja


‒ Siedzisz w tym krócej niż ja. ‒ Muir wzruszyła ramionami. ‒ I tak za długo ‒ mruknął, zmagając się z wrażeniem koszmarnego déjá vu. Tym razem lokalna policja wezwała śledczych wyjątkowo szybko; świeżo uwolniona z pętli szyja trupa, nawet w piwnicznym półmroku, przykuwała wzrok siną pręgą. Zdążyli napatrzeć się na zapas, zanim któryś z techników okrył ciało całunem czarnego worka na zwłoki. ‒ Zawsze możesz poprosić o przeniesienie ‒ zauważyła obojętnie Muir. ‒ Twój poprzednik tak zrobił. Nie miałam mu tego za złe. ‒ Wytrzymam ‒ odburknął detektyw. ‒ Do emerytury jakoś dociągnę. ‒ Wytrzymasz ‒ potwierdziła śledcza i dodała w myślach: ‒ Ta sprawa wcale nie należy do najbardziej obrzydliwych. Westchnęła głęboko, wspominając inne, szczególnie trudne dochodzenie i natychmiast tego pożałowała, bo jeszcze wyraźniej poczuła znajomy smród. Duszący zapach zagraconych rupieciami piwnic, pomieszany z odorem uwolnionych w chwili śmierci, ludzkich ekskrementów, po raz kolejny przenikał ubranie śledczej na wskroś. Postronni ludzie znowu będą go wyczuwać od Muir długo po tym, jak kobieta opuści ten dom. Kolejne wizyty w podobnych miejscach tylko utrwalą ów bukiet natrętnych zapachów, ale Muir dawno pogodziła się już z tym aspektem swego zawodu. ‒ Sąsiedzi widzieli pod domem samochód. ‒ Kozak odprowadził wzrokiem wynoszącą ciało ekipę techników. ‒ Stał przez dłuższą chwilę, po czym odjechał. Nie zauważyli, by ktoś z niego wysiadał. Detektywi zostali w piwnicy sami; by osłabić wywołany smrodem niesmak, Muir zapaliła papierosa. ‒ Zapewne nie czerwony pickup? ‒ spytała. ‒ Nie. Srebrny minivan ‒ z pozornym spokojem oznajmił Kozak, sięgając po papierosa. ‒ I nikt nie zwrócił uwagi na numery... Ale tego należało się spodziewać, psiakrew! Muir kiwnęła głową, wypuszczając z ust potężny kłęb dymu. W pobliżu każdego z oddalonych od siebie o dziesiątki kilometrów miejsc zbrodni, zatrzymywał się obcy samochód. Zaciekawieni sąsiedzi, poza kolorem i marką, nie potrafili podać jednak bliższych szczegółów, uspokojeni faktem, że tablice rejestracyjne wskazywały na mieszkańca ich rodzinnego stanu. Tylko w jednym przypadku detektywom udało się porozmawiać z kierowcą, Latynosem, który poczuwając się do obywatelskiego obowiązku postanowił wezwać policję, narażając się przy tym na podejrzenie o udział w zbrodni; pozostali zniknęli bez śladu. ‒ Nie liczyłabym na to ‒ odezwała się po chwili ‒ że nasz jedyny podejrzany nie będzie miał na tę okoliczność alibi. Kozak zgasił niedopałek, rozgniatając go podeszwą buta. ‒ Mimo wszystko sprawdzę ‒ zapowiedział bez entuzjazmu i dodał: ‒ Na górze czeka ktoś z rodziny ofiary, synowa, zdaje się. Pogadasz z nią? Muir odpaliła drugiego papierosa. Niesmak w ustach, zamiast zanikać, przybierał na sile. ‒ Pogadam ‒ odparła. *** ‒ Poznaje pani tych ludzi? Młoda kobieta w widocznej ciąży prześlizgnęła się obojętnym wzrokiem po zdjęciu jedynego podejrzanego i nieudanym portrecie pamięciowym tajemniczego autostopowicza, skrzywiła się z niesmakiem i zaprzeczyła z pełnym przekonaniem. Muir zachowała kamienną twarz; spodziewała się takiej reakcji. ‒ Teściowa nie zachowywała się inaczej niż zwykle? Nie opowiadała o dziwnych zdarzeniach? Nie przygotowywała się do czyjejś wizyty? Z każdym kolejnym pytaniem, synowa ofiary obdarzała śledczą coraz bardziej niedowierzającym spojrzeniem. ‒ Dziwnych? ‒ powtórzyła przeciągle. ‒ Przełamujących codzienną rutynę. Na przykład, nowi znajomi, nowy listonosz, gazeciarz, tajemnicze przesyłki, korespondencja z kimś nieznanym rodzinie ‒ wyliczała śledcza spokojnie, choć miała ochotę splunąć z niechęcią. Ilu już ludzi pytała o to samo?

Kwiecień 2014

27


‒ Wystarczająco dziwne jest to, że się powiesiła ‒ orzekła kategorycznie dziewczyna. Muir złożyła zdjęcia razem i postukała nimi w blat stolika. ‒ Ktoś jej pomógł. I to ktoś, kogo znała, albo komu ufała na tyle, by wpuścić go do domu. ‒ Ktoś ją zmusił ‒ poprawiła synowa. ‒ Nic na to nie wskazuje. ‒ Nie znała jej pani. Skąd może pani wiedzieć? Mama była ostatnią osobą, która mogłaby zechcieć się zabić. Kilka lat temu cudem wyszła cało z poważnego wypadku; od tego czasu dziękowała Bogu za każdy kolejny dzień. ‒ Nie prowadziła pamiętnika, nie pisała bloga? ‒ spytała znów śledcza, raczej z poczucia obowiązku, niż w nadziei na przełom w sprawie. ‒ No wie pani? Nie była aż tak postępowa. Ale... notowała spotkania w kalendarzu. Mogę pokazać. Muir lekko skinęła głową i podążyła za dziewczyną do kuchni. Gdy przyglądała się z uwagą, jak niewysoka rozmówczyni otwiera jedną z szafek i wspinając się na palce, sięga po umieszczony na najwyższej półce notes, uwagę śledczej przykuło znajome pudełko. Machinalnie odebrała podawany jej kalendarz, obrzuciwszy go tylko krótkim, przelotnym spojrzeniem. ‒ Proszę zostawić ‒ powiedziała, widząc, że synowa ofiary zamierza zamknąć drzwiczki kuchennej szafki. Zaskoczona ciężarna odsunęła się nieznacznie i powoli opuściła uniesioną, gotową do wykonania niepotrzebnego gestu dłoń. Muir sięgnęła po jedno z kolorowych, dość niedbale poustawianych jedno na drugim, kolorowych pudełek. ‒ Herbata ‒ wyjaśniła zdziwiona zainteresowaniem policjantki synowa. ‒ Mama lubiła. Śledcza otworzyła pudełko, zajrzała do środka, po czym podejrzliwie powąchała zawartość. ‒ Zna pani ten rodzaj? ‒ spytała po chwili i potrząsnęła opakowaniem, wyzwalając charakterystyczny szelest. ‒ Nie. ‒ Padła odpowiedź. ‒ Ale mama była czymś w rodzaju, tego, no... pasjonata. ‒ Gdzie robiła zakupy? ‒ spytała od razu Muir. Synowa zamrugała kilkukrotnie. ‒ W centrum handlowym... albo w sklepiku Henry‘ego. Bo co? ‒ Można tam kupić taką herbatę? ‒ Śledcza ponownie potrząsnęła trzymanym w dłoni przedmiotem. ‒ Pojęcia nie mam. Chyba nie. ‒ Dziewczyna wzruszyła ramionami i spytała z niedowierzaniem: ‒ To ma jakiś związek ze śmiercią mamy? Muir przyjrzała się jeszcze raz fantazyjnym chińskim napisom na misternie zdobionym, metalowym pudełeczku. Nieistotne, jak nikłym wydawało się powiązanie, łączące dwoje zamordowanych ludzi poprzez ulubiony rodzaj herbaty, ale w tej chwili stanowiło ono jedyny wspólny mianownik. W kuchni poprzedniej ofiary widziała przecież takie samo pudełko. ‒ Być może ‒ odparła enigmatycznie. *** ‒ To tutaj? ‒ spytała Muir, nie kryjąc rozczarowania. ‒ Taki adres widnieje na dokumentach dostawy. ‒ Kozak po raz kolejny spojrzał na pogniecioną kartkę, po czym schował skrawek papieru do kieszeni i wyłączył silnik. ‒ Spodziewałaś się czegoś innego? ‒ Właściwie, to nie ‒ powiedziała śledcza i energicznie wysiadła z samochodu. W chwili, gdy postawiła stopy na brudnym, lepkim od błota chodniku, poczuła, że w jakimś trudnym jeszcze do uchwycenia sensie, to miejsce pasuje do całej sprawy. Zaniedbana kamienica w starej dzielnicy wielkiego miasta, strasząca przechodniów czarnymi oczodołami wybitych okien i nieubłaganie wykruszającym się z fasady tynkiem, sama wyglądała jak zmumifikowane zwłoki, a odór walających się wokół śmieci nieodparcie przywodził na myśl smród rozkładającego się ciała. Schody do sutereny, w której niegdyś musiał mieścić się sklep, zasypane gruzem i upstrzone ludzkimi odchodami, skutecznie odstręczały od wejścia na ich stopnie. Obrazu całości dopełniało,

28

Herbasencja


widniejące na zabitej deskami witrynie, obraźliwe graffiti. Trudno uwierzyć, że właśnie tu mieściła się prężna firma, zajmująca się wysyłkową sprzedażą rzadkich herbat, element wiążący ze sobą przynajmniej kilka ofiar, który skrywał się przed oczami śledczych tak długo i tak wytrwale. ‒ Wiesz, czego się obawiam? ‒ Usłyszała uwagę kolegi. ‒ Że to kolejny ślepy zaułek. Nie odpowiedziała, rozejrzała się tylko odruchowo wokoło. Uliczka rzeczywiście była ślepa, choć Kozak na pewno nie niuanse miejskiej architektury miał na myśli. Obdarty kloszard, myszkujący w rozpościerającym się prawie nie pół jezdni śmietniku przerwał poszukiwania i przyglądał się śledczym ciekawie. ‒ Poczekaj ‒ rzuciła Muir i podeszła do obdartusa. Kozak, oparłszy się o samochód, leniwie sięgnął po papierosa. Nie ruszył się z miejsca, dopóki kobieta nie skończyła rozmawiać z bezdomnym i nie wróciła z ponurą miną. ‒ I co? ‒ spytał, gdy otwierała drzwi po stronie pasażera. ‒ I nic ‒ odparła zdawkowo. Dopiero, gdy oboje znaleźli się wewnątrz pojazdu, wyjaśniła: ‒ Firma nie działa od pół roku. Nie szło im szczególnie dobrze, poza tym, mieli zatargi z lokalnym gangiem. Niedługo po pożarze, w którym o mało co nie zginął właściciel, zwinęli interes. ‒ Miałem rację ‒ stwierdził bez cienia triumfu detektyw, uruchamiając silnik. ‒ Niekoniecznie ‒ odrzekła kobieta, zapalając papierosa. ‒ Dla świętego spokoju trzeba odnaleźć tego faceta. Sprawdzić, kto miał dostęp do bazy adresowej klientów. ‒ Wykluczyć, że ktoś skreśla z listy kolejne nazwiska, tak? ‒ Kozak na moment zatrzymał samochód przy wyjeździe z zaułka. ‒ Obawiam się, że trzeba będzie to potwierdzić ‒ orzekła Muir, strząsając popiół za okno. *** ‒ Czterdzieści dwa... cztery... Samochód toczył się powoli typową małomiasteczkową uliczką. Kozak jak mógł, wytężał słabnący z roku na rok wzrok, szukając odpowiedniego budynku. Założył nawet okulary; nie nosił ich na co dzień, bo grube, niemodne oprawki dodawały mu lat i stanowiły okazję do żartów dla młodszych kolegów z posterunku. Ciągnące się po obu stronach drogi, pastelowe budynki zdawały się zlewać w jeden, monotonny rząd i detektyw zaczynał gubić się w labiryncie zadbanych ogródków, ustawionych na podjazdach rodzinnych wozów i łopoczących na wietrze narodowych flag. Zatęsknił do wielkiego miasta; żałował, że na tę nudną wycieczkę zamiast niego nie wybrała się Muir. W końcu to był jej pomysł. Pięćdziesiąt dwa. Jeszcze cztery domy, pomyślał, i skupił wzrok na niebieskim samochodzie, parkującym przed celem podróży. Nagle z budynku, ku któremu właśnie zmierzał, w wyraźnym popłochu wybiegła ciemnoskóra kobieta i pośpiesznie wpadła do samochodu. Kozak, coś przeczuwając, przyspieszył i zanim niebieski sedan odjechał z piskiem opon, zdążył dostrzec numery rejestracyjne ruszającego pojazdu. Zanim wysiadł, zapisał je skrupulatnie. Niewykluczone, że zagadkowa uciekinierka okaże się tylko spieszącą do pracy lub na spotkanie żoną jakiegoś prowincjonalnego nieudacznika, lecz Kozak zbyt mocno przywykł już do niecodziennych wyjaśnień, by zakładać tak pospolite rozwiązanie. ‒ Panie Cheng! ‒ zawołał, gdy mieszkańcy nie zareagowali na pukanie do drzwi. Powoli nacisnął klamkę i z ciekawością zajrzał do środka. Nie zaskoczyło go, że dom był otwarty; w małych miasteczkach zwykle nie zamyka się drzwi na klucz. ‒ Detektyw Kozak, policja stanowa ‒ krzyknął. ‒ Panie Cheng? Nie doczekał się odpowiedzi. Gdzieś z głębi budynku dobiegały jedynie ciche dźwięki popularnej piosenki, płynące zapewne z cicho grającego radia. Śledczy, odruchowo rozpinając kaburę służbowej broni, zaczął ostrożnie posuwać się naprzód. Jeśli nie liczyć strąconej ze stolika, zapewne przez uciekającą w panice kobietę, lampki, w domu panował porządek. Ścienny zegar miarowym tykaniem odliczał kolejne, mijające w napięciu sekundy. Pokonawszy salon, Kozak wkroczył do

Kwiecień 2014

29


kuchni; na moment zatrzymał się przy pozostawionym na stole, cicho buczącym radiu, zerknął na stos pozostawionych w zlewie, niedomytych naczyń. Na wodzie wciąż jeszcze piętrzyły się kłęby piany użytego w nadmiarze detergentu, a obok, na blacie, leżała porzucona, wilgotna kuchenna ściereczka. Najwyraźniej ktoś całkiem niedawno wytarł nią ręce, oderwany od zmywania niespodziewaną wizytą. Coś w kuchni jednak nie pasowało do reszty, choć z początku detektyw nie bardzo rozumiał, co; dopiero po chwili pojął, że z cytrusowym aromatem płynu do naczyń coraz wyraźniej miesza się natrętny zapach opon, smaru i paliwa. Ktoś musiał nie pozostawić otwarte przejście do garażu, domyślił się Kozak i bez zwłoki podążył w tamtym kierunku. Znał to; synowie detektywa zbyt często zapominali o zamykaniu garażu, prowokując matkę do wymówek. Obmierzłe uczucie déjá vu nasilało się z każdym krokiem mężczyzny. Bez trudu odnalazł drzwi, faktycznie lekko uchylone; pociągnął za klamkę, jednocześnie sięgając po pistolet do skrytej pod marynarką kabury. Widok, który ukazał się jego oczom, sprawił, że ręka dzierżąca broń, sama opadła bezsilnie. Spodziewał się samochodów, nie zobaczył ich jednak. Kończyny wiszącego bezwładnie w pustym garażu Azjaty, wciąż jeszcze drgały ledwo dostrzegalnie, choć detektyw nie miał złudzeń, że ów nieznaczny ruch był czymś więcej niż tylko złudzeniem zmęczonego wzroku. W całym pomieszczeniu Kozak nie zauważył niczego, co ułatwiłoby niewysokiemu przecież Chengowi sięgniecie do zawieszonego wysoko pod sufitem sznura. Żadnego kopniętego w akcie desperacji krzesła, podstawionej pod nogi samobójcy skrzyni, nawet topniejącego powoli bloku lodu, o którym detektyw czytał w jakiejś powieści. Kozak wycofał się powoli i ukrył broń w kaburze. Wydobył z kieszeni telefon i wybrał numer Muir. ‒ Miałaś rację ‒ powiedział, zanim jeszcze usłyszał głos kobiety w słuchawce. *** ‒ Ile razy mam to jeszcze powtórzyć? ‒ Poirytowana Mulatka znowu podniosła głos. ‒ Gdy zajrzałam do tamtego domu, facet już wisiał. Nawet go nie dotknęłam, słowo! ‒ Nikt tego od ciebie nie wymagał ‒ odszczeknął w podobnym tonie Kozak. ‒ Mogłaś po prostu wezwać karetkę. ‒ I tak był już martwy. ‒ Kobieta spojrzała na detektywa z politowaniem. ‒ Dość szczegółowa obserwacja, jak na jedno spojrzenie ‒ zauważyła cierpko Muir. ‒ Zbyt dokładna, powiedziałabym. ‒ Trup to trup. ‒ Przesłuchiwana wzruszyła ramionami. ‒ Wszyscy wiedzą, jak wygląda. Muir na moment uniosła wysoko brwi, ale szybko znów przystroiła twarz w zwykłą, obojętną maskę. ‒ Załóżmy, że to prawda. Czego szukała pani w tym domu? ‒ Zaczynacie się powtarzać ‒ warknęła przesłuchiwana. ‒ Podwoziłam jednego gościa, miał w tym domu jakiś interes. Miało mu to zająć tylko chwilę. To takie trudne do zapamiętania? ‒ Ale gdy weszłaś do domu, tego „jednego gościa“ już tam nie zastałaś? ‒ spytał obcesowo Kozak. ‒ Nie. Zresztą, nie wiem. Może polazł na piętro. Po tym, co zobaczyłam, przestał mnie interesować. ‒ Jak długo czekała pani na tego człowieka? ‒ zainteresowała się Muir. Mulatka przekrzywiła głowę, zastanawiając się głęboko. ‒ Chwilę. Nie wiem. Nie pamiętam dokładnie. Chyba długo, skoro zdążyłam się zniecierpliwić ‒ odparła bez przekonania. Śledcza zatopiła w przesłuchiwanej kobiecie badawcze spojrzenie. ‒ Ten mężczyzna... Pamięta pani, dokąd się wybierał? Mówił, czym się zajmuje? Może się przedstawił? ‒ spytała. Mulatka nerwowo potarła czoło. ‒ Mówił ‒ przyznała. ‒ Dużo mówił... Właściwie gadał cały czas, ale... ‒ Zasępiła się wyraźnie, z trudem poszukując czegoś w pamięci. ‒ Nie przypominam sobie, o czym. Wydaje mi się, że serwował po prostu jakiś cholerny bełkot. Nie wiem, czemu tego słuchałam ‒ wyznała szczerze i skonsternowana spojrzała na Muir. ‒ Jakoś tak... mnie otumanił. Po jaką cholerę poszłam do tam-

30

Herbasencja


tego domu? A ja, głupia, chciałam drania wieźć dalej... Przestraszyłam się, że będę miała kłopoty przez tego trupa i uciekłam. Tylko tyle! Nie mam z tym nic wspólnego, słowo! Muir powoli pokręciła głową, a Kozak podsunął pod nos Mulatki portret pamięciowy nieuchwytnego autostopowicza. ‒ To on? ‒ spytał. Kobieta niechętnie spojrzała na wizerunek i głośno przełknęła ślinę. ‒ Może. Znaczy, nie wiem. Wasz bohomaz jest podobny do połowy białych facetów w mieście. ‒ Nie pomagasz ‒ wycedził Kozak. ‒ Ani nam, ani sobie. Pytam jeszcze raz: to on? ‒ Był bardziej taki... ‒ Wciągnęła policzki. ‒ Chyba starszy... szczuplejszy. Właściwie, to nie przyglądałam mu się. ‒ Twarz kobiety przybrała nagle zacięty wyraz. ‒ Chcę adwokata ‒ warknęła na koniec. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju przesłuchań zajrzał któryś z mundurowych z wiadomością, że na posterunku pojawiła się była żona Chenga. Detektywi natychmiast podnieśli się z miejsc; oburzona Mulatka otworzyła szeroko oczy. ‒ Ej, dokąd? ‒ zawołała, usiłując wstać, ale stojąca z tyłu policjantka natychmiast ją powstrzymała, chwyciwszy za ramię. ‒ A co ze mną? Nie słyszeliście? Żądam adwokata! Nie doczekała się odpowiedzi; za śledczymi powoli zamknęły się drzwi, a groźne warknięcie nieprzystępnej strażniczki sprawiło, że zrezygnowana, powoli opadła na krzesło. *** – Od początku szło im nie najlepiej ‒ mówiła żona Chenga, machnięciem dłoni dziękując za proponowaną przez Kozaka kawę. – To był dziwny interes. Po pierwsze, miejsce; wybrali sobie nieciekawa dzielnicę i siedzibę w na wpół zrujnowanym budynku. Jedyny plus tej lokalizacji stanowił znikomy czynsz. Za to minusów znalazło się całkiem sporo: gangi, kloszardzi i cała ta, darujcie dosadność, imigrancka hołota. Paul stwierdził, że nie przeszkadza mu to, przecież prowadził głównie sprzedaż wysyłkową. Moim zdaniem, równie dobrze mógłby kręcić ten biznes we własnej piwnicy, ale on nigdy nie słuchał dobrych rad. Cóż, i tak nader długo udało im się przetrwać w branży. Im, tak, dobrze pani słyszy. Paul prowadził swój sklepik z, pożal się Boże, wspólnikiem. Gość nazywał się Glenbocky, podobno przyjechał gdzieś z Europy. Dziwny człowiek, jakiś taki niedzisiejszy. Najbardziej irytowały mnie głupie przesądy, w które święcie wierzył. Cóż, mąż zawsze zawierał nietrafione znajomości. Na przykład? No, a ten Glenbocky, to niewystarczający przykład? W każdym razie, interes kręcił się jakoś rok czy dwa; potem Paul podpadł któremuś z lokalnych gangów i zaczęły się kłopoty. Raz podpalili mu tę herbacianą budę, ale nawet wtedy nie chciał dać za wygraną. Potem jakiś gnojek usiłował potrącić go samochodem. Mąż spasował dopiero, gdy ktoś o mało co go nie zastrzelił. Ja spasowałam o wiele wcześniej. Wiem tylko, że Paul pospiesznie wyjechał z miasta i zaszył się gdzieś na prowincji. Ale i tam go znaleźli. Kogo mam na myśli? Sama nie wiem. Jego sprawy nie interesowały mnie zbytnio, a i niewiele o nich opowiadał. Przypuszczacie, że handlował nie tylko herbatą? Może, ale nawet jeśli sprzedawał jakiś trefny towar spod lady, to ja o niczym nie wiedziałam i nie pozwolę się wmanewrować w nic śmierdzącego. Nie zapominajcie, że przyszłam do was z własnej woli i chcę pomóc. Lista klientów? Ja nie mam. Jeśli nie znaleźliście jej przy Paulu, to sprawdźcie ten jego głupi sklepik. Opuszczał miasto w takim pośpiechu, że pewnie zostawił wszystkie dokumenty. O ile jeszcze istnieją, sami rozumiecie, pożar. Tych ludzi ze zdjęć? Nie znam. Chociaż... Ten na rysunku, to chyba Glenbocky. Tak, z grubsza go przypomina, tyle, że jakby młodszy. Nie wiem, gdzie mieszka. Nie widziałam go od roku.

Kwiecień 2014

31


*** ‒ Nie spieszy mu się ‒ zauważył z dezaprobatą Kozak. ‒ Przyjedzie. ‒ Muir ziewnęła dyskretnie. Tym razem to ona zmagała się z niepokojącym wrażeniem déjá vu. Właściwie nigdy wcześniej się jej to zdarzyło, ale brudna uliczka, zrujnowany budynek i grzebiący w śmietniku kloszard tak uporczywie przypominali kobiecie pierwszą w tym miejscu wizytę, że z rezygnacją postanowiła poddać się nowemu dla niej odczuciu. Z siedzenia kierowcy miała na obdartusa dogodny widok, a i człowiek w łachmanach co chwilę spoglądał na siedzących w samochodzie śledczych ciekawie. Nagle uniósł rękę do góry i przysłonił oczy, oślepiony reflektorami skręcającego właśnie z przecznicy samochodu. Muir natychmiast zerknęła w boczne lusterko; zbliżające się auto zatrzymało się tuż za pojazdem detektywów. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. ‒ Wreszcie ‒ mruknął Kozak, otwierając drzwi. Śledczy zbyli milczeniem nieszczere przeprosiny, które otyły zarządca budynku zaserwował na powitanie i bez emocji wysłuchali wulgarnych przekleństw, z jakimi przywieziony przez mężczyznę robotnik wyrywał kolejne blokujące wejście deski. Splunąwszy kilkakrotnie z obrzydzeniem, zarządca ostrożnie pokonał upstrzone ekskrementami schody. Żaden jednak z kluczy, które posiadał, nie pasował i w ruch znowu musiał pójść łom. ‒ Nie był pan tutaj od czasu, gdy Paul Cheng zwinął interes? ‒ spytała podejrzliwie śledcza. ‒ A po cholerę? ‒ Skrzywił się grubas i dodał: ‒ Nie ma prądu. Gówno zobaczycie. Kozak w odpowiedzi nieznacznie błysnął mężczyźnie po oczach właśnie włączoną latarką; Muir minęła zarządcę bez słowa. Wnętrze powitało śledczych znajomym zaduchem; przez pomieszane wonie kurzu, stęchlizny i szczurzych odchodów przebijał się ledwo jeszcze wyraźny odór mocno już nadgniłego mięsa. Gdzieś pod ścianą przemknął spłoszony wtargnięciem ludzi gryzoń. Rykoszety świateł latarek wydobyły z mroku puste półki rozpadającego się sklepowego regału i zamknięte drzwi, prowadzące na zaplecze. Muir bez namysłu nacisnęła pokrytą grubą warstwą kurzu klamkę. ‒ Zamknięte ‒ poinformowała kolegę. ‒ Zawołaj fachowca. Człowiek z łomem skrzywił się niemiłosiernie, przestępując próg. – Coś tu zdechło – zauważył. – Ktoś – mruknęła pod nosem Muir, gdy robotnik zaczepił zakrzywioną końcówkę stalowego narzędzia w wąskiej szczelinie między framugą a płytą drewna. Drzwi ustąpiły i z czarnej czeluści buchnął wprost w twarz mężczyzny przyprawiający o mdłości, obrzydliwy smród. Robotnik zaklnął siarczyście, ukrywając nos w zgięciu łokcia i cofnął się z odruchowo, robiąc przejście detektywom. Z wysiłkiem ignorując zaduch, Kozak stanął na progu i omiótł światłem latarki mroczną głębię zaplecza. – Zobacz, następny – oznajmił głucho, oświetlając mocno już strupieszałego, suchego wisielca. – Niekoniecznie – zaoponowała Muir. – Widzisz przewrócony stołek? Temu nikt nie pomagał. – Może. A może ktoś się postarał, by to tak wyglądało. Tak czy siak, pora wezwać ekipę. – Kozak z ociąganiem opuścił dzierżącą latarkę dłoń i trup na powrót pogrążył się w ciemności. *** – Detektywie, do pani. – Mundurowy wysiadł z radiowozu, jednocześnie przekazując do rąk Muir nadajnik radiotelefonu. Śledcza przysiadła na zwolnionym przez funkcjonariusza miejscu, by wysłuchać chrapliwego, skażonego zakłóceniami komunikatu. Kozak dopalał papierosa, gapiąc się gdzieś w ciemny, ślepy koniec uliczki. – Wiadomo, kim jest denat? – spytał zaciekawiony funkcjonariusz, ale śledczy tylko niechętnie pokręcił głową w odpowiedzi. Nie pałał ochotą do rozmowy.

32

Herbasencja


Nieliczne okna, ocalałe w ponurych bryłach stojących po obu stronach jezdni budynków pobłyskiwały w rytm wiercących się monotonnie, policyjnych kogutów, drażniąc zmęczony wzrok mężczyzny. Daleko, za plecami detektywa, powoli wstawało słońce. „ Kolejny parszywy dzień”, pomyślał, ze zdziwieniem jednak zauważając, że wcale nie ma ochoty wracać do domu. Zwykłe życie i toczące się w jego cieniu makabryczne zdarzenia, nijak miały się do siebie; po nocy takiej jak ta, nie dało się tak po prostu wrócić do domu, wziąść prysznica i zasiąść z żoną do śniadania. Coraz lepiej rozumiał, w zasadzie nie posiadającą życia prywatnego, Muir, i wyniosły dystans, którym kobieta odgradzała się od codziennej pospolitości. Zamyślony, nie zauważył nawet, gdy śledcza stanęła obok. – Znaleźli konkubinę Glenbocky‘ego – oznajmiła. – Pojadę do niej. Postaram się ją złapać, zanim wyjdzie do pracy. – Ja pojadę – zaoferował Kozak niespodziewanie. – I tak nie chce mi się spać. Machinalnie, kiwnięciem głowy wyraziła zgodę, zaskoczona nagłą gotowością kolegi do pracy po godzinach. – Pokręcę się tu jeszcze – zapowiedziała, gdy mężczyzna wsiadał do radiowozu i odprowadziła wzrokiem odjeżdżający samochód. Tak naprawdę, nie była już na miejscu zbrodni potrzebna; tułała się po ślepej uliczce bez celu, paląc jednego papierosa za drugim. Technicy powoli pakowali sprzęt do służbowego furgonu, radiowozy, zgasiwszy koguty, odjeżdżały jeden po drugim i wkrótce przed zrujnowanym budynkiem pozostał tylko wóz Muir. Śledcza przyglądała się znudzonym wzrokiem, jak ludzie zarządcy, nadzorowani przez ostatniego z techników, zabezpieczają wejście do sutereny, po czym odchodzą, przeklinając wczesną pobudkę. – Detektywie, podrzuci mnie pani do centrum? Obróciła się powoli; młody, sympatyczny człowiek z ekipy kryminalistycznej uśmiechał się do niej, pomimo widocznego na twarzy zmęczenia. Muir rzuciła niedopałek na chodnik. Właściwie, nie zamierzała jechać do centrum i nie miała ochoty na towarzystwo; dlaczego miałaby zrobić dla tego młokosa wyjątek? A jednak, czuła, że powinna. – Wsiadaj – powiedziała wbrew sobie, otwierając drzwi samochodu. Przez dobrą chwilę podróżowali w ciszy. Śledcza świadomie nie rozpoczynała rozmowy, obawiając się wymuszonej wymiany zdań na osobiste, nudne tematy. Wyczerpany całonocną pracą ekspert również milczał. Muir od niechcenia włączyła radio; właśnie rozpoczynały się lokalne wiadomości. – Raczej nie powiedzą nic o naszym denacie – odezwał się chłopak niespodziewanie, a śledczej wydało się, że w jego głosie słyszy lekką nutę żalu. – Pismacy jeszcze nie zwietrzyli tropu. – To dobrze – mruknęła, zastanawiając się, jak mogło dojść do tego, że czujni zwykle dziennikarze przeoczyli tak świetnie zapowiadającą się sensację. Zapewne tylko fakt, że każdą zbrodnię dzieliły dziesiątki mil, sprawił, że seryjny, wieszający zaskakująco potulne ofiary zabójca umknął ich uwadze. – Nie uważa pani, że w tym akurat przypadku, pomoc mediów byłaby korzystna dla śledztwa? – spytał znów technik. Muir nieznacznie pokręciła głową. – Bynajmniej – stwierdziła lakonicznie, a po chwili spytała: – W jaki niby sposób? Chłopak podrapał się po głowie. – Być może wyszłyby na jaw jakieś niewidoczne dotąd, powiązania? – stwierdził z namysłem. – Ludzie czytają gazety i mogą przypomnieć sobie to i owo... – Powiązanie istnieje – żachnęła się śledcza. – Firma, handlująca herbatą, jest elementem spajającym wszystkie przypadki. To mało? – Nie, ale może to nie jedyny związek? – zastanawiał się głośno młody mężczyzna. Tym razem Muir pokiwała głową. – Może – mruknęła i przez chwilę milczała, zastanawiając się, czy mówić dalej, bo tym przemyśleniem nie dzieliła się dotąd z nikim. – Istnieją też inne powiązania. Większość ofiar, nie wiemy, czy nie wszystkie, w niezbyt odległej przeszłości, otarła się o śmierć. Wypadki, strzelaniny, pożary, tąpnięcia w kopalni... Część z tych ludzi od jakiegoś czasu powinna już nie żyć, ale...

Kwiecień 2014

33


Zamilkła, w osłupieniu wpatrując się w ruchliwe skrzyżowanie, ku któremu zmierzali. Zaabsorbowana rozmową, niczym automat, wybrała drogę prowadzącą do jej domu na przedmieściach, coraz bardziej oddalając się od centrum miasta. Nie rozumiała, dlaczego pasażer nie oponował; przecież nie było mu po drodze. – Dostali od śmierci jakby... zwolnienie warunkowe? – Pytanie technika wyrwało kobietę z zadumy. – Raczej odroczenie wyroku – sprostowała Muir, z rezygnacją zatrzymując samochód na końcu długiej kolejki przed skrzyżowaniem. – Ale to strasznie naciągana hipoteza. Ja też jestem na takim warunku, i co z tego? Nic. – Pożar, wypadek czy tąpnięcie w kopalni? – spytał ekspert niefrasobliwie. – Pudło – wypaliła Muir, zerkając na rozmówcę z ukosa. Już skojarzyła, skąd zna tego człowieka i zrozumiała, że to nie ona powinna go podwozić. Nie pojmowała tylko, co sprawiło, że tym razem w łańcuchu miało zabraknąć jednego z ogniw. – Nic z tych rzeczy. – Przez moment rozważała, czy powinna poruszać tak bolesny temat, ze zdziwieniem stwierdzając, że jednak ma ochotę uchylić rąbka tajemnicy. – Zamach bombowy – powiedziała po namyśle. – Ale nawet gdybym, tak jak tamci ludzie, w jakiś sposób złamała zasady zwolnienia warunkowego, to za nic w świecie nie pozwoliłabym tak po prostu się powiesić. Nieważne, jak wielkiej siły przekonywania użyłby morderca, hipnozy, prochów, czy czegokolwiek. Znalazłabym sposób. Światła znów zmieniły się na czerwone, lecz tym razem samochód Muir był pierwszy w kolejce. Młody człowiek nagle spoważniał. – Nawet jeśli nie pozostawiłby ci możliwości wyboru? – spytał po prostu. – Zawsze jest jakiś wybór – odparła pewnie śledcza, naciskając stopą pedał gazu. *** – Żałobnicy nie dopisali – mruknął ironicznie stojący obok Kozaka mężczyzna w galowym mundurze. Trumna, majestatycznie opuszczana do grobu, powoli znikała z oczu uczestników pogrzebu. Ten i ów zerkał już niecierpliwie na zegarek. Dwóch mężczyzn z łopatami czekało w pogotowiu, profanując uroczystość znudzonymi minami. Detektyw rozejrzał się dyskretnie; sąsiad miał rację. Większość przybyłych stanowili policjanci. – Niewielu miała krewnych – wyjaśnił półgłosem. – Straciła męża w zamachu na WTC, a syn zginął parę lat temu w Afganistanie. Zgromadzeni wokół grobu ludzie zaczęli powoli się rozchodzić; większość w milczeniu pozdrawiała Kozaka ruchem dłoni bądź skinieniem głowy. Mundurowy nie ruszył się z miejsca. – Nie miała dla kogo żyć – zauważył ze zrozumieniem. – To nie to. – Skrzywił się Kozak. – Praca dawała jej siłę. Wiem, co gadają na posterunku. Że postanowiła się zabić. To wszystko bzdury. – Nie wjechała świadomie na skrzyżowanie na czerwonym? – Zdziwiony mężczyzna uniósł wysoko brwi. Grabarze właśnie zabrali się do pracy i o wieko trumny rozbiła się pierwsza partia piachu. Detektyw natychmiast odwrócił wzrok i spojrzał na sąsiada z politowaniem. Który to już raz musi dementować tę głupią plotkę? – Miała za sobą ciężką noc – wyjaśnił. – Nie sądzę, by zawiniło cokolwiek poza zmęczeniem. – Mówią, że nie jechała sama – przypomniał sobie nagle mundurowy. – Kolejna bzdura. Byłem na miejscu, gdy wyciągali ją z auta. Na samo wspomnienie zmasakrowanego ciała, zakleszczonego w uderzonym z impetem przez rozpędzoną ciężarówkę samochodzie, śledczego przebiegł zimny dreszcz. Już miał odwrócić się na pięcie i odejść, a raczej uciec przed następnym, nieprzyjemnym pytaniem, ale powstrzymał go znajomy głos. – Kozak, stary, jak się trzymasz?

34

Herbasencja


Zmierzał w jego stronę emerytowany oficer, dawny przełożony. Nie, tym razem nie wypada tak po prostu wykręcić się od rozdrapujących rany wyjaśnień, zrozumiał i odburknął coś zdawkowo. – A jak twoja sprawa? Coś nowego, pomyślał detektyw. Ostatnio rzadko kogo interesowało coś poza rzekomym samobójstwem Muir. – Utknąłem w ślepym zaułku – wyjaśnił ponuro. – Okazało się, że najbardziej obiecujący podejrzany od ponad pół roku nie żyje. Szkoda słów. Wolał przemilczeć, że odkryty w nieczynnym sklepie człowiek, może i zmarł w wyniku powieszenia, ale wcześniej został tak ciężko pobity, że o własnych siłach nie zdołałby założyć sobie pętli na szyję. Że porównanie z kartą dentystyczną wykazało ponad wszelką wątpliwość, że to niejaki Glenbocky, albo raczej Głębocki, zamordowany prawdopodobnie przez nieuczciwego, powiązanego z półświatkiem wspólnika, gdyż, zgodnie ze słowami konkubiny, szantażem zamierzał wyegzekwować od Chenga spłatę jakiegoś zaległego długu. Nie przeszłoby Kozakowi przez gardło, że nie udało się odnaleźć listy klientów i że ktoś, kto jest w jej posiadaniu, nadal pozostaje anonimowy. Nie czuł potrzeby zwierzeń. – Innym razem, czas mnie goni – dodał tylko. Uścisnął podaną mu na pożegnanie dłoń starego wyjadacza i bez ociągania ruszył do pozostawionego na już opustoszałym parkingu auta. Zanim sięgnął do kieszeni po kluczyki, zobaczył w szybie samochodu odbicie galowego, policyjnego munduru. – Detektywie, podrzuci mnie pan do centrum? – Usłyszał. Znów ten ciekawski natręt, z którym rozmawiał na pogrzebie. Spotykał go już wcześniej, to pewne. Znał tego człowieka z widzenia. Z którego mógł być wydziału? Z wewnętrznego, przyszło naraz Kozakowi do głowy i detektyw mocniej zacisnął palce na kluczykach. – Nie jadę do centrum – burknął, pośpiesznie siadając za kierownicą. Zanim samochód wytoczył się z parkingu, śledczy spojrzał we wsteczne lusterko. Człowiek w mundurze stał chwilę, zapatrzony w oddalający się wóz, po czym zniknął detektywowi z oczu. Kozak czuł jednak, że jeszcze go spotka. I to szybciej, niżby chciał.

Zero przypadkowości, żadnych śladów walki, brak pozostałości po choćby najkrótszej szamotaninie. Zupełnie jakby of iara bez oporu zgodziła się współpracować ze swym katem. Kwiecień 2014

35


Bohdan Waszkiewicz (Bohdan) Urodził się dawno temu, w pierwszej połowie lipca, pomiędzy siedzibą Hitlera a klasztorem w Świętej Lipce, a dokładnie w Kętrzynie. Potem zamieszkał w Gdańsku, a obecnie przebywa we wschodniej Anglii. O czterech lat próbuje wrócić do ojczyzny. Bezskutecznie. Napisał powieść, z której był bardzo dumny. Przeczytał ją po kilku latach, przez co schudł o pięć kilogramów i popadł w depresję. Kiedyś pochłaniał góry książek, dziś zasypia po kilku stronach.

Fryzjer

fantastyka

1

W sercu lasu tkwił pokryty strzechą drewniany dom. Otoczony grupą starych dębów, schowany pośród gęstego zbiorowiska drzew i porośnięty mchem był niemal niewidoczny. Prowadziła do niego tylko jedna, słabo udeptana ścieżka. Można było pomyśleć, że chałupa jest niezamieszkana. Zaprzeczała jednak temu jasna smuga dymu, wydobywająca się z komina. Przed domkiem, leżąc na starej, zaniedbanej ławce, przeciągał się leniwie czarny kot, który zerkał ukradkiem na kruka siedzącego na gałęzi dębu. Obejście wyglądało na zaniedbane; porośnięte wysoką trawą i gęstymi krzakami oraz kłączami płożącymi się po ziemi i pnączami wspinającymi się po ścianach budynku. Ze środka chałupy dobiegł dźwięk upuszczonego na podłogę naczynia. - Czart by cię zeżarł - zaklęła cicho pod nosem staruszka, po czym schyliła się i podniosła z drewnianej posadzki sporych rozmiarów blachę. - Teraz dorzucę trochę przypraw i będzie pychotka - mówiła do siebie, bo w pobliżu nie było żywego ducha. Kuchnia, w której rezydowała kobieta, kleiła się od brudu. Ściany pokrywała pleśń wraz z niezliczoną ilością pajęczyn, a na suficie widniała wielka plama będąca efektem przeciekającego dachu. Bez przerwy latały roje bzyczących much. Pobudzały apetyt mnóstwa pająków, czekających cierpliwie na zdobycz w postaci uwięzionego w sieci insekta. Pod zabryzganym czerwoną cieczą niewielkim oknem leżały kości, ułożone w stożkowaty stos. Na środku pomieszczenia znajdował się ogromny stół, a na nim kilka naczyń i sztućców oraz bardzo dużo mięsa. Z blatu na podłogę ściekała krew, tworząc sporą kałużę. Staruszka ułożyła mięso na metalowej blasze i podeszła do murowanego brudnoszarego pieca. Za pomocą stalowego haka otworzyła żelazne drzwiczki, za którymi tańczyły pomarańczowe języki płomieni. Do chałupy buchnęło gorące powietrze. - Teraz upieczemy. To będzie królewskie danie. - Zamocowała blachę nad ogniem w piecu i zachichotała, zacierając ręce z zadowolenia. Po chwili z piekarnika zaczął dobiegać dźwięk

36

Herbasencja


skwierczącego mięsa. Słodki zapach pieczeni ekspansywnie rozprzestrzeniał się po kuchni, łechcąc kubki smakowe gospodyni. - Ktoś zrobił nam prezent, aż ślinka cieknie – dodała, zamykając żelazne drzwi pieca, po czym podreptała w kierunku wiklinowego kosza, stojącego na podłodze przy wejściu do kuchni. Wyjęła zeń kilka sztuk pogniecionych, zakrwawionych ubrań i poczęła je uważnie przeszukiwać. Po chwili pomarszczona dłoń natknęła się na kawałek papieru. Kobieta wydobyła zawiniątko. Wygładziła palcami papier, po czym wlepiła wyłupiaste gały w pismo. - Za ciemno, za ciemno – narzekała zniechęcona. Po krótkim namyśle przemieściła się bliżej okna, aby z pomocą skąpo przenikających do domku promieni słonecznych zapoznać się z treścią znalezionych dokumentów. Trzęsące się ręce utrudniały czynność, mimo to staruszka nie dała za wygraną i czytała dalej. Wraz z postępem lektury zmieniał się wyraz jej twarzy. Zaniepokojona uniosła głowę i spojrzała w kierunku pieca. - O, żeby cię... Naraz rozległ się głośny huk, dodatkowo spotęgowany leśnym echem. Pierwsza faza eksplozji ukazała wysoki, sięgający ponad drzewa słup ognia. Stopniowo płomienie ogarnęły również drzewa i krzaki otaczające dom. Następnie pojawiła się czarna chmura, która przesłoniła słońce, powodując niemal całkowite zaciemnienie kniei. Chatka przestała istnieć. Powoli dopalały się pozostałości domku, porozrzucane siłą wybuchu po puszczy okalającej obejście.

2

Pokój był największym w zamku. To tutaj od wieków witano i podejmowano władców innych krajów oraz ważnych posłańców. Również w tym miejscu monarcha sądził i skazywał przestępców w myśl zasady: „Ja jestem sędzią, ławą przysięgłych i egzekutorem“. Co prawda na dworze zatrudniono kata, ale to król wybierał rodzaj tortur lub sposób wykonania wyroku śmierci w zależności od ciężaru gatunkowego wykroczenia. Zamyślony król siedział na drewnianym tronie pokrytym złotymi zdobieniami. Jego czarne włosy, częściowo ukryte pod koroną, opadały na ramiona. Drapał długi, krogulczo zakrzywiony nos i patrzył przed siebie zezowatym wzrokiem. Władca piastował swój urząd od pięciu lat. Przejął koronę po wypadku ojca, który podczas polowania został stratowany przez tura i umarł w mękach dwa dni później. Zdarzenie zaskoczyło wszystkich, ponieważ tylko ranne tury uważano za groźne, a w chwili ataku zwierzę nie było w żaden sposób poszkodowane. Bolesław Krótkowzroczny przebywał w komnacie samotnie, oczekując na spodziewanego gościa. „Znowu mu się udało. Jest niezawodny. Zresztą płacę hojnie za jego usługi. Niepokoi mnie fakt, że tak dużo wie. Kiedyś trzeba będzie coś z tym zrobić i pozbyć się Fryzjera, ale na razie jest potrzebny“ - dumał. Od strony sosnowych drzwi dobiegło donośne pukanie. Wyrwany z zamyślenia król krzyknął: - Wejść! W komnacie pojawił się zbrojny. Ukłonił się przed władcą i oznajmił: - Miłościwy Panie, właśnie przybył Fryzjer Brzytewka. Czy zechcesz go przyjąć? - Tak, niech wejdzie. Żołdak ponownie pochylił głowę, po czym odwrócił się na pięcie i oddalił się. Chwilę później do sali wszedł wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna. Jego ubiór sprawiał, że wyglądał jak przeciętny mieszczanin. Miał pospolitą twarz - taką, którą można zapomnieć po kilku minutach – a jego głowę porastały jasne, kręcone włosy. - Bądź pozdrowiony, Wasza Miłość - rzekł i ukłonił się. - Witaj – odpowiedział Krótkowzroczny. - Podejdź bliżej, śmiało. - Panie, wybacz mi zuchwałość, ale stoję o dwa kroki od ciebie. - Hmm, no tak. Mam problemy ze wzrokiem - wyjaśnił zakłopotany Bolesław, a twarz pokryły mu rumieńce wstydu. Postanowił zmienić niezręczny temat: - Cieszę się, że misja wyeliminowa-

Kwiecień 2014

37


nia wiedźmy została zakończona sukcesem. Ciekawi mnie, jak tego dokonałeś? Przed tobą kilku śmiałków próbowało ją zlikwidować. Bez pozytywnego skutku, niestety, a mówiąc ściślej, to wszyscy twoi poprzednicy wąchają kwiatki od spodu. - Cóż, nie było to łatwe – rozpoczął Brzytewka. - Wiedziałem, jak zresztą wszyscy, że czarownica jest smakoszem ludzkiego mięsa, A nade wszystko gustuje w konsumpcji dzieci. Udało mi się pozyskać, pod pozorem opieki, parę bliźniąt z biednej, chłopskiej rodziny. Mieszkali ze mną przez kilka dni, a potem zaproponowałem wspólną wyprawę na jagody. W lesie uśmierciłem dziatki, a w ich ciała wpompowałem pokaźną ilość płynnej siarki. No, a potem podrzuciłem trupy w pobliże chałupy wiedźmy. Ta natomiast, jak to ma w zwyczaju, postanowiła przyrządzić pieczeń. Kiedy włożyła mięso do piekarnika, ogień spotkał się z siarką i nastąpił... - Wybuch! - przerwał opowieść król. - Genialny plan. Nie musiałeś nawet używać swojej słynnej brzytwy. A przynajmniej nie w stosunku do staruchy. Hmm... dręczy mnie jedno pytanie: nie żal ci tych biednych dzieci? - Nie - odpowiedział bez zająknięcia płatny morderca. - Poświęciłem dwoje dla uratowania kilkudziesięciu, a może nawet i kilkuset. Trudno powiedzieć, jak długo żyją czarownice? Możliwe, że w ogóle nie umierają śmiercią naturalną. Poza tym o ile Małgosia była grzeczną dziewczynką, o tyle Janek przejawiał skłonności do kleptomanii. - Jak to? Kradł? - dopytywał zdziwiony Krótkowzroczny. - Właśnie – potwierdził rozmówca. - Podczas jego krótkiego pobytu sporo przedmiotów zniknęło z mojego domu. Nawet niektórych dokumentów nie mogę się doszukać. O! - przypomniał sobie. Na przykład przepadło bez śladu zlecenie zabójstwa wiedźmy. Panie, to tylko kwestia czasu, kiedy skazałbyś go na tortury lub śmierć. - Rzeczywiście, chyba masz rację - przyznał władca. - Nie pojmuję, po co ukradł pisma? Potrafił czytać? - Bynajmniej. Przypuszczam, że zabrał dokumenty, bo nic lepszego nie znalazł. Trudno wytłumaczyć działania kleptomana. - Rozumiem - podsumował monarcha i na chwilę zamilkł, jakby chciał dokonać retrospekcji zdarzeń opowiedzianych przez Fryzjera. Wreszcie ponownie się odezwał: - Mam dla ciebie dwa kolejne zlecenia. Pierwszym obiektem jest zbój zwany Kwasopijem. Spójrz! - Uniósł kilkanaście pism, wymachując nimi za złością wymalowaną na twarzy. - To są skargi od kupców i obwoźnych handlarzy! Według moich informatorów łotr ma siedzibę na terenie Boru Niedźwiedziego. Próbuję go schwytać od wielu miesięcy, ale ciągle się wymyka moim żołnierzom. Wczoraj, podczas rozmowy z przedstawicielstwem kupców, ustaliliśmy, że poszkodowani będą w stanie wyłożyć pewną kwotę za pozbycie się Kwasopija. - Tak. Słyszałem co nieco o nim - odrzekł obojętnym tonem Fryzjer. - A drugi cel? - W okolicach Martwego Bagna pojawił się Nierządnik. - Nic o tym nie wiem – stwierdził zdziwiony i zapytał: - Co to za diabeł? - Przypadkowo prawie zgadłeś. - Uśmiechnął się Krótkowzroczny. - Według nadwornego teologa to najgroźniejszy z demonów bagiennych. W dodatku o skłonnościach homoseksualnych. Napada na mężczyzn i ich gwałci. - Dlatego się skarżą? - zapytał z rozbawieniem w głosie Brzytewka. - Powód jest nieco inny - odpowiedział poważnie król. - Po zaspokojeniu seksualnych potrzeb Nierządnik urywa łby ofiarom i posila się ich mięsem. Zapadła chwila ciszy. Fryzjer stał bez ruchu, patrząc na podłogę, zaś monarcha siedział ze wzrokiem skierowanym zarówno na północ jak i na południe. - Czy miesiąc wystarczy ci na wypełnienie zadania? - Przerwał ciszę głos Krótkowzrocznego. - Tak. Powinienem zdążyć. Za twoim pozwoleniem, Wasza Wysokość, najpierw chciałbym zająć się demonem, a potem Kwasopijem. - Kolejność nie ma dla mnie znaczenia, natomiast czas jest ważny. Za dwa miesiące rozpocznie się w grodzie coroczny Wielki Targ, a trudno będzie o przyjazd handlarzy, jeśli rozejdą się plotki

38

Herbasencja


o zbóju i Nierządniku grasujących po okolicy. To wszystko, co miałem do zakomunikowania. Po wykonaniu zadania otrzymasz zapłatę, jaką ustaliliśmy wcześniej. Teraz możesz odejść. - Zawsze do usług, Waszej Miłości - odpowiedział zabójca, ukłonił się i ruszył do wyjścia. Gdy zniknął za drzwiami, król ciężko westchnął. - Nadchodzi czas twojej śmierci, Brzytewko - wyszeptał. - Świadomość, że znasz prawdę o wypadku mojego ojca nie daje mi spokoju. Twoja wiedza staje się dla mnie ciężarem. Monarcha wziął do ręki pismo, które wcześniej przeczytał i patrząc na nie, zamyślił się. „Szpiedzy donoszą o działaniach Imperatora. Mimo pogromu jego armii w bitwie pod Pasieką, wciąż snuje plany przyłączenia mojego królestwa do Cesarstwa. Tak, to poważny problem” - dumał monarcha.

3

Brzytewka szedł kamienną drogą głównej części miasta. Mijał znajomych, którym chętnie i z uśmiechem odpowiadał na powitania. Ulica była centrum handlowym oraz usługowym. Znajdowała się tutaj kuźnia kowalska, a poza tym swoją pomoc oferowali: szewc, medyk i krawiec. Oprócz tego spragnieni i głodni mogli skorzystać z gospody, a potem zabawić się w domu uciech. Wszyscy starali się żyć w zgodzie i harmonii, jedynie medyk z kowalem od dłuższego czasu toczyli spór. Szkopuł tkwił w usługach stomatologicznych, którymi obaj się zajmowali. Z ich konfliktu zadowoleni byli mieszkańcy grodu, ponieważ panowie w ramach konkurencji ciągle obniżali ceny. Kowal poszedł już tak daleko, że w opłacie za podkucie konia oferował wyrwanie zęba za darmo. Na końcu drogi, nad brązowymi drzwiami kamienicy, wisiał szyld z napisem „Fryzjer“. Brzytewka przystanął, przekręcił klucz w zamku, po czym wszedł do środka. Zmienił ubranie, przygotował stanowisko pracy, a potem powiesił w oknie kartkę z napisem „Otwarte“. Chwilę później w lokaju zjawił się mężczyzna. Miał łysą głowę, przysadzistą sylwetkę, a na szyi zawieszony złoty łańcuch. Nazywał się Teodor Klusek i był właścicielem gospody oraz burdelu. - Witaj, Brzytewko. - Dzień dobry, Teodorze. Strzyżenie? - zapytał żartobliwie fryzjer. Obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. - Niestety, golenie - odparł Klusek i usiadł na krześle. - Zmieniłem konia, wiesz? Mam teraz czteroletnią czarną klacz. Jest niesamowicie szybka. Sporo zapłaciłem, ale warto było. Fryzjer słuchał opowieści klienta na temat osiągów kupionego wierzchowca. Dowiedział się także o dwóch nowych pracowniczkach domu uciech. Teodor zachęcał do skorzystania z ich usług. Znał upodobania seksualne Brzytewki, ponieważ ten był jednym z najczęściej odwiedzających burdel. Inaczej sprawa miała się z gospodą, gdyż fryzjer żył w całkowitej abstynencji. Zakończył golenie, a zaraz potem usłyszał z ust Kluska wiele komplementów. - Jesteś artystą - mówił, dotykając swojej twarzy. - Nikt nie potrafi posługiwać się brzytwą tak jak ty. Nawet nie zauważyłem, że mnie golisz, a tu już, pstryk! I po wszystkim. Niewiarygodne. Brzytewka grzecznie podziękował. Pożegnał gościa i zapowiedział swoje późniejsze przybycie do domu uciech. Przedtem musiał odbyć ważną rozmowę. Nadszedł wieczór. Spotkanie zaplanowano w dzielnicy biedoty, która znajdowała się za murami głównego miasta. Rzadko zapuszczał się tam ktokolwiek ze znajomych Fryzjera, a chodziło o to, żeby uniknąć ciekawskich spojrzeń i odpowiedzi na późniejsze niezręczne pytania. Brzytewka szedł nieoświetloną ścieżką, gdy nagle jego uwagę zwrócił pewien dźwięk. - Psst! Podejdź tutaj - zagadnęła postać stojąca pod jednym z drzew. Fryzjer zbliżył się do niższego o głowę człowieka. Nieznajomy miał na sobie czarny płaszcz, a część jego twarzy skrywał kaptur, spod którego wystawała krucza broda. - A kto z nami nie wypije... - wypowiedział część hasła. - ...ten będzie pił pomyje - dokończył Brzytewka, po czym przeszedł do rzeczy: - Znalazłem pozostawioną w moim lokalu wiadomość od ciebie, więc przyszedłem. Jaka jest twoja oferta?

Kwiecień 2014

39


- Mój pan, Imperator, proponuje Ci pracę – przedstawił propozycję bez większych ceregieli. - Orientujesz się w sytuacji politycznej i zdajesz sobie sprawę, że wojna jest nieunikniona. Król Krótkowzroczny przegra ją, a wszyscy jego współpracownicy zginą pod katowskim toporem. Ty możesz ocaleć. - Nie strasz. - Brzytewka szybko wybił posłańcowi z głowy pomysły o szantażowaniu. - Powiedz mi lepiej, jakie korzyści materialne niesie ze sobą służba Cesarstwu? - Dostaniesz stałą posadę płatnego mordercy z czterokrotnie większym wynagrodzeniem niż obecnie – wyrecytował, by po krótkiej pauzie zapytać: - Jaka jest twoja odpowiedź? - Daj mi chwilę. - Fryzjer uciszył rozmówcę ruchem dłoni i zajął się analizą tego, co usłyszał. W końcu przemówił: - Zgoda, przyjmuję warunki. - Mam dla ciebie pismo. Powinienem ci je dać do przeczytania, gdy wyrazisz zgodę na współpracę. Oto ono. - Sługa Cesarstwa przekazał Brzytewce papier zwinięty w rulon. Fryzjer złamał cesarską pieczęć i szybko zapoznał się z treścią listu. Uśmiechnął się szeroko. - Dobra wiadomość? - zapytała postać w kapturze. - O, tak - odpowiedział. Nagle w jego ręku coś błysnęło. Błyskawicznym ruchem przeciął tętnicę szyjną szpiega. Posłaniec próbował dłońmi powstrzymać krwotok. Charcząc i plując krwią, osunął się na ziemię. Przez chwilę targały nim agonalne drgawki, po czym zastygł w bezruchu z przerażeniem wymalowanym na twarzy. - Jedno zlecenia wykonane - mruknął pod nosem Brzytewka. Szybko przeszukał trupa, lecz nic nie znalazł. Ostatni raz spojrzał na ciało leżące u jego stóp. Potem splunął w jego kierunku i ruszył w drogę powrotną. „Po trudach związanych z moim drugim etatem nadszedł czas na rozrywkę“ – myśli Fryzjera podążyły w kierunku nowych pracownic burdelu.

4

W pobliżu Martwych Bagien, dzięki pełni księżyca, dało się dostrzec jakiś ruch. Mężczyzna dźwigał na plecach duży pakunek i bez przerwy rozglądał się na boki. Postaci towarzyszyła symfonia cykad, w której dźwięki wkradało się od czasu do czasu kumkanie lub rechot żab, najwyraźniej cierpiących na bezsenność. Fryzjer zrzucił parciany worek na trawę. Otarł pot z czoła i wyjął brzytwę z kieszeni płaszcza. Przeciął pakunek. W miarę usuwania materiału, powoli ukazywał się trup młodego chłopca. Miał ciemnie włosy i był zupełnie nagi. Młodzieniec został uduszony, o czym świadczył granatowy ślad pozostawiony przez mordercę na szyi denata. Brzytewka ułożył ciało twarzą do ziemi. Wyciągnął zza pazuchy małe zawiniątko, otworzył je i wytrząsnął zawartość na dłoń. Po chwili trzymał kilka niewielkich kawałków metalu. Przeciągnął palcem po krawędzi jednego z nich i syknął z bólu. „Bardzo ostre, oto właśnie chodziło“ - pomyślał, gmerając przy trupie. Później wstał, otrzepał spodnie, po czym udał się w stronę gęstych krzaków. Pośród nich, na niewysokim wzniesieniu, rozłożył niebieską kapę. Zalegając na niej wygodnie, spojrzał przed siebie. Miał dobry widok na miejsce, w którym leżały zwłoki. Niedługo potem na polanie pojawiła się dziwna kudłata postać. Demon powoli i ostrożnie człapał, wydając przy tym dźwięki niczym pies tropiciel. Był wysoki i pokryty brązową sierścią, jego oczy świeciły szkarłatem, a z półrozwartych szczęk wystawały dwa rzędy nierównych ogromnych zębów. Pomiędzy nogami monstra dyndał długi penis. Sięgał do kolan i obijał się o nogi przybysza, utrudniając mu poruszanie się. „Diabeł gotów wpędzić mnie w kompleksy“ - dumał żartobliwie Fryzjer. Nierządnik podszedł do pozostawionego ciała. Rozejrzał się dookoła, po czym zaczął dotykać, a potem szturchać zwłoki. „Mam nadzieję, że nekrofilia nie jest mu obca. W przypadku problemów przygotowałem drugi wariant“ - Brzytewka uważnie obserwował nocne wydarzenia. Demon wziął w dłoń ogromny członek. Przez chwilę masturbował się, sapiąc przy tym oraz oblizując ciemne wargi. Później przysiadł i przyciągnął ku sobie bladego trupa. Brutalnie wepchnął nabrzmiały penis w odbyt martwego młodzieńca.

40

Herbasencja


Rozległ się przeraźliwie głośny, pełen bólu, zwierzęcy ryk. Hałas wydobywający się z gardła potwora był tak donośny, że opadło kilka liści z pobliskich drzew, cykady zamilkły, a przestraszone żaby pochowały się pod wodą. Nocne zwierzęta znajdujące się opodal bagna uciekały, oddalając się w popłochu od źródła ogłuszającego dźwięku. Ukryty w krzakach i obserwujący zajście człowiek dłońmi zakrył uszyi. Jego twarz wyrażała zniecierpliwienie. „Ależ on wrzeszczy! Nie zniosę tego dłużej!“ - Brzytewka był bliski obłędu, lecz wiedział, że musi wytrzymać. Zawsze działał według ułożonego wcześniej planu. Zdawał sobie sprawę, że jakiekolwiek odstępstwo od założeń mogło przynieść groźne konsekwencje. Demon w końcu podniósł się z trawy. Szlochał. Z czerwonych oczu popłynęły wielkie łzy. Stał tak przez chwilę, próbując rękami powstrzymać krwotok z krocza. Po chwili, kulejąc, oddalił się niezdarnie w głąb moczarów. - Zdrzemnę się, a potem przystąpię do realizacji dalszej części planu. - Fryzjer odetchnął z ulgą i ułożył się do snu. Obudziły go trele ptaków. Słońce powoli wynurzało się ponad Martwymi Bagnami, budząc do życia stworzenia przyzwyczajone do dziennego trybu życia. Brzytewka wstał, płosząc dwie sarny, przeciągnął się i ruszył krwawym śladem pozostawionym ostatniej nocy. Przedzierał się przez dziką część mokradeł. Zachowując ostrożność, starał poruszać się jak najciszej. Zatrzymał się, kiedy jego wzrok wyłowił kształt zdecydowanie niepasujący do otoczenia. Niedaleko, w czarnej i częściowo zakrzepniętej kałuży krwi, zalegał owłosiony stwór. Mężczyzna oddalił się od diabła, podniósł wypatrzony w trawie kamień i rzucił nim. Czynność powtórzył kilkakrotnie. Brak reakcji ze strony Nierządnika ośmieliła Fryzjera do zbliżenia się. Wyjął spod płaszcza niewielką siekierkę i podszedł do poczwary. Demon leżał z wybałuszonymi oczami. Z rozdziawionej gęby wystawał czarny język, dorównujący wielkością krowiemu. Ręką zaciskał zranionego członka. - Wykrwawił się na śmierć - wydedukował płatny morderca, siadając na klatce piersiowej trupa. Powoli toporkem począł odcinać rogaty łeb. Sapał przy tym jak dzień wcześniej w burdelu i klął jak szewc. - Tam, do kata! - narzekał. - Z czego on jest? Z drewna, czy co? Po długiej i ciężkiej pracy oddzielił pożądaną część ciała od reszty zwłok.

5

- ... a więc szpieg okazał się Kwasopijem? Niewiarygodny zbieg okoliczności! - Król skomentował sprawozdanie Brzytewki. - Tak. List od Imperatora, oprócz oczywiście proponowanego wynagrodzenia i zlecenia zadania, przedstawiał mojego rozmówcę jako poszukiwanego zbója. Miał być łącznikiem - wyjaśnił Fryzjer. - Jednocześnie uprawiał dywersję - wtrącił Krótkowzroczny. - Osłabiał królestwo napadami na kupców. Cesarz zdaje sobie sprawę, że dopóki prowadzimy wymianę handlową z krainami zachodu, dopóty będziemy silni i trudni do podbicia. A i jeszcze jedno: kim był młodzieniec, którego użyłeś jako przynęty na diabła bagiennego? - Bezdomnym anarchistą. Koczował pod murami twierdzy, codziennie nawołując do buntu przeciw koronie. Mówił o stworzeniu rządów wybieranych przez lud. Marzyciel, o którego nikt nie będzie pytał. To pewne. Monarcha w jednej ręce trzymał łeb Nierządnika, a w drugiej dzierżył zdobiony kielich wypełniony po brzegi czerwonym winem. - Ohydztwo - skwitował aparycję nieszczęsnego demona i cisnął kudłatą głową o podłogę. Wypił łyk trunku, po czym odstawił naczynie. Zezowaty wzrok prawdopodobnie skierował w stronę Fryzjera. - Jestem z ciebie dumny, Brzytewko. Dowiodłeś swojej lojalności i oddania sprawom królestwa. Dlatego też podwajam twoje wynagrodzenie. - Stokrotne dzięki, Wasza Wysokość - odpowiedział Fryzjer. - Zawsze realizuję otrzymane zlecenie, bez względu na wszystko. To moja dewiza, również w zawodzie oficjalnym. A właśnie, jeśli

Kwiecień 2014

41


o to chodzi... Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale czy mogę podejść bliżej i spojrzeć na włosy, Waszej Miłości? Jest coś, co mnie niepokoi. - Tak, oczywiście. - Bolesław wyglądał na przejętego. Mężczyzna zbliżył się do króla, wziął do ręki kosmyk włosów i przyglądał się wnikliwie przez chwilę. Potem powrócił na wcześniej zajmowane miejsce i rzekł: - Wasza Wysokość ma rozdwojone końcówki. Trzeba będzie skrócić fryzurę o kilka centymetrów. Czy w ostatnim czasie zaczęło wypadać więcej włosów niż dawniej? - Tak - odparł bez wahania władca. - Po kąpieli balia jest cała nimi oblepiona. - Będzie potrzebny balsam z pokrzywy - zdiagnozował fryzjer. - Po kilku zabiegach włosy będą lśnić i cieszyć się dobrym zdrowiem. - Sądzę, że niebawem odwiedzę twój lokal. - Uśmiechnął się król. - Czy jest szansa na rabat? - Niestety, zniżki obejmują tylko stałych klientów - odpowiedział Brzytewka. Krótkowzroczny roześmiał się głośno, aż twarz mu poczerwieniała z rozbawienia. Kiedy się uspokoił, powiedział: - Dobry z ciebie przedsiębiorca i jednocześnie świetny płatny morderca. Możesz odejść, skontaktuję się z tobą w odpowiednim czasie. Fryzjer ukłonił się nisko i wyszedł. „I pomyśleć, że chciałem go pozbawić życia. Teraz takiego to ze świecą szukać! Człowiek z zasadami” - pomyślał zadowolony król i wypił łyk alkoholu z kielicha. Skrzywił twarz z niesmakiem. - Ależ cierpkie jest to wino. Mówią, że im starsze, tym lepsze. To postało przez chwilę, a smakuje znacznie gorzej. *** „Czy może coś w moim życiu zmienić inny monarcha na tronie? Zupełnie nic. Będę wciąż fryzjerem i Fryzjerem, bo dobrzy fachowcy są zawsze w cenie“ - rozmyślał Brzytewka, przygotowując stanowisko pracy. Umył lustro, naostrzył brzytwę, a na koniec pozamiatał podłogę. Podszedł do okna, gdzie po chwili umieścił kartkę z napisem „Otwarte“. Potem usiadł na bujanym fotelu przed kamienicą, by pooddychać świeżym powietrzem. Na zewnątrz było słychać bicie zamkowych dzwonów. Kilka kobiet płakało, klęcząc na ulicy. Tłum poruszał się chaotycznie niczym spłoszony rój pszczół. Mieszczanie dyskutowali, niektórzy krzyczeli, inni wyrywali sobie włosy z głów. Zza rogu ulicy wybiegł żołdak, krzycząc jak poparzony: - Król! Król nie żyje! Wszyscy zgromadzeni ruszyli do siedziby Bolesława Krótkowzrocznego. Prawie wszyscy... - Nie spodziewam się dziś żadnych klientów, ale lokal będzie otwarty, jak zawsze – mruknął, uśmiechając się ledwo zauważalnie. Zmrużył oczy i patrzył na dwa słońca chowające się za dachami kamienic, co zapowiadało rychłe nadejście nocy. „Przecież jakieś zasady trzeba mieć“ - pomyślał fryzjer. Fryzjer Brzytewka.

Wraz z postępem lektury zmieniał się wyraz jej twarzy. Zaniepokojona uniosła głowę i spojrzała w kierunku pieca. Herbasencja 42


Jan Maszczyszyn (jahusz) Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka“ (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu“ w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik“. Swoje teksty publikował w „Fantastyce“, „Politechniku“, „Faktach“, „Merkuriuszu“, „Odgłosach“, w fanzinach: „Somnambul“, „Fikcje“, „Kwazar“, „Feniks“, „Spectrum“, kwartalniku literackim „Matafora” oraz w prasie Polonii Australijskiej. W roku 2013 ukazała się antologia jego opowiadań pt. : „Testimonium”. Kilka opowiadań opublikował w antologiach „Spotkanie w przestworzach” (1977), „ Sposób na wszechświat” (1983), „Pożeracz szarości” (1991), „ Dira necessitas” (1988) i „Bizzaro Bazar” (2013). Był jednym z założycieli pierwszego w Polsce klubu fantastyki „Somnambul”, wydającego periodyk o tej samej nazwie. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, publikuje na różnych portalach fantastycznych i w czasopismach.

Maskaradon

horror

Lauren skończyła dopiero swoje względne osiem lat, a już dopadła ją zaraźliwa, kobieca autoreklama. Wypinała dumnie piersi. Wydymała lekceważąco usta. Wypuszczała przeciągłe, lepkie spojrzenia, od których Darenowi pociły się dłonie. - Mama mówi, że Roger Downdropp jest transwestytą. – Na jej buzi pojawiały się małe dołeczki za każdym razem, kiedy wypowiadała to słowo. - Moja mówi, że jest seryjnym mordercą – oświadczył Marley z Thronthon Street. Największy piegus w okolicy. W jego oczach zawsze paliły się aroganckie ogniki. - To dlaczego Downdropp stoi zawsze pod latarnią, jak dziwka? – zapytała. Miała jeszcze na szyi kawał sznura, na którym wczoraj usiłowała się powiesić razem z lalką. Tylko dlatego, że jej Betty złamała plastykową nogę. - On tam czeka na doręczyciela gazety… - Wygina się i kręci tyłkiem! - Wcale nie. Stoi sztywno i pali fajkę. Nie wiesz, jakie rzeczy potrafi robić z ciałem człowieka przedwieczorna mgła? - Chyba pije mleko. Ma białego wąsa. - To krem opalający. - Powariowaliście. Przecież poranny chłód mrozi mu oddech. - To dlatego ma skrwawione kąciki ust? - Pił kompot z wiśni.

Kwiecień 2014

43


- Chyba barszcz z durnia! - Jesteś okropna. - A ty jesteś rudy! – Skrzywiła w niesmaku usta. Przeczekali tę codzienną, rutynową grzebaninę Rogera Downdroppa. Ruszył wreszcie i złociste, kropkowane zagubionymi insektami snopy światła zlizały niskie zabudowania, pub i przedszkole. Hałas silnika potoczył się w dół ulicy. Pozostali sami. - Myślisz, że ktoś na niego czeka w domu? - Ma tylko nieruchomą rybkę w słoiku. - Idziemy? - No pewnie… - Boisz się? - Na pewno nie. Co może mnie spotkać w rzeźniczym sklepie? - Nie bez powodu jest sławny w całej okolicy. - Bo to jedyny tutaj sklep mięsny. Ciotka mówiła, że zjadła ostatnio dziwnie wyglądające świńskie nogi… - Dla niej nawet dziwnie wygląda jej rodzony syn. Wolnym krokiem podeszli pod same drzwi. Były dokładnie zamknięte. Szybę pokrywała od wewnątrz gruba warstwa tłuszczu, jakby ktoś próbował ją czyścić kostką smalcu. - Pusto. Wejdziemy od zaplecza. Wąskim zaułkiem dostali się na tyły sklepu. Jak zwykle było tu uchylone okienko do małej, śmierdzącej toalety. - Lauren, jesteś najzgrabniejsza z nas. Wchodź. – Chłopcy wymienili uśmiechy. Mieli nadzieję, że zaklinuje okno, wtedy mogliby ją wymacać do woli. Jednak po chwili skrzywili się z niesmakiem. Dziewczynka miała zniechęcające, poplamione malinami majtki w zielone groszki. Ledwo się przecisnęła, a już w chłodnym mroku rozległ się dźwięk odsuwanej zasuwy. W otwartych drzwiach zamajaczyła jej postać. - Na co czekacie? Pakujcie się do środka. Pokój był niewielki. Zaledwie dostosowany do zawartości; to jest starego krzesła z wyrwanym oparciem, półki na buty i szafki na ubrania. Śmierdziało zakrzepłą krwią. - Ubranie rzeźnicze musi być strasznie ciężkie do wyprania. Ile proszku, mydła czy darcia aż do bolesnych pęknięć skóry? – zastanawiały się dzieci, patrząc na rząd nieruchomych, sztywnych od czerwieni fartuchów. - Kurwa, ale w tym bólu… - Daren pokręcił z niedowierzaniem głową. – Zawsze kiedy patrzę na rosół nie chce mi się wierzyć, że to gorące popłuczyny z czyjegoś organizmu. - Ja tam lubię taką obciekającą tłuszczem marchewkę. - Czy śliski makaron, pachnący wołowiną… – W głębi oczu Lauren czaiła się kpina. – Chodzi o to, że marchewka nie ma w sobie tłuszczu, tylko sok, Marley. - To dlaczego jest czerwona? Krwawi. Przecież sok spełnia w roślinie tę samą rolę transportu niezbędnych organizmowi komponentów do metabolizmu. - Ale marchewka nie żre rosołu i nie zabija zwierząt. - I nie ma wyrzutów sumienia. Marley nacisnął klamkę. Weszli do ciemnego pokoju wypełnionego rzędami metalowych stołów. Błysnęło światło. Potem neonówka, skwiercząc przez chwilę łapała oddech aż do pełnego blasku. Wreszcie łagodne światło zalało srebrne blaty. Jakaś przestraszona ćma przeleciała i rozbiła się w ciemnym rogu. - Erhatia Platinia – wyszeptał ktoś trudną nazwę. – Dead… - Co jest za tymi metalowymi drzwiami? - Haki, mnóstwo haków z nanizanym mięsem - rzuciła dziewczynka przejętym głosem.. Marley otworzył ostrożnie kolejne drzwi. Daren pomógł mu odepchnąć je aż pod ścianę. - Jakoś zaśmierdziało trupem? – prawie zapytał.

44

Herbasencja


- Takie zwykłe, martwe mięso. Po prostu gnije po śmierci. Trzeba szybko zagotować bądź upiec. - I błyskawicznie zeżreć. – Lauren stwierdziła z przerażającym mlaskaniem. Wydawało się przez moment, że jej usta wypełniają ostre zęby drapieżcy. Podeszli do stołu. W blacie zamontowana była wielka piła. Daren odnalazł przycisk pod grubą ramą mebla. Zastartowała z dzikim wierzgnięciem. Wydała z siebie rzężący dźwięk. Rozpędziła się i uciszyła. Powiało od wirującego ostrza zimnem czyjeś bliskiej śmierci. Jakoś automatycznie rozejrzeli się dookoła. Odnaleźli po chwili kawałek świńskiej nogi i wrzucili ostrzu na pożarcie. Upadł nierówno, drzazgi kości i mięsa pofrunęły wokół jak rozchlapana zupa. - Trochę uważaj na przyszłość – rzuciła obrażonym tonem Lauren. Wycierała oko. Na jej dłoni pozostał ślad po świńskiej krwi. Nagle z rogu pokoju doszedł gwałtowny hałas i odgłosy dzikiej szamotaniny. Daren dopadł trzęsącego się ze strachu małego prosiaczka. Dzieci podbiegły jednocześnie i z radosnym wrzaskiem pociągnęły zwierzę za nogi. Prosiak wydarł się chrypiącym piskiem. Dziko wierzgnął i kłapnął małym pyskiem. Dzieci jak szybko go złapały, tak szybko puściły. Odskoczyły pod ścianę. - No to teraz skurwiel nam nie ucieknie - stwierdził jeden z chłopców. - Będzie miał zabawę do rana. - Marley wolno popchnął drzwi i zatrzasnął z mściwym uśmiechem. Reszta stała przez chwilę w milczeniu przełykając ślinę. Poczuli nieznośne gorąco. - Mama miała rację… – zaczęła Lauren. - No, nie całkiem. – odburknął Daren. - Nogi ma normalne, świńskie – dodał Marley. - A uszy? - Uszy i pysk przypominają mi panią Urshows z Treadwell Road. - Tobie wszystko przypomina panią Urshows z Treadwell Road. Ojciec mówi, że ta stara wiedźma ma twarz jak zmiętolone po seksie prześcieradło – powiedział Daren. Nikt z nich nie miał pojęcia jak wygląda takie prześcieradło, ale wypadało zgodzić się w milczeniu. – Tymczasem pysk tego prosiaka jest gładki i niemal piękny. Zresztą to podobieństwo z każdą chwilą się zmniejsza.Brzydnie w oczach. Chyba z przerażenia. Prosiak przemknął pod długim stołem i próbował zagrzebać się pod jakiś porzucony w rogu pokrowiec. Chrząkał przy tym i prychał. Podbiegli i złapali go zgodnym, drapieżnym ruchem. Wydał z siebie niemal ludzki, błagający wrzask. - Spójrz. Ta ludzka gęba ma pozostałości owłosienia na czole. - Zobacz te bokobrody. To na pewno nie jest pani Urshows – Lauren parsknęła szczebiotliwym śmiechem. – Daję głowę, że Donwdropp używa sobie ze zwierzątkami, zanim je zabije. - Myślisz, że rżnie świnki? - spytał Daren z popsutym uśmiechem swego ojca. - Tak chodliwy towar kosmetyczny jak maska protetyczna kosztuje majątek. To jest dobre dla damulek z telewizyjnego beama, a nie żeby zapinać je na świński ryj i przyglądać się inwersji ludzkiego cierpienia. - Niektórzy zapłacą za ten widok krocie. - Ale on jest tylko biednym rzeźnikiem w naszej zapchlonej dziurze i nie ma tu bogatej widowni. - Może to nagrywa i sprzedaje video pliki w necie? – rozejrzeli się bacznie wokół. - A może je ukradł? - Albo sam opanował technologię ich wytwarzania? - No dobra. Szukajmy. - Ale co zrobimy z prosiaczkiem? - Głupie pytanie… Na szafot z nim! Wrzask zwierzęcia i jednoczesny pisk maszyny niemal je ogłuszyły. Przez kilka minut wycierały krew z twarzy. Mimo to poprzez czerwień już przezierał dziecięcy uśmiech. To, czego szukały leżało w rogu przestronnej szafy. W wielkiej kryształowej skrzyni mieściło się kilkanaście masek. Nie posiadały formy. Wyglądały raczej jak dopiero, co złowione przeźroczyste meduzy, bez kolorowej skazy wewnętrznych organów.

Kwiecień 2014

45


Mogły też przypominać pocięte kawałki świątecznej galarety, z której ktoś wyjadł kawałki mięsa i cierpliwie zlizał tłuszcz. Marley wybrał pierwszą z brzegu. Wylewała mu się z rąk. Zasyczał z bólu. Przedmiot parzył, jakby rzeczywiście był żywą, ruchliwą istotą. - Gorąca? – zapytał Daren. - Sam zobacz.. - W życiu bym sobie tego nie założyła na twarz – rzuciła Lauren z obrzydzeniem. Była zdezorientowana. Sytuacja powoli wymykała się z jej rąk. - Mówisz jak moja mama. Ale kiedy dostała pierwszych zmarszczek, sama prosiła ojca o taką protezę twarzy. Robi z ciebie piękność w mgnieniu oka. I wyglądasz każdego dnia inaczej. Wystylizowana na celebrytkę nawet w sraczu. - Chcesz spróbować? – Marley miał to coś już na twarzy i jego głos zdawał się mocno przytłumiony. - Nie, nie. Chłopcy zamilkli. Okropnie zesztywnieli. Maska wyciekała i lała się wzdłuż ciała, sięgając butów. Ciągnęło ich pod ścianę, gdzie z trudem pochwycili na nowo równowagę. - Ej tam? Wszystko ok? – pytała Lauren, bojąc się ich nawet dotknąć. Szklista masa rozlała się po ich ciałach, topiąc ubrania. Zaskwierczały buty, a sznurówki, paląc się, pełzły po podłodze jak oszalałe robaki. Drzwi frontowe uderzyły z głośnym łoskotem o metalową futrynę. Światło zadrgało przerażone. Przemknęły wydłużone cienie i groźne, szurające kroki przyniosły ze sobą zwalistą postać. Był to Roger Downdrop, rzeźnik. Miał na sobie różową sukienkę i jaskrawy błyszczyk na ustach. Włosy przyprószone śniegiem z zamrażarki, który topił mu się na czole. - A ty mała, dlaczego się nie przebierasz? – zapytał ze szczególnie złośliwym uśmiechem. Lauren nie odpowiadała. Cofała się w kierunku najbliższego stołu, depcząc jeszcze ciepłe kawałki prosiaka. - Załóż maseczkę – zachęcił chropawym tonem. – Zrobi z twego ciałka ładną świnkę. A ja lubię małe świnki. - Jest pan zboczonym wieprzem, panie Downdropp! - To tylko rzeźnia. – Downdropp pochylił się nad nią i powiedział. – Ale rzeźnia nadzwyczajna, współczesna – oznajmił z akcentem na ostatnie słowo. Uśmiechnął się wyrozumiale, chwytając błyskawicznie jej małą rączkę. – Tutaj schodzą się bezdzietni małżonkowie. Przynoszą różne dziwne zwierzątka i proszą, błagają o ludzkie maski. Nie takie skąpe, zmieniające tylko twarz, ale kompleksowe z Darwin Port, wyposażone w elektroniczny wyłamywacz kodu genetycznego. To odpowiedzialny sprzęt. Dokonuje metamorfozy zewnętrznych warstw ciała. Armia zamawia u mnie pokrowce dla wojska. Przebierają za żołnierzy świnie. I tak poszłyby na rzeź… Milczała, przełykając ślinę. - Wiesz? Lubię przebierać słonie w ogrodzie zoologicznym na peryferiach Dubbo. W ludzkiej skórze mają świetne poczucie humoru. Bawią się publicznie trąbami – zażartował. Wątpił, aby małolata wiedziała o czym mówi. Przyciągnął ją do siebie. Poczuła jego oddech, zimne spojrzenie, zbliżające się dłonie i zamarła z przerażenia. - I byli tu po ciebie przed laty. Twój tatko przyniósł domowego zwierzaka. Preferował blondyneczki, figlarne, z małą pupcią. Jednak twoja matka przekonała go do szatynki, chudej i niezgrabnej szczapy. Wykłóciła się o ciebie. – Pogładził jej czoło w zamyśleniu. – Wyrosłaś w tej ludzkiej powłoce na jeszcze brzydszą i grubszą.I dojrzałą umysłowo. Gadasz jak stara baba. - To nieprawda – jęknęła, kiedy ucałował jej czoło. - Wszyscy w Sheparthon lubią kilkukilogramowe dzieci. Przyprowadzają je z powrotem, kiedy dorosną i nabiorą tuszy. - Pan kłamie… – zaszlochała. - A w zeszłym tygodniu? Byłaś tutaj z mamusią, pamiętasz? – Wydął wargi z pogardą. -Mówiła, że ma cię dość z powodu rozbitej lampy. Czyż nie tak?

46

Herbasencja


- Rozbiłam tylko klosz – odparła z płaczem. - Lauren, nie jesteś już malutką dziewczynką. Uwierz mi. Szybko dojrzewasz. Za szybko. Masz już swoją masę ciała. Tęga jesteś. Piegowata od słońca. Takie jak ty wiesza się na sklepowych hakach. A twojej mamusi dostarczyłem dzisiaj rano pokrowiec malutkiego bobasa. Idealnie spasował na waszego pieska. Rumpie jest dużo ładniejszy, lżejszy i na pewno lepiej wychowany niż taki dachowiec jak ty. - Pan kłamie! – Rozpłakała się na dobre w jego tężejącym uścisku. - Wiedziałem, że wrócisz. – Przewrócił ją i przycisnął do podłogi. – Że wszyscy któregoś dnia powrócicie. Zapięcie ludzkiej maski na piersi dziewczynki nagle się zacięło, powodując powstanie niewielkiego otworu w okolicach brzucha. Pod spodem zalśniło mokre futro kota. Downdropp poszukał wzrokiem tasaka.

Pasje mojej miłości

science fiction

1

Tu rozciągał się świat Igholat. Po kres horyzontu stały na mocarnych nogach krążowniki dawnego imperium. Nikt nie krzątał się wokół, jak to zazwyczaj bywało w czasach wojny. Wiatr nanosił tylko kurz, a deszcze wpychały miałki muł w załamania konstrukcji. Kosmodrom od południa okalały góry. U ich podnóża wznosiło się miasto, skąd chciwi władcy kontrolowali ogromne połacie Galaktyki i prowadzili niekończące się wojny. Teraz zaledwie kilku przechodniów przemknęło chyłkiem w obawie przed innym panem tej planety – człowiekiem. Przybył tu niedawno. Statki ludzi nie przypominały niczego, co dotąd spotkali na polach bitewnych. Zagarnęli armadę Igholat w kokonie czasoprzestrzeni i pojedynczo z uśmiechem nieopisanego okrucieństwa wysłali w śmiercionośny ogień gwiazdy. Światy Igholat rozciągały się niemal po jądro galaktyki i zawsze, napotykając życie, dumni konkwistadorzy respektowali garnitur genetyczny. Jednoczyli wszelkie możliwe opcje, wprowadzali unowocześnienia, czasami uproszczenia symbiotyczne. Nigdy nie była to destrukcja, nazbyt cenna była bowiem ta spontaniczność i zarazem geniusz ewolucji. Ludzie byli inni. Igholatanie nigdy nie spotkali tak bezlitosnych i wyrachowanych bestii. Na każdą z planet tego świata zrzucili wirusy-demontatory, struktury dezorganizujące ustalony porządek genetyczny. Istotom żywym nie pozostawiły innego wyboru oprócz słodkiej zagłady. Już każdą planetę spotkała milcząca śmierć. Z wyjątkiem tej. G-Ramu poddał się wibracji przestrzeni i wolno schodził do lądowania. Szukał wolnego miejsca. Nie chciał zniszczyć misternych siatek gniazd, wormholes, jakie pokrywały lądowisko. Mogły się jeszcze przydać. Patrzył na zamarłe krążowniki dawnego imperium. Prosił Bogów Losu o łaskę i odmianę przeznaczenia tego świata. Niestety, było coraz gorzej. Ludzie lądowali już po przeciwnej stronie globu. Sprowadzili ze sobą miliony chorych osobników, obce rośliny i biotechnologię, która pozwalała szybko asymilować ten inwentarz do nowych warunków panujących w świecie Igholat. G-Ramu odepchnął właz. Zwinnym skokiem wydostał się na powierzchnię lądowiska. Ponad nim, nieco z boku, zawisł potężny niszczyciel Ziemian. Wysypali się w tęczowych kulach z brzucha statku. Pilotowali je dość sprawnie. Większość poleciała w stronę miasta. Jedna osiadła tuż obok i z wnętrza wyszedł człowiek. W kuli siedziała kobieta. Czytała książkę. Na jednym jej kolanie leżał chłopiec, a na drugim głowę opierała dziewczynka. Chłopiec dłubał w nosie.

Kwiecień 2014

47


Mężczyzna podszedł. Miał przenikliwe spojrzenie i jakąś miękkość w ruchach. Pozdrowił go ruchem ręki. – Widzę, że traktujesz moją propozycję poważnie – rzucił w transgalaktycznym. Ci ludzie szybko się uczą, pomyślał G-Ramu. Dopiero co tu przybyli, a już dość biegle opanowali język i niektóre zwyczaje panujące w gromadzie gwiezdnej. Rozwarł swoją szeroką paszczę w uśmiechu. – Jeśli mogę zrobić coś przeciwko znienawidzonym nieprzyjaciołom, to jestem do usług – powiedział. Był dość muskularny i dobrze uzbrojony, ale człowiek, choć dużo mniejszy i bez broni, wydawał się tym zupełnie nie przejmować. – Dotrzymam słowa. Ty i twoja rodzina będziecie mogli odlecieć, gdzie wam się podoba, ale z daleka od ziemskich kolonii. Powiedz mi, wy naprawdę potrzebujecie aż dwudziestu siedmiu osobników do prokreacji? – Owszem – odparł G-Ramu, znów z przyjaznym uśmiechem na swej szkaradnej twarzy. – Jeśli natrafimy na akumulację płodności, to możemy wydać na świat aż miliard młodych osobników w jednym miocie. – Ale jeżeli jeden z waszej dwudziestosiedmiopłciowej rodziny będzie niesprawny seksualnie, to nastąpi koniec rasy? – Wtedy musimy wziąć pod uwagę inne opcje. – Tak. A jakie? – Jego ciekawość miała w sobie sporo jadu. – Niech to pozostanie moją tajemnicą – powiedział i jego uśmiech zamarł w cichym syku. Pytania obudziły jego podejrzliwość. Wielu z jego braci odradzało mu ten kontrakt. Nikt nie ufał istotom zdolnym do takich okrucieństw. – Potrzebuję całej waszej floty. Znajdź mi załogę dla tych krążowników. Nic im nie obiecuj, ale wezmę pod uwagę ich bohaterstwo. Musimy dostać się jak najbliżej Pytranii niepostrzeżenie.

2

Pytrania nie była pojedynczą planetą. Pytrania była gromadą kulistą wielkości tysiąca lat świetlnych. Otaczały ją mgławice pyłu gwiezdnego i gazu. Podświetlone od wewnątrz potężnym blaskiem masywnych niebieskich olbrzymów, wypełniały niebo wysokoenergetycznymi łunami bieli i fioletu. Gromada w większości zawierała stare gwiazdy populacji drugiej i mnóstwo planet skalistych. Nie powinno ich tu być. Zwykle w takich gromadach spotyka się niewielką metaliczność. Są to gwiazdy pierwszej generacji, bez okazji na wyprodukowanie czegoś cięższego atomowo niż hel, lit czy beryl. Gromada kulista porusza się wokół galaktyki na wydłużonej orbicie eliptycznej. Takie obiekty nierzadko bywają przechwycone z przestrzeni międzygalaktycznej. Powstały więc z niemal czystych chmur wodorowych, w odróżnieniu od gwiazd centrum, gdzie słońca formują się już z domieszką bogatej różnorodności atomów. Po prostu w tamtej przestrzeni trup gwiazd ściele się gęsto. Łatwo o rozszarpaną supernową i jej życiodajne atomy. Gromady kuliste mogą się też zabrudzić, kiedy orbita przebiegnie przez bogate w ciężkie pierwiastki rejony galaktycznego równika. Jednak to rzadkość. Tak więc nie ma podstaw, by sądzić, że ktokolwiek znajdzie w gromadzie kulistej dobrze uformowaną planetę skalistą. Raczej może spotkać globy jowiszowe, w całym wachlarzu wielkości i stanów energetycznych. Materiałem budulcowym zawsze pozostanie jednak wodór z nieznacznymi domieszkami litu i helu. Tutaj metaliczność gromady, czyli procent atomów cięższych od wodoru, sięgała dwudziestu procent. Nie ma takich obiektów w galaktyce, ba, nawet w całym obserwowalnym wszechświecie. Dla porównania: z danych Universopedii wynika, że metaliczność w układzie słonecznym Bellii, Oradimusa, czy Ziemi wynosi tylko dwie setne procenta. Te obiekty zostały tutaj sztucznie zgromadzone. Spektroskopia wyjawiła też inną tajemnicę. Wewnątrz gwiazd były obecne superciężkie metale z rodziny orkidowców. Znowu nie natrafimy na nie w stabilnym stanie nigdzie w dostępnym świecie fizycznym. Ktoś wykorzystywał środowiska wnętrza gwiazd do kontrolowanej manipu-

48

Herbasencja


lacji nie występującymi w naturze prawami fizyki i produkcji tych elementów. Ludzie potrafili utrzymać w swoich laboratoriach WIFI pojedynczy atom orkidowca przez ułamek sekundy, rasa zamieszkująca Petranię wytwarzała je w ilościach spektroskopowych. Wpadli do granicznych układów i już na podświetlnej zaatakowali czekające na nich statki. Pierwsze były krążowniki igholatańskie, korzystały z korytarzy ludzi. Wytraciły szybkość zaraz po wyjściu z nadświetlnej. Rozpoczęły ostrzał liniowy. Za nimi wlokły się transportowce. Wypadały z czarnej otchłani podprzestrzeni wprost w pola minowe granic układu gwiezdnego. Zapalały się w eksplozji i gasły. Nie było chwili do stracenia. Statki ludzi były zbyt wielkie, żeby w ogóle zatrzymać się w tym układzie. Przechodziły po hiperbolicznej zamiatając flotę wroga falą czasoprzestrzennego zniekształcenia grawitacyjnego, uderzały nią w bladoniebieskie słońce, aż rozciągało się w kształt wyciągniętego jaja, puszczały i znikały w drodze do następnego układu. Pozostawiały za sobą masywne czarne dziury grawitacyjnych boi przechwytujących. Tylko statki igholatańskie były na tyle zgrabne, żeby, wypadając z nadświetlnej, świetnie manewrować i być zdolnymi do starcia. Pytranowie przegrupowali swoje wielkie statki wojenne i ukryli się na orbitach najmasywniejszych planet układu. To była tylko zaczepka. Flota ludzi miała inny cel i tam mknęły statek za statkiem, pędząc przed sobą wzbierające fale zniekształconej czasoprzestrzeni. Słońce układu pękło na dwoje. Stanowiło przecież tylko gigantyczną kumulację zjonizowanego gazu i skomasowanej mocy materii. Przestrzeń, którą zakrzywiało, formowała się na nowo pod wpływem innej siły. Fragmenty zawirowały, znów powróciły do sferycznie skoncentrowanych obiektów. Potem wzburzone kule gazu rozdrobniły się na jeszcze mniejsze, wirujące fragmenty wielkości Jowisza i przygasły wiedzione w głąb ciemności impetem uderzenia. Teraz nie dawały już za wiele światła, nie kumulowały też grawitacji. Służyły tylko gigantycznym i ociężałym statkom ludzi jako dodatkowe grawitacyjne boje do hamowania i zakrzywiania trajektorii lotu. System przestał istnieć. Układ planetarny z wolna objęła noc, planety rozsypywały się na zagubionych orbitach, a jego mieszkańców ogarnęła bezsilna rozpacz. Nigdy nikt nie zachowywał się tak barbarzyńsko i podle. Bezgraniczna wściekłość popychała ich do walki. Nie było już właściwie z kim walczyć. Igholatańskie statki pomknęły za flotą ludzi. Pozostały tylko dziwne, długie okręty minujące. Przechodziły setkami, szybkie jak widma. Część floty jeszcze ewakuowała planety, reszta w wydłużonym szyku ruszyła za nimi. Przechodzili w nadświetlną, ale jakąś dziwną, widmową. Gwiazdy gromady, tak olśniewające, w potężnym blasku przygasły, rozmazały się, zszarzały, by nagle wybuchnąć jaskrawością, od której bolały oczy. Wchodzili do słońc Rihitiolu. Potęgi nad potęgami. Tu skończyły się żarty. Tu rozpoczynał się regularny front świata Pytranii. Statki ludzi rąbały przestrzeń grawitacyjnymi salwami, wyrywając w przestrzeni dziury chaosu. Oberwało się jednej z planet wielkości Saturna. Rozlała się gazowymi jęzorami atmosfery przeplecionej oceanami metanu. Trzeba było ciąć kawałki krótkimi seriami omiataczy laserowych, żeby wyjść na czyste pole. Stąd aż do granic układu tłoczyły się walczące okręty. Tylko jedno było jasne. Ludzie za wszelką cenę pragnęli dotrzeć do centrum. Był to gigant klasy widmowej B. Jego fioletowo-białe światło miało coś z psychodelicznej mocy. Szli szerokim klinem. Znów te same manewry i kumulowanie grawitacyjnych uderzeń. Flota Rihitiolu należała do najpotężniejszych i czekała na nich, przeczuwając, że tam, za plecami, rodzinna gwiazda znalazła się w niebezpieczeństwie. Igholatanie nadgryźli klika statków z boku. Było to zagranie szybkie, sprytne, przeprowadzone z pasją wytrawnego gracza. Przez sekundy wprowadzało zamieszanie, na które ludzie tylko czekali. Fala grawitacyjna ogromnej mocy przeszła przez czoło floty jak sztylet. Wygięła czasoprzestrzeń, wciągając w siebie statki i druzgocąc je w kataklizmie zderzeń, i jeszcze liznęła błękitną planetę tuż za nimi, aż ta sczerniała, kiedy ocean zamienił się w pył i błoto. Kilka gigantycznych statków ludzi przeszło przez wyrwę na grzbiecie fali. Bezbronne słońce rozszczepiło się na dwoje. Jedna część przygasła natychmiast, druga, wirując jak kropla rozwścieczonego temperaturą metalu, wskoczyła w otchłań kosmosu. Osierocone znów planety rozsypały się w rosnącym bałaganie. Ale flota ludzi i ich sprzymierzeńców już leciała do następnego układu, a za nimi rwała znacznie liczebniejsza

Kwiecień 2014

49


i potężniejsza – rihitiolańska. Spotkali się w połowie drogi, na naprędce zaminowanej przez ludzi przestrzeni. Bitwa w ciemnościach była czymś, w czym wyspecjalizował się człowiek. Szybkie zamykanie kokonów przestrzennych i anihilacja. Energia, jaką wytworzyli, pozwoliła im zniszczyć następne słońca bez walki. Wtedy świat Pytranii poprosił o rozejm. Ludzie tylko na to czekali. Nie negocjowali warunków, pomimo że tamci czekali. Do układów gwiezdnych napłynęły nowe statki i coś, czego nikt jeszcze tutaj nie widział. Ciągnięte przez rzędy grawitacyjnych holowników wyglądało jak brązowy karzeł. Zachowywał się jak niesforna neutronowa gwiazda. Łypał smugami wysoko energetycznych wiązek protonowych w odstępach nanosekund. Dla oka to był stały, bolesny blask. Grawitacyjna fala wepchnęła monstera do wnętrza gwiazdy systemu jako główne jądro. Jądro, które potrzebowało demonicznych zasobów energii, aby wypromieniować coś więcej niż energię. Moc WIFI, którą ludzie ochrzcili mianem Universal Router. UR. Ta moc nadała im miano Bogów wirtualnego świata, który wiązał się z rzeczywistością w mieszance nie do odróżnienia. Bez słowa zapytania wylądowali na jednej z planet w pasie mieszkalnym. Wysypali się w swych tęczowych kulach zamiast skafandrów i ze śmiechem wypełnili ulice największej metropolii. Igholatanie postawili swoje statki obok. Stały w jednym lśniącym rzędzie. G-Ramu wyszedł na płytę lądowiska. Atmosfera planet Pytranii zawsze wywoływała u niego duszący kaszel. Patrzył z uznaniem na ludzi. Ile lat bezsensownych zmagań kosztowały jego rasę wojny o ten żyzny kawałek galaktyki. Nikogo nie interesowały obszary z niską metalicznością. Potrzeba było milionów supernowych, żeby gwiezdny pył mógł użyźnić przestrzeń w atomy cięższe od wodoru. Na to potrzeba było miliardów lat wypalania w piecach termonuklearnych gwiazd. Tylko niektóre ze względu na masę były zdolne do eksplozji i rozprowadzenia nowych substancji, a bez nich nie było życia. Wszyscy rwali się do centrów, gdzie królowały światy pełne wody i ciepła. Szczególnie tu w gromadzie gwiezdnej, ktoś na przestrzeni miliardów lat skumulował niemożliwe bogactwo, teraz przechodzące w ręce tych dwunożnych istot. Kilka tęczowych kul poczęło krążyć nad jego statkiem. Jedna zniżyła się, dotknęła powierzchni i z wnętrza wyszedł człowiek. Stanął naprzeciw niego. G-Ramu traktował to jako osobisty zaszczyt. – Znowu się spotykamy, G-Ramu – powiedział ciepło człowiek. – Nie masz już chyba do nas żalu za wasze światy, po tym, co zobaczyłeś do tej pory. – Nie mam, panie – stwierdził w odpowiedzi, patrząc na przechadzającą się tam i z powrotem kobietę. Po raz pierwszy opuściła kulę. W jej oczach widział niecierpliwość. Najwyraźniej nie akceptowała tego, co robi mąż. – Możesz mnie nazywać Lord Carter – stwierdził sucho człowiek. – Teraz zobaczysz coś, o czym twoja rasa, ani nawet Rihitiolanie nie mają bladego pojęcia. Wyciągnął z kieszeni ubrania niewielkie pudełko po landrynkach. Szukał w nim wytrwale i wybierał, jakby to były kawałki czekoladek. Wreszcie założył na palce kilka przedziwnych, starych pierścieni. Każdy odpowiadał innemu pasmu mocy. Wszystkie wrosły mu w ciało. Skóra dłoni aż pozieleniała. Pochylił się i zebrał trochę pyłu. Potem pozwolił drobinom unieść się w powietrze, mamrotał jakieś zaklęcia czy krótkie komendy i słońce przygasło, zbladło, nagle pociemniało otwierając wąski przesmyk dla światła, który oświetlał tylko te drobiny srebrzystego pyłu, aż stopniały i upadły powrotem na ziemię. Powiał lodowaty wiatr. Carter machnął ręką zniecierpliwiony. Gwiazda zapaliła się na nowo. – To pradawna technologia. Trochę unowocześniliśmy ją naszymi promiennikami WIFI. Zanieczyszczają rzeczywistość naszym wirtualnym światem mocy. Zniekształcają parametry psychofizyczne. W tym Realu nie ma już praw natury, są tylko zachcianki człowieka. Każda z tych gwiazd w gromadzie wkrótce będzie miała zabudowany Globalny Router, emiter wirtualnego świata. Woda nie będzie płynąć, jeśli nie zezwoli na to ludzka wola, ty nie będziesz nawet oddychać, jeżeli nie uzyskasz na to pozwolenia. – Wskazał metropolię za plecami. – Nie będzie negocjacji. Zamkniemy ich oddechy w ułamku sekundy. Uśmiercimy ich, zanim odlecą na bezpieczną odległość z dala od naszej strefy WIFI. Tylko zbadamy ich przydatność dla naszego projektu, co zajmie chwilę, i… zginą.

50

Herbasencja


– Co mam zrobić, panie Carter? – zapytał G-Ramu z budzącą się paniką w głosie. – Tylko jeden z twoich statków będzie ocalony. Upewnij się, że masz na nim najcenniejsze, co posiadasz. Resztę użyjemy w boju, ale nikt nie zginie z naszej ręki, może nawet niektórym oferujemy wolność. Jesteśmy archeologami. To nieoficjalna misja. Pomożecie nam w naszych wykopaliskach. – A gdzie, jeśli można spytać? – Wiesz, czego boją się te szczury rihitiolańskie? G-Ramu spojrzał na niego badawczo. Nie podejrzewał go o aż takie szaleństwo. – Nie myślisz chyba, panie Carter…? – wyjąkał pytanie. – A właśnie, myślę o planetach Troarów. Nikt nie zapuścił się w głąb gromady gwiezdnej tak głęboko. Gwiazdy były stłoczone za ciasno, dystans pomiędzy nimi wynosił co najwyżej tygodnie lotu światła. Mimo to nigdy nie doszło do zderzenia. Poruszały się w perfekcyjnym tańcu wokół serca systemu. Serca, którym była pustka. – Polecimy tam jednym statkiem – powiedział Carter. Dotknął jego zrogowaciałej piersi swoim wskazującym palcem, na którym błysnął czarnym okiem starożytny pierścień. – Twoim statkiem.

3

– Kurwa, „Lord”. – Kiwała z politowaniem głową – Wszystko, tylko nie „Lord”. Coś ty znowu wymyślił? – mówiła, układając rzeczy w szafkach igholatańskiej kajuty, która miała być ich domem przez długie miesiące. – No, dobra – mruknął z niechętną zgodą. – Powiem mu jutro, żeby mnie tytułował „Pan”. – I jeszcze jedno – kontynuowała z nieustępliwością godną prawdziwej kobiety. – Na jaką cholerę używasz tych pierścieni? Wykryją to na parsek. Przecież zamkną nas za taki show. – Pierścienie nie są notowane. Pochodzą z niezarejestrowanego wykopaliska z głębi Drogi Mlecznej. To obca, przypadkowo kompatybilna z naszą technologia. Nikt nie zorientuje się w tym wojennym rozgardiaszu. Zresztą mam kilka identyfikatorów genetycznych. Zanim mnie znajdą, miną wieki. – Miną wieki, zanim coś trafi do twojej pustej pały. – Mówiąc to, odwróciła się do chłopca. – Orsan, mówiłam! Nie dłub w nosie! Na tym statku są takie hordy bakterii, że nawet dziesięć zestawów immunologicznych nie pomoże. – Znów z oburzeniem zwróciła się do męża. – Powiedz coś temu chłopakowi! To przecież twój syn. – A co, mam mu dać lekcje dłubania w nosie? – Wzruszył ramionami. Potem kontynuował z krzywym uśmiechem: – Zleję go po paluchach młotkiem, to go wyleczy. – Parsknął dzikim śmiechem, widząc zaskoczoną minę syna. Nie wiedział, co to starożytny młotek. – Tata żartuje – uspokoił go. – Wiesz, co myślę… – powiedziała Cynthie, kiedy przenosili i ustawiali bagaże w nowym pokoju. – Mogliśmy wynająć za parę groszy najemników z Hlidii. Nie ufam tym… – Igholatańczykom? To poważne istoty. Dwadzieścia siedem płci to dość bezpieczna bariera. Nawet na ciebie nie spojrzą. – Ja widziałam wzrok tego Ramu. – Przesadzasz.

4

Wyszli z nadświetlnej trochę za wcześnie. Rihitiolańskie statki przeszły akurat obok. Czy można w kosmosie mówić „obok”, kiedy ma się na myśli tylko cztery jednostki astronomiczne? Faktem jest, że gdyby ich zauważyli, zmietliby ich jedną salwą, jak tylko przestrzeń wykazałaby pierwsze oznaki anomalii. Zabarwiała się wtedy czerwienią na obszarze miliona kilometrów sześciennych, jakby krwawiła tym nadejściem. G-Ramu nerwowo śledził odlot jednostek wroga. Byli zaprzątnięci ciągle toczącą się inwazją w rejonie granic gromady gwiezdnej. Byli butni i pewni siebie, nie znali jeszcze ludzi.

Kwiecień 2014

51


– Mamy jeszcze dwa na kursie. – Carter wskazał palcem nadchodzące statki. Jeden był ogromny i ten nie wiadomo czemu trzymał się z tyłu. Drugi nie bawił się w ceremonię powitania i już raził ich serią z dziobowych laserów. Statek igholatański zatrząsł się od ciosów. Coś zawyło przeraźliwie i polecieli wykrzywionym kursem wprost na księżyc jowiszowej planety, którą właśnie mijali. To poszły sterowniki nadświetlne, nieodzowna część przy każdym skoku w nadprzestrzeń. Bez nich do najbliższego systemu wlekliby się miesiącami. Schowali się w cień księżyca. Planeta za nim wręcz raziła oczy. Musiała mieć swoje własne źródło energii. Statek Rihitiolan przyjmował wyczekującą pozycję po przeciwnej stronie satelity i gotował się na śmiertelny cios. Panowało niepisane prawo nieingerencji w ruch ciał niebieskich. Nikt nie miał prawa uszkodzić, bądź zmienić ze skutkiem katastrofalnym orbity planety. Znalazły się wyjątki w tym świecie. Znalazł się ktoś, kto ignorował prawo i ustalał własne zasady. Carter stał w sterówce sam. Zapanowała całkowita panika. Załoga rzuciła się do szalup. Miarowo tykały mierniki. Krajobraz za całościenną szybą sterowni wypełniała przemykająca powierzchnia księżyca. Carter sięgnął po swoje pudełko mocy. Szybko wybierał kombinacje pierścieni. Nie było chwili do stracenia. Kilka spadło mu na podłogę. – Zawsze mówię, durniu, żebyś kupił sobie na te śmieci wreszcie jakiś profesjonalne etui – rzuciła Cynthie, podając mu kilka skwierczących od bliskości dłoni pierścieni. Założył je na palce w gorączkowym pośpiechu. Powoli wrastały. Jego dłoń stała się fioletowa, wreszcie zamieniła się w coś podobnego do spalonej pięści, pęknięcia skóry pobiegły aż do łokcia. Walczył z bólem, ale wytrzymał. Ręka nie była już ręką człowieka. Zawsze łatwiej jest wtedy pobroić. Poza cieniem planety WIFI było ledwo uchwytne. Potrzeba było nie lada umiejętności, żeby zapanować nad strumieniem plików informacyjnych dla czasoprzestrzeni. Kiedy włączył dodatkowe pola grawitacji, zrozumiał, że wygrał. Zatrzymał statek zupełnie, a krater za oknem rozpalił się do czerwoności. Zbielał i zgasł czernią, która zaczęła wciągać ku sobie elementy krajobrazu i topić je w odmętach czarnej dziury. Z niesłychanym impetem proces porwał sąsiadującą przestrzeń i coś, co tkwiło ukryte poza nią. Kształt wrogiego krążownika wydłużył się, pękł w ogniu eksplozji i gasł pojedynczymi iskrami czarnej mazi zniekształcenia. Drugi próbował uciec. Szedł całą wstecz, a mimo to zbliżał się nieustannie. Carter zakreślał nad nim koło swoim magicznym narzędziem. Nić jego mocy wiła się wyciągnięta do długości setek milionów kilometrów, a i tak to było nic w porównaniu z pełnym polem WIFI w pobliżu gwiezdnego Routera. Odetchnął z ulgą i zwalił się zmęczony w wielki fotel igholatański. Znikąd pojawił się G-Ramu. On też oddychał ciężko, a długie żerdzie jego palców drżały nerwowo. – Ten dokujący statek będzie nasz – stwierdził człowiek. – Tak, panie Carter – odpowiedział bez zmrużenia oka. Stał zapatrzony w podziwie dla człowieka. Oto nadistota, na którą czekała jego rasa. Oto system genetyczny, wzór, który należy kopiować bez końca. – Załoga powinna już nie żyć – stwierdził znów Carter, przerywając jego rozmarzenie. – Dopiero co udusiłem ich wszystkich – roześmiał się, wskazując swoje pudełko po landrynkach. – Nie powiem, miałem w tym swoją przyjemność. Te szorstkie, jakby wypełnione kamieniami gardła były ciężkie do zamknięcia. Wszyscy ryknęli śmiechem. Nie wiadomo, kiedy wypełnili mroczną sterówkę. Ale nienawiść była im bliska. Zdążyli polubić za to pana Cartera. Rechotali jeszcze, kiedy kazał im wyrzucić martwe ciała przez luk wyładunkowy. Sporo tego było i wszyscy należeli do pytrańskiej elity rządowej, nie mówiąc o Matce Żyworodnej, nabrzmiałej zapłodnionymi komórkami. Wyglądała jak nadmuchany, obśliniony wieloryb. Rozszarpali ją na strzępy. Pozostawili stary okręt na ciasnej orbicie stacjonarnej. Nowy statek był zgrabniejszy i bardziej zwrotny. Przelot na następną planetę układu zajął im kilkanaście bezwzględnych minut. Planeta posiadała kilka księżyców wielkości Ziemi. G-Ramu szczególnie interesował jeden z nich. Podzielił się swymi uwagami z partnerami. Później zaryzykował pytanie. – Panie Carter? – zaczął. – Ten księżyc tam w dole ma w sobie coś dziwnego.

52

Herbasencja


– Tak, wyczuwam odpychającą moc, chociaż wszystko wskazuje na to, że jest pusty – odpowiedział spokojnie. – Już się spotkałem z tym zjawiskiem w poprzednim układzie planetarnym, to są dzikie osady WIFI. Ale to niech nas nie interesuje. Przelecimy w głąb gromady. Tam jest więcej tych milczących planet. Jedna z nich zawiera to, czego szukam. Zadrżeli na dźwięk tych słów. Nikt nie zapuszczał się w te strony. Nawet waleczni Rihitiolanie trzymali się na obrzeżach. Technologie technologiami, ale magia, ciemne, niewytłumaczalne moce to było za wiele dla racjonalizmu zwykłej ekspansjonistycznej cywilizacji. Empiryczny stosunek do rzeczywistości nakazywał trzymanie się z daleka. Dopiero ten Carter dysponujący dziwną mocą, którą sam nazywał WIFI, obudził w nich ciekawość tych zakazanych miejsc.

5

– Po co ci była ta czarna dziura, do cholery?! – rozpoczęła swą codzienną dawkę narzekań Cynthie. Układała rzeczy w nowej szafie. Gabinet admirała Floty Rihitiolańskiej był znacznie bardziej przestronny. Miał widok na całą dziobową część statku. W oknie rozpinała się galaktyka, nieco z boku gromada kulista, w głąb której zmierzali. – To jest karalne i niebezpieczne. Nie chcesz mnie chyba pozostawić wdową na pastwę tych parszywych istot. – Myślisz, że… oni się zorientowali, że reprezentujemy tu tylko siebie? – spytał, przeglądając mapy na tablecie. – Nie – odpowiedziała, wycierając nos. – Są przestraszeni. Zbyt sterroryzowani regułami technokratycznego społeczeństwa. Poza tym ta ich multiseksualność… – To ciekawe. Zauważyłaś? Reagują jak zbiorowa matka. Nadopiekuńczość i wścibstwo.

6

Przeszli w nadświetlną z duszą na ramieniu. Podróż z tą szybkością w takim gwiezdnym tłoku zakrawała na szaleństwo. Na szczęście był to krótki skok do samego centrum. Wypadli wprost na gigantyczną planetę przypominającą Ziemię. Lśniła od błękitu oceanu, a białe chmury wręcz oślepiały. Zeszli do lądowania łagodnym łukiem. Odkryli miasta jeszcze na orbicie. Były puste. Pomimo panującego dnia, emanował z nich obcy i odpychający mrok. Wylądowali w plątaninie ulic. Rozdmuchali falą akustyczną kilka starych kamienic, żeby wygodnie ustawić statek. I tak górował ponad zabudowaniami swym stalowym łbem. Wysypali się na ulicę z niechęcią. G-Ramu szedł pierwszy. Carter nasłuchiwał coś swoim zwyczajem, przechadzając się gdzieś w cieniu niebotycznych murów. Podeszli do niego. – Tu nigdy nikt nie mieszkał – wyjaśnił z nutą niepokoju w głosie. – To sztuczne miasto. Ma przyciągnąć naszą uwagę – dodał, poirytowany tym faktem. Spojrzał na G-Ramu przenikliwie. – To tutaj. Odeślij ludzi na orbitę, bo robi się niebezpiecznie. Potrzebuję tylko ciebie. Na żabiej twarzy Igholatańczyka pojawił się niemal ludzki grymas uwielbienia. Ta istota zadbała o bezpieczeństwo jego rodziny. Czuł rodzącą się więź przyjaźni z człowiekiem. Przez chwilę trudno było im iść w kurzu, jaki wzniecił startujący statek. Wisiał ponad nimi długą chwilę, penetrując wylotami miotaczy wszystkie otaczające ulice. Potem nagłym skokiem wzleciał ponad atmosferę. Słyszeli krzyżujące się komendy w słuchawkach G-Ramu. Jeszcze z orbity wiedzieli tysiące trupów zwierząt leżących u wrót miasta. Były to legendarne Troary, władcy magicznych mocy. Ktoś skosił je szybką salwą z baterii laserowych, podchodząc do lądowania. Zrzucił też na ciała góry śmieci i stare kubły po oleju. – Skurwiele. – Carter nie mógł opanować drżenia rąk. Z zaułka ulicy przesuwała się w ich kierunku wysoka na dziesiątki metrów fala ciemności. Kiedy podeszli do niej, zatrzymała się w pulsującym wyczekiwaniu. – To są stare skóry – mówił Carter, przesuwając dłonią po podobnej do zamszu powierzchni zagadkowego obiektu. – To Ruch 35-tego Lipca, z planety Oktuss. Ekstremiści, pchają się wszędzie pierwsi. Ale jak dotarli tutaj przede mną? Nie wiem.

Kwiecień 2014

53


– Co to znaczy, panie Carter? – zapytał G-Ramu. – To nielegalny świat Prywatnej Alternatywny. Rozbili się tutaj na dziko ze swoimi niezależnymi stacjami WIFI. Armia przywoła ich później do porządku – powiedział człowiek i dodał: – Ale to lepiej dla nas. Tym razem olejemy ten pierdolony śmietnik. Znajdziemy lepsze miejsce na wykopaliska. A teraz chodź. Uśmiechnął się tajemniczo. Wyciągnął swoje pudełko po landrynkach i zaczął grzebać długo i wytrwale. – Może mój sposób podróży wyda ci się nietypowy, ale podejdź tutaj. – Skinął na G-Ramu dłonią. Kiedy ten znalazł się dostatecznie blisko, przytulił go mocno ramionami. Igholatańczyk był w uścisku twardy jak żółw. Miało to coś wspólnego z jego wyglądem. Szyja, delikatna, chociaż chropowata, przypominała białą szyję kobiety. Usta w żabiej twarzy były miękkie i mięsiste. Oddech świeży i delikatny. Carter sam zastanawiał się nad faktem, że to zauważył. Ziemia pod ich stopami zadrżała i raptem otworzyła się czeluść. Przeszyli ją na wskroś i znaleźli się po przeciwnej stronie planety. Tutaj budził się dopiero dzień. Carter zauważył, że jego usta szukają tamtych dziwnych ust tej obcej istoty. Nie czuł obrzydzenia tylko jakiś dziki pociąg, żeby spróbować musnąć zaledwie, poczuć powiew oddechu w nosie. Zachłysnąć się czyjąś wilgocią. G-Ramu dziwnie zmiękł w jego ramionach, jakby przez chwilę stał się kobietą. Kiedy grunt pod nogami uspokoił się, odepchnął go ociężale i niechętnie. Ta bliskość go przerażała. Na domiar złego w oczach obcego widział tylko oddanie. – Jak podobała ci się podróż? – zapytał, żeby ukryć zamieszanie. – Wspaniała, panie Carter – rzucił z uśmiechem G-Ramu. Jego głębokie oczy śledziły z uwagą każdy grymas człowieka. Był mu bliski w niemal wszystkich ekspresjach twarzy. Mimika, gesty, szczególne wygięcia śmiesznie małych ust. Odetchnął z ulgą, kiedy odepchnął go… tak całkiem nie dawno. Tęsknił? – Możesz wezwać statek.

7

Płaska równina, rozcięta korytami wyschniętych rzek ciągnęła się po siny horyzont. Skąpa, blada roślinność zaledwie muskała ją swoją zielenią. Niebo, jaskrawo pomarańczowe o poranku, z wolna przykrywały chmury. Wiało od nich chłodem. W dali poruszały się ogromne kształty legendarnych w galaktyce zwierząt. Sześcionożna podstawa biologicznej konstrukcji ledwie utrzymywała nieproporcjonalnie wyrośnięte ciało. Masywna głowa posiadała na dodatek wąsy. Zwierzęta manipulowały nimi jak gigantycznymi palcami. Wwiercały się pod powierzchnię ziemi w poszukiwaniu pokarmu. To nie siła nóg utrzymywała ociężałe cielska istot w równowadze. Istniała druga, niebywale potężniejsza moc, pozwalająca nawet na ich swobodną lewitację z miejsca na miejsce. Moc magii nowego świata, WIFI obcych. W niebo wznosiły się kurz i odległe porykiwania. Jakby rój gigantycznych bąków próbował usadzić się na wiotkiej gałęzi. Widać, dotarły do wąskiej nici snującego się pod ziemią pokarmu, bo nie ustawały w przepychance o najlepsze miejsca. Niedaleko nich poruszała się osamotniona bestia. Znudzona szukała swojego kęsa w ziemi. Towarzyszył jej łoskot osypujących się kamieni. Reagowała cichym, basowym lamentem na suchość i beznadziejną jałowość podłoża. Do niej skierowali kroki. Zdołali się zbliżyć na odległość paru metrów zanim Troar odkrył ich obecność. Ryknął krótko, przestępując z nogi na nogę. Zapewne ze zdziwienia. Podniósł się na potężnych nogach, a jego ceglasty łeb z obrzydliwym nosem pochylił się i zaczął ich obwąchiwać. Popękane, z wyglądu kamienne, usta szeptały przy tym jakieś zaklęcia. Potężne na tyle, że ziemia spękała od żaru, który wzniecały słowa. Carter uniósł dłonie. Metal pierścieni płonął w nich żywym ogniem. Delikatnie dotknął palcami skóry zwierzęcia i szybkimi ruchami wypalił na niej runy posłuszeństwa. Troar natychmiast pochwycił go wąsami, ale uścisk szybko zelżał, stał się delikatny i poddańczy.

54

Herbasencja


– Będziesz dla nas kopaczem. – W tonie głosu Cartera nie było pytania, a raczej rozkaz. – Rzucasz obelgami? Ty ludzki psie! – wychrypiała bestia. – Nikt nie nazwał mnie kopaczem! – Gdzieś w środku implodował gniew. – Nikt od tysiącleci nie ośmielił się wypowiedzieć wobec mnie komendy. Takich śmiałków spotyka żałosny koniec. Lepiej zawróć ze swojej drogi, głupcze! – Mogę sam wyrwać tej planecie jej tajemnice. Ale szukam precyzji. – Prosty gniew rozpalił mu oczy. – Wiem, czego szukasz ty i ten igholatański zdrajca. Czuję piekło w waszych duszach. – Był niecierpliwy. Bardziej emanował słowami, niż udzielał się werbalnie. – To bardzo pięknie. Dowiedz się jeszcze, że ja nie odchodzę z pustymi rękami. Nigdy! – Grymas złości nie schodził z twarzy Cartera, zdawało się, że od dawna tam mieszka. Odszedł kilka kroków. Jego ręce już pracowały. Pieczołowicie układał czasoprzestrzeń. Zwoje zniekształceń wyostrzyły się. Długa na kilometr deformacja przecięła plaster gleby jak masło, potem dodatkowe wiry uniosły masy skalne i wyrzuciły gdzieś na bok. Następny plaster ziemi poleciał poza horyzont. Carter wiedział, że jest obserwowany. Ta manifestacja mocy miała posłużyć do kruszenia oporu, do łamania woli, wreszcie do niewiary we własne siły. Teraz potrzebował delikatności i precyzji. Odwrócił się, wydając nieme polecenie. Troar, ociągając się, sięgnął ręką do wykopu. Jego palce wiły się i przeplatały. Pod dłonią wyrósł kształt odkrytego muru, oszczędził nawet fantasmagoryjne ozdoby wieńczące krawędź cegły. – Wystarczy – rzucił człowiek oschle. – Te ruiny mnie interesują. Wiem, że w głębi są następne, jeszcze starsze. Wiem również, że ta planeta posiada ruiny w skali paleontologicznej. Tworzą warstwy skały osadowej. Była od miliardów lat zamieszkała. Gatunek po gatunku pozostawił tu swoje ślady, a one nawarstwiały się i starzały. Pomiędzy nimi są niezniszczalne artefakty, jak dobrze zachowane skamienieliny, jak rodzynki w cieście. Chcę je zabrać!

8

– Znowu zgrywałeś maga. Wszystko widziałam na podglądzie. Ile zaznaczyłeś tych krówek? Nikt się nie zorientował, że to zwykły szwindel Cecylii z kodem dla bydła? – Cynthie była wkurzona. Lubiła być wkurzona. – Nie. Zauroczyłem wiarę – odrzekł, ściągając niemrawo buty. – Patrzą na mnie teraz jak na Boga. – Wstał bosy, przytulił ją i pocałował w oczy. – Mamy koło setki tych zwierząt razem z małymi. Gdzieś używaliśmy podobnych do wykopalisk… Nie pamiętam dokładnie, może Rynthia? Wiesz, te wyschnięte oceany i podwodne miasta. Graffie? Ale te tutaj nie mogą się równać z niczym w galaktyce. Posiadają jakąś przedziwną moc, ich wąsy wydłużają się pod ziemią do monstrualnych rozmiarów. Dosięgają skały metamorficznej, nawet gorącej magmy i się nie palą. Nie wiem, na czym cud polega, ale dojdę do tego. Stali na brzegu ciągnącego się po horyzont wykopu. Nieopodal błyszczał statek. Spod mocarnych nóg ciągle wznosił się dym. Ściany pokrywały dziwne rihitiolańskie ryty. – Śmierdzisz – stwierdziła, patrząc mu w oczy. – Czym? – Śmierdzisz jak pedał. – Jak śmierdzi pedał… – Przycisnął ją mocniej, wdzierając się kolanem pomiędzy uda. – …kochanie? – Czuję wodę kwiatową na twojej szyi. To była tylko zaschnięta ślina G-Ramu.

9

G-Ramu skoczył, odepchnął człowieka i z całą siłą swoich mocarnych ramion wbił ostre jak stalowe drągi palce w twardą szyję Troara. Stał chwilę nieruchomo, czekając, aż ustaną konwulsje ogromnego, zawieszonego ponad nim ciała. Popuścił uchwyt. Zwaliło się w głąb rowu. Pierścienie WIFI ukazały swą moc zwielokrotniając jego siłę.

Kwiecień 2014

55


– No, brawo! – Carter podszedł do Igholatańczyka, prosząc go gestem o zwrot pierścienia. – Niech reszta bydła wie, co je czeka w razie niesubordynacji. – Pomógł mu ściągnąć pierścień. Jeszcze przez chwilę ręka G- Ramu pozostawała sina i poparzona. – Boli. – No. O! To nie są żarty. Ale twoje ciało bardzo szybko ulega metamorfozie – rzucił z uśmiechem. – Musisz bardzo uważać. To niebezpieczne narzędzia. Do bólu przyzwyczaisz się. Za każdym razem jest łatwiej. Ale uważaj na czas ekspozycji. Nie jesteś tak wytrzymały jak człowiek. – Pogładził go po twarzy na pocieszenie. – Dziwne, że ten pierścień pasuje ci na jeden palec, a żaden inny z pozostałej kolekcji w ogóle nie wchodzi. To jakaś rasowa predyspozycja. Hm… Nigdy nie myślałem w tych kategoriach. – Troar niemal cię zabił, panie. – On zamknął mnie w swoim polu. Czułem kontakt. – Człowiek wyglądał na podekscytowanego. Nic sobie nie robił z bliskości śmierci. Po chwili wahania G-Ramu przyciągnął go ramieniem do siebie. Przycisnął delikatnie i wpił żabie usta w jego małe, wąskie i suche. Igholatanie nie posiadali języka, to gardło formowało się stosownie do żądanego kształtu. Wypełnił nim usta tego człowieka, aż stały się lepkie, gorące, spragnione, uległe, a wreszcie pełne i radosne. Puścił go i aż się zatoczył. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu. Carter podrapał się po głowie. Takie coś zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu. Nie chciał o tym pamiętać. Podszedł do ostatniego oczyszczonego przez Troara fragmentu skały. Pochylił się i w końcu usiadł. Przesunął dłoń ponad powierzchnią, skanując. Na wierzchu dłoni pojawiły się ekrany biologicznych monitorów, a na nich skomplikowane wykresy. – Zobacz tutaj – mówił do G-Ramu. – Ta delikatna linia biegnąca wzdłuż ma grubość pół milimetra i reprezentuje około miliona lat. To skamieniałe drewno. Jest interesujące, że w każdym fragmencie konstrukcji murów odnajdujemy tę właśnie warstwę reprezentującą szmat czasu. Ma więc specjalne rytualne znaczenie, a może nawet znaczenie praktyczne. Hm… Przejrzał następny odłamek skały, który Troar odłożył przed śmiercią specjalnie dla niego. – Przychylam się do drugiej opcji. Wyczuwam pradawne promieniowanie WIFI, nawet… Zobacz, zmienia wygląd moich rąk. Ma niemal niewyczuwalną moc, a moja dłoń stała się szkliście przeźroczysta. Jednak czym znalezisko młodsze, tym wyższa jest skala radiacji. – Przesunął palcami po krawędzi skały. Krótki ruch, a mimo to wystudiowany. – Wydaje mi się, że pradawni mistrzowie budowlani wznosili tu swoje konstrukcje na bazie tego drewna, ale nie spełniało ono roli fundamentu, a raczej relikwii posiadającej całkiem praktyczną i wymierną moc. Zamykali w trumnach swoich mistrzów, a oni śnili, wypełniając rzeczywistość nowym, alternatywnym wymiarem. Znowu ślady tej samej idei, która przewija się przez wszystkie wykopaliska archeologiczne galaktyki. – Spojrzał wokół. – Już wiem, to drewno pochodzi z drzewa, które śni. Wytwarza wokół pole nierealnego świata, w którym można się zagubić… – Przerwał rozmarzony. – Wyobraź sobie, znaleźć się w takim lesie. – Oczy mu zalśniły nowym blaskiem. – Budowniczowie używali ich do budowy trumien – kontynuował – w których zmarła istota resztkami swoich żywotnych energii mogła budować w świecie realnym wirtualne rzeczywistości. Takie obrazy mamiły wrogów. Nikt nigdy nie przedarł się przez przeszkodę własnego snu. Podjął z ziemi niewielki odłamek skały. Bladoczarną powierzchnię wypełniały ryty minionego życia. To był pięknie zachowany fragment flory pomieszanej z misterną siecią elektronicznego elementu pochodzącego, tak na oko, z pradawnego telefonu komórkowego. Było coś jeszcze i to coś niepokoiło Cartera. Odkąd zabili Troara, nad jego trupem pojawiła się jakaś zielonkawa poświata wyglądająca jak miliardy owadów. Wiła się jak dym i wprost trudno było oddychać. Nadchodziły też dziwne myśli, pełne niezrozumiałych, pradawnych słów. Odkopane mury coś szeptały między sobą. Zarzucały na nich z wolna śpiący czar. Najbliższe, z cegłą twardą jak stal, nawet wydawały się tracić kształt. Ten mur falował, zbliżał się i oddalał, zupełnie nagle objął go jak zimna fala wody. Zdusił oddech, niemal powalił intensywnością szeptu. Kamień wypadł z jego rąk. Carter upadł, wbijając dłonie w grząski piasek. Czuł, że wrasta w tę ziemię jak drzewo. G-Ramu objął go i naparł całą powierzchnią ciała. – Witaj w moim śnie – szeptała ściana. – Witaj. Witaj.

56

Herbasencja


– Panie Carter! – szeptał Igholatańczyk. – Proszę się odprężyć. Te ściany nie są agresywne. Czuję to i potrafię kontrolować. To nie jest rzeczywistość, to pan sam wpycha ręce pod piasek. To się nie wydarza, to omam. Przesunął swymi rękami ponad plecami człowieka. Przyciągał jego ciało coraz bardziej do swojego, próbując ze wszystkich sił wlać w jego agresję trochę spokoju i opanowania. Opór Cartera zelżał. Upadł na ziemię, a za nim G-Ramu. Przyciskał jego plecy. Człowiek obrócił się pod nim na wznak. Chciał coś powiedzieć, kiedy usta Igholatańczyka zamknęły go w kolejnym pocałunku. Carter nie oponował. Działo się z nim coś dziwnego. Powoli nie mógł żyć bez tej delikatnie pachnącej wilgoci, bez tego doskonale wypełniającego, manewrującego w ustach jęzora poruszającego się w doskonałym rytmie pozwalającym na swobodny oddech. Nigdy żadna kobieta w jego życiu, a miał ich wiele, nie potrafiła tak wspaniale całować. To co, że to może się wydać obrzydliwe dla osób postronnych. I tak nikt nie patrzy, WIFI jest za słabe, żeby go śledzić z takiej odległości. Zresztą on tu jest panem stworzenia, a ta istota w swoim poddaństwie zrobi wszystko, żeby zwiększyć jego doznania i przyjemności. Poczuł, że G-Ramu ściąga z niego kombinezon. Drżał trochę. Broń Boże z zimna! Nie! Z drżącego oczekiwania, z niewyczerpanej żądzy przyjemności. Samo obnażenie się przed obcą istotą było niewypowiedzianie przyjemne. Czuł ten dotyk, ten pietyzm w muśnięciach warg na jego torsie, lawinę ciepłych, wilgotnych pocałunków na udach. Wił się z lubością, czując, kiedy wnika językiem gdzieś pomiędzy jego męskość. Kiedy zetknął się na powrót z jego ustami, poczuł wzbierająca rozkosz, potem fala zelżała i znów gorąco i oddech niemal łamały mu ciało na dwoje. Zauważył, że G-Ramu obnażył się również. Z rosnącą radością dostrzegł tę jego niewieścią nieśmiałość, kiedy w miejscach erotycznych pokazywały się i znikały dziwne i figlarne wypustki. Wszędzie było ich pełno, jakby oszalały w euforii dzikości i wyuzdania. G-Ramu objął go delikatnie, potem mocniej, niemal wypił z niego usta. Jego wypustki zupełnie i dogłębnie wypełniły każde zagłębienie ludzkiego ciała. Wchodził w Cartera głębiej i głębiej. Zetknął się, połączył, zespolił zupełnie, a potem wijąc się i wzdychając zaczęli ten taniec na nowo. Coś jak tysiące jęzorków zamknęło się na jego twardniejącej męskości i zaczęło pieścić do szaleństwa. Stoczyli się gdzieś w dół na łachę piachu, potem na dzikie kwiaty, pomięli je w wężowych ruchach ciał, łamali łodygi, trącali kielichy. Potem długo leżeli w rozkosznym zjednoczeniu. Człowiek leżał z szeroko otwartymi oczyma. Nie mógł się nadziwić zapachowi igholatańskiego torsu. – Wiesz, pachnie jak piersi kobiety. Jest twardy i miękki na przemian. Czy ma coś wspólnego z karmieniem młodych? – spytał, gdy leżeli tak obaj rozmarzeni, patrząc w barwy zachodu. G-Ramu nie odpowiadał. Dopiero po chwili stwierdził z przeciągłym westchnieniem: – Panie Carter, chciałbym tu z panem pozostać do skończenia świata i oddychać zapachem pańskich ud. Carter uśmiechnął się. Dziwne, ale on też nie chciał stąd nigdzie odchodzić. Akurat zdążyli się ubrać, kiedy nadeszły Troary na wieczorne karmienie.

10

– Tylko popatrz na siebie. Wyglądasz jak zboczona świnia. – Cynthie nerwowo zagryzła wargi. Stali na dnie wykopu. Setki metrów w głąb ciągnęły się odkopane ruiny ścian. – Popatrz na siebie jeszcze raz. Gdzie masz kombinezon?! Ta potargana koszula, rozerwany pasek u spodni, włosy… Kto wyrwał ci włosy? Usta ci krwawią! – Wpadłem do rowu… – Carter ciągle nie mógł przyjść do siebie. Trudno mu było wyrównać oddech. – Biłeś się z jakimś Igholatańczykiem? – niemal stwierdziła. – Widziałam to martwe zwierzę. Jakby ktoś pastwił się nad nim cały dzień. Okropny widok. Sama bym się wściekła, gdybym tylko wiedziała, kto to zrobił? – Ten zwierz był oporny. Poza tym celowo niszczył artefakty. – Chciał odwrócić uwagę żony. – Lepiej powiedz mi, co mamy do tej pory. Uśmiechnęła się. Zawsze kiedy rozmawiali o eksponatach, odzyskiwała nastrój. – To pomieszczenie za mną to była dawna zbrojownia. Pełno tu różnorodnej broni, prawdziwy skarb dla kolekcjonera, ale ten kawałek to prawdziwy rarytas – powiedziała, podając mu coś w rodzaju Colta.

Kwiecień 2014

57


– Co w nim takiego dziwnego? Wygląda jak marna podróba z dzikiego zachodu. – To jest warte kupę kasy na rynku kolekcjonerskim. Ta broń nie strzela. Wysyła coś, co imploduje w żądanej odległości. Nie wiem, jak to działa, jakie jest zasilanie. Cholera, to powinno być zardzewiałe od miliona lat, a jest pięćdziesiąt milionów lat starsze. Na Ziemi mogłyby się tym bawić dinozaury. Carter ważył broń w dłoni. Była ciepła. Może żarła energię wprost z jego serca. – No, dawaj to z powrotem. Nie dam ci nawet połówki egzemplarza, na pewno strzelałbyś jutro z tym z twoim G-Ramu do zwierząt. Przełknął ślinę w straszliwym podejrzeniu, że jednak wszystko widziała. – Odkryliśmy dziwne pasma drewna emanującego promieniowanie WIFI. – Tak? – Dowiedziałem się też od Igholatańczyków, że istnieje legenda na temat Pierwszych Istot. Pozostawały zamknięte po śmierci w sarkofagach, które zamieniały ich sen w rzeczywistość. Według legendy ten wszechświat należy do snu jednej z nich. – Spotkałam się już z podobnymi bzdurami. – Tak, ale to drewno, które wykopałem, jest zupełnie podobne do tego, jakie spotkaliśmy w jądrze galaktyki. Pamiętasz ten frachtowiec napakowany po korek klockami? G-Ramu twier-dzi, że legenda mówi o planecie, na której rosną drzewa sięgające przestrzeni kosmicznej. Drzewa, których nasiona przenoszą się poprzez próżnię do innych światów i tam rosną. Drzewa, o które rozpętano niejedną wojnę. – Myślisz… – Przerwała, widząc nadbiegających Igholatańczyków. Biegli z nowiną. Odkopano jedną z trumien. Zginęło kilka Troarów i czterech obcych. Byli poruszeni. Bali się. Carter i Cynthie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ogarnęła ich euforia. Ale numer, takich trumien pozazdrościłoby im niejedno muzeum w galaktyce. Pobiegli.

11

Ponad wykopem krążyły Troary. Teraz można było zobaczyć, skąd pobierają tę swoją niespożytą energię. Były szybkie jak rój pszczół. Bystre i niebezpieczne. Trudne do osaczenia i kontroli. Odebrały znalezisko jako swój osobisty sukces. Nie pozwalały podejść obcym i ludziom nawet na krok. Trzeba było użyć mocy pierścieni, żeby je przepędzić. Carter zakładał je wszystkie po kolei. Ręce mu się trzęsły i połowa nie pasowała. Utył czy co? Musiał użyć wszystkich. Wciskał je, aż darła się skóra i lała krew. Ręce mu nabrzmiały od ciężaru zarośniętych żyłami fioletu dłoni. Pomimo że Troary odsunęły się na bezpieczną odległość, na poły wykopana trumna emanowała takimi ilościami energii, że łatwo wymykały się spod kontroli. Mogli zapomnieć, że to świństwo musi dać się załadować na statek, a potem jeszcze gdzieś po cichu trzeba je sprzedać. Carter podszedł na odległość kilkunastu metrów. Tutaj rozpoczynał się mrok w środku jasnego dnia. Powietrze falowało. Zaduch bił od odsłoniętego fragmentu trumny. Widział ją dobrze. Jarzyła się zimną zielenią. Delikatnymi ruchami tasował czasoprzestrzeń. Zmywał grudki ziemi z drewnianej powierzchni. Pośród rytów pisma jaśniały dwa głębokie pęknięcia. To stamtąd wydobywała się moc, która w miejscu wykopu zawładnęła światem. Rozwarł te miejsca. Ryk wzmagał się. Nie wiadomo, kiedy się zaczął, ale trwał i potężniał. Wieko trzasnęło. Coś jak potężny wybuch targnęło powietrzem. – No, dzisiaj mi zaimponowałeś, kotku. – Cynthie tuliła się do męża całym arsenałem piersi. Przyciągnął ją bliżej za pośladki. Leżeli nadzy w samym centrum pokoju. Obok bawiły się dzieci. – Wiesz, pomyślałem sobie, że jeśli zamykali dawnego króla czy mistrza w tej trumnie, to otwarta musiała nie przejawiać wielkiej mocy – mówił. Jego oddech pełen był zapachu rihitiolańskiego wina, które pili razem ze śmiesznie wielkiej butelki. – Dopiero po uzyskaniu wskazówek czy też wzmocniona jakimś duchem zamkniętej w niej istoty naprawdę osiągała niesamowitą moc. Mój komplet WIFI potrafi utworzyć niewielką, co prawda, czarną dziurę, przeciąć księżyc na pół, a tu byłem niemal bezsilny wobec siły kilku desek i trupa.

58

Herbasencja


– Ten G-Ramu dziwnie na ciebie patrzy… – Jej usta musnęły jego tors. – Przesadzasz. – Zdawał się palcami przeliczać jej włosy. – Tak, ja też widziałem, tato! Zachowujecie się jak dwa pedały! – nadbiegł głos z głębi pokoju. Mały Orsan jeszcze nie spał. – Widzę to, kotku. Nie wywiniesz się. – Pocałowała go namiętnie w usta. Czuł jak twardnieją jej sutki. – Czytałam opracowanie w necie na temat seksuologii Igholatu. – No i co? – Mają te swoje dwadzieścia siedem płci, mieszają swoje geny pomiędzy sobą w skomplikowanej grze miłosnej, ale kiedy osiągną pełne nasycenie swojego genetycznego garnituru, ich goole są gotowe do złożenia tylko w jednym optymalnie doskonałym osobniku, którego wybierają spośród siebie. Reszta musi uciekać albo… – Albo? – Zostaje zamordowana przez najbardziej doskonałego genetycznie osobnika. Przez tego, który ma już uformowane goole. – A po czym poznaje się takiego osobnika? – Po zapachu. – Hmm… – Zapachu wody kwiatowej. Wbiła się w jego usta swoim pocałunkiem. Zdławiła jego niewypowiedziane słowa, potem oddech. Przewrócił ją na plecy. Nigdy nie była aż tak gorąca jak tej nocy. Wiła się pod nim i jęczała. Wypinała. Gięła. Zlizywała pot z jego torsu. Łamała udami. Mimo to miał kłopoty z ejakulacją. Męczył się z tym od dłuższego czasu. Od czasu pierwszego pocałunku z G-Ramu. Cynthie usnęła wyczerpana. Smutna pinda z pojedynczą dziurką rozkoszy. On wykradł się z pokoju. Całkiem nagi przebiegł ciemnymi korytarzami statku. Zapukał dość nieśmiało. Drzwi otworzył obcy. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co go czeka.

12

Carter nie przypuszczał, że zapach, jakim był przesiąknięty, mimo że tak delikatny i subtelny, będzie czytelny dla rodziny G-Ramu. Wszyscy patrzyli na niego z przestrachem. W niektórych oczach zobaczył nienawiść. Dopiero teraz znalazł czas, żeby się wszystkim dokładnie przyglądnąć. Nie byli jednakowi. Każdy reprezentował trochę inną odmianę tej samej rasy. To nie tak subtelna różnica jak kolor skóry, nie, raczej jak odrębny gatunek zwierzęcia. Wygląd, zachowanie, zwyczaje, nawet język był ciut inny, różny w intonacji czy naleciałości. Gdzieś to wszystko musiało się kulminować, jednoczyć we wspólnym celu posiadania potomstwa. Ale wszyscy byli trudni, wszyscy uparci, jacyś niejednolici, różni. Zauważył, że cieszy go ten fakt panującej niezgody, braku porozumienia i harmonii. Nawet pogłębiał ich wzajemne złośliwości, jak się to mówi, dolewał po cichu oliwy do ognia. Rozpalał ich ciągłe dyskusje, wzburzał swoimi poglądami, które zmu-szeni byli tolerować. Uwielbiał wysuwać argumenty, to wspierając, to druzgocąc jedną ze stron w nieustających kłótniach. Zawsze chodziło o dawne pola bitewne, o starych generałów, czy stan techniczny floty. Carter nie tolerował umizgów. Bacznie przyglądał się tego typu gestom. Szczególnie jeden osobnik w rodzinnej braci, drab w miękkim chitynowym pancerzu, nawet próbował pieszczotliwie szczypać jego genitalia. Prawdopodobnie zachęcony nieprzemijającym zapachem ich miłości z G-Ramu. Carter nie zawahał się dopaść go w miejscu odosobnienia i utopić w rihitiolańskim nocniku wielkim jak wanna. Miał też w tym swój prywatny cel, nie chciał, żeby ta rasa pozostała na rynku wojennym. Z tego, co do tej pory odgadł, brakujące ogniwo w procesie rozrodczym zapewni brak potomstwa. Zresztą postanowił nie dzielić się więcej G-Ramu z nikim. Obcy należał tylko do niego. Później, gdy już mu się znudzi, będzie cenną zabawką najznakomit-szych burdeli galaktyki. Miał tylko kłopot z Cynthie. Patrzyła na niego jakoś dziko i pożądliwie. W nocy nie dawała mu spać. Jękami budziła nawet dzieci. Kiedy usnęła… uciekał.

Kwiecień 2014

59


13

Zamknęli się w pokoju sami. To był słabo oświetlony, przesycony aromatem starych igholatańskich win, standardowy mostek kapitański. Nic, tylko surowy osprzęt i szerokie rihitiolańskie łoże, takie właściwie dla wszystkich ras w tym rejonie galaktyki. – Panie Carter – powiedział nagle G-Ramu, stając na wprost. Widział, że walczy ze sobą. Przełykał gwałtownie ślinę i oddychał nerwowo. Bał się swojej decyzji. – Ja już nie umiem myśleć o niczym innym. Nie dokończył, bo człowiek musnął ustami jego wielkie oczy. Były miękkie w dotyku języka, jakieś zamszowe i ciepłe powieki drgały pod nimi jakby dotknięte snem. – Nie trzeba, ja sam czuję się przy tobie bosko. Tylko nie lubię całej tej twojej rodziny. G-Ramu wzruszył ramionami. – Mogę ich wszystkich zabić dla pana… – wyszeptał. – O, to mi się podoba. Zabij ich. Wszystkich po kolei. – Przez chwilę się zastanawiał. – Albo lepiej razem. Albo jednak po kolei. Oczy człowieka znów zamgliła żądza mordu. Był piękny w swojej nagiej mocy. – Mam coś dla pana – rzekł po chwili krótkiego wahania G-Ramu. Długo przygotowywał się do tej rozmowy, walczył ze sobą. Sięgnął pod łoże, chwilę błądził ręką w ciemności, ale niebawem coś zaszurało, zachrobotało i pojawiła się niewielka skrzynia z dziwnego drewna. Drewno wydawało nieśmiały blask Wiana. Otworzył wieko i ostrożnie wyciągnął dziwny przedmiot przypominający wagę. – Na jednej z podbitych planet znaleźliśmy bardzo stary statek kosmiczny. Musieliśmy użyć Troarów, wiadomo są najdoskonalszymi kopaczami, ale w rejonie gdzie było znalezisko bardzo o nich trudno. Wydobycie wraku spod skał i błota zajęło nam kilkanaście lat. Planeta była przesiąknięta wodą, statek ledwo trzymał się w ramie rdzy i kabli. – Carter uśmiechnął się. Znał tę planetę. W tym czasie G-Ramu kontynuował. – Właściwie to kable utrzymywały całość. Nie wiemy, do kogo należał, ale analiza wykazała, że ma około dwanaście miliardów lat. To wiek niemożliwy do osiągnięcia dla obiektu materialnego tej klasy. Wtedy było bardzo trudno o elementy cięższe od wodoru. Ktoś jednak posiadał już wtedy bardzo rozwiniętą technologię. Ktoś, kto przybył może z innego wszechświata. Ten przedmiot pozwoli ci, panie Carter, odnaleźć sarkofag z Pierwszą Istotą. Widocznie nie była pierwsza, skoro jej szukali, ale zrobiła coś, co zapragnęli jej odebrać. Carter ważył przedmiot w dłoniach. Była to legendarna busola Th Irtów. Poszukiwały jej generacje ziemskich badaczy, na próżno. Teraz trzymał ją w dłoniach, dotykał tego metalu. Orkidowiec, prawdziwy Orkidowiec. – Jest więcej narzędzi na dnie tej skrzyni – pośpieszył z wyjaśnieniami G-Ramu. Wyciągał wszystko pośpiesznie. Dłonie człowieka drżały, a usta otwierały się z coraz większym zachwytem, kiedy dziwnych przedmiotów przybywało. – Ta długa rurka z przedziwnym, ostrym zakończeniem pozwala otworzyć trumnę. To małe urządzenie zaczepiające się o krawędzie pozwala na nieprzerwanie snu istoty. Następne na usunięcie wszystkich zbytecznych części obcego organizmu. Ten proszek pozwala na zjednoczenie się z pozostałą częścią istoty i zawładnięcie jej snem. – O czym może śnić trup? – O byciu Bogiem, panie Carter. Czy pan chce być Bogiem? – W jego pytaniu zabrzmiało uwielbienie. G-Ramu podał mu ostatnie z narzędzi. Carter trzymał przedmiot z niemal nabożną czcią. Był to legendarny kompas Th Irtów. To właściwie był już pierdolony komplet. Był bogaty i, kto wie, może nieśmiertelny. – Ten przedmiot pozwoli zlokalizować sarkofag – powiedział rozgorączkowanym głosem. – Znam to urządzenie z opisów i legend. Po paru jego dotknięciach przedmiot ożył. Wypełniał pokój lekko różowym światłem. Takim, które znów ośmieliło ich do miłości. Tym razem G-Ramu obnażył się pierwszy. Carter nie pozostał daleko z tyłu. Obaj wpadli na łoże ze śmiechem, trudno im było zdecydować, który z nich smakuje bardziej jak kobieta. Ale czy to ważne? Carter znów poczuł tysiące pieszczotliwych języczków na przyrodzeniu, znów wypełniały się cudownym zapachem jego usta. Język taki wspaniały, wibrujący,

60

Herbasencja


penetrował gardło, nawet głębiej. Odnalazł jakieś przyjemne nuty w przełyku, w żołądku. Drugi wsuwał się w jelita, był wibrujący, miękki i zarazem witalny i radosny. Carter czuł się zamknięty w tym miłosnym tańcu. Sam też próbował być czynny, ale gdzie cała jego technika mogła być porównywalna z techniką miłości Igholatańczyka. Kiedy próbował delikatnie popieścić jego język swoim, tamten natychmiast się rozpalał i cała lawina doznań spadała na Cartera, tak że czuł się wręcz zawstydzony swoim ruchem. Rozkosz po rozkoszy, nie potrafił się od tego uwolnić. Nawet jak G-Ramu już przestał i stanął obok łoża rozkochany, z oczami ciągle rozpłomienionymi i czułym uśmiechem, Carter czuł się ciągle nim wypełniony. Nie potrafił się ruszyć, a nawet nie chciał. Zastygł i czekał, aż rozkosz przeminie i uwolni mięśnie. – Będziesz mnie tak kochał do skończenia świata? – zapytał szeptem. Igholatańczyk zawstydził się. Uciekł wzrokiem, ale Carter już mu przebaczył. Poza tym obcy pomógł mu wstać. Podpierał go rękami o długich cienkich palcach, stworzonych, żeby jednym ruchem przeszywać i mordować, a tu delikatnych, wspaniale czułych. Podnosił go powoli, z obawą, aby ulotna chwila przyjemności Pana i Władcy nie uległa zakłóceniu. Carter czuł się ociężały i błogi, i pragnął z całej siły, żeby ten czas zamienił się w wieczność. Zaledwie powłóczył nogami w radosnym zmęczeniu. G-Ramu pomógł mu dojść do głównej sterowni. Jakoś zapomniał go ubrać.

14

Carter siedział na głównym fotelu pilota. To był statek obcych. Fotel nie był robiony na jego miarę, zdawał się w nim mały i niepozorny. Poza tym był nagi. Powierzchnia siedzenia była lodowato zimna, jednak rozgrzewała go perspektywa masochistycznego obnażenia. Nie wiedział, skąd u niego nagle tyle dewiacji. Ale wobec całej tej skubanej rodziny i kochanka okazywał dumę i rozkoszne poczucie wyższości. Też nie rozumiał, gdzie to uczucie ma swe korzenie. Do sterowni wbiegła Cynthie. Była w przeciwsłonecznym kapeluszu. Drżała. Z jej oczu płynęły łzy. – Ty męska dziwko! – krzyknęła i natychmiast zakryła usta brudną od gliny dłonią… z obrzydzenia. Carter uśmiechnął się do niej. Kiedy go szarpała, nawet się nie poruszył, żeby nie stracić niczego z błogości chwili, w jakiej zamknął go G-Ramu. Igholatańczyk odciągnął ją na bok. – G-Ramu, ty musisz mi pomóc – wyszlochała w jego ramiona. – Ten drań jest w orgazmie. Stary zbok! – wykrzyknęła, zanosząc się płaczem. – Co się stało? – zapytał obcy. – Znalazłam córkę – ledwo mówiła łkając. – Znalazłam zamordowaną córeczkę. Miała dopiero osiem lat. Ktoś rozerwał jej nogi i wrzucił do wykopu. – Jej ręce dygotały. Wspomnienie mydlanej korony na głowie córeczki ją oślepiało, a słowo „mamoszek” ogłuszało do bólu, który wyciskał łzy. – Taka straszna śmierć – mówiła. – G-Ramu?! – zapytała, patrząc mu głęboko w oczy. – Tak? – Pytaniem i tak wyrażał gotowość. – Pomóż mi znaleźć mordercę – poprosiła. Myślała przez chwilę i dobitnie stwierdziła: – To musiał być ktoś od nas. Znalazłam ślady bestialskiego gwałtu. Twarz G-Ramu była jak z kamienia. Tylko w oczach rodziło się zimne, obojętne spojrzenie, które przebiegło kobietę jak dreszcz od stóp do głów. – Dobrze więc. – Skinął na dwóch pilotów. Obaj drżeli, kiedy wychodzili we czwórkę na zewnątrz. Zrobili kilka kroków i zatrzymali się pod wielkim wspornikiem statku. Coś miarowo syczało im ponad głową. – Gdzie masz tę broń, którą znalazłaś wczoraj w wykopaliskach? – zapytał G-Ramu z lodowatą nutą w głosie. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. – No… Mówię o tej, którą chowałaś za pasek od swoich jeansów – wyjaśnił zimno. W jego oczach widziała tylko beznamiętną wściekłość. Podała mu z wahaniem miniaturowego colta, którego znalazła podczas samotnego spaceru przed zachodem słońca. – Ładny – rzucił twardo. Wymierzył do swoich towarzyszy i strzelił im kilkakrotnie w brzuchy. Zwinęli się jak puste, papierowe worki. Ta broń strasznie wysuszała.

Kwiecień 2014

61


– Teraz jesteśmy już kwita? – zapytał. W jego ustach coś ruszało się nieustannie. Wielkie gardło przesuwało się tam i z powrotem. Czuła jego słodki oddech, jakby najadł się przed chwilą cukierków. – Ja… Ja… – Nie umiała wykrztusić słowa. Cofnęła się o krok. Wtedy z wnętrza statku wybiegł młody igholatański chłopak. G-Ramu wystrzelił mu w głowę. Czaszka zapadła się z sykiem i skwierczeniem do środka. Chłopak biegł jeszcze krzywo, ale w końcu zwalił się na bok z westchnieniem. – Nie pomyślałem o tym – mruknął swoim lodowatym tonem. – Masz rację. Ostatnia ofiara była w zbliżonym wieku. Teraz jesteśmy kwita. O zwłoki się nie martw. Troary zeżrą wszystko. Na tej pustyni nie ma wielkiego wyboru. Podał jej jeszcze ciepły rewolwer. W oczach już tylko paliła mu się obojętność. Po twarzy Cynthie lały się łzy. Nie przestawała się trząść. Odtrąciła jego rękę. Nie chciała broni i jego jarzma wyrzutów.

15

– To potwory! Zrób coś! – Stała naprzeciwko niego w samym biustonoszu. – Nie mogłam znaleźć jej głowy! Rozumiesz?! Głowy! Mój Boże… Znalazłam pojedyncze, małe oko, które okazało się jakimś parszywym, oślizłym grzybem, włosy, które były wysuszonym mchem! Ja zwariuję, rozumiesz?! – Spokojnie, Cynthie. Mamy kopię naszej Riany w głównym banku genetycznym Ziemi. No co? – żachnął się. – Najwyżej nie będzie pamiętać ostatniego roku. Nie było nawet czego. Tylko wojna i podróże. – Ale ty i ten G-Ramu! Durniu! – Jej dłonie zacisnęły się na niewidzialnej złości. – Mam ci przypomnieć tych sukinsynów z Loganii? Co z nimi robiłaś? – Miał na ustach drwiący uśmiech. Dziwny jak na tak obrzękłą twarz. – Ale zobacz, co on z tobą robi. Wyglądasz jak podtruty. Straciłeś naturalne kolory. Jesteś jakiś zimno siny. Brak ci koordynacji ruchu. I… Nie dotykaj mnie! – rzuciła szybko, kiedy próbował chwycić jej rękę. Zrobił nieśmiały krok do tyłu. – Nawet już nie chcę. – Stracił nadzieję na jej udobruchanie. – Chciałem tylko powiedzieć, że wyprowadzam się. – Że co? – Nie wyszło jej to zdziwienie. Duchowo już nie mieszkali razem. – Dobrze słyszałaś. Przenoszę się do mieszkania G-Ramu. – To imię uderzyło ją jak cios. – Ty… – Brakowało jej słów. – Całkiem oszalałeś. – Gwałtownie uniosła rękę. – Ale zrób jeden krok w tamtą stronę i nie chcę cię znać. – A pewnie. W banku genetycznym znajdziesz moją kopię z czasów przed tą wyprawą – rzucił za siebie. Jej ostatnie słowa tylko go zachęciły. – Przecież jesteś notowanym kryminalistą. Takich się nie kopiuje – stwierdziła sardonicznie. – Trudno, znajdziesz kogoś innego. – Trzasnęły drzwi.

16

– No, cześć… – Chłopak podniósł wzrok znad znaleziska. Siedział sam w wykopie. Słońce paliło tu niemiłosiernie. Był cały spocony, ale, jak rodzice, zainteresowany znaleziskiem. Sam sprzedawał, co znalazł. Była to forma kieszonkowego. – Nie znam pana – rzucił oschle. – Znasz, znasz. – G-Ramu zmierzwił mu włosy swoją żabią dłonią. – Pamiętam cię stojącego za szybą więzienia. Co tam robiłeś? Hę? – Nie znam, po tym, co robi pan z moim ojcem. – Ze złością odepchnął dłoń Igholatańczyka. Przełknął ślinę. Nawet język drżał. – Słuchaj – mówił dalej bardzo spokojnie G-Ramu – lubię twojego ojca. A nawet bardziej lubię ciebie. – Mama mówiła, żeby was wszystkich omijać z daleka. – I dlatego tu jesteś? Chłopak zmieszał się. – Nie wie, że tu jestem. – Przeraził się dźwięku własnych słów. Glina na dłoni zasychała. Czuł jak pęka, kiedy przetacza się pod nią linia strachu.

62

Herbasencja


– Myśli, że jesteś na statku? Przytaknął głową w odpowiedzi. G-Ramu pociągnął go za ramię. – W takim razie chodź ze mną. Coś ci pokażę. Chłopak podążył bardzo niechętnie. Zagłębili się w labirynt na poły zniszczonych ścian. Wszystko tu szeptało jakieś zaklęcia czy wiersze. Można było od tego oszaleć. Od paru dni pojawiły się chmary jakichś owadów. Były nieznośne. W tym końcu pracowało kilku Igholatańczyków. G-Ramu przywitał się z nimi uśmiechem. Stali przez chwilę nieruchomo. Jak skazani przed szwadronem śmierci. Nieoczekiwanie obcy wyciągnął niewielki przedmiot z kieszeni. Czarny rewolwer mamy. G-Ramu wsunął go w dłoń chłopaka. – Jak masz na imię? – zapytał z uśmieszkiem jaszczurki. – Orsan – rzucił niechętnie chłopiec. – Żal ci siostry. Chciałbyś ją pomścić? Zastrzel tych tam pod ścianą. Już ich nie kocham. – Mama wczoraj… – zaczął wyjaśniać. – Ale ty nie masz do mnie żalu? Chcesz wyrównać straty? Zabij ich. – Jego wielkie oczy miotały już krótkie błyskawice. – To nie jest czysty interes. Ja kochałem swoją siostrę. Ty chcesz jej życie w zamian za śmierć tych, których sam chcesz się pozbyć. Musiałbym zabić ciebie. – O, targujesz się – warknął. – Jeśli czujesz się winny, to pozwól mi ustalić cenę – przekonywał Orsan. – Nic nie będę z tobą ustalał, smarku. – Złapał go, ścisnął za ramię i cisnął do rowu. Chłopak upadł na dno wypełnione wodą. Nie tracąc chwili, rzucił się do ucieczki. G-Ramu był za nim. Czuł jego oddech na plecach. Wtem ktoś go złapał, uniósł za nogi wysoko w powietrze. Ciągle rozwierał dziecięce nogi szerzej i szerzej, niemal je rozrywając. Orsan krzyczał z bólu. Poczuł w swojej dłoni broń. Strzelił na oślep za siebie. Coś trafił, bo upadł razem z kimś, ale nie był to G-Ramu. Ten ciągle śmiał się gdzieś z boku. – Tylko to… sprawi mi przyjemność… smarku! – krzyczał i rechotał na przemian. – Później pogadamy o przyjemnościach, jak dopadnie cię moja kula! – odkrzyknął chłopiec, biegnąc wzdłuż rowu. – O, to lubię. Zachowujesz się jak twój tatuś. – Pieprz się! Do końca rowu pozostało parę metrów. Tam zaczynała się skarpa. – Dopadnę cię, nie pożałujesz. – Mammmo! – Stanowisko archeologiczne Cynthie było tuż obok. G-Ramu wpadł na jego plecy jak rozwścieczony zwierz. Kąsał go zębami, dość pieszczotliwie. Wykręcił mu głowę i wcałował się w dziecięce oczy. Cieszył się, że mały krzyczy, że jest cały sztywny, obolały w rozpaczy. Ścisnął go mocniej długimi, sztywnymi w podnieceniu palcami. Potrafiły nieść ból, pieszczotliwie gładzić i penetrować, przebijać i rozrywać, nawet ciąć, będąc w specyficznym złożeniu. Była to w końcu jedyna broń tej rasy w pradawnych zamierzchłych czasach. Kiedy wszyscy mieszkali na drzewach. Wpił się pocałunkiem w małe usta, rozerwał ubranie i począł zlizywać to małe ciało. Jednak mały błąd i małe ciałko się wymknęło z przeraźliwym wrzaskiem. Zarechotał. Jego śmiech przerodził się w przeciągły gulgot, potem warczenie, kiedy mały strzelił w skarpę ziemi tuż obok głowy. – Jesteś cholernie nieczuły, jak twoja siostra! Z waszej rasy dobrze smakują tylko dojrzali mężczyźni! – krzyknął za nim, poprawiając generalski mundur.

17

Patrzyli na niego na poły z nienawiścią, na poły z zazdrością. Niektórzy zwierali szczęki z wściekłej bezsilności. Wiedzieli, że jeden jego ruch może pozbawić ich życia. Carter nie dbał o to. Wystarczyło jedno przerwane ogniwo, żeby ta rasa przestała istnieć, ale dla bezpieczeństwa rozkazał G-Ramu wszystkich ich wysłać do diabła. Pamiętał, jaką miał minę, gdy wyjawił mu swój plan. Nic, tylko zaćmione uwielbienie malowało się w jego oczach. Potrafił wzbudzić w tej isto-

Kwiecień 2014

63


cie okrucieństwo. Nawet zażądał głowy najmłodszego członka rodziny. E-Lamu bawił się wtedy z nanorobotami. Udusić go zabawką nie było żadnym problemem. Czego nie robi się w pragnieniu udowodnienia miłości? Kochali się potem namiętnie całą dobę. Do sterowni przyniósł go od razu po lądowaniu. Carter nie wiadomo, dlaczego miał ostatnio problemy z chodzeniem. Znowu spojrzał na wszystkich z pogardą. Nagi, z obleśnym uśmiechem, wyglądał jak dziwka. Jego usta były krwistoczerwone, oczy niemal sine z braku snu, ciało opuchnięte i białe jak świeczka, w której ktoś tylko przypadkiem nakleił plastry włosów na jeszcze męskim torsie. Pokrywały go linie zadrapań. W wielu miejscach wykwitły sińce, zwykle tam, gdzie uścisk był najsilniejszy.

18

– Mammmo… – Orsan wpadł na nią potargany i skrwawiony. W jego dłoni jeszcze dymił mały rewolwer. Ten sam, który nosiła od dłuższego czasu w swojej kieszeni. Wpadł na nią jak burza. Zwisł ramionami na jej brzuchu, upadł do stóp łkając. Trzęsąc się od wizji i przeczucia, upadła razem z nim. – Co się stało, dziecko? Dzieciaku, uspokój się, mów. Mały mój! Przestań płakać! Mów! – G-Ramu… – Co G-Ramu?! – Lizał mi usta, lizał mi brzuch i potem… pupę. – Trząsł się jak w gorączce. – Kazał mi zabijać swoich krewnych. Mówił, że już ich nie kocha! – szlochał bardziej. – Mówił… że mam sobie odebrać dług. – Łzy ciekły mu po twarzy. – Mówił, że jestem mały, sztywny smark, że nie znam się na pieszczotach! – W kąciku jego ust pojawiła się krew z pękniętej wargi. – Taki sam sztywny smark jak moja siostra. – Gdzie jest ten skurwiel?! – Za skarpą. Nie idź tam! Proszę nie idź! – Trzymał się mocno jej ręki. – On tu nie przyjdzie. Wiem! Boi się ciebie, mamo! – Boi się… – prawie wyprostowało ją to zdziwienie – mnie?! Chłopiec całował jej dłoń, kiedy mówił. – Nie jest dobrze, kiedy się nie kochacie z ojcem. Mała Riana powiedziała mi jednej nocy, kiedy słuchaliśmy odgłosów z waszego łoża, że bez seksu nie ma zdrowej rodziny, że tata oszaleje od chcicy i wybierze sobie obiekt zastępczy. Dla mamoszka liczy się archeologia. Tylko kopanie i dłubanie. – Więc to wszystko moja wina? – Była więcej niż zła. Uderzały jeszcze żal i fala goryczy, która wysusza serce. – Tak myślałem przedtem. – Orsan przełknął ślinę. Ciągle się bał… nawet mamy! – Trochę czytałem. Kiedy rozmawiałaś z ojcem na ten temat, sam przeszukałem net. Igholatanie mają dwadzieścia siedem płci. Tak? Skinęła głową na zgodę. – Współżyją razem do czasu, kiedy jeden z nich uzyska gotowy do rozrodu pakiet genetyczny. Tak zwane goole. Wtedy wynajduje z pozostałej paczki najlepiej rokujący garnitur rozrodu i składa w nim swoje goole. Resztę rodziny usuwa. Może ich nawet zabić. – Wiem o tym wszystkim. Nie myśl o tym. To cię straszy. – Gładziła jego włosy. To był ciepły ruch. Upajał go. – Nie, mamo. On się ciebie boi, bo ty możesz odebrać mu ojca. – Orsan był odkrywczy, był przekonywujący, był szokujący w swojej odkrytej prawdzie. – O czym ty mówisz? – Oni posiadają bardzo silny instynkt posłuszeństwa wobec tego seksualnego rytuału. Członkowie rodziny Ramu go nie zabiją. Ty możesz. – Patrzył w jej twarz z bolesną nadzieją. – Zabić ojca? – Miała nagle szklane oczy. – I ja mogę… – Zadrżały mu usta. – Co ty? O czym ty, do diabła, mówisz?! – Lepiej biegnijmy na statek, mamo. Nie mamy chwili do stracenia.

64

Herbasencja


19

Po ostatniej upojnej nocy z G-Ramu Carter leżał na ogromnym rihitiolańskim łożu otoczonym przyrządami niewiadomego pochodzenia. Nie umiał się ruszać, nawet nie chciał uronić chwili z błogości, którą odczuwał. Ruch oznaczał bodźce, oznaczał ponowne zatrudnienie układu sensorycznego i stłumienie rozkoszy. Czuł, że jego ciało napęczniało, wzdęło się w ogromie tego uczucia. To był puch, pianka sięgająca nieba, to nie była gumiasta naciągnięta skóra. Zaledwie można go było rozpoznać w tym stanie. Tylko jego usta i bezczelne, upiorne oczy pozostały takie same. Roześmiał się zjadliwie na dźwięk kroków G-Ramu. Patrzył na Igholatańczyka z bezgraniczną miłością i oddaniem. Oddał mu wszystko, nawet pierścienie mocy WIFI, wiedząc, że Armia i tak go z nimi kiedyś przyskrzyni. G-Ramu potrzebował tej mocy, było niemożliwością dźwignąć ważące ponad tonę ciało człowieka. – Tylko ja i ty – wyszeptał człowiek. Ton jego głosu pieścił nawet słowa. Nie mógł dojrzeć sufitu. Skąd na tym statku taka wielka hala? – Tak, panie Carter. – Nie musisz mnie tak nazywać. Mówiłem, że dla ciebie mogę być po prostu Geofrey. – Zabrzmiało to jak delikatne upomnienie. – Ja… Ja nienawidzę pana od pierwszego dnia, kiedy pana ujrzałem. – To boli, G-Ramu. – Nie potrafił nawet wiercić się na łóżku, a pamiętał, że tak to lubił przed seksem. – Niech więcej niż boli. Niech cię piecze w najgłębszym zakątku twego serca, niech ten rozjątrzony ból wyleje się na ciało, niech zszarpie najmniejszy splot twoich nerwów, niech przejmie cię goryczą i niepojętą niemocą. Poczujesz wtedy to, co czułem ja, kiedy mordowaliście moich bliskich, paliliście miasta i niszczyliście miejsca Wartości. – Nie wierzę w to, co mówisz, łotrze… Powiedz, że tylko droczysz się ze mną, że to znowu figlarna zabawa… – Należy ci się pewne wyjaśnienie – zaczął G-Ramu poważnym tonem. Carter nie był przyzwyczajony to poważnych rozmów już od dłuższego czasu. Ranił go ten ton. – Moja rasa jest inna niż twoja. My nie niszczymy życia, raczej celebrujemy jego różnorodność. Wynaleźliśmy sposób na jednoczenie genetycznych struktur. Rasy, które napotkaliśmy, podbijając galaktykę, miały nie tylko wady, ale również zalety. Zrobiliśmy wszystko, żeby te właśnie zalety wyzyskać w nowym projekcie nadistoty. Nie było to łatwe. Natura wydała nas na świat, bo miała w tym cel – propagację i ochronę życia. Wyniesienie tego życia pomiędzy gwiazdy. Dlatego nie niszczyliśmy. To była nasza filozofia i wiara. Wszystko, co napotkaliśmy na naszej drodze, poddawaliśmy drobiazgowym badaniom. Każdy nowy wzór genotypu był dla nas bezcenny. Ładowaliśmy to do naszej zbiorowej genetycznej pamięci i stosowaliśmy w tworzeniu i doskonaleniu nowych gatunków. Zaczynaliśmy od drobnoustrojów. Potem udało się kreować nowe gatunki zwierząt, wreszcie spróbowaliśmy na nas samych. Dlatego potrzebowaliśmy aż dwudziestu sześciu osobników o różnej potencji genetycznej i lat grupowej miłości, aby uzyskać jednolity pakiet nasienia zdolnego zawrzeć w sobie wszystkie genotypy. Z tobą to było eksperymentowanie i wielkie wyzwanie. Goolo było gotowe. Udało się. Ty i pięćdziesiąt procent naszego materiału genetycznego pozwoli na stworzenie rasy, która będzie zewnętrznie nie do odróżnienia od człowieka, a wewnętrznie będą to tylko nasze igholatańskie dzieci. – To będą bękarty! – ryknął ciepłym głosem Carter. Ciągle go jeszcze kochał. Pomimo tych słów. Pomimo ich brzmienia. – Panie Carter, to będą nasze dzieci, a jeśli się nie uda z panem, spróbujemy jeszcze raz. Pełno jest w waszej rasie takich jak pan starych lubieżników, pedałów i wszelkiej maści zboczeńców seksualnych. Dotrzemy do właściwego genotypu, zrewidujemy i zmiażdżymy tę waszą butę i arogancję. Zjednoczymy z tym, co pozostanie, naszą nienawiść i okrucieństwo. To, co się urodzi, stanie się przekleństwem wszechświata! – Wybuchł szalonym śmiechem. – Ta hala nie jest kolejną sypialnią. To łoże, na którym tak wygodnie leżysz, nie jest łóżkiem do uprawiania miłości. Te wanny pełne odżywczych cieczy nie służą do kąpania. Skrzętnie to miejsce ukrywałem. Nie będzie więcej miłości między nami. Tak, tak, nigdy jej nie było, zawsze cię tylko nienawidziłem, nienawidziłem aż do gra-

Kwiecień 2014

65


nic rozkoszy. Jesteś w pokoju porodowym Rihitiolan. Przychodzili na świat bardzo podobnie jak my, podobnie jak my pokochali naturę i jej troskę o zachowanie gatunków. Seks w waszym ludzkim wykonaniu jest prostacki uczuciowo, prymitywny technicznie i w ogóle nieinteresujący erotycznie. Nawet ewolucja nie zadbała o odizolowanie miejsc usuwania odpadków z organizmu od miejsc erogennych. Musiałem się za każdym razem przebijać przez pokłady zwykłego łajna. Posiadacie w technologii rozrodu mikroskopijne, pojedyncze jajeczko i miliony, ba, miliardy ślepych strzałów, żeby je trafić i zapłodnić. Co za prymitywne marnotrawstwo. Moje goolo przenika wszystkie miliardy pana komórek i przekształca je w komórki macierzyste nowego ciała. Każda z nich będzie nowym niezależnym organizmem. Sami wybieramy spośród siebie Matkę Żyworodną. Od czasu zapłodnienia po poród nasze ciało przyjmujące czuje tylko rozkosz i dumę. Będziemy mieli nagle miliardowe potomstwo, panie Carter. Kiedy nasze dzieci przybiorą ludzki kształt, będą na zawsze bezpieczne. Carter zarechotał na dźwięk tych słów. – Ty igholatański psie – zaczął. – My zabijamy samych siebie z jeszcze większą przyjemnością. Nie jestem tu oficjalnie. Ja to wszystko robiłem na własną rękę. Dopiero poznasz smak ludzkiej potęgi, jak się do ciebie dobierze policja genetyczna. – Jego głos był zachrypnięty, ale mocny i straszny w tak wielkim ciele. – Jak to? Przecież jesteście doskonali. Zabijacie samych siebie? Nie usłyszał odpowiedzi. Statek zakołysał się. Wstrząsnęła nim detonacja. Stabilizatory położenia przez chwilę z trudem utrzymywały pionową pozycję. Ktoś wysadził solidnie zamknięty właz wejściowy. Niepotrzebnie zwlekał, powinien był natychmiast wystartować.

20

Cynthie skradała się w ciemnościach korytarza. W jej rękach drżał mały karabin z laserowymi ładunkami detonującymi. Trzęsła się. Nie chciała krzyczeć. Jeszcze nie teraz. Orsan wbiegł do statku razem z nią, ale straciła go z oczu, kiedy w dymie po wybuchu po prostu się rozkaszlała. Jeśli go zawoła, odsłoni swój słaby punkt. Igholatańczyk będzie wiedział, że zgubiła syna. Znajdzie go i użyje jako tarczy. Drżała na myśl o takim zwrocie akcji. Trzymała się ściany. Gdzieś tam były drzwi do ładowni. Załadowali wszystkie trumny, jakie znaleźli. Były otwarte, w razie czego schowa się do wnętrza i poeksperymentuje z kontrolowaną magią. Uśmiechnęła się do tej myśli. – Hhhej? – Ten szept przerażał. Ten szept nadchodził gdzieś z góry. Ten szept mógł spadać z czarnych krążków komunikatorów. Ten szept mógł być pytaniem o jej położenie. Milczała dalej, posuwając się wzdłuż ściany z palcem na podwójnym spuście broni. Plecami wycierała cały chłód ze ściany, aż spływał z niej mrożącym potem. – CCCynthiieee… – szept syczał. – Jesteś, pizdo, blisko. Czuję to. Dalej nie dawała się sprowokować. Tylko na ustach poczuła smak łzy. Jakiś cień, czarniejszy niż ta ciemność, skoczył gdzieś w bok, gdzie powinny być drzwi. Strzeliła. Detonacja oślepiła ją. Upadła na kolana, jęknęła. Nikogo tam nie było, tylko ściana zapadła się do środka jakiegoś pomieszczenia, paląc się z furią. Dym znów niemal ją udusił. Pobiegła w ciemność. Tylko żeby się ukryć. Teraz już mamrotała słowa jakiejś bojowej pieśni z kobiecych szwadronów inwazyjnych. Pomagały w takich chwilach jak najlepsza modlitwa. Gdzieś tu była ładownia, gdzieś tu… – Cynthiiieee… – Szept był blisko. Nadchodził zza rogu ściany. Wierzyła, że widzi tę żabią twarz z wielkimi jak u sowy oczyma. Bała się tylko spaprać strzał. – Twój mąż rodzi – mówił – Cynthieee. Będziemy… tatusiamiiii… – Rechotał przez chwilę, zanim zamilkł w przeciągłym syku. Drzwi. Drzwi. Drzwi. Zobaczyła zarys klamki i drzwi. Klamka. Nacisnęła w pośpiechu. Źle. Poprawiła uchwyt, karabin przeszkadzał. To była rihitiolańska pierdolona klamka. Zawsze miała z nią kłopoty. Szybko odłożyła broń pomiędzy nogi i naparła dłońmi z całej siły. I to nieomal ją zgubiło. G-Ramu tylko na to czekał. Wyskoczył z ciemności wprost na otwierane drzwi. Sczepił się z jej ciałem, wierzgnął nogami, żeby dobrze ją przygwoździć swoim ciężarem, kiedy upadną na podłogę. Cynthie

66

Herbasencja


stęknęła głucho, jej plecy niemal się rozpadły na dwoje. Było tu kilka stalowych stopni. Czuła jak ścinają jej skórę razem z superwytrzymałym kombinezonem. Obcy unieruchomił ją tuż pod schodami splotem ramion. Czuła jego kwiatowy, pełen jadu oddech. Nawet zlizał swoją własną ślinę z jej ust. – To taki żarcik, Cynthie – skomentował. – Bawimy się dalej? Milczała przez chwilę. – Masz mojego męża. – Mam was wszystkich – zachargotał wręcz z podziwu dla swego geniuszu. – Ciebie, żmijo, zostawię sobie na sam koniec. Jesteś zbyt wulgarnie zachęcająca. Wolę wstrzemięźliwość i opanowanie. Łatwiej uzyskać stadium miłosnego upojenia, tak bezwzględnie niezbędnego do rozpoczęcia procesu fuzji moich goolo z komórkami ciała donora. – Mi już nic nie zrobisz. – Zrobię, zrobię – syknął krótko. Z oczu sypały mu się iskry. Cynthie splunęła mu w twarz. – Czujesz?! – warknęła. – To nie jest zapach mojego męża. Ja też jestem zapłodniona przez jednego z was. Czujesz, psie? Nie wierzył. Nie wierzył, ale zwlókł się z niej załamany. Nawet gdyby kłamała, to czuł w jej ślinie… smak pędzącego przez żyły, jak trucizna, rozrodczego płynu. – Kto?! – Jakże stanowczo to zabrzmiało. Biedny dureń się pyta. – Moogie. – Słowo jeszcze nie zdążyło opuścić jej ust, a już na łokciach wymknęła się spod niego. Kopnęła go jeszcze na wylocie z całej siły w żółwią pierś. Ciągle tkwił jak ogłuszony w tej samej pozycji, z rozdziawioną paszczą pełną jakiegoś wyrodnego mlasku, który brała za niesmak czy oburzenie. Dość, że dał jej czas na skok w ciemność. G-Ramu leniwym ruchem sięgnął do włącznika na ścianie. Ładownię zalało jaskrawe światło. Oboje wyglądali na śmiesznie małych naprzeciw rzędu gigantycznych trumien. Wieka leżały oparte o ścianę. Wszędzie pałętały się sterty skrzyń i kosze nieprzesegregowanych artefaktów. Na niektórych widniał biały numer identyfikacyjny. Cynthie ciągle się cofała w stronę najbliższej trumny. G-Ramu wahał się. – Nie możesz mnie zabić… To wbrew regułom – wyjawiła mu swą myśl. Zdała sobie sprawę, że zgubiła gdzieś laserowy karabinek. Przeszedł ją dreszcz złego przeczucia. Było coraz mniej miejsca i coraz mniej czasu. G-Ramu uniósł wolno głowę. Patrzył na nią z wściekłą nienawiścią. – Mogę olać reguły. Jestem tu sam, bez świadków nie istnieją prawa. Nie wierzę w duszę, nie mam więc wewnętrznej bariery dla czynu. Zastanawiam się tylko… – Długo ci to zajmuje. – Próbowała ręką namacać pudła za plecami. Musi w nich być jakaś broń, czy choćby zardzewiały, długi gwóźdź. – Zastanawiam się tylko, jak cię rozszarpać. I tego twojego smarka. – Nagle drgnął przerażony. – Gdzie masz smarka? – ryknął. Jaskrawe światło wykreśliło sporo cieni na skórze jego ciała. Był jak złożony z kościanych, sztywnych fragmentów. Co za dziwna istota… – Mój Orsan? – roześmiała się radośnie, ręka znalazła kilka rewolwerów na raz. – Mój syn zabija teraz swojego ojca. Stał oniemiały. W jego twarzy malowała się zgroza. – Czy…?! – Czy ziemskie dzieci zabijają rodziców?! – dokończyła za niego pytanie. – Pewnie! Synowie karzą śmiercią ojców z różnych powodów! Czeka cię miliard śmierci, tatusiu! – rzuciła za nim, gdy wyrwał się jednym skokiem na korytarz. Nie traciła czasu. Wyszarpnęła kilka rewolwerów i pobiegła za nim, krzycząc i płacząc na przemian.

21

Nacisnął rihitiolańską klamkę i kopnął drzwi. Stanął jak wryty. Naprzeciw łoża stał chłopiec. Oburącz trzymał broń. Wizja strzału w głowę ojca roztrząsała każdy skrawek jego ciała. Topniały

Kwiecień 2014

67


mu oczy. Płakał. Opuszczał i podnosił lufę swojego jakże małego rewolweru, jakby próbując wszystkie parszywe zaklęcia śmierci. – Ej, smarku! – zawołał G-Ramu sprężony w swoim biegu, bo już biegł, mocarny w każdym kroku, pochylony i syczący jak jaszczur. – Zobacz, co mam. – Pokazał trzymany w jednej dłoni okrągły pulsujący przedmiot. – Twoją pukawką możesz mnie i twojego ojca co najwyżej kurewsko uszczypnąć. Chłopiec stał oniemiały. Zadanie widać mocno go przerosło. G-Ramu biegł. Sala była potężna. Kilkanaście kadzi do filtrowania i karmienia małych. Wielkie nagrzewnice i wentylatory. To był technologicznie wysoko rozwinięty przemysł rozrodczy. Nic, z czym mógłby się równać człowiek z jego pojedynczą macicą i ślepą jak kura szansą zaistnienia. – To jest blokator. – Machnął nim w powietrzu jak policjant odznaką. – Pozwala na ograniczenie mocy broni w całym tym obszarze. Doskonały podczas rozejmu dla dowódcy. Niezastąpiony dla policjanta w akcji. Znalazłem to w ruinach. Zatrzymał się parę metrów przed nim. Mówiąc, wyszczerzył do niego… dłonie. Palce rosły, sztywniały. Nie, nie, to nie była jakaś tam erekcja palców. To był pradawny zew mordu. Mechanizm, broń ukryta w igholatańskim ciele od milionów lat. Kiedyś, jak ludzie w dzikich hordach, przemierzali bezkresy planety w poszukiwaniu pożywienia i życiowej przestrzeni. Walcząc tylko… na ręce. Palce puchły, potężniały, przedtem sflaczałe, stały się teraz zrogowaciałe i ostre jak szpony. Te parę metrów do chłopca pokonał w jakimś dzikim tańcu, w podskokach, które nie miały nic z hojności dynamizmu, a raczej wiele z radości szczura. Wytrącił mu z rąk rewolwer i przebił go jedną z dłoni jak harpunem. Rzucił zwiotczałe ciało bardzo daleko, bo aż na ścianę. Roztarł plamę krwi na podłodze żabią nogą. Brzydziła go. Odpychała jej czerwień. – Aaaa… Cynthie uderzyła go w plecy. Upadł, ale od razu zerwał się na równe nogi. Biegła do łoża porodowego. Z jej nogi kapała krew. Kulała. Biegł za nią i chichotał. Strzelała i nie trafiała. Chichotał i biegł, drapiąc ją po plecach długim pazurem. Miał ją na wyciągnięcie ręki i mógł tylko szarpnąć raz i definitywnie. Otworzyć jej skórę aż po dumnie wypięte piersi. Mógł. Mógł… ale nie chciał. Strzeliła w ciało Cartera, aż ten drgnął obudzony. – Kochanie? Cynthie? – Miał spojrzenie pełne białej mgły. – Milcz, ty zapleśniały dupku. Następny strzał był nieprzyjemny. Był bliższy. – Mówiłem smarkowi, że ta broń jest dobra na pchły. – G-Ramu złapał ją i odwrócił do siebie. Odtrąciła go. Odskoczyła. Miała jeszcze tyle siły wśród łez i rozpaczy. – Gińńń!!! To, co zrobiła teraz, zaskoczyło nawet ją samą. To była mała zardzewiała wyrzutnia miniaturowych strzał z rozwierającym się ostrzem. Piękna broń nieznanej rasy z granic galaktyki Mlecznej Drogi. Użyła jej przedtem tylko raz. Teraz znalazła ją w swojej skrytce z narzędziami archeologicznymi. Wyrwała to małe żelastwo z kieszeni kombinezonu. Zbliżyła jak najbliżej głowy męża i wystrzeliła. Bryzgi krwi lśniły na jej czole, kiedy cofała się w stronę wyjścia. Krok za krokiem, byle dalej od tej przeklętej poczwary. G-Ramu pochylił się do skoku. Potem nagle zwiotczał i uśmiechnął się zrezygnowany. – Mam jeszcze ciebie i twoje igholatańskie bękarty Moogiego. – Wzruszył ramionami. – Chodź do mnie, Cynthie, poczujesz pasję mojej miłości. – Znów pochylił się z sykiem żmijki. Cynthie przełknęła ślinę. Jej decyzja była nieodwołalna, jedyna, przeszywająca przerażeniem i lekkim dreszczykiem satysfakcji, słuszna i jednocześnie przeraźliwie druzgocąca, oparta na pryncypialnych przesłankach zemsty za syna? Jaka? Jaka?, pytała samej siebie, kiedy wyrzutnia tuż pod szczęką eksplodowała w przeraźliwie zardzewiałym smaku.

68

Herbasencja



Bartłomiej Dzik (Dziko) Rocznik 1975, z wykształcenia i zawodu ekonomista. Autor licznych artykułów popularnonaukowych i publicystycznych z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Regularnie pisuje krótkie formy na SZORTAL, publikował opowiadania w Esensji, QFAN-cie i Fahrenheicie. Dwukrotny finalista „Horyzontów Wyobraźni“. Obecnie pracuje nad powieścią fantasy.

Marzec dla debiutantów Zwycięzca

Miłej drogi do piekła..

fantastyka

Nareszcie! Szczęka zamek, chłopak w mundurze otwiera szeroko kratownicę i patrzy na mnie z wyrzutem, jakbym mu zgwałcił matkę i zaszlachtował ojca. Poczekaj, szczypiorku, wszystko w swoim czasie. Rozprostowuję kości, wstaję i zapinam marynarkę. Roleks na nadgarstku, model President z czerwonego złota z brylantowymi indeksami, pokazuje pięć po czwartej. Od telefonu do Ambrogio minęła godzina i pięćdziesiąt minut. Skurczybyk zawsze się mieści w dwóch godzinach, trzeba mu oddać sprawiedliwość. Sprawiedliwość… he, he! Areszt wygląda obleśnie – jak nieremontowany od niepamiętnych czasów, zasrany miejski szalet. Byłem tu ostatnio… dwa?, nie… trzy lata temu z okładem. Wtedy już farba obłaziła ze ścian, teraz już pora na odpadanie tynku. Biorąc pod uwagę jak ratusz z roku na rok kroi budżet policji, aż dziw, że komenda jeszcze stoi. Dobra, czas się zwijać! Kluczyki poproszę! I płaszcz. Laska za ladą depozytu porusza się jak mucha w smole, chyba tylko tak może na mnie wyładować frustrację. Niezła byłaby z niej dupeczka, jakby sobie przedni zderzak powiększyła. Zgarniam w końcu rzeczy i ruszam w stronę wyjścia. Ja też się nie będę śpieszył – celebruję każdy krok, by wszystkim na komisariacie napsuć jeszcze trochę żółci. Miny mają nietęgie, otaczają mnie niewyspane zawistne facjaty. Przechodząc, patrzę im w oczy i pytam wzrokiem „na co tym razem, kurwa, liczyliście?” Że zatrzymacie mnie na całe dwadzieścia cztery godziny? A gdyby nawet, to co z tego – wieczorem by wam od tego lepiej stawał? Aż tak naiwni chyba nie byliście, że przymknięcie mnie na dłużej za jazdę po dwóch piwach – Rodzinka ma to miasto w kieszeni, a Ambrogio przed sądem w kwadrans wykaże, że pod wpływem byłem nie ja, ale zatrzymujące mnie psy. Banda żałosnych, granatowych popaprańców! Mijam kontuar przed wyjściem i kątem oka dostrzegam komendanta, rozmawiającego z jakimś gościem w przydużej szarej marynarce. To znaczy, marynarka jest dobra, tylko gość przymały. To na pewno Jeremy Dowd – dostaliśmy o nim cynk od wtyczki w komisariacie – jakaś federalna gni-

70

Herbasencja


da, która wczoraj przyjechała do miasta. Ciekawe po co? Dwa lata temu ktoś się za dużo naczytał o Alu Capone i chciał przyskrzynić Ojczulka za podatki. Przybył super macher z IRS-u, posprawdzał wszystko wszerz i wzdłuż, i w poprzek, po czym oznajmił glinom, że Biały Dom nie ma tak dobrze prowadzonej księgowości jak Rodzinka. Jakby tego było mało, na odjezdnym posunął żonę byłego już komendanta. Byłego, bo facet miesiąc później palnął sobie w łeb. Gdyby gdzieś ogłoszono konkurs na najbardziej żałosną historię z życia, ta miałaby murowane miejsce na szczycie podium. Kładę dłoń na klamce. Dowd kończy rozmowę i odwraca się w moją stronę. Facet jest z tych, co wyglądają na sześćdziesiątkę, a naprawdę zbliżają się do pięćdziesiątki. Zgarbiony, zniszczona twarz, resztki siwych włosów zaczesane do tyłu mocno szczerbatym grzebieniem. Tak wygląda człowiek, który przepracował ćwierć wieku za biurkiem i już powoli zaczyna rozumieć, że przegrał życie. Nasze spojrzenia spotykają. Gość ma duże, jasnobłękitne oczy – no normalnie, prawie białe. Wychodzę. Zimno tu jak cholera, jakiś debil źle ustawił klimatyzację… *** Dwanaście cylindrów mruczy przyjemnie jak leniwy kocur wylegujący się przy kominku. Czarny skórzany fotel z funkcją masażu jest wygodniejszy niż niejedna luksusowa kanapa – co by nie gadać, Mercedes zna się na rzeczy. Na desce pokrytej lakierem fortepianowym błyszczy analogowy zegar z logiem szwajcarskiej manufaktury. Jest za piętnaście piąta, gdy opuszczam policyjny parking. Podstarzałe radiowozy pewnie rdzewieją z zazdrości, wąchając spaliny z czterech wydechów mojej limuzyny. Zgłodniałem. Czas na małą przekąskę między lunchem a kolacją u Ojczulka. Zajeżdżam do Gianfranco’s, parkuję przed wejściem na miejscu dla stałych klientów i wchodzę do środka. O tej porze oczywiście pustki, przy szynkwasie siedzi tylko Luca Richetti i sączy piwo. Dosiadam się obok, Po drugiej stronie kontuaru Gianfranco bierze ścierkę, przeciera blat, uśmiecha się krzywo i pyta: – Półfunciak? – Krwisty – odpowiadam. – I podwójna. Luca odstawia na kontuar puste szkło. Zanim denko na dobre muśnie blat, Gianfranco zgarnia szklankę i podstawia pod kurek dystrybutora. Luca lubi pić piwo wiele razy z tej samej szklanki, ale już choćby Max Danielli za coś takiego dałby barmanowi w mordę. Gianfranco to wszystko pamięta, świetnie ogarnia niuanse. Na blacie równolegle lądują: piwo i do połowy pełna szklaneczka szkockiej bez lodu. Nawet nie wiem, kiedy zdążył nalać tę szkocką. Po prostu fachowiec. – Czego chciały psy? – pyta Luca. – A bo ja wiem – odwarkuję. – Przez te cioty w dupę jebane nawet nie zacząłem lunchu. – No ale czegoś chyba chciały? – drąży. Milczę przez krótką chwilę, po czym luzuję kołnierzyk koszuli. Niby w Gianfranco’s nie jest gorąco a jednak… – Luca, nie pieprz – odpowiadam w końcu. – Kiedy ciebie ostatnio zatrzymywali? Nawet miesiąc nie minął? – No ale ja ciupciałem tę rudą kurewkę z Bellmont – odpowiada, uśmiechając się. Dziura po górnej jedynce w pożółkłym uzębieniu wygląda jak wejście do groty lwa. – To się przyczepili… – Luca cmoka obleśnie i gładzi zaczesane do tylu włosy dłonią wielką jak bochen chleba. Zawsze tak robi, jak gada o ciupcianiu. – Zatrzymali mnie na rogu South Sixteen, bo na siedzeniu były dwie puste puszku – wyjaśniam. Luca kiwa głową i międli w ustach przekleństwo. Wraca Gianfranco z sandwichem. Chrupiąca ciabatta a w niej muśnięty rusztem różowy stek. Po prostu buła i mięcho na zabicie głodu. Żadnych sałat i takich tam gejowskich pierdół. Wgryzam się w stek, sikający sos spływa mi po nadgarstkach, kapie na blat i spodnie. – Puszki po piwie – znów odzywa się Luca. – A to cioty w dupę jebane! – powtarza moje słowa. Sandwich zjedzony, wycieram mokre palce w nogawki, wychylam szkocką i wstaje od kontuaru.

Kwiecień 2014

71


*** Jadę do domu. System Home-Link otwiera dwuskrzydłową bramę, wita mnie szpaler równo przystrzyżonych cyprysów i podjazd z granitowej kostki. Parkuję między fontanną a schodami na przedsionek. Z lewej granitowa syrenka ze złoconymi detalami na cyckach leje wodę z amfory do krągłego basenu, po prawej lśnią stopnie z wyselekcjonowanego włoskiego marmuru. Wysiadam i wchodzę do rezydencji. Z holu widzę jak Luiza teatralnie zrywa się z fotela i przewiązuje szlafrok, po czym rusza w moją stronę, na tyle szybko, by to robiło wrażenie zatroskania i na tyle wolno, by nie zniżać się do biegu. Żonie Antoniego Braghi nie wypada biegać, nawet gdyby pomogło to na jej tłuściejącą… Nieważne. – Czemu nie zadzwoniłeś? – pyta. To najczęściej wypowiadane przez nią pytanie, oprócz tych zaczynający się od „Kupisz mi…”. – Zrób mi drinka – odpowiadam, po czym mijam ją i kieruję się do garderoby zmienić garnitur. Rzucam marynarkę na podłogę, ściągam spodnie nie zdejmując butów, Luiza zjawia się z drinkiem, łapie mnie za krawat i wyciąga do sypialni. Normalnie, scenka jak z mieszanki opery mydlanej z tanim pornosem. Odruchowo się krzywię. – Wiem jak poprawić ci humor. – Klęka przede mną i oblizuje wargi. Jedną ręką odstawia szklankę na blat, drugą wsuwa pod nogawkę moich bokserek. Długie na półtora cala paznokcie przesuwają się po udzie w stronę krocza. Bez słowa zanurzam dłoń w burzy platynowych blond loków i odchylam głowę Luizy do tyłu. Rozumiemy się bez słów, Luiza wstaje, robi dwa kroki w tyłu po czym opada na łóżko, rozrzucając na bok poły szlafroka. Tani pornos, zdecydowanie. Ściągam bokserki i klękam przy łóżku. Ona rozchyla naszprycowane silikonem usta w geście oczekiwania, jej wielkie nadziane silikonem cycki zamiast się naturalnie rozpłaszczyć, kołyszą się na ciele niczym dwa arbuzy na deskach rozklekotanego straganu. Rany, ale mam fatalny gust! – myślę i gdzieś z głębi świadomości słyszę stłumione przekleństwo. Luiza dyszy jak głodna roli aktoreczka, a gdy zaczynam ją posuwać, jęczy tak sztucznie, aż uszy bolą. Chcę szybko skończyć, bo przyjemności w tym tyle, co w jedzeniu dwudniowego donuta. Gdy jestem już po, spod koszuli przypadkiem wypada mi mała czarna przyssawka z podłączonym kabelkiem. Luiza robi wielkie oczy i pyta: – Co to jest? – Morda w kubeł! – wściekam się i niezgrabnie chowam podsłuch pod koszulę. Ona narzuca na siebie szlafrok, wstaje z łóżka i podaje mi drinka. Milczy, ale widzę że coś tam w głowie kalkuluje. Pod tą blond strzechą i warstwą botoxu jest całkiem cwany mózg. – Czasy się zmieniają – mruczę, starając się stłumić zakłopotanie w głosie. Wypijam jednym haustem drinka. Dyszę ciężko przez chwilę. Unoszę rękę i dotykam dłonią policzka Luizy – gest, który może być równie dobrze zapowiedzią tak pieszczoty, jak i przemocy. – Nigdzie dzisiaj wieczorem nie jedź – staram się wymieszać w głosie troskę z groźbą. – Z nikim nie gadaj! Kiwa głową, że zrozumiała. Nikomu na pewno nic nie powie. Na pewno… *** Ucinam sobie dwugodzinną drzemkę w gabinecie, ale nie śpię. Potem dzwonię w parę miejsc dopilnować interesu. Wszyscy pytają o pobyt w areszcie, jakby nie było innych, ciekawszych tematów. W końcu rzucam telefon i zbieram się do wyjścia. Zaraz jednak zawracam i wypalam pół Cohiby, jest jeszcze masa czasu do kolacji z Ojczulkiem. Gdy jestem już w przedsionku, komórka wygrywa melodię z „Ojca chrzestnego” – wiem, koszmarnie głupie. Odbieram: dzwoni Max Danielli – kolacja o terminie, ale pół godziny wcześniej odprawa w dokach. Czyli stało się coś nieprzewidzianego i Rodzinka, zanim zasiądzie przy stole, musi załatwić to i owo pod dachem ustronnego magazynu. Najpierw praca, potem przyjemność.

72

Herbasencja


Tak oto zostało mi niedużo czasu do zabicia. Wołam szofera i wychodzę na zewnątrz. U Ojczulka czerwony nektar poleje się strumieniami, więc choć lubię prowadzić, to po kolacji lepiej nie siadać za kółkiem. Przypominam sobie gliniarzy zatrzymujących mnie za puszki z piwem na siedzeniu i mimowolnie się uśmiecham. Nie oczywiście nie o to chodzi – myślę – po prostu szkoda zatrzymać Merca na jakiejś latarni. Mario pełni funkcję szofera i ochroniarza. Dobrych sześć i pół stopy wzrostu i ponad dwieście pięćdziesiąt funtów żywej wagi. Złamany nos i szczęka jak u buldoga. Zastanawiam się, dlaczego otaczają mnie postacie niemal żywcem wyjęte z Hollywood. Dlaczego ja otoczyłem się takimi postaciami. Czyżbym był aż takim prostakiem? Ja – prostakiem! To nawet zabawne, nieprawdaż? Wsiadamy do samochodu. Nie jedziemy prosto do doków, jest na to za wcześnie. Pojawić się za wcześnie u Ojczulka to jeszcze większe faux pas niż pojawić się za późno – w rozsądnych granicach, rzecz jasna. Wstępuje po drodze do jubilera przy Hillstreet. Odbieram naszyjnik z różowych pereł – tych prawdziwych, rzecz jasna, nie hodowlanych – dla Luizy, na rocznicę ślubu w przyszłym tygodniu. Kawał biżuterii, można by kogoś na tym powiesić. Wrzucam do kieszeni marynarki, trochę się będzie odznaczał, ale to nic, nie jadę przecież na pokaz mody. Klepię jubilera po policzku i oznajmiam z uśmiechem na twarzy, ile mu się zmniejszył dług względem Rodzinki. Facet sprawia wrażenie, jakby miał się zaraz rozpłakać. Odwracam się szybko na pięcie i wracam do samochodu. Jedziemy do doków. Dzielnica portowa to takie jakby miasto w mieście, mające jednak szczyt świetności ćwierć wieku za sobą. Aby dotrzeć na wybrzeże trzeba przejechać przez dwie przecznice zamieszkałe przez Irlandczyków i rudery czarnuchów. Nawet tu Rodzinka ma wszystkich w kieszeni. Irlandczycy i Czarni na pasku Italiano, czyż to nie piękne? Gdzie indziej szukać takiego miejsca, no gdzie? *** Gdy mój Mercedes zajeżdża za plac przy Magazynie nr 6, goryle Ojczulka zamykają przerdzewiałą bramę. Przybyć ostatni, ale na czas – to jest dopiero sztuka. Mario zostaje w samochodzie, zaczyna żuć wykałaczkę, ja wysiadam i poprawiam poły marynarki. Uświadamiam sobie właśnie z lekkim przerażeniem, że zapomniałem goździka w butonierce. Trochę kiepsko, czuję się prawie nagi. Takie są konsekwencje, gdy człowiek ma za dużo rzeczy na głowie. Albo raczej w głowie… Otwarte podwójne drzwi magazynu, wysokie na dobrych piętnaście stóp i pokryte złuszczoną niebieską farbą, zapraszają do środka. Idę ciut przyspieszonym spacerowym krokiem, by zrównać się z ostatnią trójką wchodzących przede mną. Goryle zamykają drzwi, słychać potępieńczy pisk nienaoliwionych zawiasów. Wewnątrz jest dość widno, duże przeszklenia wpuszczają jeszcze sporo przedwieczornego światła, z sufitu zwisa kilkanaście włączonych, mocnych lamp halogenowych. Są wszyscy – cała Rodzinka. Piętnastu bardzo dobrze ustawionych ludzi. Zamieniam parę słów z Alexem, głównym księgowym Ojczulka. Pyta co słychać u Luizy, jak się sprawuje nowa limuzyna, takie tam duperele. Kątem oka wyławiam i liczę „personel pomocniczy”, czyli obstawę Ojczulka. Jest ich sześciu, czterech cyngli, jeden macher od techniki – grzebie coś przy skrzynce w rogu magazynu, pewnie ustrojstwo zagłuszające – i jeden domowy medyk, a przy okazji niezły sadysta. Ten ostatni to prawdziwy fenomen – gość zaopiekuje się troskliwie zakatarzonym wnuczkiem Ojczulka, a godzinę później będzie komuś wyrywał paznokcie. Źle to wszystko wygląda. Czyli dobrze. Max Danielli klepie mnie po plecach i ściska dłoń: – Zasiedziałeś się dziś na komisariacie, ponoć aż pół godziny ci zabrało spakowanie – odsłania pożółkłe zęby w nieszczerym uśmiechu. – Psy robią masę problemów, jak zwykle, z czystej złośliwości – odparowuję, uśmiechając się równie nieszczerze. Potem luzuję kołnierzyk koszuli i przecieram strużkę potu zza ucha. W ogóle, z tymi nieszczerymi uśmiechami to ciekawa sprawa. Ludzie podświadomie bardzo łatwo odróżniają uśmiech szczery od nieszczerego, choć nie wiedzą jak. A tu chodzi o mięśnie wokół oczu, których nie sposób kontrolować. No dobra, wracając do magazynu…

Kwiecień 2014

73


Głośne rozmowy zmieniają się w szmery, gdy z ciemnego kąta podchodzi do nas Ojczulek w towarzystwie Ambrogia. Złośliwie rzecz ujmując, wyglądają trochę jak Flip i Flap, jeden korpulentny, drugi chudy i wysoki jak tyka. Dobrze ubrani Flip i Flap, trzeba oddać hołd lokalnym krawcom. Ojczulek wita się po kolei z członkami Rodzinki, nie ma w tym jakiegoś klucza, zaczyna od najbliżej stojących, jest wylewny, bezpośredni, no po prostu dobry Ojczulek i jego ukochana Rodzinka. Zatrzymuje się trochę dłużej przy Luce Riochettim, potem obraca się w moją stronę. Max Danielli robi krok do tyłu – powoli, bez nerwów. Inni czynią podobnie, tak jakoś naturalnie oddalają się ode mnie, tworząc wokół pierścień. – Antonio! – Ojczulek uśmiecha się od ucha od ucha i podchodzi do mnie z rozpostartymi ramionami. – Już się bałem, że trzeba ci będzie podrzucić lasagne do celi. Cha, cha, cha! Wszyscy wokół śmieją się szczerze. Czy może bardziej rechoczą. Powinienem wyjść z jakąś dowcipną ripostą, ale zamiast tego blednę i znów muszę poluzować ten pieprzony za ciasny kołnierzyk. Pierścień członków Rodzinki wokół znów cofa się o krok. Ojczulek, tymczasem, chwyta moją prawicę i odejmuje mnie czule, tak bardzo przyjacielsko. Słyszę z tyłu ciche kliknięcie noża sprężynowego, sekundę potem wąskie ostrze zagłębia mi się pod łopatkę, na cztery cale w płuco. Ojczulek odskakuje do tyłu i patrzy na mnie melancholijnie, z głębokim wyrzutem. Jak ojciec na syna, który zdradził rodzinę. *** Zastanawiam się, czy powinienem jeszcze paść widowisko twarzą na posadzkę, czy może już teraz urwać tę farsę. W plecach czuję tylko lekkie mrowienie, blokadę osmotyczną założyłem odruchowo. Organizm ludzki to doprawdy wspaniałe narzędzie, jeśli się przeczytało właściwą instrukcję obsługi. Wszyscy wbijają we mnie wzrok z rosnącym zdenerwowaniem. Zastanawiają się, czemu na plecach, w miejscu gdzie wystaje uchwyt noża, nie pojawia się brunatna plama krwi. Czemu tak sobie po prostu stoję i się uśmiecham. Na dodatek – tym razem szczerze. No zdychaj wreszcie! – pewnie wrzeszczą w myślach – no zdychaj! Otwieram kurki z adrenaliną i podkręcam synapsy o trzysta procent. Wciąż wykorzystuję tylko połowę potencjału ludzkiego mózgu, ale faceci wokół mnie nagle stają się aktorami filmu spowolnionego do sześciu klatek na sekundę. Ewentualnie, ja teraz dla nich jestem z filmu przyspieszonego do dziewięćdziesięciu sześciu klatek – teoria względności w praktyce. W dwóch susach doskakuję do Ojczulka i szarpię go za poły dwurzędowej marynarki. Tyle razy już widziałem te urwane guziki, wolno płynące w powietrzu, a jednak wciąż mnie to śmieszy. Potem zanurzam dłoń do wewnętrznej kieszeni – jego kieszeni, oczywiście – i wyciągam pistolet. Pistolecik właściwie, śliczne cacko z rękojeścią inkrustowaną drewnem różanym. Ojczulek ma strasznie zdezorientowaną minę, aż żal patrzeć. Przykładam mu pistolet na środek czoła i naciskam spust. Raz i drugi. Ciało leci do tyłu, ale łapie je za poły koszuli wolną ręką, wykonuję półobrót i ciskam niczym kulę do kręgli. Akurat poleciało w stronę Silvio Marianiego, przy tej różnicy mas truchło Ojczulka zetnie chłopaka z nóg. Ruszam w stronę najbliżej stojącego członka Rodzinki. Akurat jest to Luigi Remo, ukochanych najmłodszy braciszek Ojczulka. Lufa zagłębia się w jego miękkim brzuchu tuż nad linię pępka. Dwa razy strzelam, mankiet mam upaćkany we krwi i czymś tam jeszcze fizjologicznym. Stojący obok Luca Richetti chyba otrząsnął się najszybciej ze wszystkich i sięga do kabury po broń. Prawą dłonią wykonuję poziomy łuk i walę go zamkiem pistoletu w twarz. Szczęka mu pęka, nos chyba też, z mózgiem zapewne nie najlepiej, nawet broń się rozpada, delikatny ten pistolecik Ojczulka. Moja dłoń też pewnie ucierpiała, nienawykła do takich przeciążeń, ale na razie w ogóle tego nie czuję – wszystko co trzeba mam poblokowane. Muszę strasznie głupio wyglądać, biegając tak między ludźmi z nożem w plecach. Trzeba przyznać, że Rodzinka to twarde sztuki, nikt tu w portki nie robi, może tylko ze dwóch bystrzejszych rzuca się do ucieczki. Choć nie ogarniają do końca sytuacji, bardzo chcą mnie ukatrupić.

74

Herbasencja


Mierzy we mnie ze sześć pistoletów, ktoś tam odważnie zasuwa z nożem. Strzelajcie, proszę was bardzo. Trafiajcie nawet, byle nie w mózg i oczy. Będzie śmieszniej. Danny Baccia strzela mi w ramię, a ja drugą ręką wyrywam mu broń i się odwdzięczam. U mnie jest dziura w rękawie, u niego krwawa plama. Gdy zgina się z bólu, wpycham mu lufę spluwy między zęby i celebruję sekundę do naciśnięcia spustu. Tymczasem Max Danielli zachodzi mnie z boku z nożem. No to teraz będzie najlepsze, wyginam nienaturalnie lewą dłoń do tyłu i wyciągam ostrze Ojczulka z pleców. Potem z nonszalancją paruję pchnięcie Luki i rozpruwam mu brzuch od pasa aż po mostek. Znowu ktoś mnie trafia w nogę. A ja nawet nie kuśtykam. Przestaję się bawić w finezję, zabraną bronią strzelam z większej odległości. No, jeszcze tylko wyjątek robię dla Alexa. Miły z niego gość, pytał o Luizę. Jako księgowy nie palił się specjalnie do jatki, teraz klęczy między dwoma martwymi ochroniarzami, skrobie zatrzaśnięte drzwi magazynu jak szczur pragnący uciec z tonącej klatki. – Pytałeś co tam u żony – mruczę pod nosem. – A wiesz, kupiłem jej perły na rocznicę, o takie… – wyciągam jubilerskie cacko z kieszeni, zarzucam mu na szyję i szarpię. Goś tam gruchnęło, naszyjnik się rozpadł, różowe klejnoty rozsypały po zakurzonej posadzce. Można by rzec, że rzuciłem perły między wieprze. Rozglądam się wokół, czy ktoś nie potrzebuje dobicia. Nie, wszyscy tutaj są całkowicie i nieodwołalnie martwi. Wszyscy, bez wyjątku… Zaglądam do tego zakątka umysłu, gdzie leży wciśnięta w kąt osobowość Antonia Braghi. Już nie pyskuje, nie miota się, jest małym kłębkiem obłędu i rozpaczy. – Zaraz ci oddam ciało – mówię mu – Poczujesz przez moment cholerny ból w plecach, nodze, ramieniu… wszędzie. A potem będzie już tylko tunel ze światełkiem na końcu. Z tym, że dla ciebie to będzie czerwone światełko. Miłej drogi do piekła, sukinsynu! *** Powoli otwieram oczy. Muszę rozmasować kark, który zesztywniał od snu w pozycji siedzącej. Wokół mnie cały komisariat. No prawie cały, tego jednego gnojka co donosił Ojczulkowi już trzymają pod kluczem. Patrzą na mnie dziwnie, z mieszanką nadziei i zdumienia. – Załatwione – oznajmiam. Komendant ciężko przełyka ślinę, z jego twarzy nie znika niepewność. Dodaję więc: – Szósty magazyn w dokach. Kto by pomyślał, że drobne nieporozumienie w rodzinie może się przekształcić w taką jatkę… Na ich twarzach pojawiają się iskierki uśmiechu. Z początku małe, nieśmiałe iskierki, potem już właściwe uśmiechy. Radość zwyciężająca niedowierzanie. – My… my wszyscy, całe miasto – głos komendanta drży ze wzruszenia. – Jesteśmy panu bardzo wdzięczni, panie Dowd. Uśmiecham się i ja. – Panie komendancie. Proszę tylko pamiętać, że mnie tu nigdy nie było…

Zastanawiam się, czy powinienem jeszcze paść widowisko twarzą na posadzkę, czy może już teraz urwać tę farsę. 75 Kwiecień 2014


Podaj dalej Eksperyment literacki. Tekst pisało razem jedenaście osób. Każdy dopisywał od pół do półtora strony, po czym przekazywał tekst kolejnej osobie, wydajac jej jednocześnie trzy dowolne dyspozycje odnośnie kierunku, w jakim ma zmierzać opowiadanie. Oto efekty :)

Anaris

- Mamo, mamo! On ruszył ręką! - Kochanie, już chodźmy, zaraz zamykają… - Mamo, ale naprawdę! Sam widziałem! komediowa - konwencja - Chodź, w budce przed muzeum kupię ci cze- użyć słowa „perszeron” koladowego loda. Albo jednego z tych wielkich lizaków, co ty na to? - w opowiadaniu musi się znaleźć wiking - No dobra… Chłopiec zniknął, sprzątaczki uwinęły się szybko, marząc o kolacji, a stróż przeszedł raz (dla świętego spokoju) i spoczął przed niewielkim telewizorkiem w stróżówce. Światła zostały wygaszone – została tylko jedna żarówka dająca żółtawe światło. Na jednej z wystaw coś mocno odchrząknęło, potem splunęło i usiadło ciężko. - „Ruszył ręką, ruszył ręką” – przedrzeźniał chłopca Dallak, wódz wikingów foliowych wód muzeum Archeologiczno-Historycznego w Saint-Etienne. – Spróbuj stać przez dwanaście godzin bez ruchu, gówniarzu, to zobaczymy, czy nie poruszysz ręką, nogą, a bo i nawet tym swoim małym ptaszkiem! - Zazdrościsz mu, bo sam masz tylko plastikowy – odezwał się Yngvar z drugiego końca, rozprostowując nogi. Eksponaty powoli zaczynały się ożywiać, stękać cicho (lub trochę głośniej), odkładać ciężkie sprzęty i przygotowywać się do odpoczynku. Piękne były te chwile, kiedy za zwiedzającymi zamykały się drzwi, a ostatni pracownicy muzeum kierowali się do domów. - To nie jest plastik – oburzył się Dallak. – To wysokiej klasy glina, która – możesz być tego pewien – nie przeszkadza mi w żaden sposób w sprawianiu przyjemności moim kobietom. Bodvildo, nie zaprzeczysz chyba? Bodvilda uniosła jednak ręce na znak, że nie chce mieć z tym sporem nic wspólnego. - Ja to się nie nadaję do takiego życia – westchnął ni z gruchy, ni z pietruchy Saemund, rozkładając się na miękkiej skórze. – Ja to bym chciał dosiąść wielkiego, pięknego perszerona i pocwałować nim w świat. Ja się tu zupełnie tracę. Zostałem stworzony, by osiągnąć o wiele więcej. Yngvar miał dziś wisielczy humor, niszczył złudzenia wszystkim dookoła. Odchrząknął i nie bez ironii rzekł: - Jesteś tylko eksponatem, w dodatku słabo zrobionym, dlatego trzymają cię z tyłu wystawy. Nie ma dla ciebie miejsca w tym świecie. - Ciiiiii... - Bodvilda przyłożyła palec do ust. Spójrzcie! Simon wpuszcza kogoś do budynku. Może to ta dziewczyna z jego ostatniej nocnej zmiany!? Wyglądało, - Musi się zadziać jakaś mrożąca krew że się wtedy zdrowo pokłócili. Wychodziła zaczerwieniona jak ognisko na spodzie, machała rękami, w żyłach akcja tupała... I coś jej się takiego działo... coś jej się... - Musi się pojawić słowo „passiflora“ Przez przeszkloną ścianę stróżówki widać było, jak strażnik wstał z fotela, pochylony oparł się - Musi się pojawić bohater spoza grupy rękami o blat, a wzrok utkwił w obrazy z kamer wikingów monitorujących schody i korytarze.

hookah

76

Herbasencja


- Wykrztusisz w końcu to „coś“? – Yngvar wydawał się wyraźnie poirytowany wahaniem Bodvildy. - Nie wiem... nie jestem pewna... proporzec Franków z sąsiedniej ekspozycji poruszał się od klimatyzacji i przysłaniał mi co jakiś czas stróżówkę – Bodvilda próbowała się usprawiedliwić. O... popatrzcie! W stróżówce, za pochylonym nad ekranami Simonem, stała dziewczyna. Wyglądało, jakby strażnik nie zauważył jej wejścia, nie usłyszał szmeru otwieranych i zamykanych drzwi, nie wyczuł jej obecności, jej oddechu na karku. - Co z nim? Uszy mu odrąbali? Zasnął? - Dallak wstał i z narastającym zdziwieniem przyglądał się scenie w stróżówce. Pozostali wikingowie podeszli do Dallaka stojącego za burtą ekspozycyjnego knorra. Nawet stary, jednonogi Sigurd podniósł kostur i pokuśtykał w ich kierunku. Oczy wszystkich skierowane były na szklaną ścianę stróżówki, w której dwie nieruchome postacie: strażnik wpatrzony w ekrany i stojąca tuż za nim dziewczyna, zdawały się odgrywać role muzealnych eksponatów. - To przecież jest... to przecież... - odwrócili się i spojrzeli na Sigurda. Wyglądał, jakby właśnie połykał ostre kawałeczki swojego ceramicznego języka, który rozpadł się z niewiadomych powodów. - To jest H.e.l.i.a – wydukał stary i zgiął się wpół za burtą knorra, opierając się dwoma rękami o kostur. Przysiedli przy nim, a strach malował na ich twarzach wzory podobne do tych na szybach okiennych podczas mrozu. - Jak się wydostała z Niflheimu? - przerwała ciszę Bodvilda. - To sprawka Lokiego. W końcu to jego córka. Zawsze kombinował, by mogła opuszczać Mgielną Krainę. Zapewne jakoś przekonał Odyna. Ponoć częstował go wywarem z jakiejś rośliny, która sprawiała, że Odyn stawał się dziwnie przychylny pomysłom Lokiego. Pasiora... Passilora...Passiflora! - Sigurd starał się przypomnieć sobie jej nazwę. - Frigg od dawna to niepokoiło, lecz Loki miał tajemniczo znaczący wpływ na jej męża. Gdy Sigurd opowiadał o Lokim i Odynie, Dallak wychylił się zza burty okrętu i spojrzał w kierunku stróżówki. Zobaczył to, czego Bodvilda nie zdążyła lub nie chciała przedtem powiedzieć i co zapewne dostrzegł także Sigurd: skóra na głowie dziewczyny ze stróżówki, z boku i z tyłu, jakby pulsowała - regularnie znikała i pojawiała się, a w momentach znikania widać było bladożółte kości czaszki. Z początku nie zauważył strażnika. Zamarł jednak, gdy skierował wzrok na ekrany monitoringu. Były zalane czerwienią, zaś przed nimi leżało ciało strażnika, przerzucone przez skraj pulpitu. Od czubka głowy do pasa... rozłupane na dwoje.

Tjereszkowa

Dallak zamarł, ale tylko na półtora sekundy. Tyle potrzebowały jego ceraminczne nadnercza, żeby wyprodukować dostateczną dawkę adrenaliny. - aby pozostawić postać Helii - Hannibal ad portas! - Jego głos zabrzmiał tak - aby wyjść z akcją poza muzeum strasznie, że nawet Yngvar nie śmiał wytknąć mu kradzieży hasła z obcej ekspozycji. Teraz wszyscy - sprawić, by powróciła do akcji‘ postać stali z nosami przyklejonymi do szklanej ściany ich chłopca z początku pierwszej części. gabloty. Patrzyli zahipnotyzowani na Helię, która w upojeniu wdychała zapach krwi. Potem ucałowała obie części rozłupanej czaszki strażnika i ruszyła w kierunku najbliższej ekspozycji. Stojący za szybą Słowianie połabscy rozbiegli się bezładnie w panice. Władczyni Mgielnej Krainy podeszła do gabloty, patrzyła, jakby czegoś szukając. - Na Odyna, pewnie nas szuka! - wykrzyknęła Bodvilda. - Uciekajmy! Ale gdzie?! - Zaczęła kręcić się wokół, patrząc na otaczające ich szyby. - To szklana pułapka! Helia minęła kolejną wystawę, nieubłaganie zbliżając się do Wikingów. - Ha! Wiedziałem, że zostałem stworzony do wyższych celów! - wykrzyknął w nagłym przebłysku Saemund i rzucił się do tylnej szyby gabloty.

Kwiecień 2014

77


- Jesteś tylko eksponatem, bla bla, słabo zrobionym, bla bla, trzymają cię z tyłu, bla bla. wykrzykiwał odgarniając foliowe wody. - Tak! Stoję z tyłu! I dlatego wiem, że w miejscu, gdzie tafla łączy się z podłogą jest dziura! Ta niezdara Edit, co sprząta w dni parzyste, przyrąbała w nią kiedyś mopem. Zrobiła dziurę i przystawiła fikus, żeby nikt nie zauważył. Od środka zasłania ją foliowa fala – wycedził triumfalnie, odsłaniając wyrwę. - No to dajemy nogę! - szepnął Sigurd, spuszczając swoją jedyną kończynę przez otwór. - Co teraz? - zapytał Yngvar, kiedy ostatnia para ceramicznych nóżek klapnęła na podłogę. W stróżówce jest przycisk alarmu, wdrapię się na krzesło i włączę go. Potem poczekamy przy drzwiach, aż wbiegnie ochrona. Wymkniemy się na korytarz, a później... zobaczymy. - Dallak wydawał się wiedzieć co mówi. Na dźwięk alarmu Helia znieruchomiała. Uciekinierzy patrzyli przez parę chwil, jak toczy dookoła nienawistnym wzrokiem. Wreszcie do sali wpadła grupa interwencyjna firmy ochroniarskiej „Grandes Brutes”. Wikingowie ruszyli biegiem, a strach dodał im skrzydeł i nawet Sigurd trzymał się w czołówce. - Tam są schody! - Pokonanie szesnastu stopni, dzielących ich od głównego wyjścia z budynku, nie było łatwą sprawą dla figurek, nawet jeśli były zrobione z glinki najlepszej jakości. Na szczęście dla nich, ochroniarze zostawili otwarty wiatrołap. Przeciśnięcie się przez kratę nie stanowiło żadnego problemu. Świeże powietrze oszołomiło ich i staliby tak pewnie długo, gdyby w pobliżu nie rozległ się znajomy głos: - Mamo, proszę, kup mi jeszcze jednego! - Siedzący na ławeczce malec patrzył błagalnie. - Nie kochanie, zjadłeś już dwa lizaki i loda, rozboli Cię brzuch. Idziemy do domu. - Ale jutro też przyjdziemy do muzeum? Muszę sprawdzić, czy ten Wiking naprawdę się ruszał. Dallak popatrzył na towarzyszy, następnie na otwarty plecak chłopca. Zrozumieli się bez słów.

Nathien

- Zabieraj nogę z mojego cycka?! - syknęła Bodvilda, gdy Dallak wpadł na nią z impetem. Zapewne załapanie się na „darmową podwózkę” - Nikogo nie zabijaj było dobrym pomysłem, jednak mało komfortowym. - Przenieś akcję do domu chłopca Wytrzęsło ich porządnie i poprzerzucało... Ustanie na nogach było niemożliwe, przez co Wikingowie wpada- Dołóż scenę erotyczną li na siebie co chwilę, miotało nimi po całym plecaku i dosłownie cud jakiś uchronił ich przed rozbiciem. Podróż zakończyła się niespodziewanym plaśnięciem. Wikingowie wzbli się w powietrze, by w ułamku sekundy wylądować jako bezładna plątanina rąk i nóg. Zmroził ich strach, gdy suwak zaczął się przesuwać. I co teraz? Co z nami będzie? Przemykało przez ich gliniane umysły. - Piotruś! Kolacja! - z oddali dobiegł głos kobiety. - Już idę, mamo! - krzyknął chłopczyk i porzucił plecak. Jego kroki stopniowo cichły. Saemund otarł pot z czoła. - Blisko było – westchnął. - Dobra, panowie... i pani – dodał po znaczącym chrząknięciu swojej kobiety – musimy się stąd wydostać. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że lepiej będzie, jeśli nas nie znajdzie... - zawiesił dramatycznie głos, by po chwili wytłumaczyć kompanom, jaki ma plan. Wikingowie jeden po drugim wspinali się na barki wodza i wyskakiwali z plecaka. A potem wystarczyło już tylko wyciągnąć Dallaka za ręce. Teraz trzeba było jedynie wydostać się z domu, by móc kontynuować ucieczkę przed Helią. Nie ulegało wątpliwości, że lada moment wpadnie na ich trop.

78

Herbasencja


Na dłuższy czas skryli się na dolnej półce regału – za grami planszowymi znalazło się akurat tyle miejsca, ile potrzebowali. Z ukrycia obserwowali, jak w pokoju zapala się, to gaśnie światło, gdy Piotruś wchodził po piżamkę i następnie szedł się myć. Potem musieli wysłuchać bajeczki, którą czytała mu mama i dopiero gdy na dobre zgasło światło i chłopczyk westchnął przeciągle, odważyli się wyjść. Na szczęście drzwi były uchylone i bez przeszkód mogli wygramolić się na korytarz. Przemknęli cichcem wzdłuż korytarza, natrafiając na swojej drodze na ścianę. Tuż obok były uchylone drzwi, zza których dobiegały skrzypy, westchnienia i pojękiwania. - Dobra, chłopaki, zmywamy się stąd – zarządziła Bodvilda, zawracając i mając cichą nadzieję, że tym razem trafią do wyjścia. Przeczuwała, że czeka ich pokonanie schodów, przynajmniej tak jej się wydawało z podrzutów plecaka w czasie podróży. - Daj chwile popatrzeć – sapnął Sigurd, skradając się w stronę drzwi. - Mmm... Niezła ta kobitka. Nawet nie sądziłem, że pod ubraniem może skrywać tak dorodny cyc – westchnął z rozmarzeniem, podpatrując jak dzielna amazonka wygina się z rozkoszy. - A wy tylko o jednym! Ale już mi stąd, zbieramy się zanim dopadnie nas Helia – ryknęła mu do ucha gliniana baba, przywołując do porządku całą ekipę.

Jargos

Chłodny podmuch powietrza niespodziewanie przeszył ich gliniane ciała. Stanęli w oka mgnieniu na ułamek sekundy przed plaskiem bosych stóp na ceramicznych płytkach - wyprowadź bohaterów na zewnątrz przedpokoju. Bodvilda zamknęła oczy i żałowała, że ulepi- wprowadź do akcji jakieś zwierzę ono z niej karlicę zamiast zrobić płytkę ceramiczną, którą teraz byłaby z największą przyjemnością. Z niespodziewa- znajdź nową lokację nie otwartych drzwi wyszedł bosy mężczyzna i o mało nie rozdeptał leżącego na wznak Sigurda. - Czy ty nauczysz go wreszcie sprzątać po sobie? – głośno odezwał się mężczyzna. Bodvilda z ulgą otworzyła oczy. To jednak nie Helia tylko przeciąg wywołany otwieraniem drzwi. Mężczyzna pozbierał co do jednego karły zastygłe w bezruchu, otworzył drzwi do pokoju syna i wrzucił całe towarzystwo pod łóżko. Minęła, krótka chwila nim każdy z Wikingów pozbierał się do kupy. Usiedli na podłodze w zupełnych ciemnościach. Żadne się nie odzywało. Siedzieli tak dłuższą chwilę. Ciszę przerwał głośny szmer pod drugim końcem łóżka. Dwoje bladożółtych ślepiów łypało na nich złowrogo znad wpółotwartego, owłosionego i wypełnionego ostrymi zębiskami pyska. Olbrzymi szczur jednym susem przyskoczył do skulonych obok rannych pantofli karzełków. Porwał Sigurda i przysiadłszy na zadzie wbił zębiska w głowę starca. Bodvilda nie wytrzymała i wrzasnęła z całych sił. Szczur porzucił bezgłowego już Sigurda i wbił zębiska w brzuch karlicy. Wszyscy gliniani wojownicy rzucili się na ratunek Bodvildzie. Napastnik wyskoczył spod łóżka wlokąc w pysku wrzeszczącą Bodvildę i zatrzymał się na środku okrągłego dywaniku przed łóżkiem. Krzyk przerażonego dziecka sprawił, że do pokoju wbiegli rodzice. Ojciec widząc wstrętnego szczura przed łóżkiem syna, chwycił stojącą na półce drewniana figurkę czarodzieja Gandalfa i zdzielił nią szczura prosto w łeb. Zwierz znieruchomiał. Mężczyzna zadawał kolejne ciosy, aż drewniany czarodziej pękł na dwie części. Krwawa, włochata miazga leżała na dywaniku otoczona figurkami Wikingów i szczątkami połamanego czarodzieja. Matka tuliła do piersi płaczącego chłopca i patrząc na zabitego szczura powiedziała do męża. - Zabierz to wszystko, z całym dywanikiem i wyrzuć na śmietnik. Wynieś to prędko, żeby tego nie widział, bardzo się przestraszył. Mężczyzna zawinął całe pobojowisko w pokrwawiony dywanik i wyniósł z pokoju. W mroku nie zauważył jak zbrukane szczurzą posoką, ze zmiażdżonymi nogami ciało konającej Bodvildy wysunęło się ze zrolowanego dywanu i upadło bezgłośnie na podłogę. Bodvilda przeturlała się pod łóżko. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl – Nie chce umierać na śmietniku! Nie na śmietniku.Ostatkiem sił dowlokła się do martwej figurki Sigurda i zamknęła oczy.

Kwiecień 2014

79


Mężczyzna trzymając pod pachą zrolowany dywan, wolną ręką otworzył metalowy kubeł na śmieci i wrzucił do środka ocalałe karzełki, truchło szczura i połamanego Gandalfa. Sam dywanik złożył w ćwiartkę i wrzucił do kubła obok, następnie opuścił pokrywy, zamknął na kłódkę boks śmietnika i wrócił do domu. Chłopiec już się uspokoił, matka śpiewała mu kołysanki, ojciec uchylił okno, żeby wywietrzyć pokój i usiadł na drugim brzegu łóżka. Na chodniku pod oknem zatrzymał się bezdomny i wsłuchał w ledwie słyszalne słowa kołysanki. Był sobie król Był sobie paź i była też królewna żyli wśród róż nie znali burz rzecz najzupełniej pewna Kochał ją król kochał ją paź kochali ją oboje i ona ich kochała też kochali się we troje… Słowa kołysanki były ostatnimi jakie słyszała Bodvilda. Nie żyła już, kiedy wygryzioną przez szczura dziurą, pod łóżko weszła mała mysz. Roztkliwiony piosenką bezdomny otarł łzę i wspominając własne dzieciństwo ruszył dalej pchając przed sobą wózek z dobytkiem. Mysz cichutko zaczęła zjadać słodkawą od szczurzej krwi Bodvildę. Nad ucztującą myszą, w czystej, dobrej pościeli zasypiał chłopiec, wsłuchany ostatkiem świadomości w słowa kołysanki. …króla zjadł pies pazia zjadł kot królewnę myszka zjadła...

Jakub

Dallak nie mógł powstrzymać się i rzucał przekleństwami. Jako prawdziwy Wiking nie mógł okazać żalu za utraconą żoną, ale wściekłość to co innego – ją Wikingowie - wprowadź nowego bohatera mają we krwi. Walił w ścianę kontenera i krzyczał: - niech kukiełki zbudują łódź - Wy mordercy! Jeszcze pożałujecie! Bodvildo, pomszczę cię! - Uspoguj zie, zpadź nie moge! – wybełkotał nieznany głos. i gdzieś popłyną Dwaj pozostali Wikingowie podbiegli w stronę, z któr- ściągnij im na głowę Helię ej dobiegały dźwięki i obezwładnili spitą niemal do granic możliwości bezdomną żywą figurkę. (czy jak toto się zwie) - Kim jesteś i co tu robisz? – zapytał Yngvar z typową dla siebie nutą sceptycyzmu. – Co, żona cię z domu wywaliła za chlanie? - Panieee, pijem, bo lubiem. Kobiety som gufno warde, nikty szadnej nie miaem. Tu to je wolnoźdź, życie, raj! – mówił, starając się składać słowa w zdanie tak, by go zrozumieli. – Jestem Ragnar, syn Thorgalda. Wyprodukowano w Norwegii! Pamiontka z wakacji, psia mać. Francuzi, żabojady, banda chuja gadajonca jakby rzygali, nic tylko siem zchladź! A zafrze wino na dnie wew flaszkach zostawiom, burszuje! Nareździe normalni ludzie, ha, glyniane Wikingi! Moje chopy! - Dobra, dobra, dość tych czułości! – wtrącił Dallak nieco uspokoiwszy się. – Jak stąd wyjść? - Dołem, tfarcielu! Dziura je na ścieki. Taki francuski bajer! - Prowadź! – Dallak rozkazał, a Ragnar wstał, potykając się dwukrotnie o ogryzki jabłek i skórki bananów. W końcu dotarli do otworu i wyszli na zewnątrz. Wychodzący jako pierwszy Yngvar

80

Herbasencja


niemal wpadł do studzienki ściekowej znajdującej się pod śmietnikiem. Krzyknął z przerażenia. Na szczęście Saemund zdążył go chwycić, a Ragnar wybuchł śmiechem. - To byś se Wikingu popływał! - Popływał? – zareagował Saemund. – To jest myśl! Ha, co byście beze mnie zrobili. Pomóżcie mi, zbudujemy łódź! Wyruszymy na wyprawę, jak prawdziwi Wikingowie! Szybko zebrali gałęzie, które udało im się znaleźć w pobliżu. Po godzinie pracy łódź wprawdzie bardziej przypominała tratwę niż żaglowiec, w którym mieszkali w muzeum, ale okazało się to zbawienne. W innym przypadku nie byliby w stanie umieścić go między kratkami studzienki. Ragnar zdążył nieco wytrzeźwieć i sam zabrał się do pracy. Przyniósł z wysiłkiem wielką jak na gabaryty figurek szpulkę nici, którą wykorzystali do opuszczenia tratwy w dół. Następnie przywiązali ją do studzienki i zeszli po niej na dół. Jako ostatni miał schodzić Dallak. Zagadał do Ragnara: - Może pójdziesz z nami? Jako Norweg masz w sobie krew Wikingów! - Panieee, tu mój dom je. Ale w sumie… Mam dość tych ślimatrzych smakoszy. Co mi tam, bendem Wikingiem! – Ragnar wykrzyknął i zszedł na dół razem z nowopoznanymi kompanami. - Chyba mi odbiło. – podsumował Dallak i zszedł za bezdomnym. Gdy znaleźli się na dole bezzwłocznie umieścili łódź na wodzie i po kolei zaczęli na nią wchodzić. Nagle jednak tuż po tym, gdy odbili od brzegu, poczuli, że woda zaczyna dziwnie falować. Pierwszy w sytuacji zorientował Ragnar, odwracając się w stronę centrum miasta. - Łodynie! Jaka gruba, bszytka i wielka baba! - Helia… - szepnął Dallak przerażony. Pozostali Wikingowie zbledli jak ściana na dźwięk tego imienia.

Hanzo

Potworzyca stała na szeroko rozstawionych nogach, blokując potężną sylwetką cały kanał. Obnażyła rząd ostrych kłów i dobyła zza pasa topór, na którego ostrzu ciągle błyszczała - Wyjaśnij, jak Helia pojawiła się krew strażnika. „Nie przepłyniecie” – dało się wyczytać w ściekach. z pałających mordem ślepi. Tratwa nabierała prędkości, nurt kierował biedne figurki wprost w zasięg siekiery Helii. - Uczyń z Ragnara bohatera. - Cała wstecz! – wrzasnął Saemund. - Nie uśmiercaj Helii! Dallak i reszta poczęli młócić wodę gołymi rękami, żałując, że przed wodowaniem zapomnieli o czymkolwiek, co mogłoby posłużyć za wiosła. Były to daremne wysiłki, bo prąd znosił ich zbyt szybko, lecz bezdenna panika przesłoniła Wikingom racjonalne myślenie. Tylko Ragnar stał nieruchomo, analizując szanse i kołysząc przy tym głową. - Babsko s tszema łbami, a teeeera tyko dwoma – szeptał, mrużąc na przemian oczy i kalkulując coś zawzięcie. Wreszcie podrapał się za uchem, wysmarkał nos za burtę, zatarł ręce i wyjął zza pazuchy flaszkę. Obraz ciągle dwoił się i troił przed oczami, więc pociągnął zdrowo z butelki i dopiero wtedy wycelował. Wikingowie naraz przestali wiosłować i patrzyli z rozdziawionymi ustami na desperacką próbę Ragnara, a Helia potrząsała toporem i wydawała z siebie niemożliwe do zinterpretowania dźwięki – coś między rykiem lwa, a wyciem syreny strażackiej. Ragnar wziął zamach i w tym samym momencie potknął się o własne nogi. Butelka poszybowała w górę, kręcąc się wokół własnej osi. Figurki wstrzymały oddech… …a Helia wypuściła gigantyczną siekierę z dłoni i nie odrywając wzroku od flaszki, skoczyła w przód niczym atakujący lampart. - Nuuuuueeeeee… - rozniosło się, wzmocnione echem kanałów zawodzenie. Wikingowie patrzyli na przesuwający się ponad ich głowami, potężny kształt, nie mogąc się nadziwić, w jaki sposób Helia ze zwykłej figurki stała się olbrzymem. Walnęła w wodę, już za tratwą, na co figurki wypuściły wreszcie oddech z płuc i zabrały się ze zdwojoną siłą do wiosłowania, tym razem zgodnie ze ściekowym nurtem. Przemknęli obok porzuconej siekiery z szybkością, jakiej nie

Kwiecień 2014

81


powstydziłaby się najnowsza motorówka. Zagrożenie zostało w tyle, ale usłyszeli jeszcze zawodzący jęk, pełen gniewu, który uświadomił im, że Helii nie udało się uratować butelki… …i jest jeszcze bardziej wściekła. - Goni nas? Nic nie słychać… - Ragnar! - No? - O co chodziło w tą flaszką? Dlaczego Helia się na nią rzuciła? - Niee… em. Zapanowała krótka cisza, przerywana jedynie dźwiękiem sunącej po wodzie tratwy. - Helia szukała czegoś w ściekach i to bynajmniej nie nas – powiedział Dallak, marszcząc czoło. – Zdaje się, że chodziło o jakąś butelkę, ale co ona knuje? - Śmierdzi mi to na kilometr, ale cieszmy się, że żyjemy – odparł Saemund, ocierając pot z glinianych policzków. W tej samej chwili usłyszeli zza pleców potężny chlupot… Zaraz za nim rozległ się ryk Helii. Żadnemu z Wikingów nie trzeba było mówić, że pora przyspieszyć jeszcze bardziej, pomógł nawet zataczający się niebezpiecznie po pokładzie Ragnar. Mimo potężnych wysiłków, Helia zbliżała się z sekundy na sekundę, rycząc przy tym coraz wścieklej.

Helena Chaos

Piekielny rumor odbijał się od ścian i otaczał uciekinierów z każdej strony, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Prawie… - Wyjaśnij, jakiej to magicznej butelki - Co to? Słyszycie? – Dallak jako pierwszy zwrócił uwagę szuka Helia. na coraz bardziej przebijający się przez echo ryków szum. Zamarli. Szum zdecydowanie słyszeli przed sobą. Do - Przenieś pościg w jakąś bardziej tego nabierali coraz większej pewności, że część kanału gotycką scenerią (cmentarz albo coś, przed nimi emanuje jakąś dziwną, granatową poświatą. - Czujecie to? Płyniemy szybciej – zauważył Sealiczę na kreatywność xd). mund. – To wodospad! - Nie zabijaj Helii! Kilka sekund później, z głośnym krzykiem runęli w dół, a za nimi rozpędzona Helia. Huk, hałas, chaos... A potem już tylko szum spadającej wody. Dryfujący na kawałku tratwy Yngvar ocknął się i odruchowo wykrztusił z płuc śmierdzącą wodę. Rozejrzał się ze zdumieniem, po czym znów zamarł, kiedy dostrzegł przepływającą tuż obok, ogłuszoną Helię. Zanim jednak wpadł w panikę, usłyszał dobiegający gdzieś z niedaleka szept. - Ej… Tutaj… Bez problemu zlokalizował Saemunda, machającego do niego z jakiejś bardziej stabilnej, aczkolwiek świecącej na niebiesko belki. Obok siedzieli pozostali towarzysze. Yngwar, najostrożniej jak potrafił, podpłynął do przyczółka i z wielkim trudem doczołgał się do reszty. Klapnął na plecy i wodził wzrokiem na tyle, na ile nie wymagało to angażowania żadnych dodatkowych mięśni. Nie wyglądało na to, żeby nadal byli w kanałach. Co prawda nie widział nieba, ale żadnego sklepienia też nie. Za to całą przestrzeń oświetlała granatowa poświata, bijąca od wielkich, poszarpanych brył, wystających gęsto z czarnej wody. Wiking wytężył wzrok. - Drakkary – szepnął ze zdumieniem. - Całe mnóstwo drakkarów. - Ale wszystkie zniszczone – podsumował bardziej przytomny Dallak. – Martwe. Trafiliśmy na jakieś cmentarzysko. Yngwar podparł się na łokciach. Jego wzrok, przyzwyczajony już do dziwacznego światła, wyławiał coraz więcej szczegółów. Łodzie faktycznie prezentowały się przerażająco. Niczym widma, z poszarpanymi żaglami, połamanymi wiosłami, dziurawymi burtami. Nieruchome. Tylko w czarnej wodzie coś cały czas falowało, odbijając niepewnie niebieski blask. Butelki. Tysiące butelek.

82

Herbasencja


Lekko zataczający się Ragnar również dostrzegł to ciekawe zjawisko. Podszedł do brzegu belki, o który obijało się kilka sztuk. Podniósł jedną, przypatrzył się i wrzucił z powrotem do wody. Potem zrobił tak samo z drugą i trzecią. Czwartej przypatrywał się chwilę dłużej. - Ta jes chba moja – rzekł, wyciągając korek i zanim jego towarzysze zdążyli zaprotestować, pociągnął duży łyk. Błysnęło, świsnęło, chlupnęło, a kiedy tylko kolorowe plamki zniknęły Wikingom sprzed oczu, ze zdumieniem ujrzeli Ragnara stojącego po pas w wodzie. Rozmiarami dorównywał Helii i zdecydowanie nie był już figurką.

Mała Wiedźma

- O jeszu kolczasty - sapnął Ragnar, zdziwiony niemniej niż Wikingowie. Spojrzał na swoje ręce, brudne, tym razem bez jednej nawet blizny. Były idealne i silne, - Wprowadź nową postać jakby alkohol, spożywany w nadmiernych ilościach nie - Pisz w konwencji horroru zmienił ich nigdy. Jak gdyby zawsze takie były. Ragnar wytrzeźwiał w jednej sekundzie, spoglądając - Nawiąż w jakiś sposób do Ginnungagap jeszcze raz na butelkę. Buteleczkę właściwie, gdzie małymi literkami widniał napis „Ginnungagapveig“. Jego nadal zamroczony mózg próbował ze wszystkich sił przypomnieć sobie, skąd znał nazwę tego piekielnego napoju. Jak? Mocno bijące serce przyspieszyło jeszcze bardziej, kiedy koło jego ucha przeleciało coś małego. Rozcięte ucho zaczęło krwawić. To było coś nowego. Życie, krew, ludzki wzrost. Adrenalina i hormony uświadomiły mu nagle, jak bardzo był kruchy, jak mało potrafił. Jak mało znaczył. Zielona faeria przeleciała mu nad głową. I odgryzła kawałek ucha. Krzyknął i przewrócił się do ścieku, pijąc trującą wodę. Nie zwracał zupełnie uwagi na Helię, którą mógł wywołać swoim krzykiem, bo ból był czymś zupełnie dla niego nowym. Nie potrafił się skupić, przerażony, bo wokół niego zebrało się więcej dziwnych stworów, błyskawicznie pożywiających się jego nowym ciałem. Wyszarpywane kawałki zakrwawionej skóry Wikinga lądowały w ścieku, krew zabarwiała brudną wodę na jeszcze brudniejszy odcień, metaliczny zapach niósł się po kanale, dodając kolejne aromaty do odorów już istniejących. - Nieeeeee! Ja nie chcę! Zróbcie to! - wrzeszczał jak opętany, ale przerażone niegdysiejsze figurki odpływały ile sił w ich małych wiosłach, byle dalej od dziwnego zjawiska, niebezpieczeństwa, które przerastało ich samych. Ragnar zaś został sam, czując, jak małe ząbki wbijają mu się w jelita, wyrywają kawałki wątroby, dobierają się do odsłanianych coraz szybciej kości. Błoga utrata świadomości odcięła go od cierpienia i gorzkiej, ostatniej refleksji, że był sam i szczeznąć też miał sam. Filigranowa, porcelanowa kobieta bez nóg obiła się o butelkę z zielonym, lepkim płynem, który, dziwnym zrządzeniem losu, osadził się na jej białej niegdyś sukience. A przecież mogło być tak pięknie... Rozmarzyła się na chwilę wracając myślami do nie tak odległej przecież przeszłości. Nie da- Przybliż przeszłość porcelanowej panny lej jak wczoraj April Plethien była częścią stojącej w biurze prezesa fabryki czekolady makiety polo-. Pisz w konwencji romansu wojskowego szpitala w Wietnamie. Niby - Rekwizytem, który musi się pojawić jest czekolada wego, tylko zwykła pielęgniareczka, w białym kitelku i z torbą pełną opatrunków, ale przecież dla żołnierzy urastała do roli anioła. No i, tuż obok zawsze był Alvaro Romualdo Ricardo Dos Santos Perreira Flamenco Belo Horizonte Suarez, piekielnie przystojny lekarz, z pochodzenia Kolumbijczyk. Już sam jego widok powodował, że jej ceramiczne serduszko biło niczym dźwięczny Dzwoneczek z Nibylandii, a kiedy uśmiechał się spod wąsa i mówił do niej „Miseri-

bury_wilk

Kwiecień 2014

83


cordia Coño“, wręcz uginały się jej kolana. Nie wiedziała, czy to coś oznacza, ale w jego ustach brzmiało tak męsko, tak pociągająco, że gotowa by była na jedno jego skinienie zrzucić biały uniform i oddać się jego woli. Albo chuci. Albo woli i chuci. Gdyby tylko chciał, poszłaby za nim aż na koniec świata, aż do Kolumbii, czy innej Wenezueli, ba, może nawet do Wrocławia by pojechała Polskim Busem... Ale on nie chciał. To znaczy czasem chciał, a jak chciał, to i brał, ale kiedy tylko zaczynała mieć nadzieję, że już na zawsze będą razem, że będzie tą jedyną, tą wyśnioną księżniczką, słoneczkiem, kwiatuszkiem i brzoskwinką, zawsze pojawiała się przeklęta Torborg Annali Ericssen... Torborg Annali Ericssen... To przez tą cholerną blondynę tak nienawidziła wszystkiego, co skandynawskie. Najchętniej wyrwałaby jej te platynowe kudły... Pieprzona córka drwala i hokeistki... Ponoć któregoś ranka kiedy wypasała renifery, porwało ją tornado i wyrzuciło tysiące kilometrów od domu, w bagno, na skraju dżungli, tuż pod główną kwaterą Wietkongu. Małe, żółte, porcelanowe figurki dorwały ją niemal natychmiast, robiły jej takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd, torturowały... I tak mogłoby zostać, ale nie... Zjawił się amerykański helikopter i jakiś durny Rambo, co to nie potrafił się oprzeć i uratował żmiję. A ona mu się odwdzięczyła zakładając w plutonie związek feministek... Następnej nocy cały pluton przestał istnieć, powiesili się wszyscy, co do jednego, a dowódca, to nawet powiesił się dwa razy. A ona została. Tułała się potem od garnizonu, do garnizonu, z trudem zbierała na miseczkę ryżu czy nowe stringi, aż w końcu trafiła do polowego szpitala, gdzie zakochał się w niej na zabój nie kto inny, jak Alvaro Romualdo Ricardo Dos Santos Perreira Flamenco Belo Horizonte Suarez. Torborg potrafiła to wykorzystać i biedna April już na zawsze miała pozostać w jej cieniu. Na zawsze? O nie, nie na zawsze... Amerykańskie pielęgniarki ze szpitali wojskowych, choćby i te porcelanowe, nigdy nie dadzą sobie dmuchać w kaszę. April poprzysięgła zemstę. Straszliwą zemstę, która dosięgnie nie tylko tą jasnowłosą sukę, ale wszystko, co skandynawskie. Popamięta ją i Ikea, i Nokia, i Volvo, i Legoland, i fiordy nawet. Ba, nawet wikingowie! W porcelanowej laleczce obudziła się bogini zniszczenia, a akcja niespodziewanie przyspieszyła. W nocy April przebrana za ninję wkradła się do namiotu Torborg i zafarbowała ją na kolor oberżyny. A potem ją oberżnęła... Znaczy oberżnęła jej głowę. Rankiem, Alvaro Romualdo Ricardo Dos Santos Perreira Flamenco Belo Horizonte Suarez znalazł tą głowę w swoim łóżku, ale nim zdążył wezwać żandarmerię, stanął oko w oko z rozwścieczoną pielęgniarką. - Już nie będziesz mnie z nią zdradzał, o ukochany! Już nigdy więcej nie zranisz mojego porcelanowego serduszka! - Ależ April, przecież wiesz, że jesteś dla mnie wszystkim... - kolumbijski lekarz szukał ratunku w uwodzicielskim przymrużeniu czarnego oka i szarmanckim poruszaniu wąsikiem. April zawahała się, bo przecież kochała go tak bardzo... Ale potem dostrzegła na jego piżamie w różowe motylki platynowy włos. Jej serce zamieniło się w kamień. Wyjęła z kieszeni białego kitla tabliczkę czekolady, uzupełniła sobie poziom cukru, a potem nacisnęła czerwony guziczek. Pierdolnęło. Fabryka czekolady poszła z dymem, po Alvaro Romualdo Ricardo Dos Santos Perreira Flamenco Belo Horizonte Suarezie pozostała tylko serenada, a dywanik z Jiska zfajczył się dokumentnie. April miała nadzieję zginąć razem z ukochanym, ale los chciał inaczej. Wybuch co prawda potłukł jej porcelanowe nóżki, ale reszta ocalała. Rzuciło ją w to przeklęte miejsce, w ten szlam, w zielony, lepki płyn, w butelki, w szczury i inny syf wszelaki. A najgorsze, że w pobliżu słyszała jakieś skandynawskie okrzyki. Czy nigdy się od tego nie uwolni? A potem zobaczyła wikingów...

Wujek Julek

- Zakończenie musi być wzruszające, albo wręcz tkliwe, ale bez happy endu. - Musi pojawić się Wujek Julek. - Rekwizytem, który musi się pojawić i okazać się kluczowym jest furminator.

84

...i był to ostatni widok w jej porcelanowym życiu, które zakończyło nagłe chrupnięcie pod opadającą kością miednicową Ragnara. *** „Furminator znowu atakuje! Kolejna ofiara seryjnego zabójcy!“ krzyczał nagłówkiem strzęp gazety z którym szamotał się Yngvar.

Herbasencja


- Rzuć to i zobacz co znalazłem! - krzyknął Dallak, który stał w niewielkim oddaleniu nad jakimś bezkształtnym zwojem obmywanym rytmicznie przez fale. - To rzeczy Saemunda. Musiało porwać go morze. - Zginął śmiercią Wikinga. - powiedział Yngvar w zadumie próbując przypomnieć sobie wszystkie dobre chwile spędzone w towarzystwie Saemunda. Nie było to łatwe gdyż Saemund słynął z ciętego języka, który niespecjalnie zjednywał mu sympatię towarzyszy. Właściwie jedyne co pozostało w pamięci Yngvara to brodata twarz rozdziawiona okrzykiem gdy wzburzony strumień wody porywał ich niespodziewanie w jakąś czeluść by po szalonym spływni trwającym całą wieczność wypluć brutalnie gdzieś w nieznanym miejscu. Gdy się ocknęli po Saemundzie nie było śladu. Próbowali go szukać nawołując przez parę godzin ale bez rezultatów. Chwilę wpatrywali się zadumani w przestrzeń zakończoną horyzontem, oddając zasłużony hołd zaginionemu. Yngvar spojrzał dziwnym wzrokiem na Dallaka jakby chciał mu coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo w tym samym momencie jego oczy rozszerzyły się trzykrotnie. - H... He... Helia... – wymamrotał. Na szczęście jego osłupienie nie trwało zbyt długo i udało mu się zrobić unik przed wielką kocią łapą, która nieuchronnie trafiłaby Dallaka gdyby jego przyjaciel nie przygniótł go w ostatniej chwili do ziemi. - Pryskamy! Pobiegli w kierunku pobliskich zarośli wytężając resztki sił poważnie nadwerężonych poprzedniego dnia. Zdyszani skryli się za jakimś kolczastym krzakiem. Spasiona kocica stała tuż przed nimi i tylko perspektywa poważnego poranienia ostrymi kolcami powstrzymywała ją przed dosięgnięciem zbiegów. - Jak ona to robi, że tak ciągle zmienia kształty? - zapytał Dallak wcale nie oczekując odpowiedzi. Mimo to Yngvar pokręcił głową na znak, że nie ma zielonego pojęcia. Usilnie zastanawiali się co teraz gdyż nie mieli złudzeń, że Helia szybko znajdzie sposób by ich dosięgnąć pazurami i zmiażdżyć potężnymi zębiskami. Żeby tak chociaż mieli ze sobą miecze. Zdesperowany Dallak urwał jedną z kolczastych gałązek i rzucił nią niczym włócznią. Gałązka zaczepiła się o futro lekko raniąc Helię co jeszcze bardziej ją rozjuszyło. Nie zważając na ból zamachnęła się silnie. Trzask łamanego krzewu splótł się z bolesnym parskaniem i jękiem przerażonych Wikingów, którzy jednocześnie rzucili się w tył by uniknąć przywalenia. Niefortunnie wpadli do piaszczystego leja, który znajdował się tuż za nimi. Natychmiast usiłowali wspiąć się z powrotem, gdyż w dole Helia miała ich całkiem na widelcu. Zbocza leju osuwały się za każdym podejściem a nogi wojowników tonęły w miałkim piasku. Byli uwięzieni. - To koniec - pomyślał Yngvar kiedy nad nimi pojawiła się ogromna kocia morda a w ich stronę z potężną szybkością nadlatywała uzbrojona w pazury łapa. Coś gruchnęło, trzasnęło i Wikingowie stracili przytomność. Helia zamierzała właśnie dokończyć dzieła i zmiażdżyć glinianych wojów gdy nagle nad nią pojawił się cień. - Chodź do wujka, kociaku - niespodziewanie czyjeś dłonie uniosły Helię w powietrze. Szarpnęła się lecz mocny uścisk pokrzyżował jej plany. - Julek cię uczesze - powiedział z dziwnym uśmiechem mężczyzna, a w jego dłoni nie wiadomo skąd pojawił się dziwny podłużny przedmiot przypominający przerośniętą maszynkę do golenia. Przedmiot ten zaczął systematycznie przedzierać się przez zmierzwione kudły. Początkowo było to całkiem przyjemne uczucie i Helia zaczęła cicho pomrukiwać z zadowolenia. Jednak w miarę upływu czasu ruchy mężczyzny stawały się coraz bardziej gwałtowne a głaskanie intensywniało i przybierało na sile sprawiając ból. Helia wyrywała się jak tylko mogła lecz nic nie było w stanie rozerwać stalowego uścisku. Ostatnią resztką sił szarpnęła się usiłując zatopić zębiska w trzymającej ją dłoni lecz już nic nie zdążyła uczynić. Jej przerośnięty łeb pacnął miękko i zwisł bezwładnie. Twarz oprawcy rozjaśniła się nagłym spełnieniem i po kilku jeszcze pociągnięciach dziwnym przedmiotem dłoń zatrzymała się. Mężczyzna oddychał ciężko a ogarniające go zmęczenie miało słodki posmak rozkoszy. Odrzucił bezwładne truchło i oddalił się lekko kulejąc.

Kwiecień 2014

85


Dallak ocknął się czując na sobie ciepły oddech Yngvara, a po chwili zauważył, że przyjaciel trzyma go za rękę. - Już myślałem że to koniec i nigdy więcej nie ujrzę twoich oczu. - szepnął Yngvar. Dallak spojrzał na niego zdziwiony, ale w tej chwili nie potrafił już dłużej oszukiwać ani siebie ani nikogo innego. - Najdroższy - powiedział tkliwie - ja... zawsze chciałem ci... ale... - Już dobrze, mój ty wojowniku. Teraz już będziemy razem. Do końca. Tylko ty i ja. - łagodny głos Yngvara sprawił, że Dallak uspokoił się i nie odczuwał zbyt dotkliwie bólu dokuczającego w dolnych partiach ciała. Przyjrzał się druhowi i z przerażeniem stwierdził, że na piersi Y widnieje straszliwe pęknięcie, które rozszerzało się ku dołowi. - Tak, to już długo nie potrwa - potwierdził jego obawy Yngvar. - Ale wolę tak, z tobą niż gdybyśmy mieli żyć rozłączeni na wieki. Dallak obmacał swoją pierś i poczuł, że posiada takąż samą rysę. Nie było nadziei. Zadrżał i wtulił się resztką glinianego ciała w towarzysza. Cała niemęskość tej sytuacji topniała w obliczu nieuchronnie nadciągającej śmierci. Liczyło się tylko to, że w ostatnich momentach byli razem. Całe swe życie stali obok siebie i żaden z nich nie potrafił wypowiedzieć tych słów, które teraz były całkowicie zbędne, gdyż rozumieli się połączeniem umysłów. Yngvar złożył delikatny pocałunek na czole przyjaciela i po chwili znieruchomiał. Lecz Dallak już tego nie poczuł.

Patrzyli zahipnotyzowani na Helię, która w upojeniu wdychała zapach krwi. Potem ucałowała obie części rozłupanej czaszki strażnika i ruszyła w kierunku najbliższej ekspozycji.

86

Herbasencja


Tomek i Agatka Pal licho

W SALONIKU

- Nareszcie błogosławiona cisza! - zaperorowały radośnie Smoki, wyhukując pod sam sufit, niczym strzelisty groszek spod wzruszonej grabiami ziemi. Gwizd, prast, świst! Skrętośrubne wprzódwierzgnięcie, i podczas chybotliwego telemarku, zamaszysty ogonek zmiótł z okrągłego stolika, jakieś pół kwintala angielskiej porcelany, plus przedwieczne wazonikowe cacko z dynastii Mijatsetunga. W drabiazgi! Jak i to połyskliwe, przyciągające smoczy wzrok zwierciadło, które niczym buzujący wodospad, wybiło kaskadą w bliżej niesprecyzowaną otchłań - już chwilę później. - Szach mat! - zaszlachtowała wybujałego konika, lądująca awaryjnie sowa, pohukując po hellenowej planszy, po czym - myszozgrabnym wślizgiem wchylnęła dziób pod kredens, w momencie, gdy barczyste Smoki łapały ostateczne podparcie przy lądowaniu na dwa pyski i cztery rozjechane łapy. - Kurw masz wści los. Tak wszechogarniająca wściemnica, że kinole można wbijać w ścianę! bluźnił zachowawczo Smok. Werżnięty niszowo Bezprąd spał jak przykładne niemowlę, z prawym kciukiem wetkniętym do buzi, aż po samo miętkie podniebienie. Zasysał, że aż miło. Że aż mdliło... - Pacynek, hahaha, kto by pomyślał, że jak śpi, to taka wdzięczna, wzębna mejoza - zachichotała ożywiona Tomgatka. - Cmokt, cmokt, fwyte, fwyte, cw, cw. Fwyte, fwyte, cw, cw... - niosło na przemian salonikowe echo. - Nie może byyć..., toż to nasz gderliwy, śliczny Plugądek. Haha, nawet przez sen wydaje te swoje przedziwne dźwięki - nadchrąptał skwapliwie syjamski bliźniak. - I co tu robić, co tu robić? - wtrąciła znienacka Tomgatka, nadsłuchując uważnie, bo faktycznie zwinięty w embrion, pulchny, aksamitny osesek, właśnie wydawał coś w rodzaju ostatniego tchnienia. - Hhyy, hhyy, hhym, hhym - zachrumbotało w unplugedowej klatce. - Jak nic dusi się! - wrząstnęła strąchliwa Tomgatka, z doskoku piorunując Gagatka, swobodnie wachlującego ogonkiem. - Gamoniu jeden - skup się, przecież ktoś musi zająć się tym biednym, skomlącym Inplugddziablądkiem. Coś się niechybnie strasznego naszemu robactwu przyśniło, bo wzdycha ciężko i majaczy o niejakim Burym Archanielu spod Mazowsza, klacie jak cynamon, Dżulasie i Zachariaszach. - Tralalalala, już wiem! - zatriumfowała wrzaskliwie Tomgatka. Szybkim ruchem podwinęła o kilka kratek flanelową koszulę, do wysokości smoczych bicepsów, zakleszczyła potężne smocze łapczyska w geście walcującego masażysty, i przerzucając zaciśnięte piąstki wprost nad swoją smoczą głowę, zamachnęła się do tyłu - niczym rąbiący drzewo drwal. Wreszcie z wyrywczym - jaba-da-ba-duuuuuuuuuuuuu... - z całej pary walnęła świszczącego dziaboląga w klatę. - A masz, a masz, a ty, a ty... Wioskowy pisklaku! - dołączył się, wytykając smoczym pazurem, nieopierzony Gagatek. - Cichaj! - wtrąciła Tomgatka. - To dla jego dobra, za długo zalegały w nim treści zassane z kozim mlekiem. Patrzeć tylko jak wróci do nas zupełnie odmienione, zabawne i uśmiechnięte Lilijum. - Hih, to teraz się dopiero zacznie - zza winkla dobiegł cichy, wiktoriański głosik. Jasne, tylko nikt nie mógł podejrzewać, że zacznie się tak szybko. Dziablędzkie nasienie darło się wniebogłosy! Do tego, każde następne dziabloszlochnięcie trwało jakby o jeden kwik dłużej. - Łeee, łeee, łeee... - Łeee, łeee, łeee, łeeeeeeeeee...

Kwiecień 2014

87


- A gu, gu, gu... A gu, gu, gu... - przypomniała sobie o InseAsiowym istnieniu młodziutka Alice, zabawiając różowiutkiego Plugusia na wszelkie możliwe sposoby. Całkiem niedawno została matką i jeszcze nie przywykła do swoich obowiązków. Cóż, właśnie teraz miała taki kaprys, a przecież to nie grzech adoptować i obdarzyć odrobiną ciepła takiego słodkiego rozbrykańca. - Był taaki uroczy, gdy się mazgaił. Mój ty Cineczku, zaraz mamusia poszuka ci jakiegoś ślicznego grzechotnika - przejęzyczyła się, albo i nie, tego nikt do końca nie mógł wiedzieć. Nie ukrywała, że miała też inny zamysł. Taki dżaberski Pluguś zwracał na siebie uwagę, był co prawda do granic rozkapryszony, ale zawsze się coś wokół niego działo, a to już był dostateczny powód, żeby chcieć część tego zainteresowania skupić wokół własnej osoby. - Yyy..., i kozie mleko się ponadto nie zmarnuje - podpowiedziała piskliwym głosikiem, wesolutka Rossi. - No, co? Niby taka zwykła koza, a tyle razy ją próbowano zgładzić, nawet ona chce być komuś potrzebna i nie na chwilę przecież. - Uciszszcie tego popaprańca! - wrzasnął poddenerowny Julek. - Od kiedy on tutaj urzęduje, coraz mniej piszę, w dodatku, jakimś dziwnym trafem, zawsze się cholerrrnie przemyca, i nie wiem jak on to robi, ale nie umiem przestać o nim myśleć, co więcej, zaczyna mi to sprawiać prawdziwie dziką radość! - Cholera, co ja bredzę, z dnia na dzień jest tylko gorzej... - prowadząc monolog, spojrzał niby ukradkiem na zaróżowione, pełne, inplugedowe pośladki. - Mammuś-siu... - Drżał - Nawiedza mnie nagi we snach. - Zasłaniając zmarszczone czoło, robił daszek z dłoni i wyginał wargę do ziemi, niemalże płaczący Dżulass. - To jakaś masakra jest - wtrącił Bury, podśmiewając się pod wąsem. - Noo... Julass... Wyłażą z ciebie ukryte żądze, nie kryj się z tym, idź na całość! - nie schodził z radosnego tonu. Dżulasowi nie było wcale do śmiechu. - Bury, wiedziałeś, prawda? - Że niby co? - No, że... - Aa, że to... Niee..., że to, to nie... - To kto pisnął? - Ja nie wiem, kto. Jakoś to się zaczęło... - Czyli wiedzą wszyscy... - Niee, wszyscy nie... Tylko ci, którzy są naprawdę zainteresowani. - No tak, to znacznie zmienia moje położenie. Dzięki stary, wiedziałem że mogę na ciebie liczyć. - Do usług! A jakbyś miał z tym jakiś większy kłopot, to wiesz... Fiu, fiu... - pogwizdywał z wilczym zadowoleniem - zawsze mogę ci pomóc. - Pomóc? Nie, dzięki, ale nie skorzystam. Aaa, a... a jak niby chciałeś mi pomóc? - zająknął ostatecznie. - No niby taki nie zainteresowany, a zadaje pytania. - Bury śmiał się w głos. - Wiesz, można zawsze spróbować skierować twoją nieskrępowaną wyobraźnię na inne tory. - Brzmi rozsądnie, dalej... - Dalej się samo poukłada. Wiesz, sceny się wydarzają, tylko wtedy, kiedy pozwalamy im zaistnieć, wystarczy umiejętnie podrzucić ci jakąś Kicię, nadać jej odpowiednie kształty, wymodelować tu i ówdzie. Noo... sprężysty warkocz, bułki, te sprawy... Podrzucić tekst...? - Bury zacierał ręce, podnosił i opuszczał naprzemiennie brwi, wykonując ustami to dzióbek, to szczerzył się od ucha do ucha pokazując pełne wilcze uzębienie. Ech, ten błysk wilczych oczu! - To jaaak? - zachęcał radośnie i niewinnie. - Krótka męska decyzja... - Wchodzę w to! A mogę mieć jakieś własne życzenie? - No nie wiem...? A co z zaskoczeniem? I powinien być jeden kreator. Noo, ale jakbyś bardzo prosił... - Wal!

88

Herbasencja


- Bo wiesz, nie żebym..., no dobra... Chciałbym, żeby ta Kicia miała coś z Zachariasza. Bury nie zdzierżył, zanosił się ze śmiechu do tego stopnia, że łapała go wilcza czkawka. - Hyk! Hyk! - Ale, że aż taak? - Hyk! - Noo, to Gulczas, mamy problem. - Hyk! Julass ostatecznie zamilkł i nic dziwnego, bo do saloniku nadciągnęła pochmurna Helena. - Na skaczące Gremliny, co się z wami dzieje, czemu jest tutaj taki sajgon!? No zostawić was chociaż na chwilę, to zawsze zrobicie burdel! Nawet moja różdżka ma limit użyć, ponadto mogłaby wreszcie służyć do czegoś bardziej czarodziejskiego, niż to ciągłe ustawianie na miejsce sprzętów. Mamrocząc coś tam jeszcze pod nosem, szukała w myślach odpowiedniego zaklęcia. Małe szabablobla i już po chwili lustro było na swoim miejscu, imbryczek i filiżanki na stoliku. - Co ja mam z tymi Smokami, bez nich smutno, ale z nimi, ech wolę nie gadać, są jak słonie w składzie porcelany, no ale, jak już wreszcie nauczą się porządnie latać, to może wtedy będzie z nich jakiś większy pożytek - westchnęła. - No dobra..., zimno tu jakoś, Smoki - trzeba napalić w kominku, ktoś ma ochotę na herbatkę z pigwy? - Ja poproszę kawę - rzucił w przelocie Tomasz. - Ktoś wie, o której rozpoczyna się mecz? Sorki, że nie zabawię dłużej, ale sami rozumiecie. - A, i jeszcze jedno... Na miłość nieboską, przykryjcie czymś to różowe, porykujące prosiątko! Nie dość wam tych kozich, walających się wszędzie bobków? - Zaraz, ale, niby po co? Stawiam naście do jednego, dla wtajemniczonych, że jak Wcinek się dossie do prądu, to znów porozbiera się z portek. Ten typ tak ma! - Helleno, jeden raz Porter dla mnie - sprecyzował śpiewająco, rozbawiony Wilk.

Il. Alice Rossi

Kwiecień 2014

89


a j nz

e c Re

Krzysztof Spadło „Skazaniec. Na pohybel całemu światu!” 2013

„Musicie wiedzieć, że każda cela to miejsce kaźni, gdzie czas znęca się nad człowiekiem. Jesteś tylko ty, twoje myśli i czas płynący w zwolnionym tempie. Sunie leniwie i pastwi się nad tobą, zagląda ci w umysł, budzi wspomnienia, zadaje pytania, na które nie ma odpowiedzi.“ Dzisiaj polski rynek i, jak mniemam, nie tylko nasz, zalewają książki, mające za zadanie rozśmieszyć, rozluźnić i zrobić papkę z mózgu. Wszystko jest podawane w pięknych okładkach, pod którymi czai się treść godna moich wypracowań z podstawówki – wspaniałe lata twórczej, aczkolwiek mało owocnej pracy, które dziś odważni przekuwają w powieści. Przynajmniej coraz częściej odnoszę takie wrażenie. Na szczęście, czasem wśród wyżej opisanej bazgroliny pojawia się twór, który na długie godziny potrafi przenieść nas do innego wymiaru. „Skazaniec. Na pohybel całemu światu” Krzysztofa

90

Herbasencja


Spadło, który debiutował zbiorem opowiadań „Marzyciele i pokutnicy”, jest na to bardzo dobrym przykładem. Dwie, trzy noce, ślęczenie do piątej rano i na koniec pytania: „Chyba sobie ze mnie żartujesz, Autorze? Ale jak tak można? I co ja mam teraz zrobić?”, plus mały zastrzyk irytacji, bo przecież ponad pięćset stron nie mogło skończyć się tak nagle. Akcja powieści rozpoczyna się w lipcu 1922 roku, kiedy młody Stanisław Żabikowski, zwany przez znajomych „Ropuchem”, trafia z wyrokiem dożywocia do Centralnego Więzienia we Wronkach. Za co? Możecie pytać śmiało na każdej stronie, bohater i tak w tym temacie milczy jak grób. Tak, więc ledwie dwudziestoletni, bardzo poobijany, ale wciąż żywy, ląduje na otoczonym złą sławą oddziale dziesiatym. Tam poznaje pewnego księdza, paru złodziei, swojego wroga numer jeden - Szumskiego i drogę do wolności, jaką jest stolarka. Nie raz los kładzie mu kłody pod nogi, nie raz obdarowuje złudną nadzieją na szczęście. Oprócz opisów przeżyć Ropucha, autor daje nam parę lekcji historii, mówi o politycznych burzach, przemianach ekonomicznych, przemilczanych ze względu na ważniejsze i bardziej intrygujące świat zdarzenia z tamtego okresu. Czasem zdarzają się literówki, jednakże nie utrudniają zbytnio pochłaniania kolejnych stron powieści. Poprzez narrację pierwszoosobową autor daje nam pełen wgląd w emocje, przeszłość, przemyślenia Żabikowskiego, który musi się zmierzyć z nagłą zmianą otoczenia. Na własnej skórze czujemy przejmujący chłód celi, niemoc w stosunku do rygorystycznych praw, własnych słabości i ciążącego wyroku. Momentami posługuje się niemal poetyckimi metaforami, nie szczędzi również spodziewanej po takim miejscu łaciny podwórkowej. Poprzez plastyczne opisy, realistycznych, pełnokrwistych bohaterów, w sposób niewymuszony prowadzi z nami grę. Główny bohater niespiesznie uchyla rąbka tajemnicy, aby natychmiastowo zrobić unik. Czasami kpi, patrzy z ironią, uzewnętrznia się, kombinuje, jak przetrwać, daje nam potężną dawkę adrenaliny, wprawia w oburzenie, po czym wycisza emocje, pozwala spojrzeć na wiosenną zieleń, poczuć zapach drewna, zapalić szlugę – główną walutę w państwie zwanym więzienie. Czasami podzieli się jakąś mądrą myślą, w końcu ma czas, siedzi we Wronkach od wielu lat, wiec i my po pewnym okresie w pełni odczuwamy bagaż jego wyroku. Wśród wielu opinii zauważyłam, iż czytelnikom „Skazaniec. Na pohybel całemu światu” kojarzy się ze „Skazanymi na Shawshank” Stephena Kinga. Pomijając wykształcenie głównych bohaterów, rzeczywiście można dostrzec podobieństwo. Każdy z nich początkowo dostaje po tyłku, później jest ustawiony jak mało kto, ma swoją grupę kumpli, z którymi spędza przerwy, jednakże Ropuch póki co, nie może marzyć o wyrwaniu się ze szpetnych murów. Nie zapominajmy też o tym, jakie wydarzenia będą się przewijały przez lata jego odsiadki. Sam napomina o pamiętnym 1939 roku. Szczerze mówiąc myślałam, że autor od razu do niego przeskoczy, dając nam kolejną fascynującą opowieść o walce podczas II Wojny Światowej. Na szczęście moje zapędy zostały ostudzone, a lata dwudzieste należcie opisane. Książka sprowadza bohaterów do parteru. Wśród skazańców znajdują się osoby światłe, jak Ojczulek, pochodzące z gminu, niczym Ropuch, jest tez obieżyświat, Cygan uwikłany w zawiłości polityczne, dla którego zamknięcie w murach to kara równa z piekielnymi czeluściami. Wyrwani z normalnego życia, „resocjalizowani” przez zdeprymowane władze oraz starszych stażem kolegów, muszą uciekać się do podstawowych instynktów. Wola przetrwania, pokora, po\niżenie, poddaństwo, kombinowanie na każdym kroku, czy to wystarczy, aby znieść ciężar więziennego bytowania? Czy po takiej kuracji człowiek jest w stanie żyć sam ze sobą? Czy nie zwariuje? Możecie sami się przekonać, sięgając po „Skazańca. Na pohybel całemu światu”. Książkę polecam każdemu czytelnikowi, który chce poczuć ogrom emocji, zobaczyć jak wyglądało polskie więzienie niemal sto lat temu i jak wiele (albo i nie) łączy je z dzisiejszym wyobrażeniem o tym przybytku. Albo po prostu ma ochotę na kawał dobrej literatury. Monika wyrazoneslowami.wordpress.com

Kwiecień 2014

91


a j nz

e c Re

Richard Paul Evans „Zimowe sny“ Wydawnictwo ZNAK Kraków 2013 Każda gwiazda w końcu spadnie „Niektórzy ludzie uważają, że sny to klucz do zrozumienia tajemnicy życia. Starożytni Toltekowie wierzyli, że życie jest snem. Historia, którą zamierzam Wam opowiedzieć, zaczyna się od snu. Zimowego snu.“ Richard Paul Evans, Zimowe sny

Poranek był zaskakująco mroźny. Zasłonięte żaluzje nie przepuszczały do pokoju ani grama światła. Mogłam święcie przypuszczać, że jest dopiero godzina szósta rano. Kiedy jednak spojrzałam na zegarek, właśnie wybijała jedenasta. Pomyślałam wtedy, że jestem jak jeden z Muminków, który zapada w głęboki, zimowy sen. W tak leniwy (prawie) poranek nie pozostało mi nic innego jak wyciągnąć książkę i czytać. Tak też rozpoczęła się moja przygoda z kolejną powieścią Richarda Paula Evansa. Autor po raz kolejny mnie zaskoczył. „Zimowe sny” to powieść nieco inna od tych, które przywykłam czytać. Historia zbudowana na podstawie przypowieści biblijnej, zawiera w sobie elementy fantasy. W dodatku sama opowieść wydaje się naciągana, przez co nie potrafię do końca wczuć się w emocje bohatera. Niemniej jednak cieszę się, że kolejna książka mojego ulubionego autora zagości na półce. Bo ilekroć psioczę na niego i nie umiem wydusić z siebie słowa o książce, to z niecierpliwością czekam na kolejne. Najnowsza powieść autora powinna nam wszystkim być bliższa, bo książka została napisana w czasie podróży po Polsce. Jest w niej wiele swoiskich elementów i pochlebstw w kierunku pięknych kobiet. Niech Was jednak nie zwiodą czułe słówka. Autor tym razem naciągnął opowieść tak, by idealnie pasowała w ramy przypowieści, przez co historia staje się niewiarygodna. A skoro niewiarygodna… To trudno się w nią wczuć. Pisarzowi nie mogę jednak odmówić pomysłowości i przesłania, jakie skierował do nas w ten mroźny czas. Bowiem autor ma w sobie to coś, co ciągle mnie do niego przyciąga. Mam wrażenie, że jego książki są lekcją zaufania, cierpliwości, pokory. W każdej jest jakaś nauka. Richard Paul Evans próbuje nam udowodnić, że powieść to nie tylko jakaś tam błaha historyjka. On chce zagrać na naszych uczuciach i z pewnością wie, które struny trzeba pociągnąć. „Zimowe sny” to kolejna książka pełna mądrości. Zamykając ją, jesteśmy bogatsi o słowa i przesłania, które mogą odmienić nasze życie… Jeśli tylko dostrzeżemy w sobie drzazgę. Być może w tej odsłonie zabrakło mi takiej prawdziwości historii, którą autor chciał nas uraczyć. Niemniej jednak wciąż jestem pod wrażeniem, z jakim kunsztem owinął mnie sobie wokół palca. Ta książka sprawi, że znów uwierzycie w nadzieję. Bo magia, o której mówię, znajduje się gdzieś miedzy szóstym a siódmym żebrem po lewej stronie. Wystarczy tylko chcieć ją odkryć. Katarzyna Sternalska recenzencki.wordpress.com

92

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Anaris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 Anna Onichima http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=411 Ania Ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 bohdan http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=50 bury_wilk http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8 Dziko http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=447 Hanzo http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=401 Helena Chaos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=2 Hookah http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=413 jahusz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=16 jakub http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=21 jargos http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=286 malawiedzma http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=78 Marcin Sz http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 Nathien http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=22 salamandra http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=393 stary krab http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139 Tjereszkowa http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 Tomek i agatka http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 Wujek Julek http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=4

Skład i Fotografia na okładce: Agata Sienkiewicz

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

www.herbatkauheleny.pl Kwiecień 2014

93



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.